Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony54 347
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań31 154

Evanovich Janet - Stephanie Plum 12 - Parszywa dwunastka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - Stephanie Plum 12 - Parszywa dwunastka.pdf

Livianes EBooki Evanovich Janet Stephanie Plum
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

Łowczyni nagród Stephanie Plum: Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy Po drugie dla kasy Po trzecie dla zasady Zaliczyć czwórkę Przybić piątkę Po szóste nie odpuszczaj Szczęśliwa siódemka Ósemka wygrywa Wystrzałowa dziewiątka Dziesięć kawałków Najlepsza jedenastka Parszywa dwunastka Złośliwa trzynastka Fearless Fourteen Finger Lickin’ Fifteen Sizzling Sixteen

Raz Kiedy miałam dwanaście lat, pomyliłam cukier z solą. Upiekłam ciasto, oblałam je polewą i oczywiście podałam na stół. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak ciasto. Ale gdy tylko je przekroiłam, to od razu było wiadomo, że coś jest nie tak. Ludzie są właśnie tacy. Czasem, gdy się patrzy z zewnątrz, za nic nie można stwierdzić, co jest w środku. Niekiedy ludzie są taką niespodzianką jak ciasto z solą. Czasami to zaskoczenie jest jak najbardziej pozytywne. Czasami niespodzianka nie zalicza się do najlepszych. A czasami jest wściekle myląca. Joe Morelli należy do tych dobrych niespodzianek. Jest starszy ode mnie dwa lata i za czasów szkoły średniej przebywanie z Morellim było jak wizyta po ciemnej stronie mocy. Przerażające, ale i nęcące zarazem. W dorosłym życiu Joe jest gliniarzem w Trenton i bywa moim chłopakiem. Kiedyś stanowił tę część mego życia, która sprawiała, że włosy dęba stawały, ale sporo się pozmieniało i teraz Joe stanowi tę normalną część. Ma psa imieniem Bob, niewielki domek i toster. Na zewnątrz Morelli nadal jest twardzielem, przy tym niebezpiecznie pociągającym. Ale w środku stał się seksownym facetem z tosterem. Kto by pomyślał. Ja mam chomika imieniem Rex, mieszkanie przede wszystkim funkcjonalne, a mój toster się zepsuł. Nazywam się Stephanie Plum i pracuję jako agent firmy poręczycielskiej, czyli jako łowca nagród, dla mojego kuzyna Vinniego. Nie jest to najlepsza praca, ale ma swoje pozytywy, a jeśli wysępię obiady od moich rodziców, to wtedy nawet daję radę przetrwać z miesiąca na miesiąc. Zarabiałabym o wiele więcej, gdybym była w tej robocie choć trochę lepsza. Czasem dorabiam sobie pracami zleconymi w firmie faceta nazywanego Komandosem, który jest bardzo zły w niesamowicie dobry sposób. To specjalista od spraw związanych z bezpieczeństwem, łowca nagród, który porusza się jak dym. Na zewnątrz Komandos jest jak mleczna czekolada... pyszny, kuszący, zakazana przyjemność. A jaki jest w środku, nikt nie wie. Komandos swoje sprawy zatrzymuje dla siebie. Pracuję z dwiema kobietami, które bardzo lubię. Connie Rosolli jest kierownikiem biura Vinniego i psem łańcuchowym. Jest ode mnie nieco starsza. Nieco bystrzejsza. Nieco bardziej twarda. Nieco bardziej włoska. Obwód w biuście ma natomiast o wiele większy od mojego i ubiera się jak Betty Boop. Druga, która czasem pełni rolę mojej partnerki, to Lula. W tym dokładnie momencie Lula przechadzała się po biurze, prezentując nam – mnie i Connie – swój najnowszy strój. Lula jest stanowczo zbyt zmysłową Murzynką, obecnie na dziesięciocentymetrowych obcasach, w iskrzącej złotem elastycznej sukience, uszytej dla kobiety o wiele mniejszej. Sukienka miała duży dekolt i jedynym, co powstrzymywało wielkie piersi Luli przed wyrwaniem się na wolność, było to, że materiał zatrzymał się na sutkach. Sukienka ciasno opinała pośladki i kończyła się jakieś pięć centymetrów poniżej nich. Jeśli chodzi o Connie i Lulę, to dostajesz to, co widzisz. Lula schyliła się, żeby spojrzeć na obcas swojej szpilki i Connie została uraczona widokiem czarnego księżyca w pełni. – Rany Julek! – krzyknęła Connie. – Potrzebujesz bielizny! – Mam bieliznę – obruszyła się Lula. – Mam na sobie moje najlepsze stringi. To, że kiedyś byłam dziwką, nie znaczy, że jestem tandetna. Problem w tym, że te cienkie stringi to

kompletnie giną gdzieś tam z tyłu. – Ty weź mi jeszcze raz wyjaśnij, czemu się tak ubrałaś? – spytała Connie. – Będę rockową piosenkarką. Wykonam numer z zespołem Sally’ego Sweeta. Słyszałaś Who? No to my będziemy What. – Nie umiesz śpiewać – stwierdziła Connie zimno. – Słyszałam, jak próbujesz. Nie jesteś w stanie czysto zaśpiewać „Sto lat”! – A dupa tam nie umiem – uniosła się honorem Lula. – Mogłabym tak śpiewać, że by mi dupa odpadła. Poza tym połowa tych gwiazd rocka nie umie śpiewać. Oni tylko otwierają te swoje wielkie usta i wrzeszczą. I sama popatrz, świetnie wyglądam w tej sukience. Nikt nie zwróci uwagi na moje śpiewanie, gdy będę tak ubrana. – Coś w tym jest – przyznałam. – Nie upieram się – powiedziała Connie. – Nie dość się realizuję – oznajmiła Lula. – Mam mnóstwo potencjału, który się po prostu marnuje. Wczoraj w moim horoskopie było, że powinnam poszerzać horyzonty. – Jak się jeszcze trochę poszerzysz w tej sukni, to cię aresztują – uświadomiła ją Connie. Biuro agencji znajduje się przy Hamilton Avenue, parę przecznic od szpitala Świętego Franciszka. Bardzo dogodna lokalizacja w przypadku postrzału. To niewielkie biuro ze sklepowym oknem, wciśnięte między salon piękności a antykwariat. Stoi w nim kanapa pokryta porysowaną imitacją skóry i kilka składanych krzeseł, biurko Connie wraz z komputerem i kartoteka z szufladami. Za biurkiem Connie znajdują się drzwi do gabinetu Vinniego. Kiedy rozpoczynałam pracę w agencji, Vinnie używał gabinetu, żeby rozmawiać ze swoim bukmacherem i umawiać się na numerki z udziałem zwierząt hodowlanych, ale ostatnimi czasy Vinnie odkrył Internet i teraz zamyka się w gabinecie, żeby surfować po stronach porno i odwiedzać kasyna w sieci. Za kartoteką jest składzik wypełniony przedmiotami związanymi z pracą firmy. Skonfiskowane telewizory, odtwarzacze DVD, iPody, olejny portret Elvisa, zestaw garnków, miksery, rowerki dziecięce, pierścionki zaręczynowe, stary motor, grille ogrodowe i Bóg wie co jeszcze. Vinnie przechowuje tam też broń i amunicję. Razem z pudłem kajdanek kupionych na eBayu. Poza tym w skład biura wchodzi maleńka łazieneczka, którą Connie utrzymuje w nienagannym porządku, i tylne drzwi, na wypadek gdyby trzeba było się wymknąć. – Nie chcę wam psuć zabawy, ale musimy skończyć ten pokaz mody, bo mamy problem. – Connie przesunęła w moją stronę plik teczek. – To są nasze niezamknięte sprawy. Jak nie znajdziemy przynajmniej kilku NS-ów, to pójdziemy z torbami. Poręczenia za kaucją działają w następujący sposób. Jeśli jesteś oskarżony o jakieś przestępstwo i nie chcesz siedzieć w więzieniu, czekając na proces, możesz dać sądowi kasę. Sąd bierze forsę i pozwala ci wyjść, a potem zwraca ci pieniądze, gdy pojawisz się na rozprawie. Ale jeśli nie masz góry forsy ukrytej pod materacem akurat na taką okazję, firma taka jak nasza daje sądowi kasę w twoim imieniu. Oczywiście trzeba takiej firmie zapłacić dodatkowo, dziesięć procent na przykład, bez względu na to, czy wyrok zapadnie, czy nie. Gdy oskarżony stawia się na rozprawie, sąd zwraca pieniądze agencji poręczycielskiej. Ale jeśli oskarżony się nie stawi, to sąd zatrzymuje kasę, a wtedy firma poręczycielska wysyła swoich łowców nagród, by znaleźli oskarżonego i przywlekli jego żałosną dupę do więzienia. Czyli wiadomo już, na czym polegał nasz problem. Za dużo pieniędzy wychodziło z firmy, a za mało do niej wracało i Vinnie mógł zostać zmuszony do zastawienia domu. Albo nawet gorzej. Firma, która ubezpiecza poręczenia Vinniego, mogłaby się na niego wypiąć. – Lula i ja nie nadążamy z robotą – zaprotestowałam. – Jest tego za dużo. – Właśnie, i powiem ci, w czym rzecz – dołączyła się Lula. – Kiedyś Komandos pracował dla ciebie na pełen etat, ale teraz jak ma ten swój ochroniarski business, to nie szuka zbiegów.

Teraz to tylko Stephanie i ja łapiemy tych złych. Lula miała rację. Firma Komandosa zajmowała się głównie ochroną, a on wkraczał do akcji tylko wtedy, gdy jakaś sprawa mnie przerastała. Oczywiście, można by się kłócić, że każda sprawa mnie przerastała, ale z powodów praktycznych musiałyśmy ignorować ten argument. – Mówię to z prawdziwą niechęcią – oznajmiłam – ale musisz zatrudnić jeszcze jednego łowcę nagród. – To nie jest takie proste – odparła Connie. – Pamiętasz, jak pracowała tu Joyce Barnhardt? To była katastrofa! Wszystko zawsze spieprzyła, bo zgrywała się na wielkiego łowcę nagród. A do tego kradła innym sprawy. Graczem zespołowym to ona nie była. Joyce Barnhardt jest moim arcywrogiem. Chodziłam z nią do szkoły i była straszna. A zanim jeszcze na moim akcie ślubu wysechł atrament, wskoczyła do łóżka mojemu mężowi, który teraz jest moim byłym mężem. Dziękuję ci, Joyce. – Moglibyśmy dać ogłoszenie do gazety – zaproponowała Lula. – Ja tak znalazłam tu pracę archiwistki. I zobaczcie, jakim okazałam się świetnym pracownikiem. Obie z Connie wywróciłyśmy oczami. Lula była chyba najgorszym pracownikiem biurowym w historii. Udało jej się utrzymać pracę, bo nikt inny nie zniósłby Vinniego. Gdy Vinnie po raz pierwszy złapał Lulę w sposób nie do końca stosowny, walnęła go dwukilową książką telefoniczną w głowę i zapowiedziała, że mu przymocuje zszywaczem jaja do ściany, jak nie będzie jej traktował z szacunkiem. I to był koniec molestowania seksualnego w biurze. Connie odczytała nam nazwiska z teczek na swoim biurku. – Lonnie Johnson, Kevin Gallager, Leon James, Dooby Biagi, Caroline Scarzolli, Melvin Pickle, Charles Chin, Bernard Brown, Mary Lee Truk, Luis Queen, John Santos. To są sprawy bieżące, i już i tak masz połowę z nich. Reszta przyszła wczoraj wieczorem. I mamy jeszcze dziewięć zaległych, które odłożyłyśmy do szuflady „spraw chwilowo beznadziejnych”. Ostatnio Vinnie podpisuje sporo umów o kaucję. Prawdopodobnie ryzykuje bardziej, niż powinien. A w rezultacie mamy więcej NS-ów niż zwykle. Kiedy ktoś się nie zjawia na rozprawie w wyznaczonym terminie, nazywamy go NS-em. Nie Stawił się. A ludzie nie stawiają się z rozmaitych powodów. Dziwki i dealerzy zarabiają więcej na ulicy niż w więzieniu, więc w sądzie pojawiają się dopiero wtedy, gdy już nikt za nich nie chce wpłacić kaucji. Inni zwyczajnie nie chcą iść do więzienia. Connie podała mi świeże teczki i miałam wrażenie, że słoń usiadł mi na piersi. Lonniego Johnsona poszukiwano za napad z bronią w ręku. Leon James podejrzany był o podpalenie i usiłowanie zabójstwa. Kevin Gallager ukradł samochód. Mary Lee Truk wsadziła mężowi nóż do mięsa w pośladek w trakcie jakiejś kłótni. A Melvina Pickle’a przyłapano ze spuszczonymi spodniami w kinie, w trzecim rzędzie. Lula czytała mi przez ramię. – Melvin Pickle wygląda nieźle – stwierdziła. – Myślę, że od niego powinnyśmy zacząć. – Może to ogłoszenie w prasie to nie taki zły pomysł? – powiedziałam do Connie. – Właśnie – poparła mnie Lula. – Tylko uważaj, jak je sformułujesz. Pewnie dobrze by było trochę zełgać. Nie pisz na przykład, że szukamy jakiegoś pomyleńca, który kocha broń, żeby zgarnął dla nas szumowiny. – Będę o tym pamiętać, jak się zabiorę do pisania – odparła kwaśno Connie. – Wychodzę na moment – oznajmiłam. – Potrzebuję czegoś, co mi poprawi humor. Zabierzemy się do pracy, jak wrócę. – Idziesz do drogerii? – zainteresowała się Lula. – Nie, do cukierni.

– Tobym się nie obraziła, jakbyś przyniosła takiego pączka z kremem i polewą czekoladową – powiedziała natychmiast. – Też muszę sobie poprawić humor. Słońce wstało już jakiś czas temu i temperatura stanu ogrodów podnosiła się z minuty na minutę. Pod bezchmurnym niebem parowały chodniki, zakłady chemiczne wypluwały swoje opary na północy, samochody emitowały węglowodory jak stan długi i szeroki. W południe już poczuję, jak ta toksyczna zupa osadza się w gardle, i wtedy nie będę miała najmniejszych wątpliwości, że do Jersey przyszło lato. Dla mnie ta trująca zupa to nieodzowna część życia w Jersey. Ta zupa ma swój charakter. No i znacznie zwiększa siłę przyciągania Point Pleasant. Jak można by doceniać uroki wybrzeża, jeśli w głębi stanu powietrze też jest czyste i można nim oddychać bez obaw. Wpadłam do cukierni i od razu podeszłam do witryny z pączkami. Za ladą Marjorie Lando wypełniała rurki kremem dla klienta. Mogłam poczekać. Cukiernia zawsze miała na mnie uspokajający wpływ. Puls mi zwalniał w obecności ogromnych ilości cukru i tłuszczy. A mój umysł łagodnie dryfował ponad hektarami ciastek i tortów, i pączków, i ciast udekorowanych posypkami, polewą czekoladową, bitą śmietaną. W milczeniu zastanawiałam się nad tym, jakie pączki wybrać, gdy za plecami poczułam znajomą obecność. Czyjaś dłoń odgarnęła mi włosy i Komandos pochylił się, by pocałować mnie w kark. – Daj mi pięć minut sam na sam, a sprawię, że to na mnie będziesz patrzeć tym wzrokiem – powiedział. – Dam ci te pięć minut sam na sam, jeśli weźmiesz połowę moich NS-ów. – Kuszące, ale akurat jadę na lotnisko – odparł. – I nie jestem pewien, kiedy wrócę. Czołg mnie zastępuje. Zadzwoń do niego, gdybyś potrzebowała pomocy. I daj mu znać, jeśli znowu zdecydujesz się wprowadzić do mojego mieszkania. Jakiś czas temu potrzebowałam bezpiecznego lokum i w pewnym sensie zawłaszczyłam sobie mieszkanie Komandosa, gdy on sam był poza miastem. Kiedy wrócił do domu, znalazł mnie śpiącą w jego łóżku niczym Złotowłosą z bajki. Miłosiernie nie wyrzucił mnie przez okno z szóstego piętra, a pozwolił zostać, ograniczając molestowanie seksualne do minimum. No dobrze, może nie do minimum, może to było siedem na dziesięciostopniowej skali, ale do niczego mnie nie zmuszał. – Skąd wiedziałeś, że tu jestem? – zainteresowałam się. – Wpadłem do biura i Lula mi powiedziała, że wyruszyłaś w celu zdobycia pączków. – Dokąd jedziesz? – Miami. – W interesach czy dla przyjemności? – W nieprzyjemnych sprawach. Marjorie skończyła obsługiwać swojego klienta i podeszła do mnie. – Tuzin pączków z kremem. – Dziewczyno – odezwał się Komandos. – To nie tylko dla mnie. Komandos nie uśmiecha się za często. Głównie jedynie myśli tym, żeby się uśmiechnąć, i to był właśnie jeden z tych momentów. Objął mnie w talii, przyciągnął do siebie i pocałował. Pocałunek był ciepły i krótki. Żadnego języka przy sprzedawczyni, dzięki Bogu. Odwrócił się i odszedł. Czołg czekał na niego w samochodzie przy krawężniku. Komandos wsiadł i odjechali. Marjorie stała z pudełkiem na pączki w dłoni i bezwiednie otwartymi ustami. – Łał – powiedziała. Westchnęłam mimowolnie w odpowiedzi, bo w stu procentach miała rację. Komandos był

pod każdym względem „łał”. Pół głowy wyższy niż ja, idealnie zbudowany i miał ten zniewalający urok Latynosa. Zawsze przy tym bosko pachniał. Ubierał się tylko na czarno. Skórę miał ciemną. Oczy też. Tak samo włosy. I życie. Komandos posiadał mnóstwo tajemnic. – Tylko razem pracujemy – zapewniłam Marjorie. – Gdyby postał tu jeszcze trochę, to czekolada by się roztopiła i spłynęła z eklerek. – Nie podoba mi się to – naburmuszyła się Lula. – Ja chciałam ścigać zboczeńca. Osobiście uważam, że ściganie gościa, który lubi broń, to zły pomysł. – To jest najwyższa kaucja. Najszybciej wyciągniemy Vinniego z dołka, jak przyskrzynimy gościa z najwyższą kaucją. Siedziałyśmy w czerwonym firebirdzie Luli, naprzeciwko domu, który był ostatnim znanym adresem Lonniego Johnsona. Niewielka chałupka w przygnębiającej okolicy, zaraz za stadionem hokejowym. Dochodziło południe, czyli pora też nie była najlepsza na pościg za zbiegłym kryminalistą. Jeśli jeszcze leży w łóżku, to dlatego, że jest pijany i wredny. A jak już wstał, to pewnie siedzi gdzieś w barze, żeby znów mógł być pijany i wredny. – Jaki mamy plan? – chciała wiedzieć Lula. – Wpadniemy tam jak supertwardzi łowcy nagród i skopiemy mu dupę? Popatrzyłam na nią wymownie. – A zrobiłyśmy tak kiedyś? Choć raz? – Nie znaczy, że teraz nie możemy. – Wyszłybyśmy na skończone idiotki. Jesteśmy niekompetentne. – Jesteś bardzo niemiła – skrzywiła się Lula. – Moim zdaniem nie jesteśmy tak kompletnie niekompetentne. Tylko tak może na osiemdziesiąt procent. Pamiętasz, jak się siłowałaś z tym nasmarowanym tłuszczem grubasem? Odwaliłaś niezłą robotę. – Za wcześnie, żeby zrobić numer z dostarczaniem pizzy. – Ani kwiatów. Nikt nie uwierzy, że ktoś do takiej nory może kwiaty wysłać. – Gdybyś się nie przebrała, mogłybyśmy zrobić numer z prostytutką – rzuciłam. – Otworzyłby ci drzwi na pewno, gdybyś miała na sobie to złote. – Może udamy, że sprzedajemy ciasteczka. Jak harcerki. Musimy tylko podskoczyć do 7-Eleven i kupić jakichś ciastek. Zajrzałam do teczki, znalazłam numer telefonu Lonniego i zadzwoniłam z komórki. – Taa? – usłyszałam męski głos. – Lonnie Johnson? – A kto ty, kurwa, jesteś? Kurewska sucz dzwoni o takiej kurewskiej godzinie. Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, niż odbierać telefon?! – I się rozłączył. – No i? – dopytywała się Lula. – Nie miał ochoty rozmawiać. I jest bardzo zły. Lśniący czarny hummer, o przyciemnianych szybach i wyjątkowo lśniących kołpakach, powoli podjechał ulicą i zatrzymał się przed domem Johnsona. – Oh-ho! Mamy towarzystwo – stwierdziła Lula. Hummer stał przez chwilę, a potem ze środka huknęły strzały. Z więcej niż jednej broni. Przynajmniej jeden automat walił seriami. Okna osypały się deszczem szkła, cały dom był podziurawiony kulami. Z wnętrza ktoś odpowiedział ogniem. I nagle zobaczyłam lufę wyrzutni rakiet wysuwającą się zza framugi okna. Najwyraźniej ci w hummerze też to zobaczyli, bo odjechali, zostawiając za sobą tylko swąd spalonej gumy. – Może to nie jest dobra pora – ustąpiłam. – Mówiłam, żeby złapać zboczeńca. Melvin Pickle pracował w sklepie obuwniczym, który stanowił część galerii handlowej

przy multipleksie, gdzie zresztą złapano go, jak się niecnie zabawiał. Nie miałam jakoś serca ścigać Pickle’a, bo właściwie to mu trochę współczułam. Gdybym to ja musiała cały dzień siedzieć w sklepie z butami, to pewnie też chodziłabym do multipleksu, żeby sobie zwalić konia od czasu do czasu. – To nie tylko będzie łatwe – zapewniła mnie Lula, parkując przed wejściem znajdującym się najbliżej restauracji – ale jeszcze możemy zjeść sobie pizzę i iść na zakupy. Pół godziny później byłyśmy już wypełnione pizzą i wzięłyśmy sobie próbki nowych perfum. Przeszłyśmy przez galerię i zatrzymałyśmy się przed sklepem, w którym pracował NS. Miałam zdjęcie Pickle’a z akt i teraz razem z Lulą przyglądałyśmy się pracownikom. – To tamten – zdecydowała Lula. – Ten na kolanach, który próbuje sprzedać tej głupiej babie te ohydne chodaki. Zgodnie z informacjami od Connie NS akurat ukończył czterdzieści lat. Płowe włosy wyglądały, jakby Pickle został ostrzyżony na obozie rekrutów, skórę miał bladą, oczy skryte za okularami w okrągłej drucianej oprawce, a usta podkreślone naprawdę dużą opryszczką, do tego spodnie i koszulę jakoś tak wymięte. Sprawiał wrażenie, że niewiele go obchodzi, czy klientka w ogóle kupi te buty. Przełożyłam kajdanki z torebki do kieszeni jeansów. – Sama sobie poradzę – powiedziałam Luli. – Stań tu tylko na wypadek, gdyby chciał uciekać. – Nie wygląda na takiego, co ucieka – oceniła Lula. – Myślę, że wygląda bardziej na zombiaka. Przyznałam Luli rację. Pickle wyglądał na gościa, któremu nie trzeba wiele, żeby sobie wpakować kulkę w łeb. Stanęłam za jego plecami i czekałam, aż się podniesie. – Bardzo mi się te buty podobają – oznajmiła klientka. – Ale potrzebuję o rozmiar większe. – Nie ma – odpowiedział Pickle. – Jest pan pewien? – Ta. – Może jednak pójdzie pan i sprawdzi. Pickle mocniej nabrał powietrza i skinął głową. – Oczywiście – powiedział. Wstał, odwrócił się i wpadł na mnie. – Zamierzasz wyjść, prawda? – zagadnęłam. – Założę się, że chcesz wyjść tylnymi drzwiami, iść do domu i nigdy tu nie wracać. – Regularnie o tym myślę – odpowiedział. Zerknęłam na zegarek. Dwunasta trzydzieści. – Jadłeś już lunch? – zapytałam. – Nie. – No to zrób sobie przerwę na lunch i chodź, postawię ci kawałek pizzy. – Coś tu mi mocno nie gra – stwierdził Pickle. – Jesteś jedną z tych nawiedzonych religijnych wariatek, która chce mnie zbawić? – Nie. Na pewno nie jestem religijną wariatką. – Wyciągnęłam do niego rękę. – Stephanie Plum. Ujął moją dłoń odruchowo. – Melvin Pickle. – Pracuję dla firmy poręczycielskiej Vincenta Pluma – wyjaśniłam. – Nie stawiłeś się na rozprawie i trzeba teraz ustalić nowy termin.

– Jasne. – Teraz. – Teraz nie mogę. Pracuję. – Możesz sobie zrobić przerwę na lunch. – Miałem plany. Pewnie chciał wyskoczyć do kina. Wciąż ściskałam dłoń Pickle’a i teraz drugą ręką zatrzasnęłam mu na nadgarstku kajdanki. – Co jest? – spytał Pickle zaskoczony. – Nie możesz tego zrobić. Ludzie zaczną zadawać pytania. I co im powiem? Będę musiał przyznać, że jestem zboczeńcem! Dwie kobiety spojrzały na niego spod uniesionych brwi. – Nikogo to nie obchodzi – powiedziałam. Odwróciłam się do tamtych dwóch. – Nic pań to nie obchodzi, prawda? – Prawda – wymamrotały i pospiesznie opuściły sklep. – Chodź ze mną po cichu – zaproponowałam. – Zabiorę cię do sądu i raz-dwa ponownie wpłacimy kaucję. A dokładniej Vinnie wpłaci. Vinnie i Connie przygotują umowę o kaucję. Lula i ja tylko łapałyśmy zbiegów. – Szlag – powiedział Pickle. – Niech to wszystko szlag. I rzucił się do ucieczki z kajdankami dyndającymi mu z nadgarstka. Lula zastąpiła mu drogę, ale on już nabrał rozpędu, zbił Lulę z nóg, tak że siadła na tyłku. Zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę i popędził w głąb galerii. Biegłam jakieś dziesięć kroków za nim. Potknęłam się o Lulę, pozbierałam jakoś i dalej goniłam Pickle’a. Ścigałam go przez galerię i po ruchomych schodach. Z jednej ze stron galerii dobudowano hotel z otwartym atrium. Pickle wpadł do hotelu, a potem przez wyjście ewakuacyjne na klatkę schodową. Biegłam za nim jakieś pięć pięter i miałam wrażenie, że mi płuca eksplodują. Pickle wybiegł z klatki schodowej, a ja za nim, walcząc spazmatycznie o oddech. Hotel miał sześć pięter. Wszystkie pokoje wychodziły na hol nad atrium. My byliśmy na piątym piętrze. Kiedy, zataczając się, wyszłam z klatki schodowej, zobaczyłam Pickle’a po drugiej stronie holu. Siedział okrakiem na barierce. – Nie podchodź, bo skoczę – wrzasnął. – Mnie to pasuje. Dostaję taką samą kasę za żywego jak i martwego – odpowiedziałam. Pickle wydawał się bardzo tym faktem przygnębiony. A może zawsze był przygnębiony i tyle. – Masz niezłą kondycję – zauważyłam, wciąż jeszcze oddychając ciężko. – Jak ci się udaje utrzymać taką formę? – Samochód mi zabrali. Wszędzie chodzę piechotą. I cały dzień robię przysiady z butami. Pod koniec dnia kolana mnie bolą nie do wytrzymania. Podchodziłam do niego centymetr po centymetrze i nie przestawałam rozmawiać. – Dlaczego nie poszukasz innej pracy? Takiej lepszej dla kolan? – Jaja sobie robisz? Mam szczęście, że w ogóle pracuję. Popatrz tylko na mnie. Jestem ofiarą losu. Frajerem. I teraz wszyscy będą wiedzieć, że jestem zboczeńcem. Zboczonym frajerem. I mam straszną opryszczkę. Jestem zboczonym frajerem z opryszczką! – Weź się w garść. Wcale nie musisz być zboczonym frajerem, jak nie chcesz. Przełożył obie nogi przez barierkę. – Tobie to łatwo mówić. Nie nazywasz się Melvin Pickle. I założę się, że w szkole średniej byłaś mażoretką. Pewnie miałaś przyjaciół. Pewnie nawet chodzisz na randki.

– No niezupełnie chodzę, ale mam chłopaka w pewnym sensie. – Co to znaczy w pewnym sensie? – To znaczy, że wygląda, jakby był moim chłopakiem, ale nie mówimy tego głośno. – Czemu nie? – zainteresował się Pickle. – Bo to jakoś tak dziwnie. Nie wiem właściwie dlaczego. – No dobra, wiem dlaczego, czuję coś do dwóch mężczyzn i nie wiem zupełnie, jak między nimi wybrać. – A w ogóle to nie siedź tak. Aż mnie ciarki od tego biorą. – Boisz się, że spadnę? Myślałem, że tobie to wszystko jedno. Pamiętasz? Żywy czy martwy? W mojej torebce dzwoniła komórka. – Odbierz, na litość boską – powiedział Pickle. – O mnie się nie martw. Ja tylko zamierzam się zabić. Wywróciłam oczami i odebrałam telefon. – Hej, gdzie jesteś? – spytała Lula. – Wszędzie cię szukam. – W hotelu, przy galerii. – Ja jestem akurat przed hotelem. Co tam robisz? Masz Pickle’a? – No nie do końca mam. Jesteśmy na piątym piętrze, a on myśli o tym, żeby skoczyć z balkonu. Wychyliłam się lekko przez barierkę i zobaczyłam wchodzącą do atrium Lulę. Popatrzyła w górę, a ja do niej pomachałam. – Widzę cię – potwierdziła Lula. – Powiedz Pickle’owi, że jak skoczy, to narobi niezłego bałaganu. Podłoga tu jest marmurowa, czaszka mu pęknie jak surowe jajko, a krew i mózg będą wszędzie. Rozłączyłam się i powtórzyłam to Pickle’owi. – Mam plan – zapewnił mnie. – Skoczę na nogi. Wtedy moja głowa nie uderzy z takim impetem. Na Pickle’a zaczęto zwracać uwagę. Ludzie w atrium zatrzymywali się i zadzierali głowy. Za moimi plecami otworzyły się drzwi windy i wysiadł z niej mężczyzna w garniturze. – Co tu się dzieje? – zapytał. – Nie podchodzić – wrzasnął Pickle. – Bo skoczę! – Jestem kierownikiem hotelu – poinformował mnie mężczyzna. – Mogę jakoś pomóc? – A ma pan wielgachną sieć? – spytałam. – Niech pan stąd idzie! – krzyknął Pickle. – Mam ogromne problemy. Jestem zboczeńcem. – Nie wygląda pan na zboczeńca – stwierdził kierownik. – Waliłem gruchę w multipleksie – powiedział Pickle. – Każdy wali gruchę w multipleksie. – Kierownik w ogóle się nie przejął. – Ja lubię chodzić na te babskie filmy, zakładam majteczki mojej żony i... – Jezzz – jęknął Pickle. – Za dużo informacji. Kierownik zniknął w windzie. Kilka chwil później pojawił się w atrium na dole. Stanął wraz z niewielką grupką pracowników hotelu, tak samo jak oni z zadartą głową i oczyma wlepionymi w Pickle’a. – Zaczynasz budzić sensację – powiedziałam. – Taa. Jeszcze chwila, a zaczną wrzeszczeć: „Skacz”. Rasa ludzka jest beznadziejna. Zauważyłaś? – Jest trochę dobrych ludzi – zapewniłam go odruchowo. – Taa? A kto jest najlepszą osobą, jaką znasz? Ze wszystkich ludzi, jakich znasz,

ktokolwiek odróżnia dobro od zła i żyje zgodnie z tym? To było podchwytliwe pytanie, bo mogłabym odpowiedzieć, że Komandos... Tylko że on czasem zabijał ludzi. Tylko złych oczywiście, ale zawsze... Tłumek w atrium gęstniał, teraz już widziałam na dole kilku ochroniarzy i ze dwóch policjantów. Jeden z nich gadał przez krótkofalówkę, zapewne z Morellim, donosił, że znowu biorę udział w jakiejś katastrofie. Do widzów dołączyli gość z kamerą i jego asystent. – Będziemy w telewizji – powiedziałam Pickle’owi. Pickle spojrzał w dół, pomachał do kamer, wszyscy na dole się ucieszyli. – To się zaczyna robić trochę zbyt dziwaczne – stwierdziłam. – Idę stąd. – Nie możesz! Jak spróbujesz, to skoczę. – Nie obchodzi mnie to, pamiętasz? – Obchodzi. Będziesz odpowiedzialna za moją śmierć. – O nie. Nie, nie, nie, nie. – Pogroziłam mu palcem. – Nie ze mną te numery. Dorastałam w Grajdole. Zostałam wychowana na katoliczkę i o winie wiem wszystko. Przez pierwsze trzydzieści lat poczucie winy rządziło moim życiem. Ale tego na mnie nie zwalisz. To, czy żyjesz, czy umrzesz, zależy tylko od ciebie. Mnie nic do tego. Nie jestem już odpowiedzialna za jakość pieczeni. – Pieczeni? – Co piątek muszę pojawić się na obiedzie u rodziców. Co piątek moja matka robi pieczeń. Jeśli się spóźnię, to pieczeń zbyt długo jest w piekarniku i robi się sucha, i to zawsze jest moja wina. – I? – No i to nie jest moja wina! – Oczywiście, że jest. Spóźniłaś się. Oni byli tak mili, żeby przygotować dla ciebie pieczeń. Tak mili, że czekali na ciebie z obiadem, mimo że oznaczało to, że pieczeń się zepsuje. Rany, w ogóle nie wiesz, jak się zachować. Znowu zadzwoniła moja komórka. Tym razem to była babcia Mazurowa. Mieszka z moimi rodzicami od czasu, gdy dziadek Mazur odpłynął do nieba niesiony rzeką z tłustego sosu. – Jesteś w telewizji – powiedziała babcia. – Chciałam zobaczyć, na którym kanale jest „Sędzia Judy”, i zobaczyłam ciebie. Mówią, że jesteś wiadomością z ostatniej chwili. Próbujesz uratować tego gościa na poręczy czy namówić go, by skoczył? – Na początku chciałam go uratować, ale teraz powoli zmieniam zdanie – odpowiedziałam. – Muszę kończyć – powiedziała babcia. – Muszę zadzwonić do Ruth Biablocki i powiedzieć jej, że jesteś w telewizji. Zawsze się przechwala, jaką to jej wnusia ma dobrą pracę w banku. No to niech spróbuje przebić to. Jej wnuczki nie pokazują w telewizji! – A dlaczego jesteś taki załamany, że chcesz skoczyć z tego balkonu? – zapytałam Pickle’a. – Skoczyć na śmierć to takie dosyć okropne. – Moje życie jest do dupy! Żona mnie zostawiła i zabrała mi wszystko, nawet ciuchy i psa. Wylali mnie z pracy i musiałem zatrudnić się w sklepie obuwniczym. Nie mam pieniędzy, więc musiałem wrócić do matki. A do tego przyłapali mnie na waleniu gruchy w multipleksie. Może być gorzej?! – Jeszcze masz zdrowie. – Raczej jestem przeziębiony. Mam wielgachną, cieknącą oprychę! I znowu odezwała się moja komórka. – Cukiereczku. – Dzwonił Morelli. – Nie podoba mi się, że jesteś w hotelu z innym

mężczyzną. Spojrzałam w dół i zobaczyłam Morellego obok Luli. – Gość chce skoczyć – wyjaśniłam Morellemu. – Taa. Widzę – stwierdził Morelli. – O co chodzi? – Przyłapali go na waleniu gruchy w kinie i nie chce iść do więzienia. – No za to go na długo nie zamkną – ocenił Morelli. – Może kilka tygodni prac publicznych. To nie jest wielka zbrodnia. Każdy wali gruchę w multipleksie. Przekazałam to Pickle’owi. – Nie chodzi tylko o więzienie – jęknął. – Chodzi o mnie. Jestem ofiarą losu. – Co teraz? – usłyszałam głos Morellego w słuchawce. – Mówi, że jest ofiarą losu. – No z tym musisz sobie sama radzić – powiedział Morelli. – Potrzebujesz jakiejś pomocy? – Może brakuje ci... witamin – zwróciłam się do Pickle’a. Popatrzył na mnie z nadzieją. – Myślisz, że to może być to? – Dokładnie. Jak zleziesz z tej poręczy, to pojedziemy do jakiegoś sklepu i kupimy ci witaminy. – Tylko tak mówisz, żebym zlazł. – To prawda. Jak tylko zejdziesz z poręczy, to policja cię aresztuje za to, że jesteś świrem. Będziesz musiał pojechać na posterunek i poczekać na Vinniego, żeby cię znowu wykupił. – Nie stać mnie na kaucję. Właśnie wyszedłem z pracy. Pewnie już jestem bezrobotny. – Och, na litość boską. – Popatrzyłam na zegarek. Nie miałam na to czasu. Miałam inne rybki do złowienia. – A może zrobimy tak. W biurze potrzebujemy kogoś do porządkowania dokumentów. Może namówię Vinniego, żeby cię zatrudnił, i odpracujesz to, co będziesz mu winien. – Naprawdę? Zrobiłabyś to dla mnie? Morelli cały czas przysłuchiwał się mojej rozmowie z Pickle’em. – No dobra, obiecaliśmy mu mały wyrok, witaminy i pracę. Jedyne, co możesz mu jeszcze zaproponować, to dziki seks. A jak to zrobisz, to ja nie będę zadowolony. Rozłączyłam Morellego i schowałam telefon do kieszeni. – A co do tej pracy – zaczął niepewnie Pickle. – Vinnie nie będzie miał nic przeciwko temu, że jestem... no wiesz, zboczeńcem? To dopiero było zabawne. Vinnie mający pretensje o walenie gruchy w multipleksie. – To prawdopodobnie będzie twoja największa zaleta – powiedziałam. – No dobra – zgodził się Pickle. – Ale będziesz musiała mi pomóc zejść z tej poręczy. Boję się ruszyć. Złapałam go za koszulę, ściągnęłam z poręczy i oboje przewróciliśmy się na podłogę. Tłum na dole zareagował dwojako. Jedni się cieszyli, inni gwizdali rozczarowani. Podnieśliśmy się z Pickle’em i skułam mu ręce na plecach. A potem poprowadziłam go do windy.

Dwa Kiedy drzwi windy otworzyły się na poziomie atrium, zobaczyłam Morellego. Wsiadł z dwoma mundurowymi i wszyscy zjechaliśmy na poziom parkingu, gdzie czekał już radiowóz. Wsadziłam Pickle’a na tylne siedzenie i obiecałam jak najszybciej ponownie wpłacić za niego kaucję. – I witaminy – przypomniał mi Pickle. – Nie zapomnij o witaminach. – Jasne. Radiowóz odjechał, a ja odwróciłam się do Morellego. Stał z kciukami wsuniętymi w kieszenie jeansów i uśmiechał się do mnie. Morelli ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, jest smukły i umięśniony. Ma oliwkową cerę Włocha i niemal czarne włosy, które zwijają się nieco na karku. A w momentach bardzo intymnych jego oczy są jak roztopiona czekolada. – Co? – spytałam. – Obiecałaś mu coś jeszcze, jak mnie rozłączyłaś? – Nic, co chciałbyś wiedzieć. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Bob za tobą tęskni. Nie widział cię już od kilku dni. Bob to pomarańczowy pies Morellego. I stały argument, kiedy Morelli chce mnie namówić, żebym została u niego na noc. – Zadzwonię później, po południu. Nie wiem, jak mi się dzień ułoży. Mam misję, muszę zamknąć dla Vinniego całą stertę spraw. Morelli złapał mnie za koszulkę, przyciągnął i pocałował. Ze znaczącym udziałem języka i nieco mniejszym dłoni. Kiedy skończył, odsunął mnie na długość ramienia. – Bądź ostrożna – poprosił. – Za późno na to – odpowiedziałam. Wprowadził mnie do windy, tyłem, i wysłał do atrium, gdzie czekała już na mnie Lula. – Nawet nie muszę zgadywać, co się działo w tym garażu – stwierdziła. – Ale pozbądź się tego głupawego uśmiechu, bo wszyscy się domyślą. Zadzwoniłam do biura, żeby powiedzieć Connie o Pickle’u. – Vinnie wyjechał z miasta – poinformowała mnie. – Sama wykupię Pickle’a. I zanim zapomnę, jakaś kobieta pytała o ciebie. Mówiła, że ma na imię Carmen. Nie mogłam sobie przypomnieć nikogo znajomego o takim imieniu. – A mówiła, co chce? – Mówiła, że to sprawa osobista. Tak na oko była przed trzydziestką. Raczej małomówna. Ładna. Wariatka. Bosko. – O jakim wariactwie mówimy? Wariacko zestresowana? Wariacko ubrana, w strój klauna i gumowy nos? Czy wariacko nienormalna? – Wariacko zestresowana i wariacko nienormalna. Ubrana cała na czarno. Jak Komandos. Czarne glany, czarne bojówki, czarna koszulka. Była... zirytowana. Powiedziała, że cię znajdzie. I pytała o Komandosa. Jego chyba też szukała. – Musimy się zdecydować – oznajmiła Lula, gdy już się rozłączyłam. – Możemy iść kupować buty albo ośmieszyć się jeszcze trochę, udając, że jesteśmy łowcami nagród.

– Moim zdaniem jesteśmy na fali. Chyba powinnyśmy poudawać, że jesteśmy łowcami nagród. – No to ja chcę zobaczyć babkę, która dźgnęła męża w dupę – ogłosiła Lula. – Jedźmy teraz do niej. – Ona mieszka w Grajdole – powiedziałam, zajrzawszy do teczki. – Zadzwonię do mamy i spytam się, czy ją zna. Grajdoł to nieduża część Trenton, zaraz za granicami śródmieścia. To dzielnica zamieszkana przez klasę ciężko pracującą, gdzie nie uchowa się żadna tajemnica, a wszyscy dbają o siebie, Moi rodzice mieszkają w Grajdole. Moja najlepsza przyjaciółka Mary Lou Molnar mieszka w Grajdole. Rodzina Morellego mieszka w Grajdole. No Morelli i ja mieszkamy gdzie indziej... ale niedaleko od Grajdoła. W domu moich rodziców telefon odebrała babcia Mazurowa. – Oczywiście, że znam Mary Lee Truk – powiedziała. – Gram w bingo z jej matką. – A jak się Mary Lee układa z mężem? – Nie bardzo, od czasu gdy mu wsadziła nóż w tyłek. Z tego, co wiem, bardzo się o to czepiał, spakował swoje rzeczy i się wyniósł. – A dlaczego go dźgnęła? – Ponoć spytała go, czy jego zdaniem jej się przytyło, on odpowiedział, że tak, a ona go dźgnęła. To było takie spontaniczne działanie. Mary Lee akurat ma menopauzę i wszyscy wiedzą, że nie mówi się kobiecie z menopauzą, że się robi gruba. Przysięgam, niektórzy faceci to w ogóle mózgu nie mają. A w ogóle to zapomniałam ci powiedzieć, że jakaś kobieta tu cię szukała. Powiedziałam, że nie wiem, gdzie dokładnie jesteś, a ona na to, że to nic, bo znajdzie cię z pomocą czy bez. Ubrana była jak ten przystojniak. Komandos. Lula zatrzymała firebirda przy krawężniku, siedziałyśmy i patrzyłyśmy na dom Truków. – Mam złe przeczucia – oznajmiła Lula. – Sama chciałaś zgarnąć tę przebijaczkę pośladków. – To zanim usłyszałam o menopauzie. A jak będzie miała uderzenia gorąca, gdy tam wejdziemy, i jej odbije? – To pilnuj, żeby się do niej tyłem nie odwracać. I nie rób uwag na temat jej wagi. Wysiadłam i poszłam do drzwi, a Lula niechętnie podążyła za mną. Już miałam zapukać, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i Mary Lee rzuciła mi wrogie spojrzenie. Miała krótkie brązowe włosy, które wyglądały, jakby wystylizowano je za pomocą miksera. Z papierów wynikało, że ma pięćdziesiąt dwa lata, była też kilka centymetrów niższa ode mnie i kilka kilogramów cięższa. – Czego?! – spytała. – Jej! – szepnęła do mnie Lula. Przedstawiłam się i rutynowo zapewniłam Mary Lee, że ponowna kaucja zostanie wpłacona raz-dwa, a ona sama będzie mogła wrócić do domu, zanim się obejrzy. – Nie mogę z wami jechać – jęknęła. – Popatrzcie na moje włosy! Kiedyś zawsze umiałam je ułożyć, ale ostatnio nic nie mogę zrobić z tym kołtunem. – Ja używam odżywki – wtrąciła uprzejmie Lula. – Próbowała pani? Obie popatrzyłyśmy na jej włosy. Były pomarańczowe jak u orangutana i zjeżone niczym sierść dzika. – A może kapelusz? – zaproponowałam. – Kapelusz – chlipnęła Mary Lee. – Moje włosy wyglądają tak fatalnie, że potrzebuję kapelusza! – Jej twarz zrobiła się nagle purpurowa i Mary Lee gwałtownie zerwała koszulkę z piersi. – Boże, ale tu gorąco. – Stała w staniku, oblewając się potem i wachlując obiema

rękami. Lula dotknęła skroni czubkiem palca i wyrysowała kółeczko. Międzynarodowy znak informujący, że pod sufitem to już tylko wiatr hula. – Widziałam to! – Mary Lee zmrużyła oczy złowrogo. – Myślisz, że jestem świruską. Wielką, tłustą świruską! – Paniusiu, pani tylko zdjęłaś koszulkę – uspokajała ją Lula. – Też to kiedyś robiłam, z tym że za kasę. Mary Lee popatrzyła na koszulkę we własnej dłoni. – Nie pamiętam, żebym ją zdejmowała. Jej twarz nie była już taka czerwona, kobieta przestała też się pocić, więc wyjęłam jej z palców koszulkę i naciągnęłam przez głowę. – Mogę pani pomóc – zapewniłam. – Wiem, czego pani trzeba. – Pogrzebałam w torbie, znalazłam swoją czapeczkę z daszkiem i założyłam Mary Lee tak, żeby schować większość sterczących włosów. Szybko upewniłam się, że Mary Lee nie wsadziła przypadkiem kota do piekarnika i że dom pozostawiamy zamknięty, a potem razem z Lulą poprowadziłyśmy kobietę do samochodu. Pięć minut później stałyśmy z Mary Lee w cukierni, przed witryną z pączkami. – Dobrze, a teraz pani odetchnie głęboko i popatrzy na te wszyściutkie pączki – poleciłam. – Proszę popatrzeć na te z truskawkowym dżemem i tęczową posypką. Czy to pani nie uszczęśliwia? Mary Lee uśmiechnęła się do pączków. – Właściwie to tak. – A bezy wyglądają jak kawałki puszystej chmury. A jakie piękne torty z różowymi i żółtymi różami. I ciasto czekoladowe z kremem. – Bardzo odprężające – przyznała Mary Lee. Zadzwoniłam do Connie na komórkę. – Jesteś jeszcze w sądzie? – spytałam. – Przywiozę zaraz Mary Lee Truk i szybko będziemy musiały zorganizować ponowne wypuszczenie jej za kaucją, bardzo szybko, zanim jeszcze dostanie kolejnego uderzenia gorąca. – Naprawdę niechętnie wam przerywam ten podniosły moment – odezwała się Marjorie Lando. – Ale co mam podać? – Tuzin wybranych pączków. Na wynos – odpowiedziałam. Lula podrzuciła mnie do biura. – Nie było tak źle – oceniła. – Pomogłyśmy dziś dwóm zagubionym duszom. To bardzo dobrze wpłynie na poszerzanie moich horyzontów i bilans mojej karmy. Zazwyczaj tylko wkurzamy ludzi, a to nie robi dobrze na karmę. I dopiero dochodzi piąta. Mam mnóstwo czasu, żeby dotrzeć na próbę. Do zobaczenia jutro. – Do jutra – odpowiedziałam, pomachałam Luli i pstryknęłam pilotem, żeby otworzyć swój samochód. Jeździłam czarno-białym mini cooperem, nabytym u Uczciwego Dana od Używanych Samochodów. Wnętrze było trochę zbyt ciasne, jeśli woziło się w nim przestępców do więzienia, za to cena była odpowiednia w każdych okolicznościach i lubiłam nim jeździć. Wsunęłam się za kierownicę i podskoczyłam, bo ktoś zapukał w szybę po mojej stronie. To była kobieta w czerni. Młoda, po dwudziestce, i ładna w taki zwyczajny sposób. Miała gęste brązowe włosy, opadające na ramiona miękkimi falami, niebieskie oczy ocienione długimi rzęsami, pełne usta, które chyba często wydymała, i ładne, krągłe piersi wyraźnie widoczne pod obcisłym materiałem czarnej koszulki. Mogła mieć jakieś metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Zapaliłam silnik, jednocześnie opuszczając szybę.

– Chciała pani ze mną rozmawiać? Kobieta zajrzała w okno. – Stephanie Plum? – Tak. Z kim mam... – Nazywam się Carmen Manoso – powiedziała. – Jestem żoną Komandosa. Mój żołądek rozpoczął swobodny lot w dół. Jakby mnie ktoś zdzielił kijem bejsbolowym, to nie byłabym chyba bardziej ogłuszona. Chyba gdzieś tam w podświadomości wiedziałam, że w życiu Komandosa były jakieś kobiety, ale żadnej nigdy nie spotkałam. Nie natknęłam się nawet na ślad jakiejkolwiek kobiety. A co dopiero mówić o żonie! Komandos był niesamowicie seksowny, ale uważałam go za samotnego wilka! – Jak rozumiem, sypiasz z moim mężem – zagaiła. – Ktoś cię wprowadził w błąd – odpowiedziałam. No dobra, RAZ! Ale to stało się jakiś czas temu, a ona oskarżała mnie w czasie teraźniejszym. – Mieszkałaś z nim. – Nie, korzystałam z jego mieszkania jako kryjówki. – Nie wierzę – oznajmiła kobieta. – I gdzie on teraz jest? W twoim mieszkaniu? Byłam w biurze i tam go nie ma. Zachowaj spokój, powiedziałam sobie w duchu. Tu coś jest nie tak. Ta kobieta może nie być tym, za kogo się podaje. – Będę potrzebować jakiegoś potwierdzenia tożsamości – poprosiłam. Sięgnęła do kieszeni bojówek i wyciągnęła cieniutkie etui na karty. W środku było prawo jazdy z Virginii wydane Carmen Manoso i dwie karty kredytowe, też na nazwisko Carmen Manoso. No dobrze, nazywała się Carmen Manoso, ale przecież to nie znaczyło, że była żoną Komandosa. – A jak długo jesteście z Komandosem po ślubie? – indagowałam. – Prawie sześć miesięcy. Wiedziałam, że miał tu biuro i że spędza tu mnóstwo czasu. Ale nigdy nie miałam powodów, żeby podejrzewać, że mnie zdradza. Aż do teraz. – A teraz dlaczego już mu nie ufasz? – Wyprowadził się. Nocą, jak złodziej. Wyczyścił nasze konto, zabrał wszystkie swoje pliki i komputer. – I kiedy to się stało? – W zeszłym tygodniu. W jednej chwili był ze mną w łóżku, mówiąc, że rano wraca do Trenton. I nagle puff! W drugiej chwili już go nie było. A jego telefon jest poza zasięgiem. Wybrałam numer Komandosa i usłyszałam pocztę głosową. – Zadzwoń do mnie – nagrałam mu. Carmen nagle patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek. – Wiedziałam, że masz do niego numer. Dziwko! – Sięgnęła za plecy i wyciągnęła zza paska pistolet. Wcisnęłam gaz, mini zeskoczył z krawężnika i pomknął do przodu. Carmen strzeliła dwa razy. Drugi pocisk odbił się od mojego tylnego błotnika. Connie miała rację. Carmen Manoso była nienormalna. I może ja też już straciłam zdrowe zmysły, bo aż kipiałam od rozmaitych szalonych emocji. Wśród nich była również zazdrość. Jej, kto by pomyślał, że jestem do tego zdolna?! Stephanie Plum zazdrosna o kobietę, która twierdzi, że jest żoną Komandosa. A zazdrość zmieszana była z gniewem i przykrością, że ukrył to przede mną. Że Komandos udawał kogoś innego. Człowiek, którego tak szanowałam i podziwiałam za siłę charakteru, za niezłomność zasad, okazał się kimś innym, niż się wydawał.

Dobra, odetchnij głęboko, nakazałam sobie. Nie świruj. Ustal fakty. Zjedz mentalnego pączka. Mieszkam w mało eleganckim dwupiętrowym bloku zasiedlonym w większości przez ludzi tuż po ślubie albo tuż przed pogrzebem. Poza mną, oczywiście. Moje mieszkanie jest na pierwszym piętrze, a jego okna wychodzą na parking. Bardzo dogodnie, gdy muszę pilnować samochodu, bo jakaś wkurzona wariatka może się zabrać za niego z siekierą. Dogodna jest też lokalizacja budynku, kilka kilometrów od biura, a co najważniejsze zaledwie kilka kilometrów od pralki i suszarki mojej mamy. Wjechałam na parking, wysiadłam i zaczęłam oceniać szkody. Nie było tak źle. Długa rysa na lakierze i wgniecenie w miejscu uderzenia pocisku. A biorąc pod uwagę, że kiedyś mój samochód został zmiażdżony przez śmieciarkę, to się prawie wcale nie liczyło. Zamknęłam mini i weszłam do budynku. W windzie była pani Bestler. Miała dobrze ponad osiemdziesiąt lat i jej własna winda nie docierała już na szczyt. – Do góry! – zaśpiewała pani Bestler do mnie. – Na pierwsze – odpowiedziałam. Nacisnęła właściwy guzik i się uśmiechnęła. – Piętro pierwsze, bielizna damska i sukienki. Proszę uważać na stopień, moja droga. Podziękowałam pani Bestler za przejażdżkę i wysiadłam z windy. Moje mieszkanie składało się z sypialni, łazienki, kuchni, jadalni i salonu. Wszystko było beżowe, bynajmniej nie na skutek mojej decyzji. Taki kolor wybrał właściciel budynku, gdy odnawiał mieszkanie po pożarze. Beżowe ściany, beżowe wykładziny, beżowe zasłony. Pomarańczowo-brązowa łazienka całkowicie w stylu lat siedemdziesiątych. Takie już moje szczęście, że ogień nie tknął łazienki. Mój chomik, Rex, żyje w szklanym terrarium na beżowym blacie kuchennym. Kiedy weszłam do domu, wystawił głowę ze swojej puszki po zupie. Wąsiki mu zadrgały, a czarne guziczki oczu rozszerzyły się w oczekiwaniu. Powiedziałam mu „cześć” i wrzuciłam kilka kółeczek Cheerios do miseczki z jedzeniem. Rex wybiegł z puszki, wepchnął wszystkie cheerios do pyszczka i na powrót zniknął w puszce po zupie. Idealny współlokator. Zadzwoniłam do Morellego i powiedziałam, że będę u niego za godzinę. Wzięłam prysznic, zrobiłam włosy i makijaż, założyłam ładną bieliznę, czyste jeansy i obcisłą dzianinową bluzeczkę. I sprawdziłam wiadomości. Ani słowa od Komandosa. Nie wiedziałam, co mam myśleć o Carmen. Instynkt podpowiadał mi, że nie była tym, za kogo się podawała. Moja wrodzona ciekawość sprawiała, że byłam podenerwowana. A hormony, że byłam przy tym odrobinę zazdrosna. Pewnie nie przejęłabym się tak bardzo, gdyby Carmen nie była taka ładna. Prawdę mówiąc, reprezentowała ten typ urody, który podobał się Komandosowi. Mniej spodobałoby mu się wariactwo. Jakoś nie mogłam wyobrazić sobie Komandosa w związku z kobietą irracjonalną. Komandos był zorganizowany. Nie działał pod wpływem chwili. W każdym razie pojawiła się, a ja zostałam chyba wciągnięta w sam środek czegoś, o czym nie miałam pojęcia. Jednak jej ewentualne małżeństwo z Komandosem nie stanowiło mojego największego problemu. Fakt, że Carmen nie miała najmniejszych oporów, by do mnie strzelić, przenosił ją z kategorii „bzdura” do kategorii „oj!”. Miałam dzwonić do Czołga, gdybym potrzebowała pomocy, ale jeszcze nie czułam się na to gotowa. Jeśli Czołg uzna, że jestem w niebezpieczeństwie, wyznaczy mi ochroniarza, który będzie za mną wszędzie łaził, bez względu na moją opinię w tej kwestii. A z doświadczeń z ludźmi Komandosa wynika, że taka ochrona to niekoniecznie coś dobrego. Chłopcy Komandosa są wielcy i trudno ich jakoś ukryć.

Do tego zachowują się przesadnie protekcjonalnie, bo trwają w przekonaniu, że Komandos postrzeli ich w stopę, jeśli pozwolą, by cokolwiek mi się stało. Wrzuciłam ciuchy na zmianę do podręcznej torby i zamknęłam za sobą drzwi. Na parkingu szybko sprawdziłam samochód. Żadnych haseł wypisanych sprayem, sugerujących, że nie najlepiej się prowadzę. Okna w nienaruszonym stanie. Żadnego tykania dochodzącego od strony podwozia. Najwyraźniej Carmen nie odkryła jeszcze, gdzie mieszkam. Pojechałam do Morellego i zaparkowałam przy krawężniku. Morelli mieszkał w miłej okolicy z wąskimi uliczkami i niewielkimi domkami, w których żyli ciężko pracujący ludzie. Spędziłam u niego tyle czasu, że właściwie nie musiałam już pukać. Weszłam do środka i usłyszałam, jak Bob galopuje z kuchni. Oparł na mnie przednie łapy, machając wesoło ogonem i popatrując błyszczącymi oczami. Teoretycznie Bob jest golden retrieverem, aczkolwiek zawartość jego puli genowej stoi pod znakiem zapytania. Jest wielki, pomarańczowy i kudłaty. Kocha wszystkich i je wszystko... w tym nogi i tapicerkę mebli. Uściskałam go. Zorientował się, że nie mam żadnych przysmaków z cukierni, i odbiegł truchcikiem. Morelli może nie galopował, żeby mnie przywitać, ale też się nie ociągał. Spotkaliśmy się akurat w połowie korytarza wiodącego do kuchni. Morelli przyparł mnie do ściany całym swoim ciałem i pocałował. Nosił jeansy, koszulkę i był boso. A jedyna broń, jaką miał teraz przy sobie, napierała na mój brzuch. – Bob naprawdę za tobą tęsknił – powiedział, przesuwając usta ku mojej szyi. – Bob? – No. – Zaczepił palcem o brzeg mojej bluzeczki i zsunął ją z ramienia, by mieć jeszcze więcej miejsca do całowania. – Kompletnie bez ciebie wariował. – Brzmi poważnie. – Kurewsko żałośnie. Jego dłonie wślizgnęły się pod bluzkę i sekundę później już jej nie miałam. – Nie jesteś głodna, co? – Nie mam apetytu na to, co jest w kuchni. Siedziałam na kanapie obok Morellego, ubrana w jego koszulę i spodnie od dresu. Jedliśmy zimną pizzę i oglądaliśmy mecz. – Przytrafiło mi się dzisiaj coś ciekawego – zaczęłam. – Jakaś kobieta przedstawiła mi się jako żona Komandosa. A potem wyciągnęła pistolet i strzeliła mi dwa razy w samochód. – I mam być zaskoczony? Komandos i Morelli darzą się nawzajem zawodowym szacunkiem, i od czasu do czasu współpracują w imię większego dobra. Ale poza tym Morelli uważa, że Komandosa należy leczyć na głowę. – Wiesz coś o tej kobiecie? – spytałam. – Nie. – Komandos poleciał dziś do Miami. Wiesz coś o tym? – Nie. – A wiesz coś o czymkolwiek? – Coś tam wiem. Opowiedz mi o żonie Komandosa. – Ma na imię Carmen. Widziałam prawo jazdy z Virginii wystawione na nazwisko Carmen Manoso. I dwie karty kredytowe. Jest ładna. Lekko kręcone włosy, błękitne oczy, metr sześćdziesiąt pięć, biała, zgrabna. Ma sztuczne cycki. – Skąd możesz wiedzieć, czy ma sztuczne cycki? – Tak prawdę mówiąc, mam nadzieję, że to sztuczne cycki. I była ubrana na czarno, jak SWAT.

– Urocze – podsumował Morelli. – Identyczne ubrania dla pana i pani Komandos. – Powiedziała, że w jednej chwili byli razem w łóżku, w drugiej puuff i Komandos zniknął. Wyczyścił konta bankowe i zabrał z biura swoje rzeczy. A numer komórki, który ona ma, nie działa. – A ten, który masz ty? – Niby działa, ale Komandos nie odpowiada. – Jak dla mnie coś tu nie gra – stwierdził Morelli. – Jakoś nie widzę Komandosa w małżeńskich więzach. Przypadkiem wiedziałam, że Komandos był żonaty, jakieś dwadzieścia minut, gdy jeszcze służył w siłach specjalnych. Miał z tego małżeństwa dziesięcioletnią córkę, która mieszkała z matką i ojczymem w Miami. I wiedziałam też, że od tamtego czasu raczej unikał zobowiązań. Przynajmniej tak myślałam jeszcze kilka godzin temu. – No to kim jest ta kobieta, jeśli nie jego żoną? – spytałam. – Ześwirowaną lalunią? Opłaconą zabójczynią? Krewną z demencją? – Bądź poważny. – Jestem poważny. – No dobra, to zmieńmy temat. To ty zamknąłeś Pickle’a? Wiesz, jaki jest jego status? – Oswald, a nie ja. Ale Pickle nie powinien mieć większych problemów, żeby ponownie wyjść za kaucją, choć mogą zażądać oceny psychiatry. – Morelli zezował w stronę ostatniego kawałka pizzy. – Chcesz? – Możesz wziąć – pozwoliłam. – Ale nie za darmo. – A za co? – Może przepuścisz Carmen Manoso przez system? – Za to chcę czegoś więcej niż tylko kawałka pizzy – oznajmił Morelli. – Chcę nocy dzikiego seksu! – Przecież i tak dostaniesz – stwierdziłam. Morelli zdążył już wyjść do pracy, gdy ja dopiero powlokłam się do kuchni. Uściskałam Boba, nastawiłam ekspres z kawą i słuchałam, jak cudownie i obiecująco bulgocze. Na blacie leżał bochenek pełnoziarnistego chleba. Zastanawiałam się przez chwilę nad wsadzeniem kromki do tostera, ale uznałam to za zbędny wysiłek i zjadłam chleb na surowo. Wypiłam kawę i poczytałam gazetę, którą zostawił Morelli. – Muszę iść do pracy – powiedziałam Bobowi, odsuwając się od stołu. Bob raczej się nie przejął. Znalazł sobie plamę światła na kuchennej podłodze i teraz nasiąkał promieniami słonecznymi. Wzięłam prysznic, ubrałam się, pociągnęłam rzęsy tuszem i ruszyłam do pracy. Na siedzeniu obok położyłam dwie teczki z przydzielonej mi przez Connie sterty. Leon James, podpalacz. I Lonnie Johnson. Obie kaucje były wysokie. Podjechałam na Hamilton i zaparkowałam przed biurem. Po drugiej stronie ulicy stał czarny SUV z tablicami z Virginii i przyciemnianymi szybami. Carmen była w pracy. Otworzyłam drzwi biura i wsadziłam głowę do środka. Lula na kanapie przeglądała jakieś czasopismo o gwiazdach filmowych. Connie pracowała przy biurku. – Jak długo ten SUV tu parkuje? – Był, jak przyszłam – odpowiedziała Connie. – Ktoś z niego wysiadł, żeby się przywitać? – Nie. Zawróciłam, przeszłam przez ulicę i zapukałam w przyciemnianą szybę od strony kierowcy.

Szyba zjechała w dół i Carmen popatrzyła wprost na mnie. – Coś mi się wydaje, że spędziłaś z kimś noc – stwierdziła. – Na przykład z moim mężem. – Spędziłam noc z moim chłopakiem. A ciebie to nie powinno obchodzić. – Nie oderwę się od ciebie ani na krok, jeszcze czegoś takiego nie widziałaś. Wiem, że doprowadzisz mnie do tego skurwysyna. A kiedy go znajdę, zabiję. A potem zabiję ciebie. Powiedziała to, mrużąc oczy i zaciskając zęby. I dotarło do mnie, że zazdrość, jaką poczułam na myśl o niej i Komandosie, była niczym w porównaniu z tym, co przeżywała Carmen na myśl o mnie. I fakty nie miały tu najmniejszego znaczenia. Ani moje zdanie. Dla niej ja byłam tą drugą. – Może powinnyśmy to obgadać – zaproponowałam. – Kilka kwestii wydaje mi się niejasnych. Może mogłabym ci jakoś pomóc. No i sama mam kilka pytań. Pistolet pojawił się znikąd. Od razu wycelowany w środek mojego czoła. – Nie będę odpowiadać na żadne więcej pytania – poinformowała mnie Carmen. Cofnęłam się do tylnego zderzaka SUV-a i obejrzałam tablicę. A potem przebiegłam ulicę i weszłam do biura. – No i? – spytała Connie. – To Carmen, ta babka w czerni. Twierdzi, że jest żoną Komandosa. Widziałam jej prawo jazdy, jest na nim napisane, że to Carmen Manoso. Mówi, że w zeszłym tygodniu Komandos ją porzucił i ona teraz go szuka. – O jasna dupa – podsumowała Lula. Connie już wklepywała informacje do komputera. – Wiesz coś jeszcze? Może adres? – Arlington, więcej nie zdążyłam przeczytać. I znam numer rejestracyjny samochodu. – Zapisałam numer na kawałku papieru. – Ponoć gdzieś tam w okolicy Komandos miał swoje biuro i nagle je zamknął, i zniknął. Żyjemy w wieku informacji. Connie miała programy, które zbierały dane, począwszy od historii kredytowej, przez informacje medyczne, oceny w szkole średniej, po ulubione filmy. Jeśli w 1994 miałeś zaparcie, to ta informacja na pewno dotrze do Connie. – No i proszę, jest – stwierdziła. – Carmen Manoso. Dwadzieścia dwa lata. Panieńskie nazwisko Cruz. Wyszła za Ricarda Carlosa Manoso. Bla, bla, bla. Nie widzę nic szczególnie interesującego. Pochodzi z Lanham w Maryland, potem mieszkała w Springfield w Virginii. Żadnych dzieci. Żadnych danych o chorobie psychicznej. Nie jest notowana. W historii zatrudnienia nic ciekawego. Głównie jako sprzedawczyni. Kelnerka w barze w Springfield i ostatnio jako łowca nagród we własnej firmie. Trochę finansowych danych. SUV jest w leasingu. Mieszka w wynajętym domu w Arlington. Mogę poszukać głębiej, ale na to potrzebuję dnia albo dwóch. – A Komandos? Możesz jego sprawdzić? – Razem z Connie próbujemy od czasu do czasu przepuścić go przez systemy – powiedziała Lula. – Jakby nie istniał. Popatrzyłam na Connie. – To prawda? – W ogóle się dziwię, że jego nazwisko wyskoczyło w związku z Carmen – odpowiedziała. – Komandos umie się ukryć. Zadzwoniłam do Komandosa, ale znowu przekierowało mnie na pocztę. – Hej, tajemniczy człowieku. Twoja żona jest tutaj i szuka cię z pistoletem w ręku – nagrałam się.

– No to by zwróciło moją uwagę – uznała Lula. – Tylko jeśli byłabyś blisko przekaźnika – uzmysłowiłam jej. – A Komandos czasem udaje się do miejsc, gdzie nie dotarła jeszcze żadna telefonia komórkowa. No dobra, zbierajmy się. Chcę zobaczyć, jak dzisiaj wygląda dom Lonniego Johnsona. I czy ktoś znowu do niego strzela. Firebird Luli stał na parkingu na tyłach biura, więc wyszłyśmy tylnymi drzwiami. Gdy już byłyśmy kilka przecznic dalej, zadzwoniłam do Connie. – Carmen nadal tam stoi? – Ta. Nie widziała, jak wyszłyście. Najwyraźniej umiejętności łowcy nagród to nie jest coś koniecznego dla żony Komandosa. Rozłączyłam się, a Lula skręciła z Hamilton ku dzielnicy Lonniego Johnsona. Już dojeżdżałyśmy, gdy minął nas wóz straży pożarnej. Dogoniłyśmy go przed domem Lonniego Johnsona. A właściwie przed tym, co z tego domu zostało. – Hmm. Mam nadzieję, że był ubezpieczony – mruknęła Lula, powolutku podjeżdżając bliżej. Z domu Johnsona zostały zgliszcza. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do strażaków. – Co się stało? – spytałam. – Dom się spalił – odpowiedział mi jeden z nich. Popatrzyli na siebie i parsknęli śmiechem. Strażacki humor. – Ktoś został ranny? – Nie. Wszyscy się wydostali. Mieszkał tam ktoś znajomy? – Znałam Lonniego Johnsona. Wie pan może, gdzie on jest? – Nie, ale bardzo szybko się tam udał. Dziewczynę zostawił, żeby sobie z tym radziła. Powiedziała, że ogień zaczął się w kuchni, ale to niemożliwe. A może to koktajl Mołotowa wylądował w kuchni. Wsiadłam do samochodu i odchyliłam się na oparcie. – Popatrz na to od jaśniejszej strony – pocieszyła mnie Lula. – Nikt nie strzela. I jakoś nie widzę też bazooki.

Trzy Lonnie Johnson powinien chyba trafić do szuflady „spraw chwilowo beznadziejnych” – powiedziałam do Luli. – Jak ma chociaż odrobinę rozumu, to siedzi w tej chwili w autobusie i mija granice miasta. – Słusznie. No to kogo mamy następnego na liście? – spytała Lula. W następnej kolejności chciałam rozejrzeć się za podpalaczem, ale jakoś straciłam zapał, jak obejrzałam sobie z bliska spalony dom Johnsona. Wzięłam z tylnego siedzenia plik teczek i zaczęłam je przeglądać. Luisa Queena zgarnęli za nagabywanie. Kaucja nie była zbyt wysoka, ale za to Luisa nietrudno będzie znaleźć. Regularnie go zbierałam z ulicy. Niestety, dla Queena było za wcześnie, na swoim rogu stawał zazwyczaj dopiero po południu. Queen lubił się dobrze wyspać. Caroline Scarzolli miała pewien potencjał. Pierwszy raz złamała prawo. Przyłapali ją na kradzieży w sklepie. Pracowała w sex-shopie. Podałam teczkę Luli. – No to może ta? – Podoba mi się – oznajmiła Lula. – Scarzolli będzie teraz w pracy, a ja już od jakiegoś czasu chciałam zajrzeć do tego sklepu. Przestałam już być dziwką, ale lubię być na bieżąco z nowinkami technicznymi. Skarbiec Przyjemności znajdował się w bocznej uliczce w centrum miasta. Neonowy szyld świecił jaskrawym różem. Bielizna na wystawie była co najmniej egzotyczna. Majtki bez kroku, ozdobione elegancko przyciętym futerkiem, stringi z cekinami, naklejki na sutki, pasy do pończoch w zwierzęce wzory. Lula postawiła samochód na niewielkim parkingu przylegającym do sklepu i pomaszerowałyśmy do wejścia. Znaczy Lula maszerowała, ja się kuliłam z opuszczoną głową w nadziei, że nikt mnie nie zobaczy. Starsza kobieta szła właśnie z psem i przypadkowo nasze spojrzenia się spotkały. – Jestem łowcą nagród i szukam kogoś – powiedziałam natychmiast. – Niczego tu nie kupuję. Nigdy tu nawet nie byłam. Kobieta minęła mnie pospiesznie, a Lula pokręciła głową. – To takie smutne – stwierdziła. – Znaczy, że masz niską samoocenę. W ogóle nie jesteś dumna ze swojej seksualności. Powinnaś powiedzieć tamtej kobiecie, że zamierzasz kupić wibrator i jadalne olejki do masażu. Mamy dwudziesty pierwszy wiek! Tylko dlatego, że jesteśmy kobietami, nie możemy być tak chore jak faceci. – To nie jest żaden dwudziesty pierwszy wiek, tylko Grajdoł. Moja matka dostanie tiku nerwowego w oku, jak się dowie, że kupowałam w tym sklepie. – Ta, ale założę się, że babcia Mazurowa to tu bywa regularnie – odpowiedziała Lula, weszła do sklepu i natychmiast przełączyła się w tryb poszukiwania. – Popatrz tylko na te dilda. Cała ściana wibratorów. – Lula wybrała sobie jeden z półki, włączyła i sprzęt zaczął mruczeć i wibrować. – Patrz, ten jest dobry – powiedziała. – Potrafi śpiewać i tańczyć. Jakoś nie miałam punktu odniesienia dla wibratorów. – Taa – odpowiedziałam. – Jest... ładny. – Żaden ładny – poprawiła mnie Lula, najwyraźniej pod wrażeniem. – To paskudny drągal.

– No to miałam na myśli. Ładny i paskudny. Podała mi tańczące dildo. – Masz, przytrzymaj mi to na chwilę, a ja się jeszcze rozejrzę. Chcę zobaczyć, jakie mają filmy. Poszłam za Lulą do działu z płytami. – Mają niezły wybór – oceniła Lula. – Cały cykl „Debbie obrabia Dallas” i „Napaleni mali ludzie”. I mój ulubiony, „Wielcy chłopcy”. Widziałaś? Pokręciłam przecząco głową. – Musisz to obejrzeć. To zupełnie zmieni twoje życie. Kupię ci „Wielkich chłopców”. – Nie trzeba, ja nie... – To prezent ode mnie. – Wcisnęła mi DVD do ręki. – Trzymaj, ja się jeszcze rozejrzę. – Mamy pracować – przypomniałam jej. – Pamiętasz, przyszłyśmy tu zatrzymać Caroline Scarzolli? – Niby tak, ale ona stoi tam, za ladą, i nie wygląda, żeby się gdzieś wybierała. Wygląda dokładnie tak, jak na zdjęciu. Na pewno ma perukę. Nie wygląda ci to na perukę? Caroline skończyła siedemdziesiąt dwa lata, a przynajmniej taką informację znalazłam w umowie o kaucję. Miała skórę jak aligator i utlenione włosy, utapirowane na kształt ula, czy może raczej szczurzego gniazda. Jeśli to była peruka, to Caroline została oszukana, nawet jeśli zapłaciła grosze. Ubrana była w ortopedyczne buty, kabaretki i obcisłą elastyczną mini, a do tego skąpy top, który odsłaniał mnóstwo pomarszczonego dekoltu. Na oko Caroline paliła trzy paczki papierosów dziennie i sypiała w łóżku opalającym. Zerknęłam na zegarek. – No dobra, widzę, że aż się palisz, żeby dokonać zatrzymania. To może ja zapłacę, a wtedy przekażesz jej złe wieści. – Stoi. Lula zabrała swój wibrator i DVD do kasy i podała Caroline kartę kredytową. – Mamy promocję na wibratory, dwa w cenie jednego – powiedziała Caroline. – Nie chce pani wybrać drugiego? – Słyszałaś? – ucieszyła się Lula. – Dwa w cenie jednego. Idź wybierz sobie dildo. – Ja nie potrzebuję... – Dwa w cenie jednego! – powtórzyła Lula z naciskiem. – Wybierz jedno, na litość boską! Ile razy w życiu masz okazję dostać darmowy wibrator?! Wzięłam pierwszy z brzegu i podałam Luli. – To prawdziwe śliczności – stwierdziła Caroline. – Ma pani dobry gust. To dokładna replika jednego z gwiazdorów kina dla dorosłych, Herberta Ogiera. Waży dwa i pół kilo i to pełna guma. Jeden z niewielu modeli nieobrzezanych. Jest też edycja kolekcjonerska, w czerwonym aksamitnym woreczku do przechowywania. Lula odzyskała swoją kartę kredytową i zebrała zakupy. – No dobra – powiedziała do mnie. – Rób swoje. Podałam Caroline wizytówkę i wyklepałam bzdety o ponownym wykupieniu za kaucją. – A kto będzie pilnował sklepu, jeśli teraz wyjdę? – spytała. – Możesz po kogoś zadzwonić? – Po kogo niby? Moją dziewięćdziesięcioletnią matkę?! – Za dużego ruchu tu nie masz – stwierdziłam. – Kochanieńka, właśnie sprzedałam gówna za sto dolców. – Sprzedałaś Luli! – Taa – powiedziała Caroline głębokim głosem palacza. – Życie jest piękne.

– Nie jest aż tak dobre – zaprzeczyłam. – Musisz iść ze mną, i to teraz. – No dobrze, tylko coś wezmę. – I zanurkowała za ladę. – Co takiego? – zainteresowałam się. Caroline pojawiła się z ogromnym shotgunem w dłoniach. – Taką wielką pukawkę – powiedziała. – Właśnie to. Zabierajcie wibratory i maszerujcie do wyjścia. Lula i ja szybciutko wyszłyśmy ze sklepu i wskoczyłyśmy do firebirda. – Popatrz na to od jaśniejszej strony. Dostałaś dildo za darmo. I superfilm. Wszystkiego najlepszego na wcześniejsze urodziny. – Nie potrzebuję wibratora. – Oczywiście, że potrzebujesz. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. A ten cały Herbert ma swoją wagę. Możesz go użyć jako odbijacza do drzwi, przycisku do papierów albo ozdobić go mrugającymi lampkami na święta. – Potrzebuję NS-ów. Vinnie nie jest jedynym w kłopotach finansowych. Potrzebuję pieniędzy na czynsz. – Zaczęłam grzebać w teczkach. – Muszę podzwonić. Posprawdzać, gdzie kto pracuje. Sprawdzić, czy to są aktualne adresy. Wracajmy do biura. – No i gdzie mam niby zaparkować?! – irytowała się Lula. – Ludzie nie powinni parkować tu na tyłach. To jest parking dla naszej firmy. Powinnyśmy wezwać policję. – Objechała kwartał i zaczęła szukać miejsca przy ulicy. – Przysięgam, nie widziałam jeszcze takiej ilości samochodów. W salonie piękności mają chyba bal. – Carmen nie ruszyła się z miejsca – stwierdziłam. Lula zerknęła w bok. – Się okopała. Komandos naprawdę ją wkurwił. Nadal nie mogłam uwierzyć w historię Carmen. Nie mogłam sobie wyobrazić żonatego Komandosa. Ani Komandosa czyszczącego komuś konto w banku. Komandos poruszał się może na granicy prawa, ale trzymał się swojego kodeksu moralnego. I z tego, co wiedziałam, nie brakowało mu pieniędzy. Sprawdziłam komórkę, upewniając się, że jest włączona i nie przegapiłam żadnego połączenia. – Nadal się do ciebie nie odezwał? – spytała Lula. – Nie. Pewnie się gdzieś zaszył. Nie było go dopiero od dwudziestu czterech godzin. Za wcześnie, by się martwić. Ale i tak się martwiłam. Wszystko to było zbyt dziwaczne. Lula zaparkowała firebirda dwa wozy za moim mini i poszłyśmy do biura, przy czym kątem oka sprawdzałam, czy aby w oknie SUV-a nie pojawi się lufa pistoletu. W biurze zastałyśmy pełno ludzi. – Co, do cholery? – zdziwiła się Lula, przepychając się do biurka Connie. Connie próbowała rozmawiać z ludźmi tłoczącymi się bezpośrednio nad nią. – Dałam ogłoszenie do prasy, że szukamy kogoś na stanowisko agenta firmy poręczycielskiej – wyjaśniła. – I to jest reakcja. A telefon się urywa. Musiałam włączyć automatyczną sekretarkę, żeby jakoś to wyprostować. – Normalnie jakby wypuścili ich z domu wariatów – stwierdziła Lula. – Co to są za ludzie? Wyglądają jak statyści z filmu. Jak ten łowca nagród z telewizji, tylko że ci tutaj mają lepsze fryzury. Mówię ci, tego gościa z telewizji powinni zaprowadzić do dobrego fryzjera. Connie podała mi notatnik i długopis. – Ty bierzesz tamtą część biura, ja tę. Spisuj nazwiska, numery telefonów i jakieś informacje o poprzednich miejscach pracy, a potem powiedz im, że się odezwiemy. Każdego, kto