Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony53 493
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań30 873

Evanovich Janet - Stephanie Plum 10 - Dziesięć kawałków

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - Stephanie Plum 10 - Dziesięć kawałków.pdf

Livianes EBooki Evanovich Janet Stephanie Plum
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1. Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2. Po drugie dla kasy 3. Po trzecie dla zasady 4. Zaliczyć czwórkę 5. Przybić piątkę 6. Po szóste nie odpuszczaj 7. Szczęśliwa siódemka 8. Ósemka wygrywa 9. Wystrzałowa dziewiątka 10.Dziesięć kawałków 11.Eleven on Top 12.Twelve Sharp 13.Lean Mean Thirteen 14.Fearless Fourteen 15.Finger Lickin’ Fifteen 16.Sizzling Sixteen

RAZ Moim zdaniem życie jest jak pączek z dżemem. Nie dowiesz się, jakie tak naprawdę jest, póki się w nie nie wgryziesz. A kiedy już się wgryziesz i uznasz, że właściwie bardzo ci smakuje, to w tym samym momencie wielki dżemowy glut spada ci na najlepszą koszulkę. Nazywam się Stephanie Plum i dżemem umazałam się nie raz, w przenośni i dosłownie. Na przykład wtedy, gdy przez przypadek spaliłam zakład pogrzebowy. To była gigantyczna plama, matka wszystkich plam. Doczekałam się za nią zdjęcia w gazecie. I teraz, gdy idę ulicą, to ludzie mnie rozpoznają. – Teraz jesteś sławna – podsumowała moja matka, kiedy ukazał się artykuł. – Teraz musisz dawać dobry przykład. Musisz ćwiczyć, dobrze się odżywiać i być miła dla starszych. No tak, moja matka niewątpliwie miała rację, ale pochodzę przecież z Jersey, więc mam niejakie trudności w ogarnianiu tej koncepcji z dawaniem przykładu. Dobry przykład nie jest narodową wartością w Jersey. Nie wspominając o tym, że odziedziczyłam mnóstwo trudnych do opanowania brązowych włosów i wulgarnych gestów po włoskiej rodzinie mego ojca. I co mam niby z tym zrobić? Rodzina matki wywodzi się z Węgier; po nich mam błękitne oczy, a także jestem w stanie pochłonąć cały tort i nadal mogę zapiąć jeansy. Ponoć węgierski metabolizm utrzymuje się jedynie do czterdziestki, więc zaczęłam odliczać. Węgierskim genom zawdzięczam też wrodzone szczęście i cygańską intuicję, jedno i drugie wyjątkowo przydaje mi się w pracy. Jestem agentką do spraw kaucji, pracuję dla mojego kuzyna Vinniego i ścigam złoczyńców. Nie jestem najlepszym łowcą nagród na świecie, ale najgorszym też nie. Niesamowicie seksowny facet o ksywie Komandos jest najlepszym. A moja czasem-partnerka Lula jest chyba najgorszym.

Właściwie to chyba nie do końca uczciwe: brać Lulę pod uwagę przy obsadzaniu stanowiska najgorszego łowcy nagród. Po pierwsze, gdzieś na pewno są wyjątkowo źli łowcy nagród. A po drugie, Lula nie jest właściwie łowcą nagród. Tylko byłą prostytutką, zatrudnioną w biurze Vinniego do archiwizowania dokumentów, jednak tak się jakoś złożyło, że większość czasu spędza, towarzysząc mnie. W tej akurat chwili Lula stała na parkingu delikatesów przy Hamilton Avenue. Znajdowałyśmy się niecały kilometr od biura i oparte o maskę mojego żółtego forda escape’a próbowałyśmy podjąć decyzję w kwestii lunchu. Wahałyśmy się pomiędzy nachos z delikatesów a kanapkami od Giovichinniego. – Hej – zagadnęłam Lulę. – A co z twoim archiwizowaniem? Kto teraz porządkuje dokumenty w kartotece? – Ja. Archiwizuję całe zasrane dni. – Nigdy cię nie ma w biurze. – Jak, cholera, nie ma?! Przecież byłam, gdy przyjechałaś rano. – Byłaś, ale nie zajmowałaś się teczkami, tylko swoimi paznokciami. – Ale myślałam o teczkach. I gdybyś nie potrzebowała mojej pomocy, żeby znaleźć tego frajera Rogera Bankera, to pewnie ciągle bym archiwizowała. Roger był oskarżony o kradzież przedmiotu znacznej wartości i posiadanie niedozwolonych substancji. Czyli, mówiąc językiem laika, naćpał się i zwinął samochód, żeby się przejechać. – Czyli oficjalnie nadal jesteś pracownikiem biurowym? – A za cholerę! – zaprotestowała Lula. – To ta-a-a-akie nudne. Czy ja wyglądam jak pracownik biurowy? Prawdę powiedziawszy, Lula wyglądała jak prostytutka. Lula jest kobietą o pełnych kształtach i wyjątkowym upodobaniu do lycry w zwierzęce wzory, podkreślone w miarę możliwości cekinami. Uznałam, że nie chciałaby usłyszeć moich poglądów na modę, więc nic nie powiedziałam. Tylko uniosłam brew. – Z tym stanowiskiem pracy sprawa nie jest tak do końca

jasna, bo z tobą odwalam obowiązki łowcy nagród, ale sama nigdy nie dostaję swoich spraw – stwierdziła Lula. – Chyba jestem twoim ochroniarzem. – O mój Boże. Lula rzuciła mi spojrzenie spod zmrużonych powiek. – Masz z tym jakiś problem? – To trochę za bardzo... w stylu Hollywood. – Niby tak, ale czasem potrzebujesz dodatkowej siły ognia. I wtedy ja wkraczam do akcji. Cholera, przecież ty większość czasu nawet broni nie nosisz. Ja zawsze mam broń. Teraz też. Na wszelki wypadek. I Lula wyciągnęła z torebki glocka kaliber czterdzieści. – I nie mam oporów, żeby go użyć. Jestem niezłym strzelcem. Mam oko. Patrz, jak zestrzelę butelkę obok tego roweru. Ktoś zostawił przed delikatesami wypasionego czerwonego górala, opartego o okno wystawowe. Obok stała butelka z wciśniętą w szyjkę szmatą. – Nie – zaprotestowałam. – Żadnego strzelania! Za późno. Lula nacisnęła spust, nie trafiła w butelkę, za to zniszczyła tylną oponę roweru. – Ups – stwierdziła, błyskawicznie chowając pistolet w torebce. W następnym momencie z delikatesów wybiegł jakiś facet. Miał na sobie kombinezon mechanika i maskę diabła, jedną ręką przytrzymywał przewieszony przez plecy niewielki plecaczek, w drugiej ściskał pistolet. Jego skóra była ciemniejsza niż moja, ale jaśniejsza niż Luli. Chwycił butelkę, do której przed chwilą próbowała strzelać Lula, zapalniczką podpalił szmatę zwisającą z szyjki i wrzucił do wnętrza sklepu. A potem odwrócił się w stronę roweru i zobaczył, że tylną oponę ma w strzępach. – Kurwa! – powiedział z uczuciem. – KURWA MAĆ! – To nie ja! – wykrzyknęła Lula. – To nie moja wina. Ktoś przechodził i strzelił ci w oponę. Pewnie nie jesteś zbyt lubiany. W sklepie rozlegały się jakieś krzyki i gość w masce diabła odwrócił się, by uciec, gdy na progu stanął Victor, Pakistańczyk, kierownik dziennej zmiany.

– Mam dość! Słyszysz?! – wrzasnął. – To czwarta kradzież w tym miesiącu i już więcej nie zniosę. Jesteś kupą psich odchodów! – krzyczał na faceta w masce. – Psich odchodów! Lula wsadziła rękę do torebki. – Moment, ja mam broń – oznajmiła. – Tylko, do cholery, gdzie ona jest? Dlaczego nigdy nie mogę znaleźć tego przeklętego pistoletu, gdy jest potrzebny?! Victor rzucił butelką, ciągle całą i ciągle zwieńczoną płonącą szmatą, i trafił gościa w masce w głowę. Butelka odskoczyła od głowy rabusia i roztrzaskała się o drzwi mojego samochodu. Diabeł zatoczył się i odruchowo ściągnął maskę. Może nie mógł oddychać albo chciał sprawdzić, czy nie krwawi, albo zwyczajnie nie pomyślał, co robi. Bez względu na powód trwało to sekundę i maska została ponownie naciągnięta. Facet odwrócił się, popatrzył prosto na mnie, a potem zerwał się do biegu i znikł w alejce między budynkami. Zawartość butelki zapłonęła w chwili, gdy szkło uderzyło w mój wóz, i teraz płomienie łapczywie lizały całe podwozie. – O cholerka – skomentowała Lula, przerywając przeszukiwanie torebki. – Niech to szlag. – Dlaczego ja?! – krzyknęłam cienko. – Dlaczego to zawsze mnie się przytrafia? Nie wierzę, że ten samochód się pali. Moje samochody zawsze wybuchają. Ile wozów straciłam w ten sposób od czasu, gdy się poznałyśmy?! – Mnóstwo – odpowiedziała Lula. – To żenujące. Co ja powiem ubezpieczycielowi?! – To nie była twoja wina. – To nigdy nie jest moja wina! Myślisz, że ich to obchodzi?! Nie sądzę, żeby ich to w ogóle obchodziło! – To zła karma – stwierdziła Lula. – Ale przynajmniej masz szczęście w miłości. Od kilku miesięcy mieszkałam z Joem Morellim. Morelli jest wyjątkowo przystojnym i wyjątkowo seksownym gliną z Trenton. Nasz związek ma długą historię i prawdopodobnie równie długą przyszłość przed sobą. Przeważnie dajemy sobie z nią radę dzień po dniu, bo żadne z nas akurat nie odczuwa potrzeby zawarcia formalnego związku. Dobrą stroną

mieszkania z gliniarzem jest to, że nigdy nie trzeba dzwonić do domu z informacją, że wydarzyła się jakaś katastrofa. Chociaż jest to też ta zła strona, jak się tak zastanowić. Kilka sekund po tym, jak centrala odbierze zgłoszenie o napadzie i samochodzie w płomieniach z opisem mojego żółtego escape’a, jakichś czterdziestu gliniarzy, ratowników medycznych i strażaków zlokalizuje Morellego i poinformuje go, że jego dziewczyna znowu to zrobiła. Odsunęłyśmy się z Lulą od pożaru, wiedząc z doświadczenia, że wóz może eksplodować. Stałyśmy tak i czekałyśmy cierpliwie, nasłuchując zawodzących w oddali syren. Z każdą minutą słychać je było coraz lepiej. Gdzieś wśród wszelkiego rodzaju służb ratowniczych pojawi się też mój osobisty mentor, człowiek niezwykle tajemniczy, Komandos, by sprawdzić, jak się rzeczy mają. – Może powinnam już iść – odezwała się Lula. – W biurze jest mnóstwo teczek do uporządkowania. A od gliniarzy dostaję biegunki. Nie wspominając, że nielegalnie miała przy sobie broń, która odegrała istotną rolę w tej całej tragedii. – Widziałaś twarz tego faceta, gdy ściągnął maskę? – spytałam. – Nie. Szukałam pistoletu. Przegapiłam ten moment. – No to oddalenie się stąd jest nie najgorszym pomysłem – uznałam. – Kup mi kanapkę po drodze do biura. Coś mi się wydaje, że przez jakiś czas nie będą tu robić nachos. – I tak wolałabym kanapkę. Pożar samochodu zawsze zaostrza mi apetyt. I Lula oddaliła się, maszerując energicznie. Po drugiej stronie samochodu Victor tupał i wyrywał sobie włosy z głowy. Przestał się miotać i skupił uwagę na mnie. – Dlaczego go nie zastrzeliłaś?! Znam cię. Jesteś łowcą nagród. Powinnaś go zastrzelić. – Nie mam broni – uświadomiłam go. – Jak to nie masz?! Co z ciebie za łowca nagród? Oglądam telewizję. I swoje wiem. Łowcy nagród zawsze noszą mnóstwo broni.

– Jeśli chodzi o ścisłość, to strzelanie do ludzi jest akurat bardzo źle widziane w tej robocie. Victor potrząsnął głową. – Nie wiem, do czego zmierza ten świat, skoro łowcy nagród nie strzelają do ludzi. Podjechał biało-niebieski wóz patrolowy, wysiadło z niego dwoje gliniarzy w mundurach i, wsparłszy ręce na biodrach, uważnymi spojrzeniami ogarniali całą scenę. Znałam oboje. Andy Zajak i Robin Russell. Andy Zajak jechał na siedzeniu pasażera. Dwa miesiące wcześniej pracował jeszcze jako detektyw, ale zadał lokalnemu politykowi kilka niezwykle niewygodnych pytań w trakcie śledztwa dotyczącego włamania i musiał wrócić na ulicę. Mógł trafić gorzej. Mógł dostać przydziałowe biurko w wieży spraw nieistotnych. Czasem praca w trentońskim wydziale policji bywała zdradliwa. Zajak pomachał, gdy mnie zobaczył. Powiedział coś do Russell i oboje się uśmiechnęli. Najwyraźniej katastrofy i wypadki Stephanie Plum dostarczały im nieustającej rozrywki. Chodziłam z Russell do tej samej szkoły, tylko że ona była rocznik niżej, nie przyjaźniłyśmy się więc zbyt blisko, ale zawsze ją lubiłam. W szkole nie była jakoś szczególnie wysportowana, należała do tych cichych mózgowców. I dwa lata temu zaskoczyła wszystkich, wstępując do policji. Za Zajakiem i Russell podjechał wóz strażacki. Jeszcze jedna para glin i ambulans. Zanim Morelli dotarł na miejsce zdarzenia, węże strażackie i gaśnice poszły już w ruch. Morelli zaparkował za radiowozem Zajaka i Russell i podszedł do mnie. Miał smukłą sylwetkę, stalowe mięśnie oraz czujne oczy gliniarza, które łagodniały w sypialni. Niemal czarne włosy opadały mu miękko na czoło i wiły się na krawędzi kołnierzyka. Ubrany był w nieco zbyt luźną błękitną koszulę z podwiniętymi rękawami, czarne jeansy i czarne buty robocze na grubej podeszwie. W kaburze na biodrze miał pistolet, ale nawet bez broni Morelli wyglądał na kogoś, z kim lepiej nie zadzierać. Kąciki ust drgnęły mu lekko, co mogłoby

ujść prawie za uśmiech. Choć z drugiej strony, równie dobrze mogło być to pełne dezaprobaty skrzywienie. – Nic ci nie jest? – To nie była moja wina – odpowiedziałam. Teraz naprawdę się uśmiechnął. – Cukiereczku, to nigdy nie jest twoja wina. – Jego wzrok powędrował ku czerwonemu góralowi ze zniszczoną oponą. – Co jest z tym rowerem? – Lula przypadkiem przestrzeliła mu oponę. Wtedy ze sklepu wybiegł facet w czerwonej masce diabła, zobaczył oponę, wrzucił do sklepu koktajl Mołotowa i zaczął uciekać. Butelka się nie rozbiła, Victor ją podniósł i rzucił w Diabła, trafił go w głowę, butelka się odbiła i roztrzaskała o mój samochód. – Nie słyszałem tej uwagi o Luli strzelającej w oponę. – Taa, też tak sobie pomyślałam, że lepiej to będzie pominąć w oficjalnych zeznaniach. Spojrzałam ponad ramieniem Morellego na czarne porsche 911 turbo zatrzymujące się przy krawężniku. W Trenton mało kto mógł pozwolić sobie na taki samochód. W zasadzie jedynie grube ryby wśród handlarzy narkotyków... i Komandos. Patrzyłam, jak wysiada z samochodu i niespiesznie podchodzi do nas. Komandos jest tego samego wzrostu, co Morelli, ale potężniejszy. Morelli to kot. A Komandos to skrzyżowanie Rambo z Batmanem. Ubrany był w czarne bojówki SWAT i równie czarną koszulkę. Włosy miał czarne, oczy też, a skóra odzwierciedlała kubańskie pochodzenie. Nikt nie wiedział, ile lat ma Komandos, zgadywałam, że mniej więcej tyle co ja. W okolicach trzydziestki. Nikt nie wiedział, gdzie Komandos mieszka ani skąd pochodzą jego samochody. Prawdopodobnie lepiej było nie wiedzieć. Komandos skinął głową Morellemu i spojrzał mi w oczy. Czasem miałam wrażenie, że to mu wystarcza, żeby znać wszystkie moje myśli. Było to nieco denerwujące, ale oszczędzało mnóstwo czasu, bo gadanie stawało się niepotrzebne. – Dziewczyno – powiedział Komandos. I odjechał. Morelli odprowadził Komandosa wzrokiem.

– Po części, to jestem szczęśliwy, że on ma na ciebie oko, ale po części, to normalnie mnie przeraża. Zawsze ubiera się na czarno, adres z jego prawa jazdy to pusta parcela i do tego gość nic nie mówi. – Może ma ponurą przeszłość... jak Batman. Udręczona dusza. – Udręczona dusza? Komandos? Cukiereczku, facet jest najemnikiem. – Morelli owinął pasemko moich włosów wokół swego palca. – Znowu oglądałaś Dr. Phila, tak? Czy Oprah? Geraldo? „Po drugiej stronie” z Johnem Edwardem? – „Po drugiej stronie” i Komandos nie jest najemnikiem. Przynajmniej nie w Trenton. Tutaj jest łowcą nagród... jak ja. – Taa, nienawidzę tego, że jesteś łowcą nagród. Okay. Wiem, że mam gównianą robotę. Pieniądze wcale nie są jakieś super i czasem ludzie do mnie strzelają. Jednak ktoś musi dopilnować, żeby oskarżeni stawiali się w sądzie. – Służę społeczeństwu – odpowiedziałam Morellemu. – Gdyby nie tacy jak ja, policja musiałaby szukać tych gości. Podatnicy musieliby zapłacić za większe siły policyjne. – Nie kwestionuję zawodu. Nie chcę tylko, żebyś to TY go wykonywała. Rozległo się głośne PFNUUUF spod samochodu, płomienie strzeliły w górę, a parująca opona potoczyła się po parkingu. – To czternasty napad Czerwonego Diabła – poinformował mnie Morelli. – Zawsze według tego samego schematu. Rabuje sklep z bronią w ręku. Wskakuje na rower. Zabezpiecza sobie ucieczkę koktajlem Mołotowa. Nikt nie widział go na tyle, żeby go zidentyfikować. – Do teraz – powiedziałam. – Widziałam twarz tego gościa. Nie rozpoznałam go, ale potrafiłabym go wskazać na okazaniu. Godzinę później Morelli podrzucił mnie do firmy Vinniego. Kiedy już wysiadałam z jego pamiętającej lepsze czasy służbowej nieoznakowanej crown victorii, złapał mnie za koszulę z tyłu. – Będziesz na siebie uważać, tak? – Tak.

– I nie pozwolisz Luli więcej strzelać. Westchnęłam ciężko w duchu. Prosił o rzecz niemożliwą. – Czasem ciężko Lulę kontrolować. – Zmień partnera. – Na Komandosa? – Bardzo śmieszne – skwitował Morelli. Na pożegnanie pocałował mnie z języczkiem i pomyślałam, że pewnie dałabym radę kontrolować Lulę. Kiedy Morelli mnie całował, wszystko wydawało mi się możliwe. Wspaniale całował. Zabrzęczał pager i Morelli oderwał się ode mnie, żeby zerknąć na wyświetlacz. – Muszę lecieć – oznajmił. Nachyliłam się do okna. – Pamiętaj, obiecaliśmy mojej mamie, że przyjdziemy dziś na obiad. – Nie ma mowy. Ty obiecałaś. Ja nie obiecywałem. Jadłem obiad u twoich rodziców trzy dni temu. Valerie i dzieciaki też pewnie będą, co? I Kloughn? Mam zgagę na samą myśl. Każdy, kto jada z tą załogą, zasługuje na dodatek kombatancki. Miał rację. Nie mogłam z tym dyskutować. Niewiele ponad rok temu mąż mojej siostry odjechał w niewiadomym kierunku razem z ich ówczesną nianią. Valerie natychmiast przeprowadziła się z powrotem do domu rodziców i podjęła pracę u początkującego adwokata Alberta Kloughna. Jakimś cudem Kloughnowi udało się zapłodnić Valerie i dziewięć miesięcy później pod dachem niewielkiego domu moich rodziców, posiadającego trzy sypialnie i jedną zaledwie łazienkę, znaleźli się moja mama, mój tata, babcia Mazurowa, Valerie, Kloughn, dwie córeczki Val i ich nowo narodzona siostrzyczka. W ramach doraźnego rozwiązania problemu zagęszczenia zaofiarowałam swoje mieszkanie. I tak większość nocy spędzałam u Morellego, więc nie była to znowu taka wielka ofiara. Teraz, trzy miesiące później, Valerie nadal zajmowała moje mieszkanie i co wieczór wpadała do rodziców na obiad. Raz na jakiś czas zdarzało się w trakcie obiadu coś wesołego... na przykład babcia Mazurowa przez przypadek podpaliła obrus

albo Kloughn zaczął dławić się kością kurczaka. Ale zazwyczaj było to jednostajne, przyprawiające o migrenowe bóle głowy szaleństwo. – Rany, szkoda, że przegapisz pieczonego kurczaka z sosem i ziemniaczanym purée – zagrałam ostatnią kartą. – Na deser będzie pewnie ciasto ananasowe. – To nie zadziała. Musisz wymyślić coś lepszego niż pieczony kurczak, żeby zawlec mnie dzisiaj do domu swoich rodziców. – Coś jak dziki zwierzęcy seks? – Nie, dziki zwierzęcy seks to za mało. To musiałaby być orgia z identycznymi trojaczkami japońskimi. Wywróciłam oczami i ruszyłam do biura. – Twoja kanapka jest w kartotece pod K – poinformowała mnie Lula, gdy weszłam. – Kupiłam ci taką z baleronem, serem provolone, indykiem, pepperoni i ostrymi papryczkami. Otworzyłam szufladę i wydostałam kanapkę. – Ale tu jest tylko połowa – zauważyłam. – No tak. Razem z Connie zdecydowałyśmy, że nie chciałabyś przytyć po zjedzeniu całej kanapki. No i ci pomogłyśmy – wyjaśniła Lula. Firma poręczycielska Vinniego mieści się w niewielkim biurze przy Hamilton Avenue. Zazwyczaj najkorzystniejszym miejscem do takiej działalności jest bezpośrednia okolica sądu albo aresztu. Biuro Vinniego jest w bezpośredniej okolicy Grajdoła, a wielu notorycznych klientów mieszka właśnie tutaj. I nie chodzi o to, że Grajdoł to zła okolica. Wręcz przeciwnie, to najbezpieczniejsze miejsce do życia, jeśli chcesz osiedlić się w Trenton. W Grajdole mieszka niższy szczebel mafijny, więc jeśli będziesz się źle zachowywać, możesz zniknąć na bardzo długo... na zawsze. Bardzo możliwe, że w tym zniknięciu dopomogą ci krewni Connie, która jest kierownikiem biura w firmie Vinniego. Connie ma metr sześćdziesiąt cztery i wygląda jak Betty Boop z wąsikiem. Jej biurko ustawione jest przed drzwiami do małego gabinetu Vinniego, żeby nikt niepowołany nie nakrył Vinniego na rozmowach z bukmacherem, ucinaniu sobie drzemki czy też intymnej konwersacji z jego wackiem. Za

biurkiem Connie stoją też szafki kartoteki, a za nimi jest niewielki schowek na broń, amunicję, materiały biurowe, przybory toaletowe i rozmaite skonfiskowane dobra, czyli głównie komputery, fałszywe roleksy i podróbki torebek Louis Vuitton. Rozparłam się na odrapanej kanapie z nieprawdziwej skóry pod przeciwległą ścianą i zabrałam się za kanapkę. – Niezły dzień w sądzie wczoraj – oznajmiła Connie, machając ku mnie kartonowymi teczkami. – Trzech gości się nie pojawiło. Zła wiadomość jest taka, że to sprawy za grosze. Ale za to, i to jest dobra wiadomość, żaden z nich nie zabił ani nie zgwałcił nikogo w ciągu ostatnich dwóch lat. Wzięłam od Connie teczki i wróciłam na kanapę. – Rozumiem, że mam ci znaleźć tych gości – powiedziałam. – Taa. Byłoby dobrze, jakbyś ich znalazła – odrzekła Connie. – Byłoby jeszcze lepiej, gdybyś zaciągnęła ich tyłki do więzienia. Przejrzałam dokumenty. Harold Pancek. Poszukiwany za obnażanie się i zniszczenie mienia. – O co chodzi z Haroldem? – spytałam. – To miejscowy. Przeprowadził się do Grajdoła z Newark trzy lata temu. Mieszka w tych szeregowcach na Canter. Dwa tygodnie temu spił się i próbował się odlać na kota pani Goodings. Bena. Ale Ben stanowił ruchomy cel i Pancek trafił głównie w ścianę domu Goodingsów i ich ulubiony krzak róży. Krzak zwiądł, a z domu odlazła farba. A pani Goodings mówi, że już trzy razy prała kota, a on nadal cuchnie szparagami. Zarówno Lula, jak i ja miałyśmy na twarzach grymas obrzydzenia. – Nie sprawia wrażenia szczególnie groźnego – stwierdziła Connie. – Upewnij się po prostu, że będziesz za nim, jeśli wyciągnie swojego, żeby sobie ulżyć. Zerknęłam do pozostałych teczek. Carol Cantell poszukiwana za napad na ciężarówkę Frito-Lay. Od razu się uśmiechnęłam. Carol Cantell była kobietą mego pokroju. Uśmiech zmienił się w grymas zdziwienia, gdy zobaczyłam nazwisko na ostatniej teczce. Salvatore Sweet, oskarżony

o napaść. – O mój Boże. To Sally – powiedziałam do Connie. – Nie widziałam go od wieków. Kiedy poznałam Salvatore, grał na gitarze w rockowym zespole transwestytów. Pomógł mi rozwikłać zbrodnię, a potem przepadł w mrokach nocy. – Hej, pamiętam Sally’ego – odezwała się Lula. – Był wyjebany w kosmos. Co on teraz robi poza, rzecz jasna, napadaniem na ludzi? – Prowadzi szkolny autobus – poinformowała ją Connie. – Chyba mu nie wypaliła ta rockowa kariera. Mieszka przy Fenton Street. Obok fabryki guzików. Sally Sweet był katastrofą MTV. Naprawdę miły facet, ale nie mógł zdania sklecić, żeby nie wsadzić tam słowa na „k” jakieś czternaście razy. Dzieciaki z jego autobusu miały jak nic najbardziej pomysłowy słownik w szkole. – Próbowałaś do niego dzwonić? – spytałam Connie. – Jasne. Nie odebrał. I nie ma automatycznej sekretarki. – A Cantell? – Z nią rozmawiałam wcześniej. Powiedziała, że prędzej się zabije, niż pójdzie do więzienia. Powiedziała, że będziesz musiała przyjechać do niej, zastrzelić ją, a potem zawlec trupa do pierdla. – Tu jest napisane, że napadła na ciężarówkę Frito-Lay. – No, wychodzi na to, że była na diecie bez węglowodanów, dostała okres i pękła na widok ciężarówki zaparkowanej przed sklepem. Odbiło jej na myśl o tych wszystkich chipsach. Sterroryzowała kierowcę pilnikiem do paznokci, napełniła swój wóz laysami i fritosami i odjechała, zostawiając kierowcę przy pustej ciężarówce. Policja pytała, dlaczego jej nie powstrzymał, a on powiedział, że była kobietą na krawędzi. I że jego żona też czasem ma takie spojrzenie i wyraz twarzy i wtedy on też się do niej nie zbliża. – Też stosowałam taką dietę. Jak dla mnie ta zbrodnia jest totalnie zrozumiała – oświadczyła Lula. – Szczególnie jeśli miała okres. Nikt nie chce przechodzić okresu bez laysów. Jak zaspokoić zapotrzebowanie na sól? A skurcze? Co w takim razie

brać na skurcze? – No-spę? – zasugerowała Connie. – No tak, ale musisz mieć chipsy, kiedy czekasz, aż No-spa zadziała. Laysy mają na kobiety uspokajający wpływ. Vinnie wystawił głowę zza drzwi swojego gabinetu i rzucił mi ponure spojrzenie. – Czego tu siedzisz? Dzisiaj rano doszło nam trzech NS-ów, a ty już masz jednego w przydziale. Czterech NS-ów! Chryste, to nie jest instytucja charytatywna. Vinnie jest moim kuzynem ze strony ojca i jedynym właścicielem „Vincent Plum. Firma Poręczycielska”. To śliski facecik, o czarnych, gładko zaczesanych włosach, w butach z wąskimi noskami, który ma stosowną liczbę złotych łańcuchów zawieszonych na opalonej w solarium chudej szyi. Plotka głosi, że był kiedyś w związku miłosnym z kaczką. Jeździ cadillakiem seville i jest żonaty z jedyną córką Harry’ego Młota. Jako człowiek Vinnie plasował się w okolicy dna, jako agent firmy poręczycielskiej wypadał lepiej. Vinnie rozumiał ludzkie słabości. – Nie mam samochodu – poinformowałam go. – Mój dostał koktajlem Mołotowa. – No i co z tego? Twoje samochody zawsze wybuchają albo stają w płomieniach. Lula cię zawiezie. I tak nic innego nie robi – stwierdził kwaśno. – Dupa tam, a nie zawiezie – prychnęła Lula. Vinnie schował głowę, trzasnął drzwiami i zamknął je na klucz. Connie wywróciła oczami, a Lula pokazała mu środkowy palec. – Widziałem to – wrzasnął Vinnie zza zamkniętych drzwi. – Nienawidzę, kiedy ma rację – powiedziała Lula. – Ale tak naprawdę to nie widzę przeszkód, żebyśmy pojechały moim wozem. Tylko nie zamierzam nim wozić tego pijaka obszczymura. Skoro zdarł farbę z domu, to nie dopuszczę go w pobliże mojej tapicerki. – Spróbujcie Cantell – podsunęła Connie. – Powinna wciąż być w domu.

Piętnaście minut później zatrzymałyśmy się przed domem Cantell w okręgu Hamilton. To był malutki parterowy domek na malutkiej parceli, w sąsiedztwie identycznych domeczków. Trawnik od frontu był schludnie przystrzyżony, choć wyłysiał miejscami od sierpniowych upałów. Przy domu rosły krzewy azalii, a na podjeździe stała błękitna honda civic. – Nie wygląda jak dom porywacza – stwierdziła Lula. – Nie ma garażu. – Wychodzi na to, że to było doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Zapukałyśmy do drzwi i otworzyła nam Cantell. – O Boże – jęknęła. – Nie mówcie, że jesteście z firmy poręczycielskiej. Mówiłam już tej kobiecie przez telefon, że nie chcę iść do więzienia. – To tylko w celu ustalenia nowych terminów – powiedziałam. – My panią zawieziemy, a Vinnie znowu wykupi. – Nie ma mowy. Nie wracam do tego więzienia. To za bardzo żenujące. Już wolę, żebyście mnie zastrzeliły na miejscu. – Nie strzeliłybyśmy do pani – zapewniła ją Lula. – No chyba żeby pani miała broń. Jeśli już, to użyłybyśmy gazu. Albo paralizatora. Ja bym była za paralizatorem, bo jeździmy moim wozem, a jak się komuś psiknie w twarz gazem łzawiącym, to z tego jest mnóstwo smarkania. A ja dopiero co dałam samochód do sprzątnięcia. Nie chcę smarków na tylnym siedzeniu. Cantell opadła szczęka i oczy zaszły łzami. – Wzięłam tylko kilka paczek chipsów – powiedziała. – Nie jestem jakąś kryminalistką. Lula rozejrzała się czujnie. – A ma pani jeszcze te chipsy? – Wszystkie oddałam. Poza tymi, które zjadłam. Cantell miała krótkie brązowe włosy i miłą okrągłą twarz. Ubrana była w jeansy i luźną koszulkę. Z dokumentów wynikało, że skończyła trzydzieści dwa lata. – Powinna pani była stawić się w sądzie – powiedziałam. –

Dostałaby pani tylko do wykonania jakąś pracę społeczną. – Nie miałam w co się ubrać – załkała. – Spójrzcie tylko na mnie. Jestem jak dom! Nic na mnie nie pasuje. Zjadłam ciężarówkę chipsów. – Nie jest pani tak duża jak ja – zwróciła jej uwagę Lula. – A ja mam mnóstwo ciuchów. Trzeba wiedzieć, jak kupować. Powinnyśmy się kiedyś razem wybrać na zakupy. Mój sekret polega na tym, że kupuję tylko elastyczne ciuchy, i to za małe. W ten sposób wszystko jest obciśnięte. Nie żebym była gruba czy coś, mam po prostu mnóstwo mięśni. Lula akurat uruchomiła swój tryb sportowy, miała na sobie wściekle różowe legginsy, dobrany sportowy stanik, a na nogach profesjonalne buty do biegania. Naprężenie materiału było przy tym przerażające. Zamierzałam natychmiast się kryć przy pierwszej oznace pękających szwów. – Plan jest taki: zadzwonię do Vinniego, żeby spotkał się z nami w sądzie – zaproponowałam. W ten sposób natychmiast wpłaci kaucję i nie będzie pani musiała czekać w celi. – Tak chyba będzie dobrze – zgodziła się Cantell. – Tylko musicie przywieźć mnie z powrotem, zanim moje dzieciaki wrócą ze szkoły. – Jasne – powiedziałam. – Ale na wszelki wypadek niech pani załatwi jakąś opiekę. – I może stracę trochę na wadze przed kolejną rozprawą – pocieszała się Cantell. – Dobrze by było nie napadać więcej na ciężarówki z przekąskami – zasugerowała Lula. – Miałam okres! Potrzebowałam tych chipsów. – Hej, ja to rozumiem – powiedziała Lula. Kiedy nowy termin rozprawy dla Cantell został ustalony, kaucja ponownie wpłacona, a sama Cantell odstawiona do domu, Lula zawiozła mnie na drugi koniec miasta, do Grajdoła. – Nie było tak źle – uznała. – Wyglądała na miłą osobę. Myślisz, że za drugim razem pojawi się w sądzie? – Nie. Będziemy musiały do niej pojechać i zawlec ją do sądu,

wrzeszczącą i wierzgającą. – Taa, też tak myślę. – Lula zatrzymała czerwonego firebirda przed domem moich rodziców. Miała w samochodzie głośniki, które dało się słyszeć na milę. Lula ściszyła dźwięk, ale basy podkręcone na maksa sprawiały, że czułam, jak mi wnętrzności wibrują. – Dzięki za podwózkę – powiedziałam. – Do zobaczenia jutro. – Joł – skwitowała Lula i odjechała. Babcia Mazurowa już czekała na mnie przy drzwiach. Babcia Mazurowa mieszka z moimi rodzicami od czasu, gdy dziadek Mazur żyje la vida loca wiecznym. Babcia Mazurowa ma ciało jak gotowany kurczak i umysł, który wymyka się wszelkim opisom. Włosy przycina krótko i onduluje, gustuje w poliestrowych dresach w pastelowych barwach, do których zwykle nosi białe tenisówki. I ogląda wrestling. Babci jest wszystko jedno, czy walki są naprawdę, czy na niby, babcia Mazurowa lubi oglądać wielkich facetów w małych elastycznych majteczkach. – Pospiesz się – ponaglała mnie teraz. – Twoja matka nie zacznie podawać drinków, póki nie siądziesz, a ja naprawdę potrzebuję teraz drinka. Miałam piekielny dzień. Poszłam pieszo aż do domu pogrzebowego Stivy na czuwanie przy Lorraine Schnagle i okazało się, że trumna była zamknięta. Słyszałam, że Lorraine pod koniec naprawdę źle wyglądała, ale to nie jest powód, żeby pozbawiać ludzi widoku zmarłego. Ludzie liczą na to, że będą mogli popatrzeć. Naprawdę się postarałam z tej okazji, ubrałam się i w ogóle. I teraz nie będę miała o czym pogadać, gdy jutro pójdę do fryzjera. Liczyłam na Lorraine Schnagle. – Ale nie próbowałaś otworzyć trumny? – Ja? W życiu! Nie zrobiłabym czegoś takiego. Poza tym była naprawdę mocno zamknięta. – Valerie już jest? – Valerie tu ciągle jest – powiedziała babcia. – To następny powód, dlaczego to jest piekielny dzień. Byłam bardzo zmęczona po tym wielkim rozczarowaniu w domu

pogrzebowym i nie mogłam się zdrzemnąć, bo twoja siostrzenica znowu jest koniem i nieustannie galopowała. I rżała cały czas. I przez płacz dziecka, i całą tę sprawę z koniem jestem teraz wykończona. Mogę się założyć, że mam worki pod oczami. Jak tak dalej będzie, to stracę całą urodę. – Babcia łypnęła w stronę ulicy. – A gdzie twój samochód? – Tak jakby się spalił. – Opony odleciały? Był wybuch? – No. – Cholibka. Szkoda, że tego nie widziałam. Zawsze mnie ominą takie fajne rzeczy. A jak się zapalił tym razem? – Na miejscu zbrodni. – Mówię ci, to miasto całkiem już schodzi na psy. Nigdy nie mieliśmy takiej przestępczości. Babcia miała rację co do przestępczości. Mogłam to zaobserwować w pracy. Więcej napadów. Więcej prochów na ulicach. Więcej morderstw. W większości powiązanych z działalnością gangów. A teraz widziałam twarz Czerwonego Diabła i zostałam w to wszystko wciągnięta.

DWA Mamę znalazłam w kuchni, nad zlewem, obierała ziemniaki. Valerie też była w kuchni. Siedziała przy małym drewnianym stoliczku i karmiła dziecko. Miałam wrażenie, że Valerie cały czas karmi dziecko. Zdarzały się takie momenty, że wystarczyło mi spojrzeć na maleńką, żeby poczuć macierzyńskie ciągoty, ale przeważnie byłam zadowolona, że mam chomika. Babcia przyszła za mną do kuchni, nie mogła się bowiem doczekać, żeby przekazać wszystkim najnowsze wieści. – Stephanie znowu wysadziła samochód – ogłosiła. Moja matka przestała obierać. – Ktoś ucierpiał? – Nie – uspokoiłam ją. – Tylko samochód. Jest do kasacji. Moja matka uczyniła znak krzyża i złapała za obieraczkę tak mocno, że aż jej kostki pobielały. – Nienawidzę, kiedy wysadzasz samochody! – powiedziała. – Jak mogę spać w nocy, wiedząc, że mam córkę, która wysadza samochody?! – Możesz zacząć pić – zachęciła ją babcia. – Mnie to pomaga. Nie ma to jak lufa przed snem. Zabrzęczała moja komórka i wszyscy zamilkli, czekając, aż odbiorę. – Dobrze się już bawisz? – zainteresował się Morelli. – Taa. Właśnie dotarłam do domu moich rodziców i jest naprawdę wesoło. Szkoda, że cię to ominie. – Złe wieści. Ciebie też ominie. Jeden z chłopaków przyprowadził właśnie podejrzanego i musisz przyjechać na okazanie. – Teraz? – Tak. Teraz. Potrzebujesz podwózki? – Nie. Pożyczę buicka. Kiedy mój wuj Sandor zamieszkał w domu opieki, oddał

swojego buicka roadmastera z pięćdziesiątego trzeciego roku babci Mazurowej. Ponieważ babcia nie prowadzi (przynajmniej nie legalnie), samochód stoi przeważnie w garażu mojego ojca. Pali litr na dwa kilometry i prowadzi się go jak wielką lodówkę na kółkach. A do tego nie pasuje do mojego wizerunku. Ja widzę siebie raczej w lexusie SC430. Niestety, mój budżet zezwala jedynie na używaną hondę civic. Bank pomógł mi naciągnąć finanse na miarę forda escape’a. – To był Joe – poinformowałam wszystkich. – Muszę jechać na posterunek. Być może złapali faceta, który podpalił mój samochód. – Wrócisz na kurczaka? – chciała wiedzieć matka. – A co z deserem? – Nie czekajcie z obiadem. Wrócę, jeśli będę mogła, a jeśli nie, to zabiorę resztki. – Odwróciłam się do babci. – Będę musiała zarekwirować buicka, póki nie zastąpię escape’a. – A proszę bardzo – zgodziła się babcia. – I chyba pojadę z tobą na posterunek. Dobrze mi zrobi wyjście z domu. A w drodze powrotnej możemy zajrzeć do Stivy i zobaczyć, czy przypadkiem nie podnieśli pokrywy na czas wieczornego czuwania. Nie mogę znieść myśli, że nie zobaczę Lorraine. Dwadzieścia minut później wjechałyśmy z babcią na parking naprzeciwko posterunku. Policja w Trenton rezyduje w ponurym klocu z cegły, stojącym w ponurej okolicy, która zapewnia gliniarzom bezpośredni i nieograniczony dostęp do zbrodni. Budynek w połowie jest komendą, w połowie sądem. Sądowa część ma strażników i wykrywacze metalu. Część policyjna windę udekorowaną dziurami po kulach. Spojrzałam na dużą lakierowaną torebkę babci. Wszyscy wiedzieli, że babcia od czasu do czasu nosi w niej czterdziestkępiątkę z długą lufą. – Nie masz tam broni, prawda? – upewniłam się. – Kto, ja? – Jak cię przyłapią na wnoszeniu ukrytej broni do budynku, to cię zamkną i wyrzucą klucz.

– A skąd będą wiedzieli, że wnoszę ukrytą broń, skoro jest ukryta? Lepiej, żeby mnie nie obszukiwali. Jestem starszą panią. Mam swoje prawa. – Noszenie ukrytej broni do nich nie należy. Babcia wyciągnęła rewolwer z torebki i wepchnęła pod siedzenie. – Nie wiem, w jakim kierunku zmierza ten kraj, skoro starsza pani nie może trzymać broni w torebce. Dzisiaj to już mamy zasady i przepisy, które regulują dosłownie wszystko. A co z kartą zdrowia? Tam jest napisane, że mam prawo nosić broń! – Chodzi ci pewnie o Kartę Praw, ale nie sądzę, żeby Druga Poprawka odnosiła się konkretnie do rewolwerów w torebkach. – Zamknęłam buicka i zadzwoniłam do Morellego na komórkę. – Jestem po drugiej stronie ulicy – oznajmiłam. – I jest ze mną babcia. – Nie jest uzbrojona, prawda? – Już nie. Wyczułam, jak Joe uśmiecha się po drugiej stronie. – Spotkam się z wami przy schodach. O tej porze w budynku prawie nie było cywili. Sąd już zamknięto, a sprawy policyjne przeniosły się z przesłuchań we frontowej części budynku do aresztu na tyłach. Samotny gliniarz siedział w kuloodpornej budce na końcu korytarza i walczył z opadającymi powiekami. Morelli wysiadł z windy akurat, gdy z babcią przeszyłyśmy przez frontowe drzwi. Babcia spojrzała na Joego i prychnęła z urazą. – On ma broń – zauważyła. – Jest gliniarzem. – Może też powinnam zostać gliniarzem – stwierdziła. – A może myślisz, że jestem za niska? Trzydzieści minut później siedziałyśmy już w buicku. – To długo nie trwało – powiedziała babcia. – Ledwie miałam czas się rozejrzeć. – Nie rozpoznałam tego gościa. Zgarnęli faceta z plecakiem,

ale nie był to ten, który wybiegł ze sklepu. Twierdził, że znalazł plecak w jakimś zaułku, pusty. – A to pech. Ale to nie znaczy, że musimy już wracać do domu, prawda? Nie zniosę już więcej galopowania i pieszczotliwego gadania. – Valerie mówi pieszczotliwie do małej? – Nie, mówi tak do Kloughna. Nie chcę tu nikogo osądzać, ale po kilku godzinach słuchania „skarbeńku, słodki misiaczku, dziubasku” mam ochotę komuś przywalić. No dobra, całe szczęście, że nie byłam nigdy świadkiem, jak Valerie nazywa Kloughna dziubaskiem, bo też bym miała ochotę komuś przywalić. A ja nie jestem tak opanowana jak babcia. – Za wcześnie, żeby jechać na wieczorne czuwanie – powiedziałam. – Może mogłybyśmy wpaść do Sally’ego Sweeta. Okazało się, że on też nie stawił się w sądzie, a jest oskarżony o napaść. – Nie żartuj? Pamiętam go. To był taki miły, młody chłopiec. A czasem był miłą, młodą kobietą. Miał plisowane spódniczki, które zawsze podziwiałam. Wyjechałam z parkingu i skręciłam na North Clinton, którą przejechałyśmy jakieś pół kilometra. Kiedyś była to kwitnąca dzielnica przemysłowa. Ale przemysł albo upadł, albo drastycznie zmniejszył rozmiary i rozpadające się truchła fabryk i magazynów tworzyły klimat, jaki pewnie można było znaleźć w powojennej Bośni. Zjechałam z Clinton między ponure, parterowe szeregowce. Niewielkie domki zaprojektowano, by dać mieszkanie robotnikom z fabryk. Obecnie zasiedlali je ciężko pracujący ludzie, którzy żyli zaledwie o włos lepiej od tych na zasiłkach socjalnych, i paru dziwaków jak Sally Sweet. Odszukałam Fenton i zatrzymałam się przed domem Sally’ego. – Zaczekaj w samochodzie, póki nie zorientuję się, co jest grane – nakazałam babci. – Jasne – obiecała babcia, zaciskając dłonie na torebce, i w pełnym podniecenia oczekiwaniu nie odrywała spojrzenia