Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony54 142
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań31 073

Damico Gina - Zgon 1 - Zgon

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Damico Gina - Zgon 1 - Zgon.pdf

Livianes EBooki Damico Gina Zgon
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

Podziękowania Zacznijmy od podziękowań większych niż cały Titanic dla mojej przefantastycznej agentki Tiny Wexler. Ujmując to jak najprościej, ta książka nigdy by nie powstała, gdyby nie ty i twoje absolutnie zajebiste umiejętności pomocnika. Tchnęłaś życie w moją pracę, kochałaś bohaterów, jakby byli rodziną, i przeczytałaś więcej mejli, szkiców i chybionych pomysłów, niż mogłabym załatwić jednym machnięciem kosy. Dla mojego wydawcy Julie Tibbott, która potrafi znaleźć elementy humoru w grach planszowych, bawią ją koguty o imionach gentlemanów i gry słowne dotyczące śmierci, i jest pod każdym względem rzadkim klejnotem. Dziękuję również Michaelowi Neffowi i New York Pitch Conference za kopniaka w miejsce, gdzie plecy nazwę swą szlachetną tracą, dokładnie wtedy, gdy tego potrzebowałam. Moim rodzicom za ich niezmierzoną i niczym niezrażoną miłość w każdym z jej przejawów (wsparcie, kasa, wywracanie oczami). Mamo, dzięki, że czytałaś to, co napisałam, od pierwszej strony – to wszystko zmieniło. Tato, dzięki, że pozwoliłeś księgarniom utrzymać się na rynku. Mojej siostrze Lisie: nie dałaś się zabić lego, którym Cię nakarmiłam, gdy byłaś mała, co wtedy bardzo mnie zirytowało, a teraz cieszy niezmiernie – nie wyobrażam sobie życia bez Ciebie. Każdemu z członków Creative Enactments w bostońskim college’u w latach 2001-2005: to dzięki Wam piszę. Bez żadnych wątpliwości. Kocham Was bardziej, niż zdołałabym to wyrazić słowami, i dziękuję z głębi serca. Profigliano! Dzięki Brittany „Hotpants” Wilcox za niezliczone obiady w Red Lobster i Allison „Nickname Unprintable” D’Orazio za to, że zgodziła się ze mną w przekonaniu – nie, w wiedzy! – że trąbki oznajmiające porażkę to najzabawniejszy dźwięk na ziemi. Specjalne podziękowania dla biblioteki publicznej w hrabstwie Onondaga za wydanie mojego pierwszego opowiadania, kiedy miałam sześć lat. Była to historia o martwym króliku i dopiero teraz naprawdę zrozumiałam, jaki jest jej sens. Wielkie podziękowania dla wszystkich bibliotekarzy na całym świecie. Tak trzymać. Do powstania tej książki przyczynili się też Azadeh Ariatabar Brown i jej zabójcze umiejętności webmastera, tvgasm, wszyscy ludzie, z którymi kiedykolwiek i gdziekolwiek pracowałam, nawet w trakcie tego beznadziejnego stażu. Oraz mleko, Australia, człowiek, który wynalazł dvr, „Simpsonowie”, Kurt Vonnegut, Jack Bauer, mój laptop Toby (nie Mac) i wreszcie kuleczki serowe Utz, bo są nie tylko przepyszne, ale i sprzedawane w wielgachnych opakowaniach, które gwarantują choroby serca. Podziękowania dla Wielkiego Grubego Kota Lenny’ego: twój niegasnący entuzjazm dla wszystkiego, co jest związane ze mną, zasługuje na to podziękowanie, nawet jeśli pod względem wagi i kształtu przypominasz kulę do kręgli. Carl, drugi kocie, też jesteś w porządku. Dziękuję mojemu mężowi Willowi za nieustanne upieranie się, że nie mogę podjąć zwyczajnej pracy, żeby to pisarskie szaleństwo doczekało się efektów w postaci książki, a nie kończyło się na jakichś nieskładnych notatkach porobionych na pudełku od scrabble. Dzięki, że nie wywaliłeś mnie z domu, kiedy po raz kolejny kazałam Ci czytać najnowszą wersję. Baaardzo dziękuję.

I wreszcie dziękuję też Tobie, drogi czytelniku, za to, że wybrałeś tę książkę! Nie mogłeś w żaden sposób przewidzieć, że nasączona jest materiałem wybuchowym, ale skoro już masz świadomość, że odłożenie jej spowoduje katastrofalne skutki – to życzę Ci dobrej zabawy przy lekturze!

1 Przez moment Lex zastanawiała się, jak wyglądałaby głowa dyrektora Truitta nadziana na czubek wielkiej piki. – Nie jestem w stanie zrozumieć, co cię tak bawi, młoda damo, ale zapewniam, że w tej sytuacji nie ma nic zabawnego – powiedział dyrektor zza biurka. – Ilu jeszcze twoich kolegów musi skończyć na izbie przyjęć, aby dotarło do ciebie, że na terenie szkoły bójki są surowo zabronione? Lex ziewnęła i tylko mocniej naciągnęła na twarz kaptur czarnej bluzy. – Przestań. – Matka zsunęła kaptur z powrotem, odsłaniając plątaninę długich, czarnych włosów. – Zachowujesz się niegrzecznie. – Znajduję się w niezręcznej sytuacji – kontynuował dyrektor, przygładziwszy tłuste włosy zaczesane nad sporą łysiną. – Nie chcę relegować Lex. Zdaję sobie sprawę, że jesteście państwo dobrymi rodzicami. Cordy to wzorowa uczennica! Przerwał na chwilę i spojrzał na Lex, pozwalając, by jego słowa do niej dotarły; liczył być może, że poczucie winy skłoni to nieznośne dziewczynisko do posłuszeństwa. Lex przyglądała mu się wciąż z tą samą miną. – Jednak jeśli chodzi o Lex, to nie widzę innego rozwiązania – dokończył, marszcząc brwi. – Bardzo mi przykro, ale lista blizn i ran, które moi uczniowie odnoszą z ręki państwa córki, rośnie z każdym tygodniem. Ramię biednego Logana Hochspringa już zawsze będzie przypominać jej kartotekę dentystyczną! – Ugryzłaś go? – spytał ojciec. – Nazwał mnie kiepską imitacją wampira – odpowiedziała. – Co niby miałam zrobić? – Och, nie mam pojęcia... Może go nie gryźć? Kiedy jej rodzice rozpoczęli tradycyjne błagania pana Truitta o jeszcze jedną szansę, Lex się wyłączyła. Tyle razy to słyszała, że mogła poruszać w odpowiednich momentach ustami, bezgłośnie wypowiadając niektóre frazy. Trochę „wie pan, ona jest nieco nadpobudliwa”, okraszone „to zapewne przejściowe” i zakończone typowym „tym razem na pewno będzie inaczej, ma pan nasze słowo”. Lex wsadziła smukły palec do buzi i grzebała w niej, dopóki nie odnalazła krótkiego, jasnego włosa. Wyciągnęła go spomiędzy zębów szybkim szarpnięciem. Echo pełnych bólu wrzasków Logana Hochspringa zadzwoniło jej w uszach. – Dobrze zatem – powiedział w końcu pan Truitt, wstając. – Ostatnia szansa. Ponieważ do zakończenia roku szkolnego pozostał zaledwie tydzień, trudno by mi było uzasadnić wydalenie. – Podał jej rodzicom pulchną dłoń, a potem uśmiechnął się do Lex. – Być może lato spędzone poza domem dobrze ci zrobi. Lex syknęła. Jednak gdy rodzice ciągnęli ją na parking, to zagadkowe pożegnanie nie dawało jej spokoju. Było też coś w sposobie, w jaki dyrektor się uśmiechał. Tak promiennie uśmiechają się do dzieci lekarze, zanim zaczną dźgać je igłą, by zaszczepić przeciwko tężcowi. Wyglądało to bardzo złowieszczo. – Co miał na myśli, mówiąc „lato poza domem”? – spytała. – Wiedziałam, że nie słuchałaś – odpowiedziała matka. – Porozmawiamy o tym przy obiedzie. – Nie mogę się doczekać – burknęła Lex, kiedy ojciec wpychał ją na tylne siedzenie samochodu. Zauważyła, w jak zachwycający sposób włączył zamek zabezpieczający przed

dziećmi, próbując przy tym nie zwrócić jej uwagi. Szesnastoletnia Lexington Bartleby ostatnie dwa lata spędziła, przemieniając się z czystego jak łza szóstkowicza w chuligana. Młodocianego przestępcę. Paskudnego, małego potwora. Na pozór wyglądało to tak, jakby Lex ogarniała nuda. Zaczęła zachowywać się w każdy możliwy sposób charakterystyczny dla sfrustrowanego kłębka dojrzewania. Kradła, klęła jak szewc i biła ludzi. Wielu ludzi. Kujonów, mięśniaków, czirliderki, gotów, gejów, heteryków, czarnych, białych i tego dzieciaka na wózku. Nikt nie był bezpieczny. Rówieśnicy musieli ją podziwiać choćby za to, że Tyranozaurus Lex – jak ją nazywali – była drapieżnikiem wiernym zasadom równych szans dla wszystkich. Jednak w tej przemianie było coś, co nie do końca dawało się wytłumaczyć dojrzewaniem. Wybuchy wywoływało najdrobniejsze rozdrażnienie, nadchodzące nie wiadomo skąd, bez względu na to, jak mocno próbowała się mu oprzeć. Co gorsza, z czasem stawały się coraz silniejsze. Do końca trzeciej klasy każde możliwe przekleństwo zostało wypowiedziane z ogłuszającą siłą, a każdy z ludzkich worków treningowych stracił przynajmniej jeden stały ząb. Rodzice, nauczyciele i koledzy z klasy byli wstrząśnięci potwornym zachowaniem zmory w czarnym kapturze. Wszystkie te przestępstwa po prostu nie pasowały do pogodnej i uprzejmej Lex, którą znali i kochali przez czternaście lat. Nawet jej siostra bliźniaczka Concord, która znała Lex lepiej niż ktokolwiek, nie mogła znaleźć sposobu na rozwikłanie tej wielkiej zagadki. Lex była wściekła i nikt nie wiedział dlaczego. Prawda była taka, że Lex również tego nie wiedziała. Jakby jej umysł zaraził podstępny patogen, niczym wirus z tych wszystkich filmów o zombie, który zmienia porządnych ludzi w żądnych krwi maniaków, niemogących się powstrzymać przed wyładowywaniem swojego gniewu na całkowicie bezbronnym tłumie. Po prostu była cały czas wściekła, bez żadnego powodu i, bez względu na to, jak bardzo starała się ustalić przyczynę tego stanu, nie potrafiła znaleźć żadnego satysfakcjonującego wyjaśnienia. Rodzina Bartlebych mieszkała w niewielkim domu w zatłoczonym Queens w Nowym Jorku. Można by odnieść wrażenie, że gdy miejscy urbaniści robili miejsce dla małego stosu drewna, który państwo Bartleby mieli w przyszłości nazywać domem, po prostu odepchnęli przylegające budynki na boki, zrzucili w puste miejsce ładunek desek, rur i kabli, a potem pozwolili działać przyrodzie. Jadalnia znajdowała się na tyłach domu i wychodziła na małe podwórko, na którym można było znaleźć zardzewiałą huśtawkę, spłowiałą plastikową piaskownicę w kształcie żółwia, grill pokryty skorupą resztek z zeszłego lata oraz niegdyś ukochany domek na drzewie, zamieszkały obecnie przez rodzinę szopów. Lex patrzyła przez przesuwne, szklane drzwi na pozostałości swojego dzieciństwa i zastanawiała się, czy nowi lokatorzy domku nie chorują aby na wściekliznę. Może mogłaby uczynić z nich swoich sługusów? – Lex – odezwała się pani Bartleby, wyrywając ją z maniakalnych fantazji – twój ojciec i

ja zamierzamy z tobą porozmawiać, a ty będziesz siedzieć i słuchać. Jakieś pytania? – Tak – odparła Lex. – Czy krępowanie jest tym razem konieczne? – No pewnie. – Matka mocno zacisnęła złączone skakanki wokół talii dziewczyny, usilnie starając się ukryć, jak bardzo sama cierpi z tego powodu. Choć obecna sytuacja świadczyła o czymś zgoła przeciwnym, pani Bartleby kochała swoje dzieci najbardziej na świecie. Każdy kolejny węzeł, jaki wiązała, odzwierciedlał te, które boleśnie zaciskały jej wnętrzności. – Czy to przypadkiem nie podpada pod maltretowanie dzieci? – wtrąciła Cordy z drugiego końca stołu, obserwując wijącą się siostrę bliźniaczkę. – Przecież nie rzuci się gryźć nas. – To możliwe, kiedy zaczniemy rozmawiać. Zauważ, że nie ma też sztućców. I nie bez powodu przygotowałam dziś tacos. Lex wierciła się jeszcze przez chwilę, ale szybko zorientowała się, że więzy tym razem były zaciśnięte szczególnie mocno. – To chore! – wrzasnęła, kapiąc na węzeł łzami. – Poważnie, co do ch... – Lexington! – Matka wskazała na duży słój po ogórkach wypełniony po brzegi dolarowymi banknotami. – Nie muszę ci chyba przypominać, że masz czterdzieści dwa dolary długu. Nie stać cię na dalsze przeklinanie, drogie dziecko. – Pani Bartleby brzydziła się wulgarnością, ale w skrytości ducha cieszyła się na myśl o środkach zebranych dzięki pyskatej córce. Zastanawiała się, czy nie przeznaczyć ich na zakup niewielkiej repliki armaty z czasów wojny secesyjnej dla swych piątoklasistów. Jedyną rzeczą, którą pani Bartleby kochała bardziej niż dzieci, była historia Stanów i imponująca broń, jaką stworzono w tym kraju. – Czy możemy kontynuować? – wtrącił pan Bartleby. – Za dwadzieścia minut zaczyna się mecz. – Ty i ta twoja piekielna drużyna. Naprawdę... – zaczęła matka Lex, ale zamknęła usta pod wpływem wymownego spojrzenia męża. Pan Bartleby zwykł powtarzać, że ktoś szalony na tyle, by nadać swoim córkom imiona upamiętniające pierwsze bitwy amerykańskiej rewolucji, pozbawił się tym samym wszelkich praw do krytykowania obsesji innych ludzi. Pan Bartleby wziął głęboki oddech i spojrzał ponad stołem na swoją małą, ale kochaną rodzinę. Na zewnątrz, na ponurym niebie zaczynały się zbierać burzowe chmury, pogrążając wszystko w mroku stosownym do sytuacji. – Dobrze, Lex – powiedział. – Sytuacja ma się tak. Jesteś naszą córką i bardzo cię kochamy. – Rzucił przelotne spojrzenie na zmęczoną żonę, jakby szukając potwierdzenia. – Ale co za dużo, to niezdrowo. Nie mam pojęcia, co w ciebie w ostatnich latach wstąpiło, ale to, co miałem okazję zobaczyć, zdecydowanie mi się nie podoba, a co więcej, nie podoba mi się, dokąd to prowadzi. – Pan Bartleby potarł kozią bródkę, próbował dobrać właściwe słowa, by powiedzieć to, co powiedzieć musiał. Jego głowa, gładko golona każdego ranka, połyskiwała w przyćmionym świetle. Oczyma pełnymi smutku spojrzał bezradnie na córkę. – Myślimy... Twoja matka i ja myślimy, że byłoby dla ciebie najlepiej, gdybyś wyjechała na jakiś czas. Lex otworzyła szeroko oczy, a Cordy upuściła taco. – Wyjechać dokąd? – spytała Lex, starając się dwa razy mocniej pozbyć więzów. – Wywalacie mnie z domu? – Nie, kochanie, oczywiście, że nie. Nigdy nie wyrzucimy cię na ulicę. – Czyli co? Pan Bartleby spojrzał na żonę, potem na drugą córkę, tę bez więzów, a następnie gdzieś w

przestrzeń. Wszystko, byle nie spoglądać na to kłopotliwe dziecko, które dotknięte do żywego wierciło się na krześle. – Lato spędzisz na północy, u wujka Morta – powiedział do sufitu. Lex, która jeszcze sekundę wcześniej była gotowa eksplodować wściekłością i nawet planowała coś na kształt dramatycznego skoku przez okno razem z krzesłem, zaniemówiła z szoku. Pani Bartleby położyła dłoń na jej ramieniu. – Wiem, że nasza decyzja może wydawać się dziwna, ale uważamy, że kilka miesięcy na świeżym powietrzu dobrze ci zrobi. Pobędziesz na łonie natury i pomożesz trochę wujowi Mortowi na farmie. Może nawet się czegoś nauczysz! Mogłabyś wydoić krowę! – Krowę to ona prawdopodobnie uderzy – prychnęła Cordy. – Myśleliśmy o tym od pewnego czasu i naszym zdaniem takie rozwiązanie będzie dla wszystkich najlepsze – powiedział pan Bartleby. – Tylko na lato, kochanie. Lex nie mogła uwierzyć własnym uszom. Oni naprawdę się jej pozbywali. Przecież byli jej rodzicami! Znoszenie jej wszystkich wybryków było formalnie ich pracą i nie mogli się tak po prostu od tego wymigać! Próbowała przełknąć kulę rosnącą w gardle. Jak mogli jej to zrobić? Jak mogli nie pamiętać, jaka była naprawdę, nie dostrzegać za tym całym nieposłuszeństwem, za bójkami córki, którą wychowali? Przecież ona tam wciąż była. Ukryta głęboko. Czyż nie? Jakby w odpowiedzi na niezadane pytanie zaczęła w niej rosnąć wściekłość. Lex szarpnęła się ostatni raz. Wstała, cisnęła rozplątaną skakankę na stół i z pełną świadomością, jak dziecinny jest to gest, pełna wściekłości wypluła z siebie jedyną rzecz, jaką zdołała wymyślić: – Nienawidzę was! – Wiem – westchnął ojciec, kiedy pędziła po schodach na górę. Lex runęła na łóżko i zapatrzyła się w sufit. W tej chwili marzyła, jak chyba każde dziecko w pewnym momencie swego życia, by zamienić się w pterodaktyla, odlecieć i nigdy nie wrócić. Cordy ostrożnie wślizgnęła się do pokoju, który dzieliła z siostrą przez całe szesnaście lat ich wspólnego życia. Należy wszakże zaznaczyć, że słowo „pokój” w żaden sposób nie oddawało wyglądu pomieszczenia, które tak naprawdę zdawało zakrzywiać strukturę przestrzeni. Zwykła sypialnia nie byłaby w stanie zmieścić takiej ilości rzeczy. Rozrzucone ciuchy pokrywały dosłownie każdą powierzchnię. Zeszyty i podręczniki tworzyły stos na środku podłogi. Ściany przestały być widoczne pod warstwą plakatów, makatek i prac plastycznych. Cordy, która od piątego roku życia marzyła o tym, żeby zarabiać projektowaniem kolejek górskich, trzymała pod oknem kufer pełen pomysłów. Z kolei Lex, która pomimo kolejnych doskonałych świadectw nie miała jasno ukierunkowanych ambicji, założyła pod łóżkiem cmentarzysko nieaktualnych hobby. Uginające się drewniane półki były pełne książek, świeczek, zabawek z Happy Mealów z McDonalda, filmów, kul śnieżnych, nagród i czerstwych, zapomnianych ciastek. Istne muzeum bezużytecznych śmieci. Jednak wszystkie te skarby bladły w porównaniu ze zdjęciami. Wizerunki Lex i Cordy zaścielały pokój niczym przerośnięte konfetti, nie pozostawiając skrawka wolnego miejsca. Wspólne dzieciństwo podsumowane niekończącą się serią odbitek

cztery na dziesięć cali. Kilka z porodówki, wykonanych zaraz po urodzeniu bliźniaczek. Kilka innych dokumentujących pierwsze kroki. Dwa ukazujące parę takich samych różowych plecaków z pierwszego dnia szkoły. Jedno z Halloween, zrobione, kiedy miały po osiem lat i były przebrane za solniczkę i pieprzniczkę, oraz kolejne wykonane pięć sekund później, w chwili gdy ciężkie nakrycie głowy przewróciło Lex na ziemię. Przyjęcia urodzinowe, podwórkowe błazeństwa, szkolne przedstawienia, mecze piłki nożnej – żadne wydarzenie nie pozostało bez starannej dokumentacji. I chociaż najświeższe zdjęcia pokazywały rozwój dwóch odrębnych i całkowicie różnych gatunków, panny Bartleby niezaprzeczalnie i w każdym calu bliźniaczkami były. Wspólny pokój stanowił jedynie przedłużenie życia, które dzieliły. Kiedy więc Cordy usiadła na łóżku, Lex poczuła, jak drżą jej dłonie. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio zostały rozdzielone, dlatego że taki fakt nigdy nie miał miejsca. – Hej – szepnęła miękko Cordy. – Wszystko w porządku? Lex usiadła i spojrzała na osobę, z którą kiedyś dzieliła łono. Studiowała przez chwilę rysy twarzy, tak podobnej do jej własnej. Chociaż dziewczęta nie wyglądały identycznie, to część cech została odwzorowana z biologiczną precyzją. Nieduże nosy, oliwkowa cera i oczywiście wielkie, niemal czarne oczy, które obie siostry uważały za swój największy atut. Zgadzały się też co do największej wady swego wyglądu, którą w ich opinii była żałosna imitacja włosów. Długi, gęsty mop falujących kosmyków u Lex i plątanina loczków, których nie można było ułożyć, u Cordy. Żadna z nich nie była zainteresowana próbami zmiany tej beznadziejnej sytuacji, co w rezultacie prowadziło do częstszych wojen z matką, niż ktokolwiek śmiałby przypuszczać. – Co myślisz o tym wszystkim? – spytała Lex. Cordy podniosła gumkę do włosów, która leżała najbliżej, i bezwiednie zaplątała ją wokół swoich palców. – Nie wiem. To do kitu. – No – odparła Lex. Cordy na nią nie patrzyła. – To po prostu nie w porządku – kontynuowała. – To znaczy wiem, że zachowywałam się jak totalna su... – Przerwała, zastanawiając się, czy istnieje możliwość, że matka podsłuchuje pod drzwiami pokoju ze „słoikiem przekleństw”. – Że byłam rozwydrzonym gówniarzem. Ale... – Ale dlaczego byłaś rozwydrzonym gówniarzem? Dlaczego się tak zachowujesz? – Cordy zmrużyła oczy. – Kiedyś byłaś dyżurną na korytarzu. – Tak, to były magiczne czasy. Nie ma nic lepszego niż prawdziwa moc skazywania pierwszaków na odbywanie kary. – Teraz serwujesz im wstrząsy mózgu! – Cordy zerwała się na nogi z buzią poczerwieniałą ze złości. – Po prostu nie rozumiem, dlaczego musisz się tak zachowywać! Zdajesz sobie sprawę, jak często cię broniłam, wmawiając ludziom, że to nie jesteś prawdziwa ty, a potem obrywałam rykoszetem, kiedy zawieszali cię za złamanie czyjegoś nosa? Nie możesz przestać? – spytała rozpaczliwie pełnym napięcia głosem. – Próbowałam. – Lex opuściła wzrok. – Wiesz, że się starałam. Cordy klapnęła na łóżko, jakby nagle opadła z sił. – W takim razie jedź – powiedziała łamiącym się głosem. – Nie chcę, żebyś jechała, ale wizyta u wujka Morta jest jedynym sposobem na powstrzymanie cię przed zdziesiątkowaniem szkolnej populacji. Jeśli to jedyny sposób, żeby wróciła stara ty, jedź. Przeszła przez pokój i usiadła na własnym łóżku. Lex patrzyła za nią żałośnie, niezdolna

do zakwestionowania logiki siostrzanego wywodu, dopóki coś nie przyszło jej do głowy. – Heh. – Ze zdziwioną miną spojrzała na siostrę. – Co? – burknęła Cordy wyraźnie zirytowana. – To trochę dziwne, co nie? – Co jest dziwne? – Że wybrali wujka Morta. – Co z tego? Co jest nie tak z wujkiem Mortem? – Cordy, no weź. Nie widziałyśmy go od lat. Pamiętasz w ogóle, kiedy nas ostatnio odwiedził? Cordy zmarszczyła brwi. – Jak przez mgłę. Miałyśmy jakoś tak sześć lat, prawda? Przywiózł te cosie, cokolwiek to jest. – Wskazała na parę kulistych, szklanych bibelotów leżących na półce obok. Wewnątrz mieniła się spirala małych światełek, a same kule pachniały delikatnie alkoholem. – Właśnie. Poza przypadkowymi pierdołami, które przesyła nam na urodziny, ledwo znamy gościa. Przez pół życia wyglądało to tak, jakby ojciec zapomniał, że w ogóle ma młodszego brata. Więc czemu on? – Lex przesunęła się na skraj łóżka. – Czemu nie ciotka Veronica z Oregonu? Albo wujek Mike? Albo kuzyn mamy Dom, przecież on jest strażnikiem więziennym! – Zniżyła głos. – Z tego, co o nim wiemy albo raczej nie wiemy, to wujek Mort może być równie dobrze jakimś przygłupem z gór, który je to, co rozjedzie na drodze, i pije własny mocz. W jaki sposób spędzenie trzech miesięcy w obrzydliwej ruderze, w wiejskim piekiełku na północy stanu miałoby mnie zmienić w grzeczną młodą damę? Cordy zmarszczyła czoło. – Mama i tata muszą mieć jakieś powody. Nie wysłaliby cię do seryjnego mordercy. Może chcą, żebyś go lepiej poznała? Może to w porządku gościu? – To bez sensu. – Cóż, to, co robisz, też jest bez sensu. Lex spojrzała z niepokojem na bliźniaczkę, której nigdy nie uderzyła, nie popchnęła, nie pobiła, ani nawet nie poczochrała. – Przepraszam, Cordy – powiedziała. – To znaczy przepraszam, że musisz brać w tym udział. Nie mam problemu z wyjazdem, ale zostawić ciebie... Cordy położyła się i przytuliła swoją zniszczoną pluszową ośmiornicę, Kapitana Wigglesa. Lex zobaczyła łzy w oczach siostry i westchnęła. Jak przez to wszystko przejdą? W sumie nawet jeśli sprawy ułożyłyby się inaczej, i tak w przyszłym roku musiałyby się rozstać, gdyby poszły na różne uczelnie (zakładając, że Lex wyżebrałaby od nauczycieli rekomendacje na jakąkolwiek uczelnię). Zawsze dziećmi nie będą. Lex obawiała się, że jeszcze chwila takich rozważań, a zacznie zanosić się płaczem, przełknęła więc łzy i opadła na poduszkę. – Nie mogę uwierzyć, że naprawdę jadę – powiedziała po chwili, mając nadzieję, że słowa zabrzmiały dorośle. – Będzie bardzo dziwnie – przytaknęła Cordy. Lex spojrzała na półkę. Tam, wtulone pomiędzy puchar zdobyty w softballu a zdjęcie oplatających się ramionami i uśmiechniętych od ucha do ucha dziewczynek, których twarze pokryte były smugami farby, leżały dziwne, podobne do żarówek ustrojstwa od wujka Morta i delikatnie drgały. Lex uniosła brew.

– Bez jaj.

2 Lex gapiła się przez okno autobusu na szalejącą, apokaliptyczną burzę. Poczerniałe niebo było smagane dzikim wiatrem, ogromne krople deszczu biły o szybę, a wnętrze pojazdu regularnie rozświetlały błyskawice, wywołując przerażenie faceta siedzącego za Lex, którego uzależnienie od kokainy było oczywiste dla każdego w promieniu pięciu siedzeń. Oczywiście pogoda nie była jedynym obrzydliwym elementem podróży. Lex miała nieszczęście siedzieć obok wracającego do domu studenta. Poznała to po bluzie ozdobionej dumnie trzema greckimi literami i wystającym spod niej kołnierzyku koszulki nieskromnie postawionym na sztorc. Przypominał lalusiowatego Hrabiego Czokulę z opakowania płatków czekoladowych i jak większość takich kolesi, nie zdawał sobie sprawy, że wygląda po prostu śmiesznie. Doszedłszy do wniosku, że jakakolwiek interakcja z towarzyszami podróży najprawdopodobniej doprowadzi do zabójstwa, Lex robiła wszystko, co w jej mocy, by zniechęcić ewentualnego sąsiada do zajęcia miejsca obok niej. Wysypała całą zawartość swojej torby na puste miejsce. Rozłożyła się i udawała, że będzie spać, a kiedy kierowca kazał jej ustąpić miejsca, rzuciła mu butem w twarz. Wszystko na próżno, pomyślała gorzko, patrząc na chłopaka, który przybrawszy najlepszą w swoim repertuarze minę z gatunku „jestem dupkiem”, próbował zagaić rozmowę sekundę po tym, jak usiadł. – Cześć, ślicznotko – zaczął. – Jak masz na imię? Lex przewróciła oczami i odwróciła się do okna. – To koniec. – Connie? Ja jestem Steve – kontynuował niezrażony. – Uczysz się? Ja studiuję na nyu. A ty gdzie się uczysz? Lex obdarzyła go takim samym spojrzeniem, jakim gepard obdarza gazelę na moment przed pożarciem. – Słuchaj, naprawdę doceniam twoje wysiłki, aby uczynić moją podróż nieskończenie gorszą, niż już jest. Czy sądzisz, że mógłbyś się, do diabła, przymknąć, póki nie dotrzemy na miejsce, tak żebym nie musiała zerwać ci tych okropnych okularów przeciwsłonecznych i walić cię nimi po głowie? Steve wyglądał, jakby właśnie połknął klucz nasadowy. – Przepraszam – powiedział. – Próbowałem być miły. – Wal się, Steve. Nastrój Lex był paskudniejszy niż zwykle. Nie tylko została wysłana do Krainy Wszelkiej Psychozy Wujaszka Demencji, ale doświadczyła pożegnania, które było niewątpliwie królową wszelkich posępnych pożegnań. Mama płakała, podbródek taty drżał, a Cordy objęła ją w ponurym uścisku i wyszeptała, wbijając paznokcie w jej plecy: – Pozbądź się tego z organizmu. Sprowadź starą Lex albo Bóg mi świadkiem, powiem wszystkim, że pojechałaś na obóz teatru muzycznego. Siostry po raz ostatni popatrzyły sobie głęboko w oczy, kiedy Lex zajęła miejsce i autobus zaczął odjeżdżać. Lex odwróciła się pierwsza i wlepiła kwaśne spojrzenie w siedzenie przed sobą. Jeśli Cordy nie zauważyła, że rozstanie było tak samo straszne dla nich obu, to zasługiwała, by być nieszczęśliwa.

Lex próbowała wrócić do książki, ale nawet stary, dobry Edgar Allan nie mógł poprawić sytuacji, w którą była wciągana z prędkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę. Wściekła z powodu ogólnej niesprawiedliwości życia i tak dalej, zatrzasnęła książkę i zaczęła rozglądać się po najbliższym sąsiedztwie w poszukiwaniu czegoś, w co mogłaby walnąć, a wtedy jej wzrok przyciągnęły pulsujące czerwone i niebieskie światła. Zmrużyła oczy, próbując dostrzec coś w deszczu. Autobus zwolnił i teraz już tylko pełzł do przodu. Ciężarówka z naczepą przeorała autostradę w poprzek, zabierając ze sobą trzy samochody. Wszystkie leżały teraz na pasie rozdzielającym, tworząc jedną wielką poskręcaną masę udręczonego metalu. Ciężko było stwierdzić, gdzie kończył się jeden samochód, a zaczynał następny. Po obu stronach autostrady wstrzymano ruch. Ponad głuche dudnienie deszczu wznosiło się wycie karetek, kiedy coraz więcej pojazdów ratunkowych przeciskało się na miejsce wypadku. Lex przyglądała się katastrofie z ponurą miną i średnim zainteresowaniem, gdy nagle zdarzyło się coś dziwnego. Biały, oślepiający błysk. Zaskoczona dziewczyna wbiła spojrzenie w kurtynę wody. Był tak krótki – niczym błysk flesza – że nie była nawet pewna, czy rzeczywiście coś zobaczyła. A jeśli nawet zobaczyła, to pewnie była to błyskawica. Tylko czy błysk nie dochodził z wnętrza jednego z wozów? Ale to przecież nie miało żadnego sensu. Karoseria była tak zgnieciona, że przestała nawet odlegle przypominać samochód. W środku nie było żadnych oznak życia. Nie mogło być. A krótkie spięcie nie mogło wygenerować tak potężnego błysku. Kolejny błysk. Tym razem definitywnie z wywróconego na dach suv-a. Lex patrzyła na sanitariuszy, kilku z nich próbowało oświetlić latarkami wnętrze samochodu, ale ich światła nie mogły się równać z potężnym blaskiem, który dostrzegła przed chwilą. Zapominając na moment o polityce izolacjonizmu wobec straszliwych Ludzi z Autobusu, Lex rozejrzała się wokół, oczekując, że pozostali też będą ze zdumieniem obserwować te błyski, ale wyglądało na to, że nikt niczego nie zauważył. Kilka osób przyglądało się szczątkom, kilka narzekało na kierowców i prędkość jazdy. Lex sapnęła ze zniecierpliwieniem. Czy ci ludzie byli ślepi? Dźgnęła Steve’a, który słuchał muzyki i usiłował zasnąć. – Au! Co?! – Patrz. Chłopak zdjął słuchawki. – Och, więc teraz chcesz rozmawiać? – Dorośnij, Steve. To wyłącznie konieczność. – Odchyliła się na swoim siedzeniu, żeby mógł popatrzeć w okno. – Patrz, znowu! – krzyknęła, zobaczywszy kolejny rozbłysk. – Co to jest? Steve zmrużył oczy. – Umm, jak sądzę, wypadek samochodowy. Lex oparła się pragnieniu, by złapać za ten sterczący kołnierzyk i wysłać głowę bubka na spotkanie szyby. – Nie to, tylko tamto. – Wskazała na suv-a. – Dziwne błyski światła dochodzące z tamtego samochodu! – Masz na myśli błyskawice? – Nie, ten... to! – krzyknęła przy kolejnym wybuchu światła. – Dokładnie tam! – Dla

podkreślenia popukała energicznie palcem w szybę, ale na twarzy Steve’a wciąż malował się ten sam wyraz zdziwienia. Lex poczuła zimny dreszcz. – Nie widzisz ich? – Nie widzę nic poza wielką katastrofą, w której jak nic mnóstwo ludzi zostało rannych. – Steve zmarszczył brwi z dezaprobatą. – Nie powinnaś się tak gapić, to okropne. Lex miała na końcu języka ciętą ripostę, ale straciła swoją szansę, ponieważ autobus obudził się do życia, a nagłe szarpnięcie wcisnęło ich w siedzenia. – Nie, nie, nie – szeptała, obracając się coraz mocniej w miarę, jak autobus przyspieszał. – Jeszcze nie skończyłam. Ale kierowca nie zdejmował nogi z gazu, aż wreszcie przerażająca scena stała się jedynie niewyraźną plamą światła. Zniesmaczony Steve naciągnął słuchawki na uszy. Lex przełknęła ślinę i spojrzała na zegarek. Jeszcze godzina drogi do Albany i dwie kolejne, zanim będzie mogła wysiąść na przystanku, skąd odbierze ją wujek Mort. Odchyliła siedzenie i zamknęła oczy. Z pewnością było to jakieś nietypowe zjawisko atmosferyczne. Unoszące się w powietrzu drobiny kokainy znalazły drogę do jej organizmu. Tak czy inaczej, nie zamierzała dodawać halucynacji do listy swoich problemów. Dość miała syfu, z którym musiała sobie poradzić. Włączając w to chrapiącego Steve’a, który z chwili na chwilę był bliższy tego, aby przekonać się, jak to jest, gdy ma się wepchniętą w gardło po łokieć rękę zakończoną „Dziełami zebranymi” Edgara Allana Poe.

3 Trzy godziny później Lex w końcu wysiadła. Prosto w gigantyczną kałużę. Na szczęście w autobusie nie było już niemal nikogo, kto mógłby być świadkiem jej nieszczęścia. Steve wysiadł w Albany razem z kolesiem od kokainy i wszystkimi innymi, którzy mieli dość oleju w głowie, żeby nie zapuszczać się dalej na północ stanu. Rzuciła kierowcy niewyraźne „dziękuję”, a ten, mając najwyraźniej w pamięci incydent z butem, szybko zamknął za nią drzwi i bezgłośnie życzył jej powodzenia. Kiedy Lex bliżej przyjrzała się otoczeniu, zrozumiała, dlaczego powodzenie nagle stało się jej niezbędne. Stała w rowie pełnym błota, na poboczu drogi, która biegła pięćdziesiąt stóp w obu kierunkach, by potem zginąć wśród drzew. A drzewa? Lex nigdy nie podejrzewała, że las może być tak gęsty. Wyglądało, jakby rośliny walczyły ze sobą o każdy skrawek miejsca, tworząc nieprzeniknioną plątaninę pni i poskręcanych konarów. Wyciągnęła telefon. Brak zasięgu. – Bosko. Przynajmniej przestało padać. Lex zarzuciła torbę na ramię, naciągnęła na głowę kaptur, aby nie widzieć ponurego szarego nieba, i popatrzyła na drogę, szukając jakichkolwiek śladów pobliskiej cywilizacji. Kiedy w tenisówkach zachlupotała woda, Lex mogła mieć tylko nadzieję, że w bagażu, który jej matka spakowała i wysłała do domu wuja, znajdzie się przynajmniej jedna para butów na zmianę. Znając matkę, było to więcej niż pewne. Prawdopodobnie zapakowała pięć par, łącznie z kilkoma ręcznie pisanymi notatkami zapewniającymi o bezwarunkowej miłości. Lex poczuła w piersi bolesne ukłucie winy. Wszystko jedno, pomyślała, odepchnąwszy te rozważania. To był ich głupi pomysł, żeby mnie tu wysłać, nie mój. Wyregulowała paski wypchanego plecaka i pomyślała o Cordy, która prawdopodobnie w tej chwili była już w pracy, nakładając lody w lodziarni i ciesząc się niewyczerpanym dostępem do darmowych ciasteczek czekoladowych. Lex doszła do wniosku, że cały ten zdradziecki i pełen gniewu zombie-wirus czy jak tam nazwać to, co jej się przytrafiło, był kolosalnie nie w porządku. Dlaczego właśnie ona? Do tego akurat w trakcie szkoły średniej, kiedy wystarczająco ciężko jest zachowywać się jak zwyczajny, radzący sobie z życiem Ziemianin? Westchnęła i spojrzała na zegarek. Wujek Mort powinien ją odebrać już pięć minut temu. Nie była w stanie wytrzymać bez ruchu, zaczęła więc maszerować błotnistą drogą, nie wiedząc nawet, czy zmierza we właściwym kierunku. Bez wątpienia wkrótce zjawi się niedźwiedź, żeby ją pożreć. Liczyła na to, że pan Truitt będzie szczęśliwy, kiedy dowie się, że jej skrwawione zwłoki zostały znalezione w pełnym błota rowie. Głośnie dudnienie z oddali sprawiło, że się zatrzymała i odwróciła. Coś się zbliżało. Znów ruszyła przed siebie. Nic nie mogło jej teraz przestraszyć. Prawda była taka, że z radością powitałaby nawet odrobinę niebezpieczeństwa. Morderczy atak grizzly z pewnością byłby lepszy niż lato spędzone na poganianiu krów. Hałas przybierał na sile, odbijając się echem od wilgotnych pni drzew. Był tylko kilka jardów za nią. Lex zasłoniła uszy dłońmi i puściła się w końcu biegiem, ale nie miało to sensu. Ryk był coraz bliżej i bliżej...

I ucichł. Lex opuściła ręce, obróciła się i niemal narobiła w spodnie. Na czarno-fioletowym motocyklu siedział typ, zaskakująco podobny do złoczyńcy przedstawionego w książeczce z obrazkami „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi”, której treść wpajano Lex w dzieciństwie. Sześć stóp wzrostu, późna trzydziestka, szczupły, ale silny, o uroku złego chłopca, ubrany w raczej niewyróżniający się zestaw złożony z poplamionej koszulki, dżinsów i pary ciężkich, wojskowych butów. Spod rękawów wyzierały fragmenty czegoś, co bez wątpienia było szerokim zestawem tatuaży, a od prawego ucha do oka ukrytego za okularami słonecznymi biegła czerwona, dobrze widoczna blizna. Ewidentnie był to człowiek, który bez wahania złamie kark każdemu, kto będzie miał pecha go wkurzyć. A to był tylko początek tego, co jeszcze bardziej wytrąciło Lex z równowagi. Kiedy silnik zamilkł, poczuła na skórze wyraźną zmianę. Powietrze wręcz trzeszczało jakimś dziwnym, bliżej nieokreślonym napięciem. Zaczęła przyglądać się sylwetce nieznajomego, chcąc znaleźć wyjaśnienie dla tego niespotykanego zjawiska, i dostrzegała coraz więcej osobliwych szczegółów. Blade, smukłe palce zaciśnięte na manetkach przypominały dłonie szkieletu, a jednak twarz obcego była opalona, a zarost co najmniej dwudniowy. Na nadgarstku nosił szeroką na cal bransoletę, po której co kilka sekund przebiegały wyładowania, przywodzące na myśl źle odbierający telewizor. Obrazu dopełniała burza potarganych włosów. Czarniejsze nawet niż u Lex, poznaczone fioletem, podobnie jak motor, sterczały do góry i na boki, jakby sekundę wcześniej ich właściciel trzymał palce w gniazdku elektrycznym. Mężczyzna strzelił palcami. – Wskakuj. Lex nie ruszyła się z miejsca. – Uhm, mój transport powinien być lada chwila. – Au, Lex. Zamrugała zaskoczona. – Dobijasz mnie, młoda! Nie mów, że nie rozpoznałaś swojego wujka Morta! Wtedy usta Lex wykonały coś, co nie było zwykłym wdechem. Wciągnęła powietrze z taką siłą i gwałtownością, że wcale by się nie zdziwiła, gdyby pobliskie drzewa wyrwane z korzeniami utkwiły jej w gardle. – Głucha jesteś? – Wujek Mort podniósł okulary na czubek głowy, ukazując parę przenikliwych, zielonych oczu. – Powiedziałem: wsiadaj. Lex ani drgnęła. – W zasadzie to nie jestem dziś w nastroju na zabawę w wypatroszenie przez dziwacznego nieznajomego – powiedziała, nie udało jej się przy tym zamaskować nerwowego tonu. – Moje organy wewnętrzne są tam, gdzie być powinny. Parsknął śmiechem. – Zabawne. Jesteś zabawna. – Uderzył dłonią w siedzenie. – A teraz wsiądź. – Nie. Wujkowi drgnęła powieka. – Miałaś pięć godzin na zmianę zdania. Wsiadaj na ten cholerny motor. Ręce Lex zrobiły się gorące, jak to się czasem zdarzało, gdy się wściekała. – Skąd mam wiedzieć, czy mówisz prawdę? – Nie okłamałbym cię. Jesteśmy rodziną.

– Nie wyglądasz jak rodzina. Wyglądasz jak dziwoląg. – W porządku, Lex – powiedział, zwiększając ponownie obroty silnika. – Nie chciałem, żeby do tego doszło, ale nie pozostawiasz mi... – Jego oczy stały się nagle wielkie, jakby dostrzegł za nią jakieś niebezpieczeństwo. – Czy to niedźwiedź? – Co?! – zaskrzeczała cienko Lex, obracając się błyskawicznie i kuląc przed... niczym. Ale ta milisekunda przerażenia była wszystkim, czego potrzebował wujek Mort. Zręcznie złapał dziewczynę w talii i władował na siedzenie za sobą, po czym wrzucił bieg i pognał drogą jak wystrzelony z armaty. – Nie mogę uwierzyć, że dałaś się na to nabrać! – przekrzykiwał ryk silnika. – Co, do diabła, jest z tobą nie tak?! – Lex gwałtownie oplotła go ramionami i wrzasnęła tak głośno, że stado ptactwa, które mijali, wzbiło się w powietrze. – Daj mi zejść! Przyspieszył. – W każdej chwili możesz zeskoczyć, proszę bardzo. Zapominając na sekundę, jak działa wiatr, Lex próbowała go opluć. Bez powodzenia. Starła ślinę z policzka i zadecydowała, że czas dyplomacji dobiegł końca. Cały czas zaciskając jedną rękę na jego piersi, drugą zwinęła w pięść i eksplodowała z histeryczną furią, okładając jego głowę, plecy i – ulubiony cel – nerki. Nawet się nie oglądając, wuj Mort sięgnął szybko do tyłu, złapał młócące ramię i ścisnął nadgarstek z siłą i brutalnością, jakiej Lex nigdy nie doznała ze strony dorosłego człowieka. Wpatrzyła się w niego szeroko otwartymi oczami, kiedy zatrzymał motor i odwrócił się w jej stronę. – Może w domu takie dziecinne i gówniarskie fochy uchodziły ci na sucho, ale tutaj to nie przejdzie – powiedział, puszczając jej rękę. – Proponuję ci układ. Będziesz zachowywać się jak dojrzała osoba, którą w głębi ducha jesteś, a w zamian tak właśnie będziesz traktowana. Brzmi uczciwie? Lex zamarła ogłupiona. Przez ostatnie dwa lata najróżniejsze autorytety obecne w jej życiu zrzędziły, argumentowały, pouczały, nakłaniały, ganiły i groziły karami cielesnymi, ale żaden z nich nie mówił do niej w sposób, który przywodziłby na myśl szacunek. Wujek Mort wykorzystał tę chwilę spokoju, żeby rzucić jej kask. – Niemal zapomniałem. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Lex spojrzała na bliznę ciągnącą się od kącika oka wujka i szybko wcisnęła kask na głowę. – A gdzie twój? – Mam bardzo twardą czaszkę. – I spojrzał na nią z tym szczególnym błyskiem w oku, który zazwyczaj widuje się tylko u obłąkanych o morderczych skłonnościach. Lex gapiła się na niego. – Jesteś nienormalny. – Odrobinę. Motor znów obudził się do życia i popędził drogą. Kiedy gnali pod wiatr, Lex tylko mrużyła oczy. Drzewa stały się ponurą zieloną plamą, a droga zmieniła się we wstążkę, uciekającą w tył z prędkością, która przyprawiała o zawroty głowy. – Jesteś gotowa, młoda? – krzyknął po jakimś czasie wujek Mort. – Gotowa na co? – Na odrobinę wrażeń. Trzymaj się! Przyspieszył. Gdy zbliżyli się do szczególnie paskudnej kałuży, szarpnął kierownicą w

lewo. Lex ścisnęła tors wujka jeszcze mocniej. Jej głowa podskakiwała w komiczny sposób, kiedy motor wchodził w zakręt. Bryzgające spod opon błoto ochlapało jej twarz. Myślała o swoich najbliższych i szykowała się na śmierć, przerywając tylko na chwilę, by przekląć wujka i w myślach posłać go prosto do piekła za obrabowanie jej ze wszystkich tatuaży i kolczyków, które mogłaby mieć. Motor szybko wrócił do pionu. – Odbiło ci?! – wrzasnęła, bodąc go głową w kasku w plecy, kiedy skręcili w wąską, zacienioną szutrową drogę. Spojrzała na stojące jedno tuż przy drugim drzewa, których wrogie gałęzie uformowały nad drogą coś w rodzaju nisko zawieszonego sufitu. Jakby wjechali w mroczny, posępny tunel. Wujek Mort zatrzymał motor i obrócił się na siedzeniu, by podziwiać swoje osiągnięcia. – Masz trochę błota na twarzy. – Nie pierdol, dupku – odparła z grymasem, wycierając twarz. – Co teraz? Podpalisz mnie? – Nie bądź śmieszna, Lex. Miotacz ognia strzela do przodu. Lex miała serdecznie dość. Ten obłęd musiał się skończyć. – Dobra, moment. Ty jesteś moim wujkiem Mortem?! Bratem mojego ojca?! Certyfikowanym członkiem najnudniejszej rodziny na świecie? – Winny wszystkich zarzutów i jestem zachwycony, że cię widzę, mała. Kiedy twój ojciec powiedział mi, że stałaś się nieco trudna, cóż... – Rozejrzał się na boki, a usta drgnęły mu jakby na wspomnienie jakiegoś żartu. – Po prostu musiałem cię zaprosić. – Żebym doświadczyła twojej zabójczej jazdy? Mogliśmy zginąć! – Mogliśmy, ale zauważ, nie zginęliśmy. – Niewiele brakowało! Co tu się dzieje? – Wyluzuj, Lex. Wiem, że to dziwnie wygląda, ale wszystko zostanie wyjaśnione we właściwym czasie. – Wyjaśnij teraz! – Uderzyła go w ramię, dając ujście przepełniającej ją wściekłości. – No łagodną owieczką to ty nie jesteś – stwierdził, ignorując uderzenie. – Wielki brat powiedział, że aż kipisz energią, ale naprawdę nie miałem pojęcia... – Potarł policzek w zamyśleniu. – To wyjdzie lepiej, niż myślałem. Lex spojrzała zszokowana na swoją pięść, zdumiona, że nie udało jej się zadać takiego bólu jak zawsze. – Spoko, bądź tajemniczy – powiedziała, bezskutecznie próbując zastosować sztuczkę psychologiczną. – Nie zależy mi. – Cudownie. To ponownie wprawiło ją we wściekłość. Zeskoczyła z siedzenia, tylko po to, by zostać złapaną wpół i wciągniętą z powrotem. – Puść mnie! – Urwała lusterko i zaczęła wymachiwać nim przy jego twarzy. – Mówię serio! Nie mam ochoty jechać do twojej zapomnianej przez Boga obory, ty niedorozwinięty psychorolniku! Parsknął rozbawiony. – Nie jestem rolnikiem. Lex na moment przestała pomstować i zamrugała zaskoczona. – To kim jesteś? – Powiedzmy, że robię w branży importowo-eksportowej.

Wywróciła oczami. – Nazywaj to, jak chcesz. To i tak na pewno ma coś wspólnego z nawozem. – Przypuszczam, że tak. W pewnym sensie. Lex zazgrzytała zębami. Miała wiele wad, a brak cierpliwości był jedną z nich. Nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie w stanie wytrzymać w niewiedzy, drażniona i ogłupiana przez najwidoczniej stukniętego typka, który mówił do niej samymi zagadkami. – Nie martw się, Lexington – powiedział ciepłym, dobrotliwym tonem. – Drzemie w tobie ogromny potencjał. Potrafię to poznać. Tutaj dojdziesz do doskonałości. – Doskonałości w czym? W jałowym zadawaniu pytań, na które nigdy nie otrzymam odpowiedzi? – Ach, oczywiście, ale dodatkowo... – Wyjął lusterko z jej rąk i uśmiechnął się enigmatycznie. – To będzie lato twojego życia. Wierz mi. Wszystkie dzieci wiedzą, jak trudno jest ufać jakiemukolwiek dorosłemu, a już szczególnie gdy tym dorosłym jest obłąkany i stanowiący zagrożenie dla życia importer-eksporter. Kiedy więc wujek odpalił kopniakiem motor, w umyśle Lex ponownie zaczęła kiełkować myśl, że naprawdę może być seryjnym mordercą. Ależ oczywiście, że był. Oczywiście, że miał ukrytą w lesie maczetę. Już niebawem jelita Lex zostaną rozwleczone wzdłuż drogi, a głowa będzie się odbijać od drzew niczym piłka do kickballa. Kiedy wjeżdżali głębiej w samo serce Adirondacks, opony zmagały się z coraz większą ilością błota. Nie można było nic dostrzec. Lex spojrzała wujowi przez ramię, ale zobaczyła jedynie łagodne wzniesienie. – Jesteśmy na miejscu – powiedział wujek Mort, kiedy zatrzymali się na szczycie. – Gdzie? Wskazał przed siebie. – Zapomniana przez Boga obora. Lex się gapiła. A potem gapiła się przez chwilę. Gęsta, paskudna puszcza zniknęła. Przed nimi leżała dolina, otoczona zielonymi wzgórzami, które sięgały aż po horyzont. Ponieważ słońce w końcu przebiło się przez chmury, w olśniewająco niebieskich stawach wściekle odbijało się światło. Owiał ich łagodny wiaterek, który kołysał liśćmi drzew i niósł słodki zapach lawendy, wanilii i świeżo skoszonej trawy. Wujek Mort obrócił się do niej i uśmiechnął. – Witaj w Zgonie.

4 – Nie będę kłamał, Lex – powiedział wujek Mort, kiedy zjeżdżali ze wzgórza na tyle wolno, aby móc rozmawiać bez wrzasków. – Wyglądasz, jakbyś narobiła w spodnie. Lex obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, a potem przyjrzała się znakowi na poboczu, na którym odczytała Zgon! Populacja: 78. Kiedy przejechali obok, numer zmienił się na 80. Zmarszczyła nos. – To było dziwne. – Ale dokładne. Lex zerknęła na gromadkę niewielkich budynków, które mijali. – Nie rozumiem. Gdzie jest miasteczko? – spytała, rozglądając się dookoła. – Jesteś w nim. – To jest to? – Jest niewielkie – zgodził się Mort. – Ale ma serce. Lex uznała, że to stwierdzenie należało traktować zarówno w przenośni, jak i dosłownie, ponieważ po obu stronach ulicy kwitły serduszka okazałe, czerwone jak krew. Kiedy tak gapiła się na niskie budynki, zaczęła mieć upiorne wrażenie, że znalazła się w jakimś skansenie. Witryny sklepowe wyglądały jak z minionej epoki albo z jeszcze odleglejszych czasów. Dotychczas oglądała takie miasteczka tylko w wiadomościach, w latach wyborów, kiedy politycy zwykle dokonują inwazji na podobne zadupia, żeby całować dzieci i kupować domowe ciasta od uśmiechniętych szeroko, bezzębnych właścicieli piekarń. – Proszę, powiedz, że masz bieżącą wodę – powiedziała. – Oczywiście. We wtorki i czwartki. Nie potrafiła stwierdzić, czy kpił. – Nie martw się – powiedział. – Zgon to całkiem nowoczesne miejsce. Tam na górze są Sosnowe Kwatery, gdzie mieszka trochę młodzieży, jest kilka dobrych sklepów przy Alei Zgładzonych. – Wskazał na boczną uliczkę wyłożoną brukiem, w odróżnieniu od gładkiego asfaltu, po którym jechali. Lex wyciągnęła szyję i dostrzegła tych kilka sklepów o dziwnych nazwach. Kwiaciarnia Kwiatki od Spodu, sklep z materacami Wieczny Sen i sklep spożywczy z wielkim szyldem: Wyciągnięte Kopyta. Na skrzyżowaniu dróg z małej fontanny wyrastał obelisk. Wujek kiwnął głową w lewo. – Dostaniesz tam najlepsze obiady we wszechświecie. Cześć, Dora! – zawołał do staruszki zamiatającej chodnik. Odmachała radośnie. – A biblioteka mieści się po lewej... Och, ale zobacz to. Nasza duma i radość – powiedział z szacunkiem, patrząc wprost przed siebie. Na rozwidleniu dróg stał najwyższy budynek w mieście, bo aż dwupiętrowy. Wiktoriański dom był pomalowany na słoneczny, żółty kolor, a fasadę zdobił napis: „Bank”. Na drewnianej werandzie wisiał hamak i stał niewielki stół, a na nim rzecz jasna dzbanek z lemoniadą. – Nasze inwestycje traktujemy bardzo poważnie. Lex próbowała jakoś to wszystko ogarnąć. Nigdy dotąd nie widziała banku, który wyglądał tak, jakby mógł służyć za domek letniskowy. Nie potrafiła też wyobrazić sobie miasteczka, które nie miało ani jednych świateł na skrzyżowaniu. A osobliwa, staroświecka tabliczka z nazwą Droga bez Powrotu, zamiast na przykład Aleja Główna, tylko potwierdzała przypuszczenia dziewczyny, że w mieście postradali swoje osobliwe, staroświeckie klepki. A potem, ot tak, miasteczko zostało za nimi.

Motor skręcił w rozwidlenie na lewo od banku i minął duże pole po prawej. Po drugiej stronie rozwidlenia stał jakiś tuzin domków, które wyglądały dokładnie tak jak każde przedmieście w Ameryce. Lex wierciła się na siedzeniu. – Żartujesz ze mnie? To nie było miasto – stwierdziła stanowczo. – Znaczy gdzie Starbucks? Wujek Mort westchnął. – Lex, wiem, że jesteś z Nowego Jorku, więc ci to wybaczę. Ale pozwól sobie powiedzieć coś, co chciałbym, żebyś zapamiętała na całe życie: Starbucks to plugastwo. Lex zaniemówiła. Teraz była pewna, że za nic w świecie nie ma możliwości, żeby byli spokrewnieni. – A tutaj jest moja kwatera – oznajmił wujek, zatrzymując motor. – Co myślisz? Lex nie wiedziała już, co myśleć. Dom był praktycznie większą wersją wujka Morta. Krzykliwy, schizofreniczny i potencjalnie śmiertelnie niebezpieczny. Pokryty całą paletą barw, bez żadnego określonego wzoru, wyglądał, jakby przetoczył się przez sąsiedztwo, zbierając po drodze przypadkowe przedmioty, i zatrzymał się w końcu na szczycie trawiastego wzgórza. Lex chłonęła wzrokiem dziwaczne urządzenia sterczące z każdego okna. Zdjęła kask i upuściła go na ziemię. – Naprawdę tu mieszkasz? – spytała tonem, w którym dało się wychwycić najlżejsze z możliwych ciepłe tony. Ten dom, cały ten wspaniały chaos przypominał jej własną sypialnię. Wujek Mort zsiadł z motocykla. – Ta, i ty teraz też. – Podał jej zestaw kluczy. – Twój pokój: pierwsze drzwi po lewej. Lex, która od chwili poczęcia nie sądziła, że kiedykolwiek będzie miała pokój tylko dla siebie, chwyciła klucze i pognała do domu. Jeśli miała tu utknąć na całe lato, to powinna się przyzwyczaić do swojej kwatery, w której bez wątpienia będzie się cały czas dekować. Przynajmniej był to prawdziwy dom z prawdziwymi ścianami, a nie skrzypiący i cuchnący strych na siano, czego się obawiała. Wydawał się – choć nie śmiała tego nawet sformułować w myślach – całkiem w porządku. Wpadła do frontowego przedpokoju. Jak można było się spodziewać, w kuchni panował kompletny bałagan, a salon zniknął pod stosami niemożliwych do zidentyfikowania akcesoriów. W każdej szparze upchnięto niepotrzebne rupiecie. Całe miejsce pełne było pustych, zbierających kurz ramek na fotografie, a jedną ścianę zajmowało akwarium dla meduz, wyglądające jak żywy fresk. Na skraju tego wszystkiego, wtapiając się doskonale w tło, stał bagaż, wysłany zawczasu przez matkę Lex. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, poczucie wyobcowania osłabło. Dokładnie tak ona i Cordy chciały zawsze żyć – totalny chaos i nieład. Drżąc z niecierpliwości, Lex pobiegła w głąb korytarza do swojego pokoju, otworzyła drzwi z impetem i... Opadła jej szczęka. Żadnego bałaganu, żadnego paskudztwa i ani jednego bezużytecznego przedmiotu. Zamiast tego w rogu stała elegancka, rzeźbiona szafka, a obok niej biurko z nieskazitelnie czystego białego dębu. Różowa pościel, zasłony i chodniki sprawiały, że wnętrze robiło wrażenie, jakby eksplodował tu flaming. Ale najgorsza rzecz wisiała na ścianie nad perfekcyjnie zasłanym łóżkiem – plakat z „Titanica”. Lex wrzasnęła przerażona i zatrzasnęła drzwi.

– Co to było?! – Coś nie tak? – zapytał wujek Mort, wchodząc do domu. – Nie podoba ci się? – Jest odrażający! Czy tam były szydełkowe serwetki?! – Cholera – westchnął. – Myślałem, że mogę mu zaufać w tej sprawie. Lex spojrzała na lekko uchylone drzwi naprzeciwko jej pokoju, na których przyklejono plakat The Who. Zerkała przez szparę, ale dostrzegała tylko ogromną perkusję. Kolejne drzwi były szeroko otwarte i wylewały się przez nie kłęby ciężkiego dymu. Spojrzała w dół schodów na szklane kolby pełne spienionych brei. – Twoja piwnica płonie. – Och, to tylko moje laboratorium – uspokoił ją wujek, zamykając drzwi i rozganiając siarkowe opary. – Lubię majstrować. – Widzę. – Lex powędrowała z powrotem do salonu i rozejrzała się dookoła zdezorientowana. – Gdzie jest telewizor? – Nie mam. – Co?! – wrzasnęła. – Co?! – Po kilku dniach przestaniesz się przejmować i nie bój się o pokój. Wszystko będzie naprawione, zanim zdążymy wrócić. – Wrócić? Dokądś się wybieramy? – Wychodzimy z domu. Przecież dekorator nie może przyjść, kiedy wciąż tu jesteś, prawda? Poza tym musimy porozmawiać. – Ta, już – prychnęła rozdrażniona, weszła do kuchni, siadła i zarzuciła ubłocone nogi na stół. – Niemal zginęłam przez ciebie ze dwanaście razy w ciągu ostatniej godziny. Nigdzie z tobą nie idę. – Ach, ależ idziesz. – Zmuś mnie. – Z przyjemnością. Z szybkością błyskawicy wujek Mort ponownie złapał bratanicę w pasie, przerzucił ją sobie przez ramię i wyszedł. Lex, niesiona głową w dół przez opustoszałe ulice Zgonu, klęła z zajadłością, która zdumiałaby nawet najbardziej doświadczonego kuratora sądowego. Jednak Mort zdawał się tego nie zauważać i niedługo potem protesty Lex zostały zredukowane do pojedynczych jęków od czasu do czasu. – Niemal zapomniałem. Obiecałem twojej rodzinie, że zadzwonimy do nich, kiedy dotrzesz na miejsce – powiedział wesoło, gdy dotarli na drugi kraniec miasta. Z każdym krokiem jego ramię wbijało się mocniej w jej żołądek. Lex, teraz już walcząc z prawdziwymi mdłościami, wcisnęła łokieć gdzieś pod jego łopatkę i wsparła na dłoni skołataną głowę. – Mam pomysł – zaproponowała słabo. – Postawisz mnie na ziemi, a ja skorzystam z mojej komórki. – Nie ma zasięgu w promieniu mil. Stąd ta bransoletka – odparł, wskazując na nietypową biżuterię wokół nadgarstka. – Fascynujące. Postaw mnie. Wujek Mort ją zignorował. – Muszę najpierw wykonać prywatne połączenie. – Zrobił coś z bransoletką, po której zaczęły znów przebiegać wyładowania statyczne, a potem zaczął kogoś besztać ściszonym