Lirangel

  • Dokumenty14
  • Odsłony2 108
  • Obserwuję3
  • Rozmiar dokumentów19.9 MB
  • Ilość pobrań1 319

4. P.C. Cast - Powrót bogini. Część 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

4. P.C. Cast - Powrót bogini. Część 2.pdf

Lirangel EBooki Partholon
Użytkownik Lirangel wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 129 stron)

W kręgu mocy Partholonu P.C.Cast Powrót bogini cz. 2

KSIĘGA TRZECIA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Patrzyłam na martwą, zmasakrowaną przyjaciółkę, gotując się z bólu i rozpaczy. Epono, dlaczego do tego dopuściłaś?! Boże, który władasz w Oklahomie, dlaczego na to pozwoliłeś?! To były dwie pierwsze myśli, które zrodziły się w mojej głowie. A zrodziły się z bólu, z rozpaczy… Z gniewu. Tak się dzieje, gdy umiera ktoś nam bliski i kochany. Jak mogło do tego dojść?! To niesprawiedliwe! Tego nie da się zrozumieć! I obwiniamy siły wyższe… Suzanna nie żyje! – coś krzyczało we mnie, gdy nagle… Gdy nagle wśród tego koszmaru rozległ się złowrogi i bulgoczący śmiech, zanikający wraz z ciemną plamą uciekającą w mrok nocy. A ja patrzyłam. – Boże, ile krwi… – wyszeptały zdrętwiałe z przerażenia wargi, a zaraz potem wydały rozpaczliwy krzyk: – Suzanna! Mężczyzna, który klęczał przy Suzannie, poderwał głowę. Był to Gene. Twarz miał szarą jak popiół, usta sine i zaciśnięte w wąską kreskę. – To ty ją zabiłaś – wysyczał. Prawie jednocześnie rozległ się stanowczy głos Clinta: – Idziemy! Równie stanowcza silna ręka objęła mnie przez ramię. – Ale… przecież nie mogę jej tak zostawić – wykrztusiłam przez łzy. – Jej nie można już pomóc, Shannon. Ona nie żyje. Nie żyje. Wiedziałam o tym już od paru chwil, a jednak te dwa słowa były jak cios o niebywałej sile. – Cofnąć się! Cofnąć! Do policjanta dołączyło kilku mundurowych. Starali się zaprowadzić porządek. Ale przez krąg ludzi zgromadzony wokół Suzanny przedarł się jeszcze jakiś mężczyzna i zawołał z bezbrzeżną rozpaczą: – Boże przenajświętszy! Był to kierowca chevroleta impali. Jeden z policjantów odciągnął go od nieruchomego ciała, nakazując przy tym: – Proszę pana, proszę się tam nie zbliżać! – Ale ja… ja… – mówił rozszlochany kierowca – przysięgam… samochód nie chciał się zatrzymać! Naciskałem na hamulec i nic! Nic! Przysięgam! – Shannon, idziemy – powtórzył Clint bardzo zdecydowanie. Czułam, że zaczynam już odpływać, co oznaczało początkowe stadium szoku, dlatego bez oporu dałam się poprowadzić, a za sobą słyszałam rozpaczliwe, pełne nienawiści krzyki Gene’a: – To ona! To przez nią! Ona to zrobiła! Spojrzałam przez ramię. Zaplamiony krwią Gene krzyczał histerycznie, wskazując mnie ręką: – To przez nią! Morderczyni! – Proszę pana! – Ten sam policjant, który przed chwilą przekazał swemu koledze zszokowanego kierowcę chevroleta, położył Gene’owi rękę na ramieniu, próbując go uspokoić. – Proszę pana, wszystko widziałem. Byłem dosłownie dwa metry od niej. To był wypadek. Nikt… Co mówił dalej, nie usłyszałam, ponieważ Clint, trzymając mnie mocno, konsekwentnie parł do przodu, coraz bardziej oddalając się od miejsca wypadku. – Nie zatrzymuj się – mówił cicho, prosto do mego ucha. – Oddychaj głęboko i idź przed

siebie. Tak dobrze, moja mała Shannon, bardzo dobrze. Dotarliśmy do hummera. Clint wsadził mnie do środka, zapiął mi pasy. Wtedy dopiero zauważyłam, że wokół Clinta jest szafirowo i połyskliwie, czyli pokazała się jego aura. Ruszyliśmy. Hummer tak jak przedtem sunął pewnie po śniegu przykrytym śliską skorupą lodu. Clint włączył ogrzewanie na maksa i również jak przedtem, trzymając kierownicę jedną ręką, zdjął szybko kurtkę. – Shannon, włóż to. A ja spojrzałam na siebie – jakby z boku, byłam przecież w tym stadium rozłączenia się na dwie postaci. Dotarło do mnie, że po policzkach płyną strumienie łez i cała dygoczę. – Ale… ale dlaczego… nie zostaliśmy tam? – wybełkotałam, szczękając zębami. – Mo… może jestem potrzebna Suz… – Shannon, ona nikogo z nas już nie potrzebuje – odparł Clint, odrywając na sekundę wzrok od oblodzonej jezdni, żeby spojrzeć na mnie. – Ale to cholerne coś nadal tam było, rozumiesz? Mogło znów zaatakować. A tam nie rosły drzewa, z których moglibyśmy zaczerpnąć siły, i znów ktoś mógłby zginąć. – Tak… – Tylko tyle zdołałam odpowiedzieć. Byłam prawie nieprzytomna, słowa Clinta niemal do mnie nie docierały. Za to coś widziałam bardzo dokładnie. – Wiesz, że znowu jesteś niebieski? – Niebieski? – Spojrzał na mnie, jakbym oszalała. – Clint, twoja aura jest niebieska, a na brzegach złocista. Zwykle jej nie widać, ale ją zobaczyłam, kiedy wsiedliśmy do samochodu. Był zaskoczony, zaraz jednak swoim zwyczajem zaczął analizować informację i wyciągać logiczne wnioski: – Wyczułem, że coś złego do nas się zbliża, dlatego moja aura od razu zareagowała. Była gotowa do obrony, ale to nie my byliśmy celem ataku Nuady. Wiadomo przecież, że to on. – Przedtem zniszczę wszystkich, których kochasz. Wszystkich na tym świecie i na tamtym… – wyszeptałam, czując, że wargi mam jak z drewna. – Och, Clint! Ten drań wybrał Suzannę, bo jakimś cudem się dowiedział, że to jedna z osób, które kocham! Teraz wiadomo już na sto procent, że jest zagrożeniem nie tylko dla taty. Będzie polował na każdego, kogo kocham… – Rozdygotanym palcem wskazałam kierunek. – Teraz w prawo. To ulica Kenosha. – Kiedy skręcaliśmy, zdążyłam jeszcze zauważyć charakterystyczne światła ambulansu, który wjeżdżał na parking przy Wal-Marcie. – Clint, jesteś pewien, że ona… nie żyje? – Shannon, wiesz przecież, że tak jest – powiedział cicho i na ułamek sekundy oderwał rękę od drążka, by pogłaskać mnie po kolanie. – Nikt nie przeżyje takiego urazu głowy. Wiedziałam, oczywiście że wiedziałam… Boże wielki! Przecież to moja wina. Tylko moja… Zadrżałam i szczelniej owinęłam się kurtką. Czułam, że żołądek podchodzi mi do gardła. Było mi okropnie niedobrze. Oparłam się czołem o zimną szybę, zamknęłam oczy i starałam się całkowicie skoncentrować na zmuszeniu siebie do powstrzymania się od tego cholernego rzygania. Skupić się tylko na tym, bo nie powinnam rozmyślać o Suzannie, bo z tej rozpaczy zaraz umrę. A przecież wiadomo, że i tak cały czas myślałam o mojej Suz… Wspomnienia, wspomnienia… O tym, jak gadałyśmy godzinami, tracąc poczucie czasu. Jak Suzanna znakomicie wyczuwała moje nastroje. Wystarczyło, że usłyszała mój głos w telefonie i już wiedziała, czy jestem smutna, czy skaczę z radości… A wszystko zaczęło się od tego, że kiedyś, ileś lat temu, jej najstarsza córka, jedna z moich ulubionych uczennic, zadecydowała: – Pani powinna zaprzyjaźnić się z moją mamą. Koniecznie. I przystąpiła do działania. Postarała się, żebyśmy się poznały, od razu z Suzanną przypadłyśmy sobie do gustu i zgodnie z tym, co zaplanowało dziecko, zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Stało się to bardzo szybko i byłyśmy tym zachwycone. A teraz Suzanna odeszła. Na zawsze. Trzy śliczne dziewczynki straciły matkę. Przeze mnie. Przeze mnie. Przeze mnie… Szlochałam.

– Shannon, przestań. Nie płacz, bo znowu zrobi ci się niedobrze! Miałam ochotę wyprostować się i rzucić mu prosto w twarz, że nie ma najmniejszego prawa wydawać mi rozkazów, jednak na tego typu reakcje brakło sił. Byłam tylko w stanie trwać skulona, z czołem przyklejonym do zimnej szyby. – Shannon, powiedz, jak tam dojechać, słyszysz? Do domu twojego ojca! Zadziałało. Poderwałam głowę, jednocześnie ocierając łzy brzegiem kurtki. – O nie! – zaprotestował. Szybko wyjął ze schowka kilka chusteczek i rzucił we mnie. – Wolałbym, żebyś nie wycierała nosa w moją kurtkę! A idź w cholerę… Właśnie straciłam najlepszą przyjaciółkę, a dla ciebie głupia kurtka najważniejsza! Wydmuchałam głośno nos, wyprostowałam się i spojrzałam w lewo, w prawo, starając się za wszelką cenę jakoś wziąć w garść. Dotarliśmy na obrzeża miasta, ulice były kompletnie opustoszałe. Trochę zaskoczyło mnie, że białe płatki wirują nadal w świetle ulicznych latarni. Zwykle podczas zamieci pierwszy wysiada prąd. Kiedy wjeżdżaliśmy po łagodnym zboczu, po prawej stronie pojawił się biały płot, za nim bardzo starannie utrzymane krzewy otaczające kwintesencję klasycznej elegancji, czyli Forest Ridge Country Club, oferujący gościom wspaniałe pole golfowe i równie wspaniałą restaurację. – Jedź cały czas przed siebie – powiedziałam słabiutkim głosikiem przerywanym czkawką. – Kiedy czteropasmówka przejdzie w dwupasmówkę, skręć w prawo, w Oak Grove Road. – Lepiej powiesz mi, kiedy trzeba będzie skręcić. Przy tej pogodzie nie wiem, czy zauważę, kiedy droga zacznie się zwężać. – Dobrze, powiem. Pokiwałam głową, przetarłam oczy i wbiłam spojrzenie w krajobraz przykryty białym puchem. Jechaliśmy już przez tereny wiejskie. Domów było coraz mniej, coraz bardziej były oddalone od siebie. – Zwolnij, Clint! Już prawie dojeżdżamy. Widzisz ten niski betonowy budynek? Za nim w prawo! – Gdy hummer pokonywał zakręt, latarnie uliczne zamrugały i zgasły. Tak samo zgasło światło w domach na ranczach po obu stronach drogi. – O matko! – Znów trzęsłam się jak galareta. Znów? Zabawne, przecież wcale nie zauważyłam, kiedy przestałam! – Clint! Czy to… Nuada? – Moim zdaniem nie. Shannon, oddychaj głęboko i skup się. Sprawdź, czy wyczuwasz jego obecność. Nie, wcale się nie wściekałam, że tak mną komenderuje. Przeciwnie. Karnie zamknęłam oczy i oddychając głęboko, skupiłam się maksymalnie. Czy wyczuwam zło, które zawsze oznaczało obecność Nuady? – Nie, nie wyczuwam go – odparłam z ulgą. – Czyli to ta zamieć. Dlatego wysiadł prąd. Dziwne, że dopiero teraz. Clint wyraźnie był spięty, co było zrozumiałe, przecież w paskudną pogodę jechał nieznaną trasą. Ale chyba nie tylko o to chodziło. Siedział dziwnie wykręcony, ramiona przechylił w bok, jakby bolały go plecy. Wtedy uświadomiłam sobie, że przecież siedzi za kierownicą od prawie ośmiu godzin i musi być wykończony. – Już niedaleko, Clint. Jeszcze tylko przez to wzniesienie. Przedtem jest znak stopu, trzeba się zatrzymać. Nie zatrzymał się, tylko rzucił żartobliwie: – Raczej pusto na tej drodze. – Jasne. Pusto. Clint, teraz patrz w prawo. Widzisz ten rząd jałowców? – Tak, widzę. Zwolnił, właściwie prawie się zatrzymał. – Widzisz przerwę w tych jałowcach? To wjazd w drogę boczną. Skręcaj. – Wjechaliśmy tam, a nieoceniony hummer bez żadnego wysiłku pruł przez zaspy jak czołg. – Teraz, Clint, w górę, na to wzgórze. Jedziemy wzdłuż tych drzew. Tata mieszka na prawo. – Wskazałam wąską drogę między rozległymi pastwiskami na szczycie wzniesienia. – Chwała Bogu, brama otwarta. Warunki jazdy stały się lepsze. Widać było, że tata, jak zwykle zresztą, dba o przydomową

drogę, odgarnia śnieg, by była przejezdna przynajmniej przez kilka godzin w ciągu dnia. Uśmiechnęłam się, kiedy wyobraziłam sobie, jak to odgarnianie wygląda. Pan Parker, wystrojony w starą znoszoną parkę i czapkę uszatkę (z tymi dziwacznymi klapkami na uszy, takie czapki noszą myśliwi), mamrocząc coś gniewnie pod nosem, walczy z równiarką, starając się przymocować ją do starego ciągnika firmy John Deere. We wszystkich okolicznych domach w oknach było czarno, a u taty nad drzwiami od frontu paliło się światło. Clint oczywiście spojrzał na mnie pytająco, więc wyjaśniłam: – Tata wykorzystuje energię słoneczną. – Już w połowie lat siedemdziesiątych zainstalował baterie słoneczne. Wtedy nie było to popularne i chyba nikt nie był bardziej zdziwiony niż on, że okazało się to znakomitą inwestycją. Naprawdę! Bo tak było! Zawsze z wielkim rozrzewnieniem wspominam tę energetyczną akcję taty. – Clint, która godzina? – Parę minut po ósmej. – Dzięki. Zaparkuj za tymi pikapami. Rodzice jak zwykle nie wstawili aut do garażu, który służył im za magazynek. Wrzucali tam wszystkie narzędzia, różne części, w ogóle wszystko, jak za przeproszeniem do jakiegoś szamba. Natomiast mój mały mustang absolutnie był „samochodem domowym”. Mieszkał w czyściutkim garażu, a jeśli chciał wybrać się dokądś wieczorem, to tylko pod opieką dorosłych! Clint, zgodnie z moją instrukcją, zaparkował za pikapami. – Poczekaj tu, Shannon. – Wysiadł z hummera. Trudno było nie zauważyć, zrobił to z wielkim trudem. Musiał cały zesztywnieć. A kiedy wysiadł, przyłożył ręce do krzyża i przez dłuższą chwilę prostował się i rozciągał. – Bolą cię plecy? – spytałam, kiedy otworzył drzwi po mojej stronie. – Nieważne. – Lekceważąco machnął ręką. – Nie po raz pierwszy. Chciałam zapytać, jak często to się zdarza, ale wyraźnie zniecierpliwiony znów machnął ręką, dając do zrozumienia, żebym wreszcie ruszyła się z miejsca. Kiedy wysiadałam, znów zaczęłam się trząść. Clint wziął mnie za rękę i brnąc przez śnieg, dotarliśmy do frontowych drzwi. Zatrzymaliśmy się w kręgu światła lampy umieszczonej nad drzwiami i przez chwilę nie działo się nic. Normalnie od razu pchnęłabym te drzwi i weszła do środka, wykrzykując radośnie: – Tato! Hej, hej! To ja! Teraz jednak poczułam się bardzo niepewnie. Jak mnie przyjmą? Przecież może się okazać, że ta kretynka Rhiannon pożarła się też z moimi rodzicami i w ogóle nie będą chcieli ze mną gadać! Poza tym… O matko, jak ja wyglądam! Masakra. Przecież dalej byłam w tych rozciągniętych gaciach, brudna i potargana. – Shannon, co z tobą? – spytał miękko Clint, odgarniając mi z twarzy rozszalały lok. – Coś nie tak? – Sama nie wiem… Nie dokończyłam, ponieważ przez szybę w drzwiach zewnętrznych zobaczyłam, że ktoś otwiera drugie, masywne drzwi wewnętrzne i pojawia się w nich nadzwyczaj dobrze mi znana rosła postać. – Shannon? To ty? – Tak, tato! Jestem ze znajomym. Możemy wejść? Normalnie jak dziewczynka! Miałam wrażenie, że mój głosik brzmi tak, jakbym znowu miała sześć lat. – Już, już! – Tata szybko otworzył zewnętrzne drzwi. – Wchodźcie, wchodźcie! Ale paskudnie! Takiej zamieci nie pamiętam. Mam wrażenie, jakbym wrócił do Illinois. Weszliśmy do małego przedpokoju. Było tu mroczno, ponieważ duża lampa naftowa na stoliczku przy drzwiach paliła się ledwie, ledwie. Tata jednak szybko pokombinował przy knocie i nagle płomyczek zmienił się w złocisty płomień, który oświetlił wszystko i wszystkich. Wtedy zobaczyłam, że tata ma na sobie wysłużony dres, na bluzie widnieje dumne logo Uniwersytetu Illinois, pomarańczowe na granatowym tle. (Raz na Illini, zawsze na Illini!). Obuty jest wyłącznie

w grube, rozciągnięte na palcach skarpety, wyglądające trochę jak płetwy. Na nosie okulary do czytania, włosy w nieładzie. Podsumowując, tata wyglądał cudnie, jak prawdziwy tata roztaczający wokół siebie atmosferę bezpieczeństwa i solidności. Bardzo chciałam rzucić mu się w ramiona, skulić i rozryczeć jak dzieciak. Czego oczywiście nie zrobiłam. Stałam, szurając nerwowo nogami i zastanawiając się gorączkowo, co by tu powiedzieć. – Tato, dlaczego psy nie szczekały? Tata hodował psy, i to niemałe. Były to mieszańce wilczarza irlandzkiego z greyhoundem, ale nie biegały w wyścigach, bo tata hodował je z zamiłowania, poza tym dzięki tym pupilom populacja kojotów na jego ziemi zredukowana została do niezbędnego minimum. Zawsze więc miał kilka sztuk tych lśniących, różnobarwnych czworonogów, które zachłannie witały każdego bez wyjątku gościa. (Uwaga! Ich ogony są jak bicze. Zaleca się jak największą ostrożność!). – Za zimno dla nich na dworze. Jest przecież okropnie. Zamknąłem je w szopie, siedzą razem z końmi. Włączyłem lampy grzewcze i wstawiłem im wielką michę z żarciem… – Tata zaśmiał się. – Słodziaki na pewno myślą, że już zakończyły żywot i są w psim raju. – Na pewno! Tata, wiesz, jak się za tobą stęskniłam? – Wspięłam się na palce i bardzo mocno objęłam mego bardzo dużego ojca. – Ja też. – Cmoknął mnie w policzek. – Witaj w domu, mała! Uśmiechnęłam się do niego przez łzy, których sprawcą była przeogromna ulga, i szybko złożyłam w duchu krótkie, lecz z głębi serca płynące podziękowania Bogini. Za to, że Rhiannon, choć strasznie już namieszała w tym świecie, nie dała jednak rady zepsuć moich relacji z ojcem. Który spojrzał z ciekawością na Clinta, ten zaś natychmiast wyciągnął rękę. – Witam pana, panie Parker. Miło mi pana poznać. Jestem… – Clint Freeman, bliski znajomy Shannon – dokończyłam z uśmiechem, a tak naprawdę zła na siebie, że zapomniałam o dobrym wychowaniu i nie przedstawiłam Clinta od razu. – Clint, to mój tata, Richard Parker. Panowie uścisnęli sobie dłonie, po czym tata, uśmiechając się miło, wskazał otwarte drzwi do pokoju dziennego. – Zapraszam. Clint, czuj się jak u siebie w domu. Shannon, może zrobisz coś do picia dla Clinta i dla siebie? Wiesz przecież, gdzie co jest. Weszliśmy za tatą do pokoju dziennego z aneksem kuchennym, oddzielonym od pokoju szafkami i wydzielonym miejscem na grilla. Tata wskazał Clintowi sofę, sam rozsiadł się w swoim ulubionym fotelu obok stolika zawalonego książkami i czasopismami poświęconymi hodowli koni. Ja, zgodnie z instrukcją, wycofałam się do części kuchennej. – Clint, czego się napijesz? – zawołałam, szukając kubków. – Kawa? Herbata? Może coś mocniejszego? – Jeśli można, napiłbym się kawy. – Kawę właśnie zrobiłem – wtrącił tata. – Mam nadzieję, że lubisz mocną. – Owszem – przyznał Clint z uśmiechem. – Bardzo mocną. – Taką właśnie zrobiłem – oświadczył tata z satysfakcją i spojrzał w stronę kuchni. – Hej, Bugs! W tej szafce co zwykle nadal stoi single malt, której nie chcesz tknąć od sześciu miesięcy! Gdybyś jednak była skłonna, bardzo proszę! Bugs! Królik Bugs! Tata zawsze tak mnie nazywał pieszczotliwie. Jak cudnie, że i to się nie zmieniło! Wzruszyłam się. Łzy napłynęły mi do oczu, w rezultacie z nalaniem kawy dla Clinta miałam pewien problem. Po krótkiej chwili udało mi się jednak wziąć w garść i byłam w stanie na chłodno zastanowić się nad tym, co powiedział tato. I po prostu się wkurzyć. Wiadomo, że chodziło o whisky. Ja, czego wcale nie ukrywam, jestem wielką fanką single malt. Pierwszy łyk tego boskiego trunku przełknęłam jakieś dziesięć lat temu podczas pierwszej wyprawy do Szkocji. Rhiannon natomiast, jak poinformowano mnie w Partholonie, nienawidziła whisky. Uważała ją za napój dla pospólstwa, gawiedzi czy jak tam. Z wypowiedzi taty wynikało, że oczywiście jego whisky pogardziła. Poza tym wynikało też niezbicie, że przyjeżdżała tutaj, do mojego ukochanego taty. W moje życie prywatne wlazła z kopytami i właśnie to wkurzało mnie

maksymalnie. Zagotowałam wodę. Zrobiłam sobie herbatę, do drugiego kubka nalałam kawy i wkroczyłam od pokoju dziennego. – Tato, a może tobie coś zrobić? – Nie, dzięki. Kończę kawę i baileysa. A wiesz, że to ciekawe… Zwykle nie piję kawy o tak późnej porze. Dziś jednak coś kazało mi to zrobić. Wzmocnić się kawą, żeby być czujnym. No i proszę! Bardzo słusznie, skoro mam tak miłych gości! – Uśmiechnął się, ja też i usiadłam na kanapie obok Clinta. Kiedy wyjmowałam z kubka torebkę z herbatą, tata spytał: – Nadal nie masz ochoty na szkocką? Szkoda. Miałem nadzieję, że wypiłaś już do dna te swoje drogie czerwone wina, które przywoziłaś tutaj, butelka, po butelce… – Jego głos zamierał, jakby tata doszedł do wniosku, że tak szczerze mówiąc, nie ma co wspominać. – Ależ to nie tak, tato! – zaprotestowałam. – Nadal darzę whisky gorącą miłością, ale pomyślałam, że dziś, przy tej pogodzie, dobrze by było napić się gorącej herbaty. Tak z rozsądku. I stawiać na herbatę przez następnych siedem miesięcy, dodałam w duchu, zabierając się do popijania obecnie preferowanego napoju. Tata i Clint też sięgnęli po kubki i na dłuższą chwilę zapadła cisza. Oczywiście zastanawiałam się, co tu powiedzieć, ale jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. Więc milczałam i popijałam, w sumie bardzo zadowolona. Bo już sam fakt, że byłam z tatą w tak dobrze mi znanych czterech ścianach, dodawał mi otuchy. Czułam się o wiele silniejsza, a to było bezcenne po tych strasznych przeżyciach… Nagle olśniło mnie. – Chwileczkę! A gdzie jest Mama Parkerowa? – Pytałam o macochę. Której, z czego nagle zdałam sobie sprawę, nie było. Choć powinna tu być i jak to ona, krzątać się wokół nas, uśmiechać, nalegać, byśmy koniecznie coś zjedli. Załamywać ręce nad moim brudnym mokrym ubraniem. Wydawać dyspozycje: „Koniecznie musisz się przebrać, zaraz coś dla ciebie znajdę”. Krótko mówiąc, robić to, co zwykle robi rodzona matka. Moja macocha taka właśnie była, dlatego zawsze czułam się kochana. Dlatego teraz było mi po prostu wstyd, że dopiero teraz sobie o niej przypomniałam. – Mama Parkerowa pojechała z wizytą do siostry, do Phoenix. – Sama? Bez ciebie?! Trudno było w to uwierzyć. To prawda, pobrali się przed wieloma laty, ale nadal wszystko robili razem. Było to rozczulające, choć czasami, wierzcie, trochę jednak niesmaczne. – Wyjazd planowała już od kilku miesięcy. Miałem oczywiście jechać razem z nią, niestety jednemu z moich durnych roczniaków wydawało się, że przez ogrodzenie po prostu można przebiec, co miało swoje konsekwencje. Jedna z jego nóg bardzo na tym ucierpiała. W rezultacie z wyjazdu nici. Przez tego półgłówka musiałem zostać i bawię się w weterynarza. Pokiwałam głową ze zrozumieniem, przyzwyczajona do tego rodzaju tekstów. Według taty ze świecą szukać stworzeń, które mają mniej szarych komórek niż konie wyścigowe, a jednocześnie kocha te głupki nad życie. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam powiedzieć ojcu, jaki jest powód tej nagłej wizyty, ale to odwlekałam. Wolałam pogadać o tym i o owym, po prostu o czymś normalnym, nawet jeśli miałoby okazać się iluzją i trwać tylko chwilę. – Co nowego w szkole? – spytałam szczerze zaciekawiona, przecież zawód wzięłam po tacie. Zanim przerzucono mnie do innego wymiaru, bym wiodła życie Wielkiej Kapłanki, wiodłam życie całkiem inne i bardzo szczęśliwe jako nauczycielka angielskiego w szkole średniej w Broken Arrow. Tej samej szkole, której mój tata, po blisko trzydziestu latach nauczania i trenowania, stał się prawdziwą legendą. Uwielbiałam uczyć, i to właśnie osobników w wieku nastu lat. Przecież właśnie dzięki nim każdego dnia otrzymujesz w prezencie potężną dawkę komizmu. Tylko w publicznej szkole średniej znajdziesz pracę, gdzie codziennie wychodzisz na scenę, mając przed sobą publiczność złożoną z ponad setki istot jeszcze nie do końca ludzkich. (Z moich belferskich obserwacji jasno wynika, że człowiek w tym wieku jest człowiekiem dopiero gdzieś tak w pięćdziesięciu procentach). Do tego dochodzą jeszcze inne przyjemności, chociażby fakt, że kilkakrotnie w ciągu

roku podczas tak zwanego Tygodnia Duchów możesz przyjść do pracy przebrana, i to w kostiumy najprzeróżniejsze. Mamy przecież i Dzień Piżamowy, i Dzień Twojego Ulubionego Bohatera, i wiele innych. Im bardziej dziwacznie wyglądasz i tak samo się zachowujesz, tym bardziej jesteś odlotowa, odjazdowa czy jak tam. I za to wszystko jeszcze ci płacą! (Ile? A… to już inna para kaloszy!). Jeśli chodzi o nastolatków, to w tym temacie byliśmy z tatą wyjątkowo zgodni. Nastolatki należą do bardzo nielicznych stworzeń, które mają jeszcze mniej rozumu niż konie wyścigowe. Nic więc dziwnego, że kiedy tata wspomniał o czworonogim półgłówku, jakoś tak odruchowo od razu go spytałam, co tam w pracy. – W szkole? – Roześmiał się. – No cóż… Nic nowego, czyli dzieciakom coraz bardziej pada na mózg. Aha, zatrudnili nowego zastępcę dyrektora. Długo szukali odpowiedniego kandydata i większego debila nie mogli znaleźć. Na niczym się nie zna, jedyne co potrafi, to przestawiać meble, przykręcać kaloryfer w pokoju nauczycielskim i czatować na korytarzu, żeby przyłapać któregoś z nauczycieli na zostawieniu uczniów bez opieki. Rozumiesz, kiedy nauczyciel chce się napić kawy. Beznadzieja. Podjęłaś dobrą decyzję, że to rzuciłaś. Rzuciłam! Ożeż ty… Cudowny nastrój od razu prysł. Koniec z „milutko i cieplutko w dobrze znanym mi miejscu”. Zmroziło mnie, bo jakkolwiek by na to patrzeć, była to rewelacja i musiało mnie przytkać. W rezultacie nie odzywałam się, tylko gapiłam na herbatę. – Nie wyglądasz za dobrze, Bugs! – powiedział tata po chwili niby żartobliwie, ale wyczuwało się w nim niepokój. – Może… chciałabyś o czymś pogadać? Spojrzałam mu w oczy. Przed tatą niewiele można było ukryć. Właściwie nic, dlatego nawet nie próbowałam. Nawet jako nastolatka mówiłam mu wszystko. Teraz tata też doskonale wyczuł, że coś jest nie w porządku. Może czegoś się domyślał, coś już wiedział? Może zdarzył się cud? Rhiannon nie udało się ukryć przed nim swojej prawdziwej natury i tata zaczął podejrzewać, że jednak nie jest jego córką? Cóż, i tak miałam mu o wszystkim opowiedzieć, nie było więc sensu dłużej zwlekać. Wyprostowałam się, potem oczywiście odetchnęłam głęboko i nieodwołalnie nastał czas mojej przemowy: – Nie wiem, od czego zacząć, tato. To wszystko jest bardzo skomplikowane… – Akurat tym się nie przejmuj. Życie zawsze jest skomplikowane, innej opcji nie ma. Po prostu mów. Powiedz wszystko, zacznij od początku, a potem już z górki. – Tato, przede wszystkim chcę powiedzieć, że przez ostatnich sześć miesięcy nie byłam sobą. – Zgadza się! – Wyjątkowo energicznie pokiwał głową. – Byłaś bardzo niegrzeczna dla Mamy Parkerowej. Całe szczęście, że bardzo cię kocha. Cieszę się, że znów jesteś sobą i… – Urwał, ponieważ gwałtownie podniosłam rękę. Był to oczywisty sygnał, że koniecznie chcę dorwać się do głosu. I tak też się stało: – Tato! To nie jest tak, jak myślisz! Wcale nie chodzi o to, że nie byłam sobą, bo raptem zaczęłam zachowywać się inaczej. Chodzi o to, że to wcale nie byłam ja, rozumiesz?! Milczał. To znaczy niewątpliwie chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Tylko poruszył wargami i patrzył na mnie wyjątkowo przenikliwie i uważnie. Dosłownie studiował każdy milimetr kwadratowy mojej twarz. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili: – Może wyjaśnisz mi to, Shannon Faithful Christine? Wymienił wszystkie imiona, dowód więc oczywisty, że tę sprawę traktuje bardzo poważnie. – Pamiętasz, tato, że sześć miesięcy temu miałam wypadek? – Jakże mógłbym zapomnieć! – Wzdrygnął się. – Paskudny wypadek samochodowy. Byłaś nieprzytomna przez kilka dni, a my omal nie umarliśmy ze strachu. Czułem, po prostu wiedziałem, że któregoś dnia ten cholerny mustang wytnie ci jakiś numer! Owinie się wokół czegoś na pełnym gazie! I stało się. Nie trzeba było długo czekać. – Potrząsnął bezradnie głową. Wiedziałam doskonale, że od samego początku nie kochał mojego mustanga.

– Tato, to nie był normalny wypadek. Mój mustang wcale się nie owinął wokół czegoś tam! Wszystko zaczęło się od tego, że byłam na aukcji. Kupiłam starą wazę, właściwie urnę, wiesz, stawia się takie na grobach. Była ozdobiona malowidłem przedstawiającym Wielką Kapłankę, Wcielenie Bogini Epony. – Epona? Tak, wiem. Bogini celtycka. Bogini Koń. – Pokiwał głową. Był człowiekiem bardzo oczytanym, o czym świadczyły stosy książek zawalające pokój dzienny. – Ta kapłanka, tato, jest mną, to znaczy, mówiąc dokładniej, jest moim lustrzanym odbiciem. – Zrobiłam krótką pauzę, żeby tata sobie przyswoił. – Lustrzanym odbiciem – powtórzyłam dobitnie – z innego świata, czyli z innego wymiaru. Świata, gdzie nie ma żadnych technologii, za to jest mitologia. Gdzie są ludzie, którzy są lustrzanymi odbiciami ludzi stąd. – Żartujesz, Shannon, prawda? – Wcale nie! – Spojrzałam na Clinta, który jak dotąd nie odezwał się ani słowem. – Powiedz coś! – ponagliłam go. – Proszę pana, bardzo proszę, niech pan jej wysłucha… – Spokojny, opanowany głos Clinta dodawał otuchy… dopóki nie usłyszałam drugiej części wypowiedzi: – Shannon mówi prawdę i potrafi to udowodnić. Udowodnić? Jak?! Wiadomo, że w tym momencie posłałam Clintowi spod przymrużonych powiek spojrzenie typu: „Do cholery, o czym ty właściwie mówisz?”. A on po prostu skinął głową, co najprawdopodobniej miało mi dodać odwagi i zachęcić do dalszego relacjonowania moich dziwnych losów. Cóż było robić? Odchrząknęłam i z powrotem spojrzałam na tatę. – Magiczna waza nie tylko spowodowała wypadek. Sprawiła, że zostałam przerzucona do innego świata, a na opuszczone przez mnie miejsce wskoczyło moje lustrzane odbicie, Wcielenie Bogini Epony. – Oczywiście, że tata zrobił wielkie oczy, ale nie przerywał, a ja dokończyłam jednym tchem: – Ta wredna suka, która tak namieszała w moim życiu i dała popalić mojej rodzinie oraz znajomym to nie ja, tato! Milczał przez kilka sekund, przetrawiał, na koniec spytał: – Córeczko… twierdzisz, że przez ostatnie miesiące fizycznie cię tu nie było? Na tym świecie? – To prawda, tato, nie było mnie tu, w Oklahomie. – I doprecyzowałam uczenie: – W ogóle nie było mnie w tym wymiarze czasoprzestrzennym, tylko przebywałam w innym. – Z tego wniosek, że ta kobieta, która zrezygnowała z pracy, wyszła za milionera, pochowała go i teraz rozbija się samolotami po całych Stanach… to nie ty?! – Nie. To nie ja. – Nie ty! Shannon… – Tata, który posępniał coraz bardziej, bezradnie pokręcił głową. – Czy zdajesz sobie sprawę, że brzmi to absolutnie nieprawdopodobnie? – O matko! Oczywiście, że tak! – Oczywiście też, że doszłam do stanu, w którym chce się już tylko krzyczeć. Zdołałam się jednak jakoś opanować, dzięki czemu kontynuowałam w miarę normalnym głosem: – Tato! Przecież mnie samej, która to wszystko przeżywa, też wydaje się to nieprawdopodobne. Zamknęłam oczy, potarłam skronie. Nie było ze mną dobrze, o nie. Cholerny żołądek już wywracał się na drugą stronę, w głowie łupało w tempie zsynchronizowanym z uderzeniami serca. Tata absolutnie nie był w stanie mi uwierzyć. Nagle poczułam na karku ciepłą dłoń. Clint, delikatnie ugniatając moje twarde jak kamień mięśnie, przemówił spokojnym głosem. Zresztą ważny był nie tylko ważny był ten spokój. Clint wniósł coś niesłychanie istotnego, mianowicie emanował rozsądkiem, co w tej zwariowanej sytuacji było po prostu bezcenne. Powiedział mianowicie: – Panie Parker, jest już późno, a Shannon ma za sobą bardzo ciężki dzień. Może lepiej będzie, jak prześpimy się z tym wszystkim, a jutro rano rzecz całą wyjaśni się do końca. – Faktycznie, Shannon, wyglądasz nieciekawie – zgodził się tata. Otworzyłam oczy.

– Ona nie żyje, tato. Suzanna nie żyje! – Kto? Suzanna?! Wielki Boże! Co się stało?! Clint ponownie pośpieszył z interwencją: – To tylko fragment długiej i skomplikowanej historii, panie Parker. Może na razie wystarczy panu informacja, że stało się to dziś wieczorem i Shannon była tego świadkiem. Powiedział to bardzo zdecydowanie, a nawet ostro, jakby czuł się w obowiązku mnie chronić. Szczerze mówiąc, byłam trochę zaskoczona tą jego stanowczością. Tata niewątpliwie też, sądząc po spojrzeniu, którym poczęstował Clinta. Powiedział jednak ugodowo: – W porządku, synu, niech Shannon idzie spać. – Podszedł do kanapy, wziął mnie za rękę, a kiedy wstałam, przytulił mnie, pogłaskał po plecach. I pociągnął nosem. – Hej, Bugs! Ty po prostu… – Wiem. Śmierdzę – przyznałam żałośnie. Tata po raz kolejny bezradnie potrząsnął głową i nie puszczając mojej ręki, poprowadził mnie do holu, z którego wchodziło się do sypialni. Po drodze wziął z przedpokoju lampę naftową. Otworzył drzwi, wszedł pierwszy do środka i otworzył szufladę w szafce nocnej. Poszperał w niej, wyjął zapałki i pozapalał grube świeczki o zapachu wanilii stojące na komodzie. Potem odwrócił się do Clinta. – To pokój Shannon. Ciebie zakwateruję w gabinecie, na leżance. Odpowiada? – Tak, proszę pana – odparł Clint, wytrzymując jego wzrok. Tata chrząknął i odwrócił się do mnie. – Znajdziesz w komodzie swoje stare koszule nocne i tak dalej. Aha, chociaż wysiadł prąd, gorącej wody wystarczy na szybki prysznic. Koniecznie musisz się umyć. A jutro rano pogadamy. Rozczulona wsunęłam się w ojcowskie ramiona i szepnęłam: – Kocham cię, tato. – Ja ciebie też, Bugs – powiedział tata, potem zrobił w tył zwrot i wypchnął Clinta za próg. – Idziemy, synu. Drzwi zamknął bardzo starannie, wręcz demonstracyjnie. Cały tata. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Uśmiechnęłam się rozczulona i zaczęłam przeszukiwać komodę. Faktycznie, coś mojego w niej było. Znalazłam dżinsy i bluzę, a także jedną z moich ulubionych nocnych koszul, tę ze Świętym Mikołajem w sytuacji bardzo intymnej. Siedzi na kominie i po prostu się załatwia. Plus napis: „I jak ci tu powiedzieć, że w tym roku wcale nie byłaś grzeczna?”. Tę koszulę dali mi w prezencie uczniowie. – Och, nie! Cóż za wspaniały widok! Wreszcie będę mogła pozbyć się tych cholernych stringów. Aż westchnęłam, wyjmując z szuflady majtki z Victoria’s Secret. Jedwabne, w kolorze lila i normalne, czyli zakrywające tyłek. No i proszę. Kiedy jestem w stresie, byle drobiazg potrafi mnie uszczęśliwić. Zadziwiające, prawda? Tata na szczęście się nie mylił, gorącej wody wystarczyło na prysznic. Wprawdzie niedługi, ale bardzo dokładny. Woda podziałała na mnie jak środek uspokajający, w rezultacie kiedy włożyłam koszulę i wyszłam z łazienki, oczy już mi się zamykały. Zdmuchnęłam świece i wsunęłam się pod kołdrę, którą moja babcia uszyła kilkadziesiąt lat temu. Okryłam się porządnie. Oddychałam głęboko. Słodki zapach wanilii mieszał się z zapachem kołdry, leciwej już, a jednocześnie czyściutkiej i świeżutkiej. Był to zapach nostalgiczny, przywołujący w zapadającej w sen pamięci wspomnienia z dzieciństwa. Było mi tak dobrze, czułam się bezpieczna… Nie minęła chwila, a spałam jak suseł. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że właśnie śpi, lecz ja należę do wyjątków. Jestem świadoma, że śpię, mało tego, jak już nieraz wspominałam, potrafię swoim snem manipulować. Teraz też byłam świadoma, że śpię, i to od wielu godzin. Nic mi się nie śni, po prostu jest to zdrowy głęboki sen, dzięki czemu wypoczywam znakomicie. Do czasu, bo w pewnej chwili, kiedy byłam już w zdecydowanie lepszej formie,

przemieściłam się jednak do Krainy Snów. Znajdowałam się w pozycji półleżącej, rozparta na olbrzymich puchowych poduchach, bujających się wśród liliowych obłoków (mówiąc bardziej fachowo, cumulusów). Wokół mnie wylegiwało się kilka tłustych czarno-białych kotów, mruczących z zadowolenia. Ale towarzyszyły mi nie tylko koty. Jamie Fraser (ten z „Obcej” Diany Gabaldon) właśnie powiadomił mnie tym swoim cudownym, seksownym szkockim akcentem, że rzucił Claire, bo to ja jestem jego jedyną miłością. Hugh Jackman (w wersji z „Wolverine”) bardzo zdegustowany powyższą informacją oświadczył, że będzie walczył o moje uczucie. Stanie do pojedynku, ale później, bo teraz musi skończyć masaż stóp (moich oczywiście). A ja już otwierałam usta, by powiedzieć chłopakom, żeby byli grzeczni. Bo czy warto bić się o taką starą… Wtedy wyssało mnie, jak już wiecie, zgodnie ze standardem. Dusza uleciała ze mnie, przeniknęła przez dach i zawisła nad ranczem moich rodziców. Unoszenie się pod zimowym niebem, z którego padał śnieg, było całkowicie nowym doświadczeniem. Miałam wrażenie, jakby białe kryształki śniegu były nie tylko wokół, ale i we mnie. A jeśli już o wnętrzu mowa, to w głowie zakręciło się, i to bardzo niepokojąco. Stąd wziął się mój krzyk rozpaczy rzucony gdzieś w noc, w przestrzeń: – O nie! Znów mi niedobrze! – Oddychaj głęboko, Umiłowana… Bogini! Moja Bogini! Jej głos, który słyszałam w głowie, bo na pewno nie pochodził z zewnątrz, był zaskakująco dźwięczny i donośny. – No nie… Mówisz całkiem jak Clint – stwierdziłam. Bogini pominęła to milczeniem, a ja zaczęłam robić to, co kazała, to znaczy głęboko wdychałam mroźne powietrze. No i zawroty głowy przeszły prawie natychmiast, czym poczułam się bardzo usatysfakcjonowana. Bo i proszę. Wychodzi na to, że z duchowymi podróżami w Magicznym Śnie radzę sobie całkiem nieźle. Można nawet powiedzieć, że w tej sytuacji, jakże przecież niesamowitej, czuję się swobodnie! Rozejrzałam się dookoła, zdumiona zmianami krajobrazu. Zupełnie jakbym patrzyła na pocztówkę ze stanu Kolorado fotografowanego zimą. Zielone pastwiska, dęby błotne, jałowce (jesteśmy przecież w Oklahomie!) znikły. Widziałam tylko biel, samą biel, puszystą i zachwycającą. – Cudnie – szepnęłam. Spojrzałam na szopę. Przez szpary w okiennicach sączyło się cieplutkie złociste światło, a cały dół obłożonego biało-czerwoną oblicówką budynku tonął w malowniczych zwałach śniegu. Podejrzanie wysokich, dotarło nagle do mnie. – Ale napadało. Chyba ponad metr – stwierdziłam na głos. Tym razem Bogini zareagowała: – I to nie jest normalne, Umiłowana. – Wiem! – oświadczyłam wciąż na głos, przed siebie, a noc zapewne nadstawiała uszu. – W Oklahomie nigdy nie ma aż tyle śniegu. – Teraz jest, Umiłowana, bo do tego świata przedostało się zło. Prawdziwe zło. Jest tu i czyni zło. Słowa Bogini, co oczywiste, budziły lęk. Och, mało powiedziane. Budziły okropny kłujący strach, który przekładał się na jedno znienawidzone imię. – Nuada! – zawołałam. – Tak. Musisz go powstrzymać, Umiłowana. – Ja?! – Tak, ty. Tylko ty możesz to zrobić. – Ale jak? Jak ja to zrobię tutaj, właśnie tutaj? W Partholonie było inaczej, tam byłam otoczona ludźmi, którzy rozumieli magię i bardzo mi pomagali. Ty mi pomagałaś! – Za mało wierzysz w siebie, Umiłowana, za mało. A tutaj też ci pomogą. Ci sprzed wieków, szaman z tego świata… Głos Bogini w mojej głowie zaczął cichnąć, a ja byłam coraz bardziej przerażona.

– Epono! Proszę! Nie odchodź! Powiedz, kto to jest? Ten szaman? I ci sprzed wieków? – Pamiętaj… – Głos Bogini był już ledwie słyszalny. Cud, że udało mi się usłyszeć ostatnie jej słowa: – Pamiętaj, jesteś Wybranką Bogini. Pamiętaj…

ROZDZIAŁ DRUGI Czułam, że przełykam, ale nic takiego, co się zwykle przełyka, tylko po prostu powietrze. I siadam. – Kurde! – Błyskawicznie spuściłam nogi na podłogę, omal nie spadając z łóżka. – Myślałaś, idiotko, że pobyt w Oklahomie będzie ot, takim sobie sympatycznym powrotem na stare śmieci. Żadnych sensacji, czasami nawet nudno. Co wcale nie byłoby takie złe, w końcu mocnych przeżyć ostatnio mi nie brakuje – mamrotałam gniewnie do dość niewyraźnego odbicia niejakiej Shannon Parker w lustrze nad komodą. Jednocześnie penetrowałam górną szufladę. Znalazłam stare dżinsy, fajną mięciutką bluzę i grube skarpety, też raczej starawe. – Niech to szlag! Nie dość, że wokół szaleje zamieć, to jeszcze ciebie, wystraszoną babę w ciąży, ściga pieprzony potwór. Panikujesz… a teraz ponadto… umierasz z głodu! Przymknęłam się, dopiero kiedy otworzyłam drzwi i cichutko, na paluszkach przemieściłam się do kuchni. Bogini jedna wiedziała, że w tej sytuacji nie byłam w stanie ponownie zasnąć, a jajecznica na bekonie i tosty… Po prostu mniam, mniam. Jak to dobrze, że tę kuchnię znam jak własną kieszeń! Przede wszystkim zajrzałam do szuflady zwanej przez wszystkich szufladą żarłokiem, ponieważ wrzucało się do niej wszystko i dlatego tylko tu można było znaleźć zapałki. A były niezbędne do zapalenia lampy naftowej, zwykle urzędującej na kuchennym stole. – Mam was – szepnęłam, kiedy palce natrafiły w końcu na małe pudełko. I zaraz potem omal nie umarłam ze strachu, bo to jest standardowa reakcja, kiedy nagle za plecami usłyszysz głos. – Nie musiałaś szukać. Zapałki leżą koło lampy, twój ojciec tam je położył. – Clint! Odbiło ci? Co ty tu, do cholery, robisz w tych ciemnościach?! – warknęłam, zapalając zapałkę. Migotliwy płomyczek oświetlił bardzo pogodną twarz i rękę nakierowującą kubek do ust. – Dlaczego nie zaszurałeś nogami, nie powiedziałeś, że tu jesteś, nie uprzedziłeś? – piekliłam się. – Wiesz, jak się przestraszyłam?! – Jak bym szurnął czy coś burknął, tak samo byś się przestraszyła – odparł z żelazną logiką, czym jeszcze bardziej mnie wkurzył. – Ale siedziałem cicho, bo byłaś taka zaaferowana, że nie miałem sumienia cię rozpraszać. – Czyżby?! – Chrząknęłam znacząco i skupiłam się na czynnościach bieżących, to znaczy zapaliłam lampę, przykręciłam knot i udałam się do lodówki, z której zaczęłam wyjmować jajka i w ogóle wszystko, co było mi potrzebne. – Clint, a dlaczego nie śpisz? – A dlaczego ty nie śpisz?! – odparł bezczelnie, bo pytaniem na pytanie, no i zabrzmiało to ostro, choć koniec był łagodny: – Ostatnio nie miałaś lekko. Byłem pewien, że śpisz jak zabita. – Do tej chwili spałam – poinformowałam, zajęta penetrowaniem szafek w poszukiwaniu odpowiedniej patelni i innego sprzętu. – Spałaś? Shannon, a może miałaś ten swój szczególny sen? I dlatego odechciało ci się spać? – No… miałam. – Znów widziałaś ClanFintana? – Nie… – Zapaliłam gaz i zaczęłam wykładać patelnię plastrami bekonu. Tak dla ścisłości, bardzo wieloma plastrami. – Tym razem po prostu polatałam sobie trochę i pogadałam z Eponą. Tylko trochę, to nie była długa rozmowa. Clint… – Spojrzałam na niego przez ramię. – Jak się domyślasz, będę smażyć jajka na bekonie. Dla wszystkich, oczywiście. Nie mów mi, że nie jesteś głodny! – Oczywiście, że jestem. I bardzo mi się podoba, że to ty mnie nakarmisz.

Jednocześnie spojrzał mi prosto w oczy, w rezultacie jego wypowiedź stała się wypowiedzią z podtekstem. Nic dziwnego, że natychmiast spojrzałam w bok. – Shannon, co ci powiedziała Bogini? – Och! – To, co mu powiedziałam, miało swój specjalny rytm, który nonszalancko wystukiwałam jajkami o brzeg miski. Wyglądało to tak: – Zło (jajko buch!) grasuje tutaj (jajko buch!) trzeba powstrzymać Nuadę (jajko buch!) pomogą ci sprzed wieków (jajko buch!) pomoże też szaman (jajko buch!) mam uwierzyć w siebie (jako buch!). – Jajek mogło być więcej, robiłam przecież ogromną jajecznicę dla trojga (wliczając tatę) głodnych ludzi, ale zostawmy takie szczegóły. Następnie przystąpiłam do czynności ciągłej, czyli ubijania jajek trzepaczką w wariackim tempie, dzięki temu dalsza część wypowiedzi była bardziej płynna: – Problem w tym, że z zasady wolę zła unikać. Poza tym nie mam bladego pojęcia, jak powstrzymać Nuadę, co to są „ci sprzed wieków” i kim jest ów szaman. A jeśli chodzi o wiarę, to wierzę święcie, że sobie z tym wszystkim absolutnie nie poradzę. Bo fakt. I w tym momencie po prostu zachciało mi się ryczeć. Łzy napływały już do oczu, co wkurzało mnie jeszcze bardziej. A niech to! Wprawdzie poranne mdłości tym razem nie wchodziły do akcji, za to hormony i tak pracowały na najwyższych obrotach. Czyli super. Palce Clinta zamknęły się na mojej dłoni, uniemożliwiając dalsze, wręcz psychopatyczne operowanie trzepaczką. Nie tylko wziął mnie za rękę, lecz także przyciągnął mnie do siebie, opierając się podbródkiem o czubek mojej głowy. – Shannon, nie jesteś sama. Jesteśmy tutaj i ja, i twój ojciec. We trójkę zawsze coś wymyślimy. Zabrał mi miskę, odstawił na kuchenny blat i obrócił mnie, żebyśmy stanęli twarzą w twarz. Jedną rękę położył na moim ramieniu, palce drugiej wsunął pod podbródek, dzięki czemu musiałam unieść twarz i spojrzeć mu prosto w oczy. – Jesteś Wybranką Bogini, Shannon. Nie zapominaj o tym – powiedział z należną powagą. – Jestem. Epona też kazała mi o tym pamiętać. – W takim razie, jeśli nie chcesz posłuchać Bogini, może posłuchasz mnie? – W ciemnych oczach zapaliły się wesołe iskierki. – Jestem przecież lustrzanym odbiciem twego męża, prawda? Jakbym słyszała ClanFintana. Głos był łudząco podobny, nic więc dziwnego, że serce zdecydowanie przyśpieszyło, a moja odpowiedź, wypowiedziana szeptem, wypadła bardzo drżąco: – Tak… jesteś… Musiał wyczuć, że ze mną coś nie tak, bo natychmiast spoważniał, ale nie tylko, bo wyraźnie słyszałam, że jego oddech, podobnie jak moje serce, zdecydowanie przyśpieszył. Palce na moim ramieniu się zacisnęły, a palce drugiej dłoni wysunęły się spod podbródka, delikatnie przemknęły po moim policzku, po szyi, zaczęły delikatnie pieścić kark. Nie, nie było mi to obojętne. – Moja mała Shannon… – szepnął. Będę nieskromna, ale powiem, jaki to był to szept. Lekko zachrypnięty i niewątpliwie pełen zachwytu. I gdy Clint szeptał, zarazem pochylał głowę i ustami szukał moich ust. Pocałunek był z gatunku pośpiesznych, przelotnych, choć tylko pozornie, bo tak naprawdę zrobił wrażenie. W każdym razie na mnie, bo Clintowi nie wystarczył. – Shannon, pozwól się pocałować – poprosił, odchylając głowę, żeby zajrzeć mi w oczy. – Przecież… przecież już to zrobiłeś… – Nie, ukochana. To nie był prawdziwy pocałunek – powiedział z uśmiechem. Choć nie, był to tylko leciutki uśmieszek, bardzo jednak wymowny. – Proszę, Shannon, pozwól się pocałować. Oczywiście, że tego chciałam. Znów pragnęłam poczuć na moich ustach jego wargi, o których już wiedziałam, że są cudowne. Jakbym je doskonale znała… bo przecież znałam. Skinęłam głową w geście milczącego przyzwolenia. Clint natychmiast otoczył mnie ramionami, a moja ręka od razu ułożyła się na jego szerokich plecach. Uczyniłam to odruchowo, jakbym robiła to tysiące razy. Wtopiłam się w niego, on we mnie. Czułam, że jest bardzo

podniecony, jednak próbuje nad tym zapanować, ograniczając się tylko do pocałunku, tym razem, co oczywiste, zdecydowanie bogatszego. Nie śpieszył się, zapoznając się ze smakiem moich ust, no i nasze języki też włączyły się do akcji. Zawsze zachwycałam się cudownym zestawem pewnych elementów, które w sumie składają się na mężczyznę. Można by o tym napisać cały poemat, ale tu ograniczę się do tego, co szczególnie i nieodmiennie mnie frapuje w modelowym facecie, a mianowicie zdecydowane linie i muskularne twardości w zadziwiający sposób współgrające z gładkością i miękkością w innych miejscach. Teraz wręcz z lubością przesunęłam ręką po męskim ramieniu, wyczuwając jego siłę. Poza tym, nie ukrywam, zachwycał mnie fakt, że wystarczyło wpuścić do moich ust język Clinta, by całe to mocarne ciało zostało doprowadzone do stanu drżenia. Tak samo drżał ClanFintan… Gdy tylko to pomyślałam, poczułam się, jakbym oberwała obuchem w głowę. Natychmiast wysunęłam się z ramion Clinta, drżącą ręką przetarłam oczy i nerwowo zaczęłam odgarniać włosy z twarzy. – Jestem… – Przerwałam, ponieważ musiałam popracować nad oddechem, który był stanowczo zbyt szybki. Zresztą podobny problem miał również Clint. – A więc… – podjęłam po krótkiej chwili – …nie chcę! To znaczy chcę. Tak, pragnę czuć na sobie twoje ręce, twoje usta na moich ustach. A wiesz dlaczego? Bo jesteś do niego tak strasznie podobny! – wyrzuciłam z siebie. – Tak bardzo, że mimo woli chcę tego, ale… – Teraz już i mówiłam, i patrzyłam błagalnie. – Clint, przecież jestem mężatką! I to nie ty jesteś moim mężem! – Mój głos nabrał mocy podczas wydawania tego oświadczenia. – Jesteś mężatką w innym świecie, Shannon. Nie w tym – zauważył rezolutnie. Na co oczywiście cała aż się zjeżyłam. – Czy dobrze usłyszałam? – Znacie ten ton. Niby zdziwienie, a tak naprawdę oburzenie i skrajna pretensja. – Jak rozumiem – ironizowałam okrutnie – gdybym należała do ciebie, nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym spała z nim? Bo co za problem, skoro by to się działo w tamtym świecie? – Milczał, czyli dotarło. – Sam widzisz, Clint. Faktów nie zmienisz. Niezależnie w którym świecie przebywam, jestem jego żoną. Na pewno nie twoją. W tym momencie do kuchni wparował tata z gromkim pytaniem na ustach: – O czym ty, u diabła, mówisz, Shannon?! Clint i jak zadygotaliśmy nerwowo jak ludzie przyłapani na gorącym uczynku. Miałam też ogromne trudności ze spojrzeniem ojcu w oczy. – Dzień dobry, tato! – zaświergotałam, lecz wyszło to raczej żałośnie. – Dzień dobry. Chyba pora przewrócić bekon na drugą stronę. – Pomaszerował do kuchennego stołu i usiadł w takim miejscu, żeby mieć na oku Clinta, po czym wydał następne polecenie: – Możesz mi też nalać kawy. – Już się robi. – Migiem wykonałam oba polecenia. – Dzięki, Bugs – mruknął tato, odbierając kubek. – Bardzo proszę – odmruknęłam, zajęta przekładaniem jajek do patelni. Tata wypił łyk kawy i odchrząknął. – A więc… Długo zastanawiałem się nad tym, co mi wczoraj powiedziałaś, i bardzo bym skłamał, gdybym stwierdził, że wszystko jest dla mnie oczywiste. Znam cię jednak nie od dziś i wiem, że we wszystko, co mówiłaś, wierzysz święcie, czyli musi być w tym ziarno prawdy. Nie tylko patrzysz, ale i widzisz, nie tylko słuchasz, ale i słyszysz, a także wyciągasz wnioski, bo nie jesteś istotą bezrozumną. Muszę więc, choć to szaleństwo, choć w pewnym stopniu uwierzyć w to szaleństwo, i nie ukrywam, że jestem niezmiernie ciekaw dalszego ciągu. – Znów upił kawy, po czym spojrzał na Clinta. – Najpierw chciałbym się dowiedzieć, kto jest twoim mężem i dlaczego zamiast z nim jesteś tutaj z tym oto człowiekiem. Ostatnią kwestię powiedział ostrożnie, ze sporą dozą niepewności. Wiadomo, ojcowie nigdy nie są mocni w sprawach dorosłości córek, ich mężów czy dzidziusiów. Zamieszałam jajka i spojrzawszy na tatę przez ramię, przekazałam głosem raczej beznamiętnym:

– Jestem żoną Wielkiego Szamana i wojownika, który jest także przywódcą swego ludu. Nazywa się ClanFintan. Nie ma go tutaj, ponieważ istnieje w tym drugim świecie. Trzeba przyznać, że tata wcale nie zbladł jak ściana, tylko słuchał w wielkim skupieniu. Co więcej, miał też pewne uwagi: – Chwileczkę! Powiedziałaś, że znikłaś stąd zaraz po tym wypadku, czyli mniej więcej przed pół rokiem. Owszem, przez ten czas można kogoś poznać na tyle, by zacząć się zastanawiać nad narzeczeństwem, ale to stanowczo za krótko, by wychodzić za mąż – stwierdził autorytatywnie. – To małżeństwo było zaplanowane wcześniej, ponieważ w Partholonie mężem Wcielenia Bogini zawsze jest Wielki Szaman. Kiedy po wypadku ocknęłam się w tamtej rzeczywistości właśnie jako Wcielenie Bogini, okazało się, że jestem już zaręczona. Zresztą te zaręczyny były jednym z powodów, dla których Rhiannon uciekła z Partholonu. – Rhiannon? – Tak nazywa się kobieta, której miejsce w Partholonie zajęłam. Sama zresztą tego chciała. A ona tutaj podszywa się pode mnie! – Wyłożyłam bekon na złożone papierowe ręczniki, żeby trochę ociekł, i z szafki koło zlewu wyjęłam trzy talerze. – Śniadanie gotowe. Siadamy do stołu! – Powiedziałam to z akcentem czystej mieszkanki Oklahomy, ponieważ tubylcza wymowa bardzo się przydaje, kiedy pod swoją dyrygenturą masz Okie rodzaju męskiego. Tata i Clint karnie zasiedli do stołu. Ja też, bardzo zadowolona z sytuacji w moim żołądku. Cisza, spokój, czyli być może dane mi będzie spożyć poranny posiłek bez żadnych zakłóceń. Tata, już po przełknięciu pierwszego kęsa, przystąpił do kontynuowania przesłuchania: – Czyli wpakowałaś się w to wszystko dlatego, że niejaka Rhiannon uciekła do innego świata, to znaczy tu, do Oklahomy, żeby nie wyjść za tego gościa? Za tego szamana? – Nie, nie tak – powiedział Clint. – Rhiannon opuściła tamten świat przede wszystkim dlatego, że jest zwyczajnym tchórzem i egoistką, a poza tym zapragnęła takiej władzy, jaką można zdobyć w tym świecie. A miała już o nim jakie takie pojęcie. Tato przez moment przeżuwał w milczeniu, wpatrując się z zadumą w Clinta, wreszcie spytał: – A jakim sposobem ty zostałeś w to wszystko wciągnięty? – Kiedy sprowadziłem Shannon tu z powrotem… – Ty? No proszę… A można widzieć, dlaczego? Tym razem ja uprzedziłam Clinta: – Myślę, że najlepiej będzie, jak spokojnie i dokładnie ci wszystko opowiem, zdarzenie po zdarzeniu, całą historię od samego początku. – Oczywiście, że tak będzie najlepiej. Cały zamieniam się w słuch. Uśmiechnęłam się cieplutko do taty, który zawsze wykazywał się wielką otwartością umysłu, i przystąpiłam do relacjonowania wydarzeń z minionego półrocza. Tata słuchał z zapartym tchem, o czym nawet nie muszę mówić, bo to oczywiste. Nie przerywał, zadał tylko kilka pytań na temat centaurów i zmiany postaci. Z satysfakcją przy tym zaznaczam, że zestawem koń plus człowiek był wyraźnie zafascynowany. Clint również słuchał z wielką uwagą, czemu się nie dziwiłam. Rhiannon bez wątpienia przedstawiła mu swoją wersję, natomiast ja aż do tej pory miałam możność udzielenia mu tylko dość skąpych informacji. Snułam więc swoją opowieść: – …ClanFintan z wojownikami powrócił z Warowni na kilka dni przed świętem Samhain, podczas którego Epi miała być pokryta. Ma to całemu Partholonowi zagwarantować płodność. Była bardzo niespokojna, dlatego razem z ClanFintanem postanowiliśmy zabrać ją w plener. Byliśmy pewni, że jak klaczka sobie pohasa do woli, to się uspokoi. Odjechaliśmy spory kawałek i już powinniśmy wracać, jednak sama pobiegła w stronę starego zagajnika… – Spojrzałam na Clinta. On zaś wyprostował się, na moment przymknął oczy, po czym podjął wątek: – To przeze mnie klacz była niespokojna, ponieważ słyszała, jak przyzywałem Shannon. Robiłem to na skrytej głęboko w lesie polanie, która jest lustrzanym odbiciem polany w Partholonie. Najlepiej to nazwać prześwitem między naszym światem a tamtym. A wzywałem

Shannon z ważnego powodu. Kiedy przekonałem się, jaka naprawdę jest Rhiannon, a jest to osoba z gruntu zła, doszedłem do wniosku, że powinna wrócić tam, skąd przyszła, czyli do Partholonu, gdzie jej miejsce zajęła, jak wiemy, Shannon. Logiczne więc, że Shannon powinna wrócić tutaj, do świata, z którego się wywodzi. – Wyraźnie strapiony Clint spojrzał na mnie, śląc bezgłośne przeprosiny. – Byłem absolutnie przekonany, że postępuję właściwie, umożliwiając Shannon powrót ze świata, który Rhiannon opisywała jako straszną, wręcz przerażającą krainę. Znałem tylko relację z jej strony, uwierzyłem. – Przerwał na moment. – Tymczasem okazało się, że sprowadzając Shannon do Oklahomy, rozłączyłem ją z mężem, którego bardzo kocha, i z ludem, który bardzo jej potrzebuje. Lecz na tym nie koniec moich niepowodzeń. – Westchnął bezradnie. Świetnie go rozumiałam. Chciał dobrze, a wyszło, jak wyszło. Każdy w takiej sytuacji by się podłamał. – Niestety nie udało mi się pozbyć Rhiannon – dodał smętnie. W tym momencie tacie wrócił głos: – Co?! Czyli ta… ta Rhiannon wciąż tu jest? – Tak. To znaczy nie sądzę, że w Oklahomie, ale na pewno przebywa w tym świecie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego udało mi się sprowadzić Shannon, a odesłanie Rhiannon do Partholonu zakończyło się klęską. Może dlatego, że jej nie doceniłem… Może. Ale to już nigdy się nie powtórzy! – Wreszcie jego głos nabrał mocy. – To jeszcze nie wszystko. – Gdy to powiedziałam, tata natychmiast spojrzał na mnie. – Mówiłam ci już o tym, jak zło, to odwieczne zło, opanowało Warownię. Niestety, wszystko wskazuje na to, że znów doszło do głosu. Nie żadne tam symboliczne zło, ono ma namacalną sprawczą moc. Nie jest to diabełek kusiciel, który próbuje sprowadzić nas z drogi cnoty, a my albo mu ulegniemy, folgując grzesznym inklinacjom, albo go przepędzimy. Nie, to nie tak. Jest to zło w postaci realnej siły, które działa… właśnie jak realna siła, siła zła. Czynienie zła jest jego jedynym celem. – Mówiąc to, sama się przeraziłam, bo definicja była koszmarnie prawdziwa. – Ono jest tutaj! – krzyknęłam. – A konkretnie chodzi o Nuadę, wodza Fomorian, demona, który, jak ci już mówiłam, zginął w bitwie. Ale on ożył, tato! Jego duch, a może mroczna dusza, sama nie wiem, jak to określić, przybył do Oklahomy. I wczoraj wieczorem zesłał na Suzannę śmierć… Na moment zapadła cisza. Siedzieliśmy nieruchomo jak słupy soli. Moje słowa wywołały tak wstrząsające wrażenie, że musiały wybrzmieć, by mogły paść następne. Wreszcie tata poruszył się, a potem powiedział cicho i łagodnie: – Możesz opisać dokładnie, jak to się stało? – Mogę. On tam był. Spowodował, że samochód wjechał prosto na… Suz… – W tym momencie, wiadomo, głos mi się załamał, zaraz jednak się opanowałam i mówiłam dalej: – Oczywiście wyglądało to jak wypadek samochodowy, ale i Clint, i ja wyczuwaliśmy obecność Nuady. Jesteśmy pewni, że Nuada zrobił coś z samochodem. Ale to nie wszystko, tato! Boję się, strasznie się boję, że Nuada wkrótce pojawi się tutaj. – Tutaj?! Dlaczego? – Ma obsesję na moim punkcie, i to już od dawna. Teraz dodatkowo jest przekonany, że to ja go przyzywałam i dlatego wróciło mu życie. A przecież wcale go nie wzywałam! Tego potwora! Nawet gdybym wiedziała, jak go sprowadzić z czeluści, nigdy bym tego nie zrobiła. To przecież takie oczywiste! Myślę, że ten, kto go wskrzesił, wykorzystał złe moce jednego z bogów partholońskich, boga ciemności. W każdym razie Nuada ożył i jest przekonany, że stało się to na moje życzenie. Kiedy dałam mu jasno do zrozumienia, że tak nie jest i absolutnie nie chcę mieć z nim do czynienia, wściekł się. Powiedział, że i tak będzie mnie miał, a zanim to się stanie, pozabija wszystkich, których kocham… – No tak… Lubi zabijać. Mówiłaś, że widziałaś, jak zabija moje lustrzane odbicie w Partholonie… – Tak, tato… A teraz Bogini przemówiła do mnie. Wszystko się potwierdziło. Ta pogoda, ten okropny śnieg, to dowód, że Nuada jest tutaj. Bogini powiedziała, że muszę go powstrzymać… – Urwałam na moment i dokończyłam ciszej: – Zanim wrócę do Partholonu. – Wrócić?! – Tata natychmiast usiadł prosto jak świeca. – Shannon, oczywiście rozumiem, że zdążyłaś się przywiązać do tamtych ludzi, ale twój dom jest tutaj. Tu jest twoje miejsce.

Spokojnie zastanowimy się nad tym wszystkim i na pewno znajdziemy jakiś sposób, by Rhiannon odesłać z powrotem do tych jej… obowiązków. Obowiązków! Mimo woli uśmiechnęłam się. Cały tata! Na wieki wieków belfer. – Nie, nie, tak nie może się stać – odparłam dobitnie. – To ja powinnam tam wrócić, nie ona. Nie tylko dlatego, że jestem tam potrzebna. Przede wszystkim dlatego… Tato, zrozum, bardzo kocham ClanFintana! – No tak. Kochasz… Ale zaraz! Mówiłaś, że Clint jest jego lustrzanym odbiciem, czy tak? – To prawda. – Nie mogłam zaprzeczyć, choć doskonale wiedziałam, do czego zmierza mój ojczulek. Który wbił wzrok w Clinta i oznajmił: – Nawet ślepy by zauważył, że on cię kocha. Czyż nie tak, synu? – Tak, proszę pana – odparł bez wahania Clint. – A sytuacja, w jakiej przyłapałem was w kuchni, świadczy o tym, że też do niego coś czujesz, Shannon. Przecież całowaliście się, prawda? Jak się domyślacie, tato teraz mnie przewiercał spojrzeniem na wylot. A mnie, czego też się domyślacie, policzki zaczynały palić. – Tato, proszę… – zaszemrałam. – To naprawdę teraz nieistotne. – A ja myślę, że jednak jest, bo w jakiś sposób rozwiązuje tę jakże trudną i skomplikowaną sytuację. – Przymknął oczy i w powietrzu punktował palcem, innymi słowy, układał plan podzielony na konkretne punkty. – A więc tak – oznajmił wreszcie. Po pierwsze, trzeba zabić Nuadę, zniszczyć gada raz na zawsze. Po drugie, Rhiannon i całe to zło odesłać z powrotem do Partholonu. A po trzecie, to ty, moja kochana, zostajesz tutaj. – Tato, jestem w ciąży. – Co?! To króciutkie pytanie obaj panowie wyrzucili z siebie jednocześnie. Obaj też sekundę później i w tym samym momencie wydali głębokie westchnienie. A ja uzupełniłam, postawiłam taką oczywistą kropkę nad i: – Jestem w ciąży z ClanFintanem. Muszę tam wrócić.

ROZDZIAŁ TRZECI – Do cholery! Shannon! Nie przebierając w słowach, Clint zerwał się z krzesła, jednak gwałtowny ruch wyraźnie mu nie posłużył, bo okropnie się skrzywił. Nie po raz pierwszy pomyślałam, że bardzo bym jednak chciała wiedzieć, co jest z tymi jego plecami. W każdym razie zerwał się z krzesła, zrobił kilka kroków i przystanął. Wyglądał na faceta, który ma wielką ochotę w coś rąbnąć. Natomiast tata wprawdzie trwał w krześle, jednak odezwał się głosem nieswoim, prawie głuchym: – Bugs! Jesteś pewna, że jesteś w ciąży? – Absolutnie pewna, tato. – Z tym centaurem?! Ton taty świadczył dobitnie, że tym wariantem jest co najmniej zbity z tropu. – Tak. Z tym centaurem. Spojrzenie taty przemknęło na mój brzuch. – Ale… ale jak ono tam się zmieści? – Zmieści się. ClanFintan zapewnił mnie, że urodzę dziecko, które będzie w stu procentach człowiekiem. Ale które, jak również zapewnił, bez wątpienia będzie znakomitym jeźdźcem – zakończyłam z promiennym uśmiechem. A mój kochany ojczulek po prostu ryknął śmiechem, i cudnie, bo atmosfera wreszcie trochę zelżała. – Naprawdę tak powiedział? – Tak, tato. ClanFintan mówi też, czy też raczej często powtarza, że urodził się po to, by mnie kochać. – No cóż… W takim razie, Bugs, faktycznie musisz do niego wrócić. Dziecko potrzebuje ojca. Niby oznajmił to twardo, po męsku, ale oczy miał bardzo smutne. Rozumiałam go, jak dobrze go rozumiałam! Ale i on musiał coś zrozumieć w tych dziwnych okolicznościach, kiedy to jego ciężarna córka nie wybierała się do innego stanu, gdzie mógłby ją odwiedzać i cieszyć się nową życiową rolą dziadka. Nie, ciężarna córka wybierała się do innego świata. Spojrzałam uważnie na tatę. Tak, był strasznie smutny… i wszystko rozumiał. Mimo to powiedziałam nie tak zwyczajnie, informacyjnie, ale z naciskiem: – Ona go potrzebuje, tato. – Ona? – Tak, ona. Wybranka Epony, kiedy po raz pierwszy zostaje matką, zawsze dostaje w darze od Bogini córkę. – W takim razie pod jednym względem całkowicie zgadzam się z twoją Boginią. – Pod jakim? – A pod takim, że… – duża, mocna dłoń taty przykryła moją dłoń – …że córki są prawdziwym darem bogów. I, jak już wiemy, bogiń. Uśmiechał się, ale jego oczy zalśniły podejrzanie. Moje na pewno też, przecież pod powiekami zapiekło. Lekko uścisnął moje palce i wstał. – Mam coś do roboty. Zostaniecie sami, ale nie na długo. Za jakieś pół godziny czekam na was w szopie. Przyda mi się wasza pomoc. – Odwrócił się i spojrzał prosto w oczy Clintowi,

którego wzrok można by teraz tak ładnie określić jako zafrasowany. – Pamiętaj, synu, że to, co przed chwilą usłyszeliśmy, całkowicie zmienia postać rzeczy! – Oczywiście, proszę pana! Tata pokiwał głową i ruszył do drzwi, którymi wychodziło się do komórki i garażu, jednak tuż przed progiem zatrzymał się i odwrócił, by jeszcze raz spojrzeć na Clinta. – Teraz już wiem, dlaczego twoja twarz wydała mi się znajoma! Ależ tak! Przecież to ty jesteś tym bohaterskim pułkownikiem ze Straży Powietrznej z jednostki w Tulsie. Twój F-16 zawiódł, kiedy przelatywałeś nad miastem, ale nie katapultowałeś się, tylko doprowadziłeś maszynę nad środek rzeki Arkansas i dopiero tam nastąpiła katastrofa. O tym wydarzeniu donosiły wszystkie media. Pamiętasz, Shannon? To było jakieś pięć lat temu! Spojrzałam na Clinta, pomyślałam i raptem mnie olśniło. Bohaterski pilot, narażając własne życie, nie pozwolił, by zginęli inni. Trąbiono o tym w kółko przez jakiś czas, a wszyscy mieszkańcy Tulsy bardzo byli tym przejęci. Ale twarz Clinta z twarzą bohaterskiego pułkownika skojarzyłam dopiero teraz, dlatego poczułam się jak kretynka. A rozentuzjazmowany tata mówił dalej: – Powinieneś był wcześniej opuścić samolot, ale zrobiłeś to dopiero wtedy, kiedy byłeś całkowicie pewien, że nie spadnie na miasto. W rezultacie katapultowałeś się, kiedy byłeś już za nisko. Tak… – Tata na moment zamilkł wpatrzony w sufit, jakby był tam przyklejony artykuł z gazety, skąd mógł zaczerpnąć nowe informacje. – O ile dobrze pamiętam, miałeś strzaskany kręgosłup. – Zgadza się – powiedział cicho Clint. – Wszyscy uważali ciebie za bohatera. – Po prostu zgodnie z procedurą wykonałem zadanie. Tata jednak wyprostował się i skłonił głowę, wyrażając tym największy szacunek. Potem uśmiechnął się i definitywnie zabierając się do wyjścia, rzucił na odchodnym: – Shannon, w szafie są jakieś buty i kurtki. Pamiętaj, przed wyjściem do szopy masz ubrać się ciepło. Nie chcę, żeby moja wnuczka się przeziębiła. Wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi, a ja zostałam z Clintem sama. Spojrzałam na niego całkiem innymi oczami, bo wreszcie wiedziałam, kim naprawdę jest. Otóż siedział przede mną heroiczny i dla dobra innych gotów do poniesienia największych ofiar pilot F-16, bohater i wojownik, a także człowiek, który rozmawia z duchami drzew. Przy tym ma aurę szafirową ze złotą otoczką, co oznacza, że Clint jest szamanem. Zadrżałam z emocji, kiedy w całej pełni dotarło do mnie, że ten człowiek naprawdę dorównuje ClanFintanowi. Owszem, byłam tym bardzo podekscytowana, ale i zarazem mocno speszona z uwagi na dziwnie nieokreślone relacje panujące między mną a Clintem z ClanFintanem w tle. W tej sytuacji doszłam do następnego wniosku, mianowicie takiego, że jak na razie najrozsądniej będzie po prostu czymś się zająć. A ponieważ brudne naczynia czekały, zabrałam się do zmywania. Najpierw w ciszy, po chwili jednak nie wytrzymałam: – Clint, właśnie dlatego masz te bóle w plecach? – Tak. – I dlatego zamieszkałeś w lesie? Bo tam czujesz się lepiej, łatwiej ci przezwyciężyć dolegliwości? – Moim słowom akompaniował szum wody, która lała się do zlewu, mieszając się z mydlinami. Tak! Moi rodzice byli absolutnie przeciwni wszelkiego rodzaju płynom do zmywania. Uważali, że szkodzą środowisku, a zwykłe mydło to całkiem coś innego. To znaczy nie, używali innego sformułowania. Mówili, że te różne płyny są wbrew prawom natury. Clint odparł dopiero po chwili. Było jasne, że nie bardzo lubi rozmawiać na ten temat. – Szczerze mówiąc, jestem przekonany, że tylko dzięki temu zachowuję jaką taką sprawność. Im głębiej wchodzę w las, tym czuję się lepiej. Im dalej od lasu i im dłużej mnie w nim nie ma, tym gorzej. Dlatego zresztą, kiedy Rhiannon przeniosła się do Tulsy, zostałem u siebie, i z tej właśnie przyczyny nie miałem pojęcia, co ona tam wyprawia. – Clint, a jak się teraz czujesz? – spytałam mocno zaniepokojona. Przecież absolutnie nie byliśmy w lesie. – Może powinieneś już wracać do siebie?

– Nie, nie ma takiej potrzeby. Kilka dni na pewno wytrzymam, tym bardziej że w pobliżu rośnie wiele drzew. Wystarczająco dużo, by działały na mnie korzystnie. To nie miasto, w którym od razu opadam z sił. – Rozumiem. Ale wiesz, Clint, bardzo bym nie chciała, żebyś z mojego powodu… – Wiem, wiem, ale uwierz mi, Shannon, niepotrzebnie się denerwujesz. Damy radę, zapewniam. Z tym że o jedno mam do ciebie pretensję. Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej o dziecku? Zajęta namydlaniem talerza, najpierw wzruszyłam ramionami, dopiero potem odparłam: – Dlaczego? No… bo pomyślałam, że po co robić z tego sensację. Podstawową sprawą jest to, że muszę wrócić do Partholonu. Bo bardzo tego chcę, bo tam jest moje miejsce, i to niezależnie od tego, czy jestem w ciąży, czy nie. A zdecydowałam się powiedzieć o dziecku tylko ze względu na tatę, żeby łatwiej się z tym wszystkim pogodził, rozumiesz? – Rozumiem… – odparł jakoś tak bardzo powoli. – Chciałbym jednak, żebyś z czegoś jeszcze zdawała sobie sprawę. Czułam, że to coś bardzo ważnego, dlatego wytarłam ręce w ściereczkę i odwróciłam się twarzą do Clinta. Który oznajmił: – Nadal chcę, żebyś została tutaj. – Chciałam coś powiedzieć, ale Clint podniósł rękę w oczywistym geście. – Chwileczkę, daj mi skończyć. Shannon, nawet gdybyś miała już tu nigdy nie powrócić, musisz coś wiedzieć. Nie, nie musisz, to złe słowo. Po prostu zależy mi bardzo, żebyś to wiedziała. Kocham cię, Shannon, kocham i pragnę. I tak będzie zawsze… – Wyciągnął do mnie rękę. W jego spojrzeniu był cały ocean ciepła. – Kocham cię. Kocham was obie, ciebie i twoją córkę. – Dziękuję, Clint. Nigdy o tym nie zapomnę – szepnęłam ogromnie wzruszona. I zadrżałam, kiedy Clint odwrócił moją dłoń, podniósł do ust i pocałował pulsujące żyłki w przegubie. Wysunęłam dłoń z jego ciepłych palców. Owszem, uczyniłam tak, ale nie powiem, żebym robiła to zdecydowanie i szybko. – Wiesz co, Clint? Skończmy szybko to zmywanie, bo tata czeka już na nas. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Powiedział to bardzo znacząco, jakby zależało mu, bym pojęła, że chodzi o bardzo szeroki zakres życzeń. Starałam się jednak w to nie wnikać, tym bardziej że teraz, kiedy kończyliśmy zmywanie, staliśmy bliziutko siebie, niemal ocierając się biodrami. Ręce Clinta dotykały mnie stanowczo zbyt często i wcale nie było to dziełem przypadku. A jego ramię było tak blisko, takie cieplutkie… Działał na mnie nie jakoś tam letnio, ale po prostu okropnie, na szczęście miałam to już przerobione i udawało mi się skutecznie stłumić niepożądane reakcje, dzięki czemu ta chwilka bliskości wcale nie była nadmiernie krępująca, a już na pewno nie była uciążliwa. Niemniej kiedy dobiegła końca, poczułam ulgę. – Zrobione! – Wytarłam ręce w ściereczkę i przekazałam ją dalej. – Trzeba przyznać, że stanowimy zgrany zespół – oznajmił Clint, wycierając ręce. – To znaczy w kuchni. – Oczywiście. Na pewno znajdzie się dla nas miejsce w Alei Gwiazd dla Zmywających – skomentowałam rozbawiona. – A teraz idziemy do taty. Nie czekając, aż sytuacja rozwinie się w kierunku niepożądanym, czyli Clint zapragnie jednak kontaktu z moimi ustami czy inną częścią ciała, ruszyłam do drzwi, za którymi znajdowała się tak zwana komórka. Pomieszczenie było niewielkie, wciśnięte między ścianę domu a garaż, w którym z pozoru panował nieludzki bałagan, a tak naprawdę wszystko było pod kontrolą. Na półkach, które zajmowały dwie ściany, stały przetwory. Poza tym urzędowały tu pralka i suszarka, a także wielka szafa zapchana wszystkim. Clint i ja szybko przekopaliśmy się przez imponujące ilości starych kurtek, rękawiczek, szalików i czapek, wyszukując coś odpowiedniego dla siebie. Zgodnie z poleceniem taty ubraliśmy się ciepło, a nogi ustroiliśmy w gumiaki na grubej podeszwie.

Suwak w moje kurtce zaciął się. Gdy zaklęłam cicho, Clint zaśmiał się, po czym powiedział: – Pomogę ci. – Odsunął moją rękę i sam zajął się niepokornym suwakiem. Najpierw pociągnął mocno kawałek w dół, potem w górę. Suwak przestał stawiać opór, więc Clint dociągnął go aż pod szyję. Potem trochę przyklepał to, co miałam na głowie, czyli ruską uszatkę, o której już wspominałam, opowiadając wam o tym, w czym mój tata odśnieża drogę. Była wielka, ale dzięki temu miałam schowane uszy, poza tym udało mi się upchnąć pod nią całość moich rozpasanych włosów, co naprawdę należało do rzadkości. – Dzięki – powiedziałam. – Wyglądasz jak mała dziewczynka – oznajmił Clint i zanim zdążyłam zareagować, nachylił się i pocałował mnie, i to aż dwukrotnie. Cmoknął w czubek nosa, potem wargi musnęły usta. A na koniec cały uśmiechnięty chwycił mnie za ramiona, odwrócił twarzą do drzwi garażu, otworzył je i leciutko mnie popchnął. – Drogę znam! – zareagowałam wreszcie. – Nie musisz mnie nakierowywać! – O, przepraszam. Faktycznie. W takim razie ty prowadzisz, madame! Kiedy żartował, jego głos był łudząco podobny do głosu ClanFintana, nic więc dziwnego, że w brzuchu mi zatrzepotało i na pewno nie miało to nic wspólnego z faktem, że gdzieś w tamtych rejonach rezydował dzidziuś. – Dobrze, dobrze, już prowadzę – mruknęłam, starając się opanować te głupie reakcje, które Clint wywoływał we mnie coraz częściej. Przeszliśmy przez garaż, w którym bałagan nie był już tylko pozorny, oj nie, i przez boczne drzwi wyszliśmy na dwór. Śnieg nadal padał, białe skrystalizowane płatki opadały bezgłośnie na skrzącą się biel, która pokrywała dosłownie wszystko. – Zupełnie jakby ktoś otworzył gigantyczną puszkę z białym brokatem i włączył równie gigantyczną dmuchawę, żeby to wszędzie rozsypać – skomentowałam bardzo zadowolona z tej przenośni. Jednak Clint nie podszedł do tego z humorem, tylko wręcz przeciwnie, bo jego głos zabrzmiał ponuro: – Faktycznie wygląda tak, jakby ktoś coś otworzył. Z tym że coś, co nie powinno zostać otwarte. Mimo woli zadrżałam i odruchowo postawiłam kołnierz kurtki, bo nagle zrobiło się jakoś dziwnie, po prostu złowrogo. Można by też powiedzieć, że obco, tylko wiatr jak zawsze był niczym stary przyjaciel. W Oklahomie zawsze tak zawodził, jakby mu w duszy było smutno. Pomyślałam, że to zima lamentuje, bo lato umarło. Smutne dźwięki, płacz natury po tym, co było i odeszło… Który to ze zmarłych już Anglików to napisał? Niestety za nic nie mogłam sobie przypomnieć. – Shannon? – Co? Ach nic, nic, zamyśliłam się tylko. – Tyle że nie była to właściwa pora na poetyckie odloty, przecież tata czekał. Wskazałam ręką w lewo, gdzie widać było jeszcze jego ślady biegnące spod domu do przysypanej śniegiem szopy. – Tędy, proszę. – Dzięki, madame… Shannon, złap się mnie. Jeśli upadniesz i coś ci się stanie, twój ojciec nie daruje mi tego. Przywiąże mnie do słupka, żebym zamarzł na śmierć! – Po co miałby się trudzić przywiązywaniem? – oświadczyłam, oczywiście biorąc Clinta pod rękę. – Zastrzeli i po kłopocie. – Naprawdę?! Tylko pif-paf? Co za ulga! Roześmiani i rozluźnieni ruszyliśmy przez śnieg, który sięgał mi już wyżej kolan. Nic dziwnego, że zaczęłam sapać, na szczęście droga nie była daleka. Kiedy zbliżaliśmy się do gościnnie otwartych drzwi szopy, z mrocznego wnętrza z radosnym jazgotem wypadła cała wataha szczupłych, sprężystych czworonogów. Pieski rzuciły się do nas, co niestety kosztowało je sporo samozaparcia. Łapy rozjeżdżały im się po śliskim, zamarzniętym śniegu. Cieniutka warstwa lodu błyskawicznie się załamywała, a pies się zapadał. Ale mimo to radosna banda niezmordowanie

parła do przodu. – Uważaj na ich ogony – ostrzegłam Clinta. – Kochane pieski potrafią z wielkiej radości chlasnąć nim jak batem. Okropność! Zwłaszcza kiedy ogon jest mokry! – Gdy Clint roześmiał się, dodałam: – Myślisz, że żartuję? A skąd! A nagorzej to już w lecie. Jesteś w szortach, one skaczą dookoła ciebie, szczekają, a ogony pracują jak oszalałe. W rezultacie masz nogi w paski – wyjaśniłam, po czym wrzasnęłam w głąb szopy: – Ożeż ty! Tata, skąd ich tyle?! Sześć miesięcy temu miałeś tylko trzy sztuki! Rzecz jasna pogłaskałam czule aksamitny łeb, który był najbliżej, a cała reszta, skomląc i łasząc się, naparła na mnie, również domagając się pieszczot. – Tata! Masz ich pięć! – Zgadza się – przytaknął, ukazując się w drzwiach. W ręku trzymał wiadro. – Przed kilkoma miesiącami, kiedy byliśmy w Kansas, Mama Parkerowa zakochała się w tym małym brązowym szczeniaku. To suczka. Mama Parkerowa powiedziała, że suczka błaga, by zabrać ją ze sobą, nie mogliśmy więc jej odmówić. Nazwaliśmy ją Fawnie Anne. – Bardzo ładnie. Czyli mamy już czwórkę. A skąd się wziął piąty? – Piąty? Trudno przecież było wziąć tylko jednego – oświadczył tato, jakby opowiadał o zażeraniu się czipsami. – Dlatego wzięliśmy jeszcze tego srebrzystego. Mama Parkerowa nazwała go Murphy na cześć naszego bohatera z drugiej wojny światowej. Clint, ja i kochane pieski wreszcie dobrnęliśmy do drzwi szopy. Weszliśmy do środka i natychmiast owionął mnie znajomy zapach lucerny. Dopadł mnie też inny zapach, który również z lubością wciągnęłam w płuca. Chodziło o zapach siana zmieszany z zapachem koni. Szopa była bardzo duża i solidna. Po jednej stronie było osiem boksów, w których stały klacze, roczniaki i dwa cudne lśniące konie, niewątpliwie wyścigowe, których przedtem nie widziałam, czyli musiały być to nowe nabytki taty. Po drugiej stronie szopy leżało siano, było go mnóstwo, aż po sufit, znajdowało się też wejście do siodlarni, z której dolatywał znajomy zapach wyprawionej skóry i owsa. – Tata, a gdzie reszta koni? – spytałam, zaglądając do pierwszego z brzegu boksu, gdzie czekały już na pogłaskanie cudne aksamitne chrapy. – Na pastwisku. Mają tam wiatę i zapas siana na kilka dni, więc na pewno wytrzymają. Bugs… – Tata wskazał kran dźwigniowy wystający z podłogi. – Napoisz konie, a ty Clint, dołóż im siana. Ja zajmę się owsem. Aha, zaraz… Clint, jak z twoimi plecami? – Moje plecy nigdy nie uchylają się od pracy na wsi, z dala od spalin – zapewnił Clint. – Świetnie. – Tato podniósł wiadro, którego przez cały czas nie wypuszczał z rąk, i zabębnił kilkakrotnie. – Hej, psiaki! Wracajcie na dwór. Polatajcie trochę! Trzeba rozprostować łapy! Wszystkie rozkazy taty zostały wykonane. Psy poleciały na dwór, ludzie zakrzątnęli się po stajni. Co jakiś czas słychać było miauczenie kota, stałego tu mieszkańca, który był zachwycony, że psy opuściły jego teren, i natarczywie domagał się pieszczot. Jeśli chodzi o konie, to w chwili obecnej w stajni były wyścigowce, klacze rasy quarter, bardzo łagodne i mocno zbudowane, oraz dwa roczniaki. Dwa zabawne chudzielce z nieproporcjonalnie dużymi łbami. Przypominały mi chłopców gdzieś tak w wieku lat piętnastu (tyle że koniki nie miały pryszczy i nie uśmiechały się głupawo). Kiedy weszłam do boksu jednego z roczniaków, żeby sprawdzić, czy ma wodę w wiadrze, zauważyłam, że prawą przednią nogę ma starannie owiniętą bandażem. – A więc to ty, chłopcze, wlazłeś na ogrodzenie! – Przejechałam ręką po feralnej nodze. – Tato! Jest dobrze! Noga nie jest za gorąca! – A tak. Mały ma się nieźle – odparł, zaglądając do boksu. – Może pomożesz mi przy zmianie opatrunku? – Jasne. Pokiwałam głową i znieruchomiałam, bowiem moje uszy wyłapały jakieś dziwne dźwięki. Nigdy dotąd czegoś takiego nie słyszałam. Wycie, skomlenie… Na pewno był to pies. I to pies strasznie przerażony. Tata natychmiast ruszył do drzwi. – Do cholery, co się dzieje?