RAZ
Trenton w lipcu jest jak wielki piec do pizzy. Gorące,
duszne i aromatyczne.
Ponieważ nie chciałam, by ominęły mnie letnie doznania,
otworzyłam dach mojej hondy CRX. Brązowe włosy związałam
w koński ogon, pęd powietrza natomiast zmienił loki w
ogromny skołtuniony pompon. Słońce przypiekało mi ciemię i
czułam, jak pot skrapla się pod sportowym stanikiem z
czarnego spandeksu. Dotego założyłam pasujące spandeksowe
spodenki i zbyt obszerny bezrękawnik z logo Trenton
Thunders, drużyny baseballowej z Jersey. Strój był świetny,
miał tylko jedną wadę, nie było gdzie wetknąć
trzydziestkiósemki.
A to oznaczało, że będę musiała pożyczyć broń, żeby
zastrzelić mojego kuzyna i chlebodawcę.
Zaparkowałam przed firmą poręczycielską Vinniego,
wyskoczyłam z wozu, kilkoma wielkimi krokami pokonałam
chodnik i z rozmachem otworzyłam drzwi do biura.
- Gdzie on jest? Gdzie jest ta żałosna podróba ludzkiej istoty?
- Oho - odezwała się Lula zza kartoteki. - Uwaga, zły
nosorożec.
Lula jest byłą prostytutką, zatrudnioną w firmie do
porządkowania akt. Czasem, kiedy łapię zbiegów, jeździ ze mną
jako wsparcie. Gdyby ludzie byli samochodami, Lula z
pewnością byłaby wielkim czarnym packardem, model z
pięćdziesiątego trzeciego, z grillem chromowanym na wysoki
połysk, wielkimi reflektorami i warkotem godnym kundla
pilnującego złomowiska. Skoncentrowana siła. Żadnych szans
na zaparkowanie w niewielkiej przestrzeni.
Connie Rosolli, szefowa biura, wychyliła się zza swojego
biurka. Connie niepodzielnie rządziła we frontowym
pomieszczeniu, gdzie przyjaciele i krewni przestępców zjawiają
się, by błagać o forsę na kaucję. Na tyłach, w swoim osobistym
gabinecie, mój kuzyn Vinnie marszczył freda i konwersował ze
swoim bukmacherem.
- Słuchaj - powiedziała Connie - wiem, że jesteś wkurzona na
maksa, ale to nie była moja decyzja. Na twoim miejscu
skopałabym tę zboczoną dupę twojego kuzyna, żeby do końca
życia mnie popamiętał.
Odgarnęłam pasemko włosów, które wymknęło się z kucyka i
łaskotało mnie po twarzy.
- Skopanie dupy mi nie wystarczy. Myślę, że go zastrzelę.
- Tak zrób - zachęciła mnie Lula.
- Właśnie - poparła ją Connie. - Zastrzel go.
Lula obrzuciła mój strój uważnym spojrzeniem.
- Potrzebujesz gnata? Bo jakoś nie widzę, żebyś go miała pod
tym obcisłym spandeksem. - Zadarła koszulkę i wyciągnęła
swoją trzydziestkęósemkę zza paska jeansów z obciętymi
nogawkami. - Możesz użyć mojej. Tylko uważaj, mocno
podrzuca.
- Chyba nie chcesz takiej zabawki na kapiszony - wtrąciła się
Connie, otwierając szufladę. - Mam czter- dziestkępiątkę.
Czterdziestkąpiątką można zrobić ładną dużą dziurę.
Lula poszła po torebkę.
- Moment, moment. Jeśli tego chcesz, to ja ci dam dużego
gnata. Mam magnum czterdzieści cztery naładowane amunicją
grzybkującą. To potrafi narobić prawdziwych zniszczeń,
rozumiesz? Jak zrobi dziurę, będziesz mogła przejechać przez
nią volkswagenem.
- Z tym strzelaniem to był taki żart - powiedziałam.
- A to szkoda - skwitowała Connie.
Lula włożyła pistolet za pasek szortów.
- Taa, zajebiście rozczarowujące.
- Więc gdzie on jest?
Vinnie! - wrzasnęła Connie. - Stephanie do ciebie!
Drzwi się otworzyły i Vinnie wystawił głowę na zewnątrz.
-Co?
Mój kuzyn ma metr siedemdziesiąt, wygląda jak łasica, myśli
jak łasica, śmierdzi jak francuska dziwka i kiedyś był
zakochany w kaczce.
- Już ty wiesz co! - wrzasnęłam, zaciskając pięści. - Joyce
Barnhardt, ot co! Babcia była w salonie piękności i usłyszała, że
zatrudniłeśjoyce Barnhardt do zbierania informacji o NS-ach.
- No i co to za afera? Zatrudniłem Joyce Barnhardt.
- Joyce Barnhardt pracuje jako wizażystka w Macy’s!
- A ty kiedyś sprzedawałaś damskie majteczki.
- To zupełnie coś innego. Zmusiłam cię szantażem, żebyś mi
dał pracę.
- Właśnie. Więc o co ci właściwie chodzi?
- Dobra! - wrzasnęłam. - Tylko trzymaj ją z dala ode mnie.
NIENAWIDZĘ Joyce Barnhardt!
I wszyscy wiedzą dlaczego. Kiedy byłam we wrażliwym wieku
lat dwudziestu, po niespełna roku małżeństwa,
przyłapałamjoyce na stole w jadalni, bawiącą się z moim
mężem w „schowaj salami”. Razem chodziłyśmy do szkoły,
gdzie Joyce produkowała plotki, łgała jak z nut, niszczyła
przyjaźnie i zaglądała pod drzwiami w ubikacji, żeby zobaczyć,
jakie majtki nosiły dziewczyny.
Była tłustym dzieciakiem z potężną wadą zgryzu. Wadę udało
się skorygować, a zanim skończyła piętnaście lat, schudła tak,
że wyglądała jak Barbie na sterydach. Rudy kolor jej włosów
był chemicznie uwydatniony, loki starannie utapirowane,
paznokcie długie i polakierowane, usta zrobione na wysoki
połysk, oczy obwiedzione granatową liniówką, a rzęsy ciężkie
od tuszu w tym samym kolorze. Jest ode mnie niższa jakieś
dwa i pół centymetra, dwa i pół kilo grubsza i biust ma większy
o jakieś dwa i pół rozmiaru. Ma jeszcze trzech byłych mężów.
Żadnych dzieci. Plotka głosi, że uprawiała seks z dużymi psami.
Joyce i Vinnie byliby parą idealną. Niestety, Vinnie jest już
żonaty z absolutnie miłą kobietą, która, tak się złożyło, jest
córką Harryego Młota. Harry Młot pracuje jako „egzekutor” i
spędza mnóstwo czasu z facetami, którzy noszą fedory i czarne
prochowce.
- Po prostu rób swoją robotę - zakończył Vinnie. - Bądź
zawodowcem. - Skinął na Connie. - Daj jej coś. Tę nową
sprawę.
Connie wzięła z biurka tekturową teczkę.
- Maxine Nowicki. Oskarżona o kradzież samochodu swego
byłego chłopaka. Kaucję wpłaciła przez nas, a potem nie
pojawiła się na rozprawie wstępnej.
Dzięki uiszczeniu kaucji Nowicki mogła opuścić areszt,
powrócić na łono społeczeństwa i na wolności oczekiwać
procesu. Jednak nie stawiła się w sądzie. Czyli, w slangu
łowców nagród, została NS-em.
To uchybienie prawnej etykiecie zrobiło z Maxine Nowicki
przestępcę, a mojego kuzyna zaniepokoiło, bo sąd w każdej
chwili mógł zatrzymać jego forsę.
Jako agent do spraw windykacji poręczeń powinnam teraz
znaleźć Nowicki i oddać w ręce sprawiedliwości. Jeśli zadanie
wypełnię w stosownie krótkim czasie, dostanę dziesięć procent
kaucji wpłaconej za Maxine. Niezły pieniądz, biorąc pod uwagę,
że cała sprawa była wynikiem kłótni rodzinnej. I raczej nie
podejrzewałam Nowicki o chęć odstrzelenia mi głowy czter-
dziestkąpiątką naładowaną pociskami grzybkującymi.
Zaczęłam przeglądać dokumenty, które zawierały umowę o
poręczenie, fotografię i kopię policyjnego raportu.
- Wiesz, co bym zrobiła? - odezwała się Lula. - Pogadałabym
z jej chłopakiem. Facet wkurwiony na tyle, by wysłać własną
babkę do więzienia, będzie też na tyle wkurwiony, by na nią
teraz donieść.
Też tak myślałam. Odczytałam głośno dane z teczki:
- Edward Kuntz. Biały, kawaler. Wiek dwadzieścia siedem.
Mieszka przy Muffet Street pod siedemnastym. Tu jest
napisane, że to kucharz.
Zaparkowałam przed domem Kuntza, zastanawiając się, jaki
właściwie jest ten facet. Dom miał białe szalowanie, okna
obwiedzione błękitną farbą i mandarynkowe drzwi. Była to
połowa zadbanego bliźniaka z maleńkim podwóreczkiem.
Niemal metrowej wysokości figura Dziewicy Marii, ubranej w
błękitną szatę, stała sobie na idealnie wystrzyżonym kawałku
trawnika. Drzwi do drugiej części bliźniaka zdobiło rzeźbione
serduszko w wianuszku stokrotek informujące ewentualnych
gości, że tam mieszkają Glickowie. Część domu należąca do
Kuntza była pozbawiona ozdób.
Chodnikiem podeszłam do ganku wyłożonego zieloną
wykładziną i zadzwoniłam. Drzwi się uchyliły i wyjrzał zza nich
spocony, atletycznie zbudowany i na wpół nagi mężczyzna.
-Co?
- Eddie Kuntz?
-No?
Podałam mu wizytówkę.
- Stephanie Plum. Jestem agentem do spraw windykacji
poręczeń i szukam Maxine Nowicki. Miałam nadzieję, że
mógłby mi pan pomóc.
- No pewnie, że mógłbym. Zabrała mi wóz. Uwierzy pani? -
Zarośniętym podbródkiem kiwnął w stronę krawężnika. - Tam
stoi. Ma szczęście, że go nie porysowała. Gliniarze ją
zatrzymali, jak jechała nim przez miasto, i oddali mi wóz.
Zerknęłam przez ramię. Biały chevy blazer. Świeżo umyty.
Niemal miałam ochotę sama go ukraść.
- Mieszkaliście razem?
- No, przez jakiś czas. Tak ze cztery miesiące. A potem była ta
kłótnia i zanim się obejrzałem, zniknęła z moim samochodem.
Właściwie to nie chciałem, żeby ją aresztowali... Po prostu
chciałem odzyskać wóz. Dlatego zadzwoniłem na policję.
Chciałem odzyskać wóz.
- Wie pan, gdzie ona może teraz być?
- Nie. Chciałem się z nią skontaktować, żeby wszystko
załagodzić, ale nie mogłem jej znaleźć. Rzuciła robotę w
restauracji i nikt jej od tamtego czasu nie widział. Wpadłem do
niej parę razy, ale nikogo nie było w domu. Próbowałem
dzwonić do jej matki, a nawet do kilku z jej koleżanek. Ale nikt
nic nie wiedział. Niby mogły kłamać, ale nie sądzę. - Mrugnął. -
Mnie kobiety nie okłamują, wie pani, co mam na myśli.
- Nie - powiedziałam. - Zupełnie nie wiem.
- Nie chcę się przechwalać, ale mam sposób na kobiety.
- Uhm. - To pewnie ten gryzący aromat. Albo te
napompowane sterydami mięśnie, z którymi wyglądał, jakby
pilnie potrzebował stanika. Albo to, że nie był w stanie
prowadzić rozmowy bez drapania się raz po raz po jajach.
- Więc co mogę dla pani zrobić? - spytał.
Pół godziny później wyszłam, trzymając listę wszystkich
krewnych i znajomych Maxine. Wiedziałam, do jakiego banku
chodziła i gdzie kupowała sobie coś mocniejszego, a gdzie
jedzenie, w której pralni czyściła ciuchy, u którego fryzjera
robiła włosy. Kuntz obiecał zawiadomić mnie, gdyby natknął
się na Maxine, a ja obiecałam mu się odwzajemnić, gdybym
natknęła się na coś interesującego w tej sprawie. Oczywiście
cały czas trzymałam za plecami skrzyżowane palce, nie za-
mierzałam dotrzymywać obietnicy. Jakoś tak podejrzewałam,
że ten sposób na kobiety Kuntza sprawiał, że z wrzaskiem
uciekały jak najdalej.
Eddie stał na ganku i patrzył, jak wsiadam do samochodu.
- Słodki - zawołał. - Lubię, kiedy laska jeździ takim
sportowym samochodzikiem.
Posłałam mu uśmiech, który bardzo przypominał grymas.
Kupiłam hondę CRX W lutym, skuszona świeżutkim i lśniącym
lakierem oraz licznikiem wskazującym zaledwie niecałe
dwadzieścia tysięcy kilometrów przebiegu. Stan niemal
fabryczny, zapewniał mnie właściciel. Prawie nieużywany. I
była to w pewnym stopniu prawda. Licznik był prawie
nieużywany w stanie niemal fabrycznym. Nie żeby miało to
jakieś większe znaczenie. Cena była odpowiednia, a ja świetnie
wyglądałam za kierownicą tego samochodu. Ostatnio na rurze
wydechowej zrobiła się wżera wielkości dziesię- ciocentówki,
ale gdy puszczałam sobie nieco głośniej Metallikę, to prawie nie
słyszałam hałasu, jaki robił tłumik. Aczkolwiek pewnie
zastanowiłabym się dwa razy nad kupnem tego wozu, gdybym
wiedziała, że Kuntz uzna go za słodki.
Pierwszy przystanek zrobiłam w Srebrnym Dolarze. Maxine
pracowała w tej knajpie siedem lat i według dokumentów było
to jej jedyne źródło dochodów.
Srebrny Dolar działał dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Serwowano tu dobre jedzenie w solidnych porcjach, więc
zawsze większość stolików była zajęta przez otyłych smakoszy i
oszczędnych seniorów. Rodziny grubasów opróżniały talerze do
czysta, a staruszkowie wynosili resztki w torbach... kawałeczki
masła, bułeczki, torebeczki z cukrem, niedojedzone kawałki
łupa- cza smażonego na głębokim oleju, surówki colesław,
owoce i nasiąknięte tłuszczem frytki. Jednak, porcja ze
Srebrnego Dolara mogła starczyć przeciętnemu emerytowi i na
trzy dni. Knajpa mieściła się w okręgu Hamilton, przy ulicy
pełnej dyskontów spożywczych i niewielkich pasaży
handlowych. Dochodziło południe i klienci Dolara zaspokajali
głód hamburgerami i kanapkami. Przedstawiłam się kobiecie
za kasą i spytałam ją o Maxine.
- Nie mogę uwierzyć, że Maxine wpadła w takie kłopoty -
powiedziała mi tamta. - Była odpowiedzialna. Naprawdę
można było na niej polegać. - Wyrównywała stosik kart. - Cała
ta sprawa z samochodem! - Wywróciła oczami. - Mnóstwo razy
Maxine przyjeżdżała tym wozem do pracy. Chłopak dawał jej
kluczyki. A potem ni z tego, ni z owego kazał ją aresztować za
kradzież. Mężczyźni! - Prychnęła z pogardą.
Cofnęłam się, by pozwolić jakiejś parze na uiszczenie
rachunku, a kiedy już zgarnęli swoje gratisowe mię- tówki,
zapałki i wykałaczki i wyszli z lokalu, wróciłam do kasjerki.
- Maxine nie pojawiła się w sądzie na rozprawie wstępnej.
Czy mówiła coś, co sugerowało, że zamierza wyjechać z miasta?
- Mówiła, że wybiera się na wakacje, i wszyscy uważaliśmy, że
sobie na nie zasłużyła. Jak tu pracowała przez siedem lat, to
jeszcze nigdy nie wzięła urlopu.
- Kontaktowała się z kimś po tym, jak odeszła?
- Nie wiem nic na ten temat. Może z Margie. Zawsze brały tę
samą zmianę. Od czwartej od dziesiątej. Jak chce pani
porozmawiać, to najlepiej tak koło ósmej.
O czwartej mamy tu niesamowity tłok, klienci przychodzą na
specjalny zestaw dla rannych ptaszków. Ale o ósmej robi się
luźniej.
Podziękowałam kasjerce i wróciłam do hondy. Następny
przystanek: mieszkanie Maxine Nowicki. Zgodnie z tym, co
mówił Kuntz, Nowicki mieszkała z nim przez cztery miesiące,
ale nie zdążyła się tak naprawdę wyprowadzić ze swojego
mieszkania. Znajdowało się niecałe pół kilometra od Srebrnego
Dolara, Nowicki mieszkała tam przez sześć lat, a przynajmniej
taką informację podała w dokumentacji poręczenia.
Wcześniejsze adresy też były lokalne. Maxine Nowicki była
dziewczyną z Trenton aż po koniuszki tlenionych na platynowy
blond włosów z ciemnymi odrostami.
Maxine mieszkała na osiedlu piętrowych domków z
czerwonej cegły, wzniesionych na wysepkach wysuszonej trawy
rozmieszczonych wokół asfaltowych parkingów. Mieszkanie
znajdowało się na piętrze, ale drzwi wejściowe były na parterze.
Żadnych szans na zaglądanie w okna. Wszystkie lokale na
piętrze miały małe balkoniki, ale musiałabym znaleźć jakąś
drabinę, żeby się na nie dostać. Coś mi mówiło, że kobieta na
drabinie mogłaby wyglądać nieco podejrzanie.
Zdecydowałam się więc działaćjawnie i zapukać do drzwi.
Jeśli nikt mi nie otworzy, zawsze mogę poprosić dozorcę o
pomoc. Nie raz i nie dwa dozorca wpuszczał mnie do
mieszkania zbiega, szczególnie wtedy, gdy zmyliła go moja
fałszywa odznaka. Stanęłam przed dwiema parami frontowych
drzwi, jedne prowadziły do mieszkania na parterze, drugie do
mieszkania na piętrze. Nazwisko przy dzwonku do górnego
lokalu brzmiało Nowicki, do dolnego - Pease.
Zadzwoniłam do drzwi Maxine i niemal natychmiast
otworzyły się te prowadzące do mieszkania jej sąsiadki.
Wyjrzała zza nich starsza pani.
- Maxine nie ma w domu.
- Pani Pease? - upewniłam się.
- Owszem.
- Jest pani pewna, że jej nie ma?
- Gdyby była, tobym wiedziała. Tak myślę. W tych tanich
mieszkaniach wszystko słychać. Gdyby była w domu, tobym
usłyszała jej telewizor. Albo że się kręci. A poza tym już dawno
by wpadła odebrać pocztę.
Aha! Ta kobieta odbierała pocztę Maxine, może miała też
klucze do jej mieszkania.
- No tak, ale przypuśćmy, że przyszła do domu późno i nie
chciała pani budzić - podsunęłam. - A potem przypuśćmy, że
miała udar.
- To mi nie przyszło do głowy.
- Możliwe, że leży tam na górze, walcząc o ostatni dech.
Kobieta podniosła oczy, jakby mogła wzrokiem przenikać
ściany.
- Hmmm...
- Ma pani klucz?
- No tak, ale...
- A rośliny? Podlewała pani jej kwiaty?
- Nie prosiła o to.
- Może powinnyśmy tam zajrzeć. Tak tylko, żeby upewnić się,
że wszystko jest w porządku.
- A pani jest przyjaciółką Maxine?
- Słowo. - Uniosłam dwa palce jak do przysięgi.
- No sprawdzić chyba nie zaszkodzi. Zaraz przyniosę klucz,
mam go w kuchni.
No dobra, trochę zełgałam. Ale to nie było bardzo złe
łgarstwo, bo przecież skłamałam w dobrym celu. Poza tym
rzeczywiście mogła leżeć martwa w łóżku. A jej rośliny -
umierać z pragnienia.
- No i jest - powiedziała pani Pease, machając kluczem.
Włożyła go zaraz w zamek i przekręciła. Mieszkanie Maxine
stanęło otworem.
- Halo-o - zawołała tym nieco drżącym głosem starszej pani. -
Jest tam kto?
Nikt nie odpowiedział, więc wspięłyśmy się na schody.
Stanęłyśmy w niewielkim przedpokoju i zajrzałyśmy do salonu-
jadalni.
- Gospodyni z niej marna - stwierdziła pani Pease.
Umiejętności w zakresie prowadzenia domu nie miały nic
wspólnego z tym, co widziałyśmy. Mieszkanie zostało
przewrócone do góry nogami. To nie był rezultat walki, bo nic
się nie rozbiło. Ale też nie był to bałagan zrobiony na pięć
minut przed wyjściem. Poduchy z kanapy leżały na podłodze,
drzwiczki kredensu stały otworem, szuflady wyciągnięto i
opróżniono, odwracając do góry dnem. Taki sam bałagan
odkryłam w łazience i sypialni. Ktoś tu czegoś szukał.
Pieniędzy? Prochów? Jeśli był to rabunek, to wyjątkowo
specyficzny, bo telewizor i odtwarzacz zostały na miejscu.
- Ktoś przeszukał to mieszkanie - powiedziałam do pani
Pease. - Dziwię się, że nie słyszała pani, jak ktoś wywalał te
szuflady.
- Gdybym była w domu, to na pewno bym słyszała. To
musiało być wtedy, kiedy wyszłam na bingo. Chodzę w każdą
środę i piątek. I nie wracam do domu przedjede- nastą. Sądzi
pani, że powinnyśmy to zgłosić na policję?
- Teraz to już niewiele da. - Poza tym, że policja się dowie, że
byłam w mieszkaniu Maxine, i to nie do końca legalnie. -
Nawet nie wiemy, czy cokolwiek zginęło. Chyba lepiej
poczekać, aż wróci Maxine i sama to zgłosi.
Nie zauważyłyśmy żadnych kwiatów, które potrzebowałyby
podlewania, więc na paluszkach wycofałyśmy się na schody, a
potem starannie zamknęłyśmy za sobą drzwi.
Dałam pani Pease wizytówkę i poprosiłam o telefon, w razie
gdyby zobaczyła coś podejrzanego. Uważnie obejrzała kartonik.
- Łowca nagród - zdziwiła się.
- Kobieta robi, co musi, żeby na siebie zarobić.
Pani Pease podniosła wzrok znad mojej wizytówki.
- No tak.
Zerknęłam w stronę parkingu.
- Z tego, co wiem, Maxine ma starego fairlanea, a tu go nie
widzę.
- Wyjechała nim - wyjaśniła pani Pease. - To był stary grat.
Zawsze coś się w nim psuło, ale ona załadowała do niego
walizkę i odjechała.
- Mówiła dokąd?
- Na wakacje.
- Tylko tyle?
- Tak - potwierdziła pani Pease. - Tylko tyle. Zazwyczaj
Maxine była naprawdę rozmowna, ale tym razem nic nie
powiedziała. Spieszyła się i nic nie mówiła.
Matka Maxine mieszkała przy Howser Street. To ona
pożyczyła pieniądze na kaucję, pod zastaw swojego domu. Na
pierwszy rzut oka taka umowa wyglądała jak solidna inwestycja
firmy poręczycielskiej, czyli mojego kuzyna Vinniego. W
rzeczywistości eksmisja lokatora z takiej nieruchomości była
naprawdę paskudną robotą, a do tego raczej nie przysparzała
firmie sympatyków wśród lokalnej społeczności.
Odszukałam Howser Street na mapie. Północne Trenton.
Zawróciłam więc i, dotarłszy na miejsce, odkryłam, że pani
Nowicki mieszka zaledwie dwie przecznice od Eddiego Kuntza.
Ta sama okolica dobrze utrzymanych domów, z tym że ten
należący do pani Nowicki stanowił wyjątek. Był ruiną. Farba
obła- ziła z niego płatami, dachówki się kruszyły, ganek zapadł,
podwórko na tyłach było właściwie kawałkiem udeptanej ziemi,
a nie trawnikiem. Kobieta w szlafroku, która mi otworzyła,
najlepsze lata miała już stanowczo za sobą. Było wczesne
popołudnie, a pani Nowicki sprawiała wrażenie, jakby dopiero
co wstała z łóżka. Wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat, a jej
twarz nosiła wyraźne ślady nadużywania alkoholu i
rozczarowania życiem. I resztki makijażu z poprzedniego dnia.
Jej głos miał to charakterystyczne brzmienie, jakie gwarantują
dwie paczki papierosów dziennie, a oddech przesycony był
alkoholem.
- Pani Nowicki?
- Aha.
- Szukam Maxine.
- Jesteś przyjaciółką Maxie?
Podałam jej wizytówkę.
- Jestem z firmy Vincenta Pluma. Maxine nie stawiła się w
sądzie. Usiłuję ją znaleźć, żebyśmy mogli ustalić termin nowej
rozprawy.
Pani Nowicki uniosła starannie wyrysowaną brew.
- Jesteś łowcą nagród i polujesz na moją dziewczynkę.
- Wie pani, gdzie ona jest?
- Nie powiedziałabym, nawet gdybym wiedziała.
- Ten dom jest zastawem za kaucję, jeśli Maxine nie wróci,
może go pani stracić.
- To by była prawdziwa tragedia mruknęła, przeszukując
kieszenie bawełnianego szlafroka, póki z jednej nie wyciągnęła
paczki koolsów. - Przegląd Architektoniczny chce koniecznie
zrobić tu zdjęcia na rozkładówkę, ale jakoś nie mogę znaleźć
czasu. - Wetknęła papierosa w usta i zapaliła. Zaciągnęła się
głęboko i spojrzała na mnie poprzez obłok dymu. - Jestem
winna skarbówce podatek za pięć ostatnich lat. Chcecie zabrać
ten dom - musicie się ustawić w kolejce.
Czasami ludzie nie stawiają się na rozprawie wstępnej, bo
próbują udawać, że ich życie nie wylądowało właśnie w kiblu,
mają nadzieję, że całe zamieszanie się skończy, jeśli tylko
zignorują wezwanie do sądu. Początkowo sądziłam, że Maxine
jest właśnie taką osobą. Jakoś dotąd nie obrała kariery
kryminalisty, a i te zarzuty nie były poważne. Nie miała
powodu, żeby uciekać.
Teraz już nie byłam taka pewna. Miałamjakieś takie
nieprzyjemne przeczucia odnośnie tej sprawy. Mieszkanie
Maxine zostało przetrząśnięte, a po rozmowie z jej matką
byłam przekonana, że Maxine nie chce być znaleziona.
Wróciłam do samochodu i doszłam do wniosku, że moje
zdolności dedukcyjne znacznie się zwiększą, jeśli zjem pączka.
Pojechałam więc przez miasto na Hamilton i zaparkowałam
pod Słodkim Ciasteczkiem.
W szkole średniej dorabiałam sobie w Słodkim Ciasteczku.
Cukiernia nie zmieniła się zbytnio od tamtych czasów. To samo
biało-zielone linoleum na podłodze. Te same lśniące witryny z
włoskimi ciastkami, ekierkami z czekoladową posypką,
napoleonkami, świeżym chlebem i kawową babką biszkoptową.
Ten sam radosny zapach świeżych pączków i cynamonu.
Lennie Smulen- ski i Anthony Zuck wyczarowują te pyszności
na zapleczu w ogromnych stalowych piekarnikach i rynienkach
z wrzącym olejem. Chmury przesianej mąki i cukru pudru
unoszą się nad blatami i bielą podłogę. I dzień po dniu smalec
wędruje z wielkich przemysłowych kadzi wprost w lokalne
biodra.
Kupiłam sobie dwa pączki z budyniem i dołożyłam garść
serwetek. A kiedy wyszłam z cukierni, zobaczyłam Joego
Morellego opartego o mój samochód. Znałam Morellego przez
całe życie. Najpierw był lubieżnym dzieciakiem, potem
niebezpiecznym nastolatkiem. A w końcu, w wieku osiemnastu
lat, stał się facetem, którego słodkie słówka sprawiły, że
zdjęłam majtki. Położył mnie na podłodze za gablotą z
ekierkami i pozbawił dziewictwa. Teraz Morelli był gliniarzem i
jedynym sposobem, w jaki mógłby dostać się do moich majtek,
byłoby przyłożenie mi lufy do skroni. Pracował w oby- czajówce
i wyglądał, jakby wiedział sporo na ten temat z własnego
doświadczenia. Miał na sobie sprane lewisy i granatową
koszulkę. Jego włosy wymagały strzyżenia, a ciało było
doskonałe. Szczupłe, umięśnione. Miał najlepszy tyłek w
Trenton... może nawet na świecie. Pośladki, w których chciało
się zatopić zęby.
Nie żebym miała zamiar zasmakować w Morellim. Miał
irytujący zwyczaj pojawiać się znienacka w moim życiu,
frustrując mnie do obłędu, żeby potem oddalić się natychmiast
w stronę zachodzącego słońca. Nie mogłam specjalnie nic
poradzić na pojawianie się i odchodzenie w stronę
zachodzącego słońca. Ale mogłam coś zrobić z frustracją. Od
dnia dzisiejszego Morelli był pożądaniem niepożądanym.
Patrz, ale nie dotykaj - to było moje nowe motto. I byłabym
wdzięczna, gdyby trzymał swój język pod kontrolą.
Morelli uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Chyba nie zjesz tych pączków sama, co?
- Taki jest plan. Co tu robisz?
- Przejeżdżałem obok. Zobaczyłem twój samochód.
Pomyślałem, że przyda ci się pomoc przy tych pączkach z
kremem budyniowym.
- Skąd wiesz, że to pączki z kremem?
- Zawsze je kupujesz.
Ostatnio widziałam Morellego w lutym. W jednej minucie
trwaliśmy w zwarciu na mojej kanapie, a jego dłoń wędrowała
w górę mojego uda, a w następnej zabrzęczał mu pager i tyle go
widziałam. Przez kolejne pięć miesięcy. A teraz się pojawił... i
węszył w pobliżu moich pączków.
- Dawnośmy się nie widzieli - stwierdziłam.
- Pracowałem pod przykrywką.
Ta, jasne.
- Dobra. Mogłem zadzwonić - przyznał.
- Myślałam, że nie żyjesz.
Uśmiech nieco mu przybladł.
- Pobożne życzenia?
- Jesteś gnojem, Morelli.
Westchnął smutno.
- Nie zamierzasz się podzielić pączkami, prawda?
Wskoczyłam do samochodu, trzasnęłam drzwiami, ruszyłam
z piskiem. Zanim dotarłam do domu, zjadłam już oba pączki i
poczułam się znacznie lepiej. Moje myśli krążyły wokół Maxine
Nowicki. Była o pięć lat starsza od Kuntza. Matura. Dwa
małżeństwa. Bez dzieci. Fotografia w aktach prezentowała
rozmamła- ną blondynkę, drobną, z szopą włosów w stylu
Jersey, przesadnie wymalowaną. Uśmiechała się, mrużąc oczy
w słońcu. Na nogach miała dziesięciocentymetrowe szpilki i
czarne obcisłe spodnie, do tego luźny sweter z rękawami
podciągniętymi do łokci. Dekolt w szpic był na tyle głęboki,
bym mogła zobaczyć rowek między jej piersiami. Niemal się
spodziewałam, że na odwrocie zdjęcia znajdę napis: „Jeśli
chcesz się zabawić, zadzwoń do Maxine Nowicki”.
Pewnie zrobiła dokładnie to, co zapowiedziała. Pewnie miała
już dość stresu i wyjechała na urlop. Pewnie nie miałam co się
napinać, bo sama wróci do domu już niedługo.
Tylko co z tym mieszkaniem? Mieszkanie nie dawało mi
spokoju. To, co w nim zobaczyłam, jasno świadczyło, że Maxine
miała dużo większe problemy niż oskarżenie o kradzież
samochodu chłopaka. Najlepiej o tym nie myśleć. Kwestia
mieszkania tylko zaciemniała obraz sytuacji i zasadniczo nie
miała nic wspólnego z moją pracą. Ta była prosta. Znaleźć
Maxine. Doprowadzić do aresztu.
Zamknęłam samochód i ruszyłam przez parking. Z budynku
wyszedł w tym czasie pan Landowski. Ma osiemdziesiąt dwa
lata i jakimś cudem przez ten czas skurczyła mu się klatka
piersiowa, i to tak, że teraz zmuszony był zaciskać pasek od
spodni pod pachami.
- Ojej, co za upał. Oddychać nie mogę w tym skwarze. Ktoś
powinien coś z tym zrobić.
Uznałam, że tym kimś zapewne jest Bóg.
- To ten facet od pogody z porannych wiadomości.
Należałoby go ustrzelić. Jak mam wychodzić w taką pogodę. A
kiedy jest tak gorąco, to w supermarketach obniżają
temperaturę i jest za zimno. Gorąco - zimno, gorąco-zimno.
Mam od tego sraczkę.
Cieszyłam się z posiadania pistoletu. Kiedy już będę w wieku
pana Landowskiego, strzelę sobie w łeb. Od razu, gdy tylko
dostanę sraczki w supermarkecie. Tego nie zniosę. BUM! I
będzie po wszystkim.
Pojechałam windą na swoje piętro i weszłam do mieszkania.
Jedna sypialnia, jedna łazienka, salon i jadalnia w jednym,
kuchnia skończenie przeciętna, ale dla mnie odpowiednia,
niewielki korytarzyk z wieszakami na płaszcze, kapelusze i
kabury.
Mój chomik Rex biegał sobie w kołowrotku. Opowiedziałam
mu, jak spędziłam dzień, i przeprosiłam, że nie zostawiłam dla
niego ciastka. Wydawał się zawiedziony w temacie pączka, więc
przetrząsnęłam lodówkę i znalazłam parę winogron. Rex
przyjął je i zniknął w puszce po zupie. Zycie chomika jest
proste.
Poczłapałam do kuchni i sprawdziłam wiadomości na
sekretarce. „Stephanie, tu twoja matka. Nie zapomnij o
obiedzie. Będzie pyszny pieczony kurczak”.
Sobotni wieczór, a ja idę do rodziców. I to tak nie pierwszy
raz. Regularnie, co tydzień. Nie mam życia, jestem nolajfem.
Powlokłam się do sypialni, rzuciłam na łóżko i ob-
serwowałam, jak wskazówka minutowa biegnie dookoła tarczy,
aż nadszedł czas, żeby iść do rodziców. Jedzą o szóstej. Co do
minuty. Taka jest kolej rzeczy. Obiad o szóstej albo twoje życie
obróci się w gruzy.
Rodzice mieszkają w wąskim bliźniaku na wąskiej działce
przy wąskiej ulicy w mieszkalnej części Trenton zwanej
Grajdołem. Kiedy przyjechałam, matka już czekała na mnie w
drzwiach.
- Co to za strój? - spytała. - Nie masz na sobie ubrania. Jak
tak można?
- To jest kamizelka Thundersów - odpowiedziałam. -
Popieram lokalną drużynę baseballa.
Babcia Mazurowa wyjrzała zza pleców matki. Wprowadziła
się do moicb rodziców wkrótce po tym, jak dziadek udał się do
nieba jadać obiady z Elvisem. Babcia uważa, że jest w wieku, w
którym nie powinna się martwić konwenansami. Ojciec uważa,
że babka jest w wieku, w którym nie powinna żyć.
- Muszę sobie sprawić taki bezrękawnik - stwierdziła babcia.
- Założę się, że mężczyźni będą szli za mną przez całą ulicę, jeśli
się tak ubiorę.
- Stiva, przedsiębiorca pogrzebowy - mruknął mój ojciec zza
swojej gazety. - Ze swoją taśmą mierniczą.
Babcia wzięła mnie pod ramię.
- Mam dla ciebie niespodziankę. Tylko poczekaj, aż
zobaczysz, co ci przygotowałam!
W salonie gazeta opadła i zobaczyłam pytająco uniesione
brwi mojego ojca.
Matka się przeżegnała.
- Może powinnaś mi powiedzieć - zasugerowałam.
- To miała być niespodzianka, ale chyba możesz się już
dowiedzieć. Tym bardziej że on tu może być w każdej chwili.
W domu panowała cisza jak makiem zasiał.
- Zaprosiłam na obiad twojego chłopaka - oznajmiła babcia.
- Nie mam chłopaka!
- Teraz masz, wszystko zorganizowałam.
Okręciłam się na pięcie i ruszyłam do drzwi.
- Wychodzę.
- Nie możesz! - krzyknęła babcia. - On będzie naprawdę
rozczarowany. Długo rozmawialiśmy i powiedział, że nie
przeszkadza mu, że strzelasz do ludzi dla zarobku.
- Nie strzelam do ludzi dla zarobku! PRAWIE NIGDY nie strzelam
do ludzi! - Uderzyłam czołem w ścianę. - Nienawidzę randek w
ciemno. Randki w ciemno zawsze są fatalne.
- Nie może być gorszy od tego klauna, którego poślubiłaś -
stwierdziła babcia. - Po takiej klęsce może być tylko lepiej.
Miała rację. Moje krótkotrwałe małżeństwo było klęską. Ktoś
zapukał i wszyscy odwróciliśmy się, żeby spojrzeć, kto stoi po
drugiej stronie oszklonych drzwi.
- Eddie Kuntz! - wykrztusiłam zdławionym głosem.
- No - potwierdziła babcia. - Tak się nazywa. Dzwonił tu, bo
szukał ciebie, więc zaprosiłam go na obiad.
- Hej - powiedział Eddie przez moskitierę. Miał na sobie
koszulę z krótkim rękawem, rozpiętą do połowy piersi, spodnie
z zakładkami, mokasyny od Gucciego, bez skarpet. W dłoni
trzymał butelkę wina.
- Cześć - odpowiedzieliśmy chórem.
- Mogę wejść?
- No jasne, że możesz wejść - zapewniła go babcia. - Chyba
nie zostawimy takiego przystojniaka na progu!
Eddie wręczył babci butelkę.
- Proszę bardzo, ślicznotko.
Babcia zachichotała.
- No czy on nie jest wyjątkowy?
- Prawie nigdy nie strzelam do ludzi - powiedziałam. - PRAWIE
nigdy.
- Ja też - odpowiedział mi Eddie. - Nienawidzę niepotrzebnej
przemocy.
Cofnęłam się o krok.
- Przepraszam, muszę pomóc w kuchni.
Matka pospieszyła za mną.
- Nawet o tym nie myśl.
- O czym?
- Już ty dobrze wiesz. Nie wymkniesz się tylnymi drzwiami.
- On nie jest w moim typie.
Matka zaczęła napełniać miski i salaterki jedzeniem wyjętym
z pieca. Purée z ziemniaków, zielony groszek, czerwona
kapusta.
- Co z nim jest nie tak?
- Rozpiął za dużo guzików u koszuli.
- Może okazać się miłym chłopcem - powiedziała matka. -
Powinnaś dać mu szansę. Co cię to będzie kosztować? I co z
kolacją? Ten wyśmienity kurczak cały się zmarnuje. Co zjesz na
kolację, jeśli nie zjesz tutaj?
- Nazwał babcię ślicznotką!
Matka właśnie kroiła kurczaka. Wzięła pałkę i zrzuciła na
podłogę, trąciła stopą raz i drugi, a potem położyła na brzegu
półmiska.
- Proszę - powiedziała. - Damy mu to udko.
- Stoi.
- A na deser jest ciasto z kremem bananowym - dodała, żeby
przypieczętować swoje zwycięstwo. - Więc chyba będziesz
chciała zostać do końca.
Milcz, serce moje.
DWA
Zajęłam miejsce przy stole - obok Eddiego Kuntza.
- Chciałeś się ze mną skontaktować?
- No. Zgubiłem twoją wizytówkę. Gdzieś ją odłożyłem, a
potem nie mogłem znaleźć. Więc poszukałem numeru w
książce telefonicznej... tylko że trafiłem na twoich rodziców.
Też dobrze. Twoja babcia powiedziała mi, że nie masz faceta, a
ja akurat jestem wolny i nie mam nic przeciwko starszym
laseczkom. No więc to jest twój szczęśliwy dzień.
Laseczka uczyniła potężny wysiłek, żeby nie wbić mu widelca
w gałkę oczną.
- A o czym chciałeś ze mną porozmawiać?
- Maxine do mnie zadzwoniła. Powiedziała, że ma dla mnie
wiadomość i że ta wiadomość dotrze do mnie jutro pocztą
lotniczą. Powiedziałem jej, że jutro jest niedzieła, a w niedzielę
poczta nie pracuje, więc może od razu mi przekazać tę
wiadomość. Przez telefon. A ona mnie obrzuciła wyzwiskami. -
Zrobił minę, którajasno dawała do zrozumienia, że Maxine
zraniła jego uczucia, i to zupełnie bez powodu. - Bardzo
obraźliwymi - dodał.
- I tyle?
- Tyle. Jeszcze powiedziała, że będę się wił jak robak na
haczyku. I odłożyła słuchawkę.
Kiedy ciasto z kremem bananowym stanęło na stole,
siedziałam jak na rozżarzonych węglach. Maxine dzwoniła do
Kuntza, a zatem żyła. To dobrze. Niestety, wiadomość wysłała
mu pocztą lotniczą. Poczta lotnicza oznaczała dużą odległość.
To źle. Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że serwetka, którą
Eddie położył sobie na udach, zaczęła się poruszać, i to bez
żadnego udziału rąk Kuntza. W pierwszej chwili chciałam
wrzasnąć: „Wąż!” i strzelić. Ale to by chyba nie przeszło w
sądzie. Poza tym, mimo całej mojej niechęci do Eddiego, to w
pewnym stopniu umiałam się zidentyfikować z facetem,
któremu stawał na widok ciasta z kremem bananowym.
Pochłonęłam swoją porcję i rozprostowałam dłonie, strzelając
palcami. Prawie przypadkiem zawadziłam spojrzeniem o
zegarek.
- O rany, jak już późno!
Matka rzuciła mi zrezygnowane spojrzenie, które mówiło:
Przynajmniej tym razem wysiedziałaś do deseru, a ja wiem, że
w tym tygodniu choć raz zjadłaś porządny posiłek. I dlaczego
nie możesz być bardziej podobna do twojej siostry Valerie,
która wyszła za mąż, ma dwoje dzieci i umie upiec kurczaka?”
- Przepraszam, muszę uciekać - powiedziałam, wstając.
Kuntz znieruchomiał z widelcem w powietrzu.
- Co? Wychodzimy?
Przyniosłam z kuchni moją torebkę.
- JA wychodzę.
- On też wychodzi - zapewnił mnie ojciec i pochylił się nad
swoim kawałkiem ciasta.
- Było miło - stwierdziła babcia. - Nie poszło tak źle!
Kuntz podrygiwał za moimi plecami, kiedy otwierałam
samochód. Nadmiar energii. Tony Testosteron.
- Może byśmy gdzieś wyskoczyli na drinka?
- Nie mogę. Mam robotę. Muszę sprawdzić trop.
- Chodzi o Maxine? Mógłbym pojechać z tobą.
Usiadłam za kierownicą i przekręciłam kluczyk w stacyjce.
- To nie jest dobry pomysł. Ale dam ci znać, jeśli na coś
wpadnę.
Świecie, drżyj. Łowca nagród wkracza do akcji.
Kiedy dotarłam do miejsca pracy Maxine, lokal nie był pełny
nawet w połowie. Większość gości siedziała nad kawą. Za jakąś
godzinę pojawi się tu tłum młodszej klienteli - w poszukiwaniu
deseru lub na porcję frytek po kinie.
Nastąpiła zmiana personelu i za kasą siedziała kobieta, której
nie znałam. Przedstawiłam się i spytałam o Margie.
- Przykro mi - odpowiedziała tamta. - Margie nie przyszła
dziś do pracy. Zadzwoniła i powiedziała, że jest chora. Jutro też
jej może nie być.
Wróciłam do samochodu i zaczęłam grzebać w torbie,
szukając spisu krewnych i znajomych, który dostałam od
Kuntza. Przejrzałam listę w gasnącym świetle dnia. Była na niej
jedna Margie. Bez nazwiska, bez telefonu, a zamiast adresu
Kuntz napisał: „żółty dom na Barnet Street”. Dodał też, że
Margie jeździ czerwonym isuzu.
Gdy dotarłam na Barnet Street, słońce było już tylko cienką
szkarłatną smużką na horyzoncie, ale dojrzałam żółty dom i
czerwony samochód.
Kobieta z grubo obandażowaną ręką wyszła na próg, by
zawołać do domu kota, akurat w chwili, gdy szykowałam się do
parkowania przy krawężniku. Zauważyła mnie, złapała kota i
natychmiast zniknęła za drzwiami. Nie musiałam do nich
podchodzić, żeby słyszeć szczęk zasuw.
Przynajmniej była w domu. W głębi duszy obawiałam się, że
także zniknęła i teraz na spółkę z Maxine wynajmuje
mieszkanie w Cancun.
Zarzuciłam torbę na ramię, przybrałam twarz w przyjazny
uśmiech i pomaszerowałam krótkim, cementowym podjazdem.
Zapukałam do drzwi.
Uchyliły się na długość łańcucha.
-Tak?
Podałam jej wizytówkę.
- Stephanie Plum. Chciałabym porozmawiać z panią o
Maxine Nowicki.
- Przykro mi, nie mam nic do powiedzenia na temat Maxine.
I nie czuję się dobrze.
Zerknęłam przez szczelinę na zabandażowaną rękę, którą
przyciskała do piersi.
- Co się stało?
Popatrzyła na mnie pustymi oczami, twarz też miała bez
wyrazu. Najwyraźniej była nafaszerowana lekami.
- To był wypadek. Wypadek w kuchni.
- Kiepsko to wygląda.
Zamrugała.
- Straciłam palec. No, tak naprawdę to go nie straciłam. Leżał
na stole. Zabrałam go do szpitala i mi go przyszyli.
Wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz jej palca na
kuchennym stole. Przed oczami zatańczyły mroczki, a na górną
wargę wystąpił pot.
- Tak mi przykro!
- To był wypadek - powtórzyła. - Wypadek.
- Który to był palec?
- Środkowy.
- O rany, mój ulubiony.
- Proszę posłuchać. Muszę już iść.
- Chwileczkę! Tylko minutka. Naprawdę muszę się czegoś
dowiedzieć o Maxine.
- Nie ma się czego dowiadywać. Wyjechała. Nic więcej nie
mogę powiedzieć.
Usiadłam w samochodzie i wzięłam głęboki oddech. Od tej
pory będę ostrożniejsza w kuchni. Koniec z grzebaniem w
młynku, w odpływie zlewu, w poszukiwaniu zakrętek do
butelek. Koniec z beztroskim siekaniem warzyw.
Zrobiło się za późno, żeby szukać innych osób z listy, więc
ruszyłam do domu. Temperatura spadła o parę stopni, a
wiaterek wpadający przez dach zrobił się całkiem przyjemny.
Kiedy weszłam do salonu, Rex stanął w kołowrotku i spojrzał
na mnie, ruszając wąsikami.
- Nie pytaj - powiedziałam mu od razu. - Nie chcesz wiedzieć.
Reksowi zbiera się na mdłości od takich rzeczy jak odcięte
palce.
Matka dała mi kawałek kurczaka i trochę placka z kremem
bananowym. Odłamałam kawałek ciasta i dałam Reksowi.
Natychmiast wepchnął je pod policzek, a czarne lśniące oczka
RAZ Trenton w lipcu jest jak wielki piec do pizzy. Gorące, duszne i aromatyczne. Ponieważ nie chciałam, by ominęły mnie letnie doznania, otworzyłam dach mojej hondy CRX. Brązowe włosy związałam w koński ogon, pęd powietrza natomiast zmienił loki w ogromny skołtuniony pompon. Słońce przypiekało mi ciemię i czułam, jak pot skrapla się pod sportowym stanikiem z czarnego spandeksu. Dotego założyłam pasujące spandeksowe spodenki i zbyt obszerny bezrękawnik z logo Trenton Thunders, drużyny baseballowej z Jersey. Strój był świetny, miał tylko jedną wadę, nie było gdzie wetknąć trzydziestkiósemki. A to oznaczało, że będę musiała pożyczyć broń, żeby zastrzelić mojego kuzyna i chlebodawcę. Zaparkowałam przed firmą poręczycielską Vinniego, wyskoczyłam z wozu, kilkoma wielkimi krokami pokonałam chodnik i z rozmachem otworzyłam drzwi do biura. - Gdzie on jest? Gdzie jest ta żałosna podróba ludzkiej istoty? - Oho - odezwała się Lula zza kartoteki. - Uwaga, zły nosorożec. Lula jest byłą prostytutką, zatrudnioną w firmie do porządkowania akt. Czasem, kiedy łapię zbiegów, jeździ ze mną jako wsparcie. Gdyby ludzie byli samochodami, Lula z pewnością byłaby wielkim czarnym packardem, model z pięćdziesiątego trzeciego, z grillem chromowanym na wysoki połysk, wielkimi reflektorami i warkotem godnym kundla pilnującego złomowiska. Skoncentrowana siła. Żadnych szans na zaparkowanie w niewielkiej przestrzeni. Connie Rosolli, szefowa biura, wychyliła się zza swojego biurka. Connie niepodzielnie rządziła we frontowym
pomieszczeniu, gdzie przyjaciele i krewni przestępców zjawiają się, by błagać o forsę na kaucję. Na tyłach, w swoim osobistym gabinecie, mój kuzyn Vinnie marszczył freda i konwersował ze swoim bukmacherem. - Słuchaj - powiedziała Connie - wiem, że jesteś wkurzona na maksa, ale to nie była moja decyzja. Na twoim miejscu skopałabym tę zboczoną dupę twojego kuzyna, żeby do końca życia mnie popamiętał. Odgarnęłam pasemko włosów, które wymknęło się z kucyka i łaskotało mnie po twarzy. - Skopanie dupy mi nie wystarczy. Myślę, że go zastrzelę. - Tak zrób - zachęciła mnie Lula. - Właśnie - poparła ją Connie. - Zastrzel go. Lula obrzuciła mój strój uważnym spojrzeniem. - Potrzebujesz gnata? Bo jakoś nie widzę, żebyś go miała pod tym obcisłym spandeksem. - Zadarła koszulkę i wyciągnęła swoją trzydziestkęósemkę zza paska jeansów z obciętymi nogawkami. - Możesz użyć mojej. Tylko uważaj, mocno podrzuca. - Chyba nie chcesz takiej zabawki na kapiszony - wtrąciła się Connie, otwierając szufladę. - Mam czter- dziestkępiątkę. Czterdziestkąpiątką można zrobić ładną dużą dziurę. Lula poszła po torebkę. - Moment, moment. Jeśli tego chcesz, to ja ci dam dużego gnata. Mam magnum czterdzieści cztery naładowane amunicją grzybkującą. To potrafi narobić prawdziwych zniszczeń, rozumiesz? Jak zrobi dziurę, będziesz mogła przejechać przez nią volkswagenem. - Z tym strzelaniem to był taki żart - powiedziałam. - A to szkoda - skwitowała Connie. Lula włożyła pistolet za pasek szortów. - Taa, zajebiście rozczarowujące. - Więc gdzie on jest? Vinnie! - wrzasnęła Connie. - Stephanie do ciebie! Drzwi się otworzyły i Vinnie wystawił głowę na zewnątrz. -Co? Mój kuzyn ma metr siedemdziesiąt, wygląda jak łasica, myśli
jak łasica, śmierdzi jak francuska dziwka i kiedyś był zakochany w kaczce. - Już ty wiesz co! - wrzasnęłam, zaciskając pięści. - Joyce Barnhardt, ot co! Babcia była w salonie piękności i usłyszała, że zatrudniłeśjoyce Barnhardt do zbierania informacji o NS-ach. - No i co to za afera? Zatrudniłem Joyce Barnhardt. - Joyce Barnhardt pracuje jako wizażystka w Macy’s! - A ty kiedyś sprzedawałaś damskie majteczki. - To zupełnie coś innego. Zmusiłam cię szantażem, żebyś mi dał pracę. - Właśnie. Więc o co ci właściwie chodzi? - Dobra! - wrzasnęłam. - Tylko trzymaj ją z dala ode mnie. NIENAWIDZĘ Joyce Barnhardt! I wszyscy wiedzą dlaczego. Kiedy byłam we wrażliwym wieku lat dwudziestu, po niespełna roku małżeństwa, przyłapałamjoyce na stole w jadalni, bawiącą się z moim mężem w „schowaj salami”. Razem chodziłyśmy do szkoły, gdzie Joyce produkowała plotki, łgała jak z nut, niszczyła przyjaźnie i zaglądała pod drzwiami w ubikacji, żeby zobaczyć, jakie majtki nosiły dziewczyny. Była tłustym dzieciakiem z potężną wadą zgryzu. Wadę udało się skorygować, a zanim skończyła piętnaście lat, schudła tak, że wyglądała jak Barbie na sterydach. Rudy kolor jej włosów był chemicznie uwydatniony, loki starannie utapirowane, paznokcie długie i polakierowane, usta zrobione na wysoki połysk, oczy obwiedzione granatową liniówką, a rzęsy ciężkie od tuszu w tym samym kolorze. Jest ode mnie niższa jakieś dwa i pół centymetra, dwa i pół kilo grubsza i biust ma większy o jakieś dwa i pół rozmiaru. Ma jeszcze trzech byłych mężów. Żadnych dzieci. Plotka głosi, że uprawiała seks z dużymi psami. Joyce i Vinnie byliby parą idealną. Niestety, Vinnie jest już żonaty z absolutnie miłą kobietą, która, tak się złożyło, jest córką Harryego Młota. Harry Młot pracuje jako „egzekutor” i spędza mnóstwo czasu z facetami, którzy noszą fedory i czarne prochowce. - Po prostu rób swoją robotę - zakończył Vinnie. - Bądź zawodowcem. - Skinął na Connie. - Daj jej coś. Tę nową
sprawę. Connie wzięła z biurka tekturową teczkę. - Maxine Nowicki. Oskarżona o kradzież samochodu swego byłego chłopaka. Kaucję wpłaciła przez nas, a potem nie pojawiła się na rozprawie wstępnej. Dzięki uiszczeniu kaucji Nowicki mogła opuścić areszt, powrócić na łono społeczeństwa i na wolności oczekiwać procesu. Jednak nie stawiła się w sądzie. Czyli, w slangu łowców nagród, została NS-em. To uchybienie prawnej etykiecie zrobiło z Maxine Nowicki przestępcę, a mojego kuzyna zaniepokoiło, bo sąd w każdej chwili mógł zatrzymać jego forsę. Jako agent do spraw windykacji poręczeń powinnam teraz znaleźć Nowicki i oddać w ręce sprawiedliwości. Jeśli zadanie wypełnię w stosownie krótkim czasie, dostanę dziesięć procent kaucji wpłaconej za Maxine. Niezły pieniądz, biorąc pod uwagę, że cała sprawa była wynikiem kłótni rodzinnej. I raczej nie podejrzewałam Nowicki o chęć odstrzelenia mi głowy czter- dziestkąpiątką naładowaną pociskami grzybkującymi. Zaczęłam przeglądać dokumenty, które zawierały umowę o poręczenie, fotografię i kopię policyjnego raportu. - Wiesz, co bym zrobiła? - odezwała się Lula. - Pogadałabym z jej chłopakiem. Facet wkurwiony na tyle, by wysłać własną babkę do więzienia, będzie też na tyle wkurwiony, by na nią teraz donieść. Też tak myślałam. Odczytałam głośno dane z teczki: - Edward Kuntz. Biały, kawaler. Wiek dwadzieścia siedem. Mieszka przy Muffet Street pod siedemnastym. Tu jest napisane, że to kucharz. Zaparkowałam przed domem Kuntza, zastanawiając się, jaki właściwie jest ten facet. Dom miał białe szalowanie, okna obwiedzione błękitną farbą i mandarynkowe drzwi. Była to połowa zadbanego bliźniaka z maleńkim podwóreczkiem. Niemal metrowej wysokości figura Dziewicy Marii, ubranej w błękitną szatę, stała sobie na idealnie wystrzyżonym kawałku
trawnika. Drzwi do drugiej części bliźniaka zdobiło rzeźbione serduszko w wianuszku stokrotek informujące ewentualnych gości, że tam mieszkają Glickowie. Część domu należąca do Kuntza była pozbawiona ozdób. Chodnikiem podeszłam do ganku wyłożonego zieloną wykładziną i zadzwoniłam. Drzwi się uchyliły i wyjrzał zza nich spocony, atletycznie zbudowany i na wpół nagi mężczyzna. -Co? - Eddie Kuntz? -No? Podałam mu wizytówkę. - Stephanie Plum. Jestem agentem do spraw windykacji poręczeń i szukam Maxine Nowicki. Miałam nadzieję, że mógłby mi pan pomóc. - No pewnie, że mógłbym. Zabrała mi wóz. Uwierzy pani? - Zarośniętym podbródkiem kiwnął w stronę krawężnika. - Tam stoi. Ma szczęście, że go nie porysowała. Gliniarze ją zatrzymali, jak jechała nim przez miasto, i oddali mi wóz. Zerknęłam przez ramię. Biały chevy blazer. Świeżo umyty. Niemal miałam ochotę sama go ukraść. - Mieszkaliście razem? - No, przez jakiś czas. Tak ze cztery miesiące. A potem była ta kłótnia i zanim się obejrzałem, zniknęła z moim samochodem. Właściwie to nie chciałem, żeby ją aresztowali... Po prostu chciałem odzyskać wóz. Dlatego zadzwoniłem na policję. Chciałem odzyskać wóz. - Wie pan, gdzie ona może teraz być? - Nie. Chciałem się z nią skontaktować, żeby wszystko załagodzić, ale nie mogłem jej znaleźć. Rzuciła robotę w restauracji i nikt jej od tamtego czasu nie widział. Wpadłem do niej parę razy, ale nikogo nie było w domu. Próbowałem dzwonić do jej matki, a nawet do kilku z jej koleżanek. Ale nikt nic nie wiedział. Niby mogły kłamać, ale nie sądzę. - Mrugnął. - Mnie kobiety nie okłamują, wie pani, co mam na myśli. - Nie - powiedziałam. - Zupełnie nie wiem. - Nie chcę się przechwalać, ale mam sposób na kobiety. - Uhm. - To pewnie ten gryzący aromat. Albo te
napompowane sterydami mięśnie, z którymi wyglądał, jakby pilnie potrzebował stanika. Albo to, że nie był w stanie prowadzić rozmowy bez drapania się raz po raz po jajach. - Więc co mogę dla pani zrobić? - spytał. Pół godziny później wyszłam, trzymając listę wszystkich krewnych i znajomych Maxine. Wiedziałam, do jakiego banku chodziła i gdzie kupowała sobie coś mocniejszego, a gdzie jedzenie, w której pralni czyściła ciuchy, u którego fryzjera robiła włosy. Kuntz obiecał zawiadomić mnie, gdyby natknął się na Maxine, a ja obiecałam mu się odwzajemnić, gdybym natknęła się na coś interesującego w tej sprawie. Oczywiście cały czas trzymałam za plecami skrzyżowane palce, nie za- mierzałam dotrzymywać obietnicy. Jakoś tak podejrzewałam, że ten sposób na kobiety Kuntza sprawiał, że z wrzaskiem uciekały jak najdalej. Eddie stał na ganku i patrzył, jak wsiadam do samochodu. - Słodki - zawołał. - Lubię, kiedy laska jeździ takim sportowym samochodzikiem. Posłałam mu uśmiech, który bardzo przypominał grymas. Kupiłam hondę CRX W lutym, skuszona świeżutkim i lśniącym lakierem oraz licznikiem wskazującym zaledwie niecałe dwadzieścia tysięcy kilometrów przebiegu. Stan niemal fabryczny, zapewniał mnie właściciel. Prawie nieużywany. I była to w pewnym stopniu prawda. Licznik był prawie nieużywany w stanie niemal fabrycznym. Nie żeby miało to jakieś większe znaczenie. Cena była odpowiednia, a ja świetnie wyglądałam za kierownicą tego samochodu. Ostatnio na rurze wydechowej zrobiła się wżera wielkości dziesię- ciocentówki, ale gdy puszczałam sobie nieco głośniej Metallikę, to prawie nie słyszałam hałasu, jaki robił tłumik. Aczkolwiek pewnie zastanowiłabym się dwa razy nad kupnem tego wozu, gdybym wiedziała, że Kuntz uzna go za słodki. Pierwszy przystanek zrobiłam w Srebrnym Dolarze. Maxine pracowała w tej knajpie siedem lat i według dokumentów było to jej jedyne źródło dochodów. Srebrny Dolar działał dwadzieścia cztery godziny na dobę. Serwowano tu dobre jedzenie w solidnych porcjach, więc
zawsze większość stolików była zajęta przez otyłych smakoszy i oszczędnych seniorów. Rodziny grubasów opróżniały talerze do czysta, a staruszkowie wynosili resztki w torbach... kawałeczki masła, bułeczki, torebeczki z cukrem, niedojedzone kawałki łupa- cza smażonego na głębokim oleju, surówki colesław, owoce i nasiąknięte tłuszczem frytki. Jednak, porcja ze Srebrnego Dolara mogła starczyć przeciętnemu emerytowi i na trzy dni. Knajpa mieściła się w okręgu Hamilton, przy ulicy pełnej dyskontów spożywczych i niewielkich pasaży handlowych. Dochodziło południe i klienci Dolara zaspokajali głód hamburgerami i kanapkami. Przedstawiłam się kobiecie za kasą i spytałam ją o Maxine. - Nie mogę uwierzyć, że Maxine wpadła w takie kłopoty - powiedziała mi tamta. - Była odpowiedzialna. Naprawdę można było na niej polegać. - Wyrównywała stosik kart. - Cała ta sprawa z samochodem! - Wywróciła oczami. - Mnóstwo razy Maxine przyjeżdżała tym wozem do pracy. Chłopak dawał jej kluczyki. A potem ni z tego, ni z owego kazał ją aresztować za kradzież. Mężczyźni! - Prychnęła z pogardą. Cofnęłam się, by pozwolić jakiejś parze na uiszczenie rachunku, a kiedy już zgarnęli swoje gratisowe mię- tówki, zapałki i wykałaczki i wyszli z lokalu, wróciłam do kasjerki. - Maxine nie pojawiła się w sądzie na rozprawie wstępnej. Czy mówiła coś, co sugerowało, że zamierza wyjechać z miasta? - Mówiła, że wybiera się na wakacje, i wszyscy uważaliśmy, że sobie na nie zasłużyła. Jak tu pracowała przez siedem lat, to jeszcze nigdy nie wzięła urlopu. - Kontaktowała się z kimś po tym, jak odeszła? - Nie wiem nic na ten temat. Może z Margie. Zawsze brały tę samą zmianę. Od czwartej od dziesiątej. Jak chce pani porozmawiać, to najlepiej tak koło ósmej. O czwartej mamy tu niesamowity tłok, klienci przychodzą na specjalny zestaw dla rannych ptaszków. Ale o ósmej robi się luźniej. Podziękowałam kasjerce i wróciłam do hondy. Następny przystanek: mieszkanie Maxine Nowicki. Zgodnie z tym, co mówił Kuntz, Nowicki mieszkała z nim przez cztery miesiące,
ale nie zdążyła się tak naprawdę wyprowadzić ze swojego mieszkania. Znajdowało się niecałe pół kilometra od Srebrnego Dolara, Nowicki mieszkała tam przez sześć lat, a przynajmniej taką informację podała w dokumentacji poręczenia. Wcześniejsze adresy też były lokalne. Maxine Nowicki była dziewczyną z Trenton aż po koniuszki tlenionych na platynowy blond włosów z ciemnymi odrostami. Maxine mieszkała na osiedlu piętrowych domków z czerwonej cegły, wzniesionych na wysepkach wysuszonej trawy rozmieszczonych wokół asfaltowych parkingów. Mieszkanie znajdowało się na piętrze, ale drzwi wejściowe były na parterze. Żadnych szans na zaglądanie w okna. Wszystkie lokale na piętrze miały małe balkoniki, ale musiałabym znaleźć jakąś drabinę, żeby się na nie dostać. Coś mi mówiło, że kobieta na drabinie mogłaby wyglądać nieco podejrzanie. Zdecydowałam się więc działaćjawnie i zapukać do drzwi. Jeśli nikt mi nie otworzy, zawsze mogę poprosić dozorcę o pomoc. Nie raz i nie dwa dozorca wpuszczał mnie do mieszkania zbiega, szczególnie wtedy, gdy zmyliła go moja fałszywa odznaka. Stanęłam przed dwiema parami frontowych drzwi, jedne prowadziły do mieszkania na parterze, drugie do mieszkania na piętrze. Nazwisko przy dzwonku do górnego lokalu brzmiało Nowicki, do dolnego - Pease. Zadzwoniłam do drzwi Maxine i niemal natychmiast otworzyły się te prowadzące do mieszkania jej sąsiadki. Wyjrzała zza nich starsza pani. - Maxine nie ma w domu. - Pani Pease? - upewniłam się. - Owszem. - Jest pani pewna, że jej nie ma? - Gdyby była, tobym wiedziała. Tak myślę. W tych tanich mieszkaniach wszystko słychać. Gdyby była w domu, tobym usłyszała jej telewizor. Albo że się kręci. A poza tym już dawno by wpadła odebrać pocztę. Aha! Ta kobieta odbierała pocztę Maxine, może miała też klucze do jej mieszkania. - No tak, ale przypuśćmy, że przyszła do domu późno i nie
chciała pani budzić - podsunęłam. - A potem przypuśćmy, że miała udar. - To mi nie przyszło do głowy. - Możliwe, że leży tam na górze, walcząc o ostatni dech. Kobieta podniosła oczy, jakby mogła wzrokiem przenikać ściany. - Hmmm... - Ma pani klucz? - No tak, ale... - A rośliny? Podlewała pani jej kwiaty? - Nie prosiła o to. - Może powinnyśmy tam zajrzeć. Tak tylko, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. - A pani jest przyjaciółką Maxine? - Słowo. - Uniosłam dwa palce jak do przysięgi. - No sprawdzić chyba nie zaszkodzi. Zaraz przyniosę klucz, mam go w kuchni. No dobra, trochę zełgałam. Ale to nie było bardzo złe łgarstwo, bo przecież skłamałam w dobrym celu. Poza tym rzeczywiście mogła leżeć martwa w łóżku. A jej rośliny - umierać z pragnienia. - No i jest - powiedziała pani Pease, machając kluczem. Włożyła go zaraz w zamek i przekręciła. Mieszkanie Maxine stanęło otworem. - Halo-o - zawołała tym nieco drżącym głosem starszej pani. - Jest tam kto? Nikt nie odpowiedział, więc wspięłyśmy się na schody. Stanęłyśmy w niewielkim przedpokoju i zajrzałyśmy do salonu- jadalni. - Gospodyni z niej marna - stwierdziła pani Pease. Umiejętności w zakresie prowadzenia domu nie miały nic wspólnego z tym, co widziałyśmy. Mieszkanie zostało przewrócone do góry nogami. To nie był rezultat walki, bo nic się nie rozbiło. Ale też nie był to bałagan zrobiony na pięć minut przed wyjściem. Poduchy z kanapy leżały na podłodze, drzwiczki kredensu stały otworem, szuflady wyciągnięto i opróżniono, odwracając do góry dnem. Taki sam bałagan
odkryłam w łazience i sypialni. Ktoś tu czegoś szukał. Pieniędzy? Prochów? Jeśli był to rabunek, to wyjątkowo specyficzny, bo telewizor i odtwarzacz zostały na miejscu. - Ktoś przeszukał to mieszkanie - powiedziałam do pani Pease. - Dziwię się, że nie słyszała pani, jak ktoś wywalał te szuflady. - Gdybym była w domu, to na pewno bym słyszała. To musiało być wtedy, kiedy wyszłam na bingo. Chodzę w każdą środę i piątek. I nie wracam do domu przedjede- nastą. Sądzi pani, że powinnyśmy to zgłosić na policję? - Teraz to już niewiele da. - Poza tym, że policja się dowie, że byłam w mieszkaniu Maxine, i to nie do końca legalnie. - Nawet nie wiemy, czy cokolwiek zginęło. Chyba lepiej poczekać, aż wróci Maxine i sama to zgłosi. Nie zauważyłyśmy żadnych kwiatów, które potrzebowałyby podlewania, więc na paluszkach wycofałyśmy się na schody, a potem starannie zamknęłyśmy za sobą drzwi. Dałam pani Pease wizytówkę i poprosiłam o telefon, w razie gdyby zobaczyła coś podejrzanego. Uważnie obejrzała kartonik. - Łowca nagród - zdziwiła się. - Kobieta robi, co musi, żeby na siebie zarobić. Pani Pease podniosła wzrok znad mojej wizytówki. - No tak. Zerknęłam w stronę parkingu. - Z tego, co wiem, Maxine ma starego fairlanea, a tu go nie widzę. - Wyjechała nim - wyjaśniła pani Pease. - To był stary grat. Zawsze coś się w nim psuło, ale ona załadowała do niego walizkę i odjechała. - Mówiła dokąd? - Na wakacje. - Tylko tyle? - Tak - potwierdziła pani Pease. - Tylko tyle. Zazwyczaj Maxine była naprawdę rozmowna, ale tym razem nic nie powiedziała. Spieszyła się i nic nie mówiła.
Matka Maxine mieszkała przy Howser Street. To ona pożyczyła pieniądze na kaucję, pod zastaw swojego domu. Na pierwszy rzut oka taka umowa wyglądała jak solidna inwestycja firmy poręczycielskiej, czyli mojego kuzyna Vinniego. W rzeczywistości eksmisja lokatora z takiej nieruchomości była naprawdę paskudną robotą, a do tego raczej nie przysparzała firmie sympatyków wśród lokalnej społeczności. Odszukałam Howser Street na mapie. Północne Trenton. Zawróciłam więc i, dotarłszy na miejsce, odkryłam, że pani Nowicki mieszka zaledwie dwie przecznice od Eddiego Kuntza. Ta sama okolica dobrze utrzymanych domów, z tym że ten należący do pani Nowicki stanowił wyjątek. Był ruiną. Farba obła- ziła z niego płatami, dachówki się kruszyły, ganek zapadł, podwórko na tyłach było właściwie kawałkiem udeptanej ziemi, a nie trawnikiem. Kobieta w szlafroku, która mi otworzyła, najlepsze lata miała już stanowczo za sobą. Było wczesne popołudnie, a pani Nowicki sprawiała wrażenie, jakby dopiero co wstała z łóżka. Wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat, a jej twarz nosiła wyraźne ślady nadużywania alkoholu i rozczarowania życiem. I resztki makijażu z poprzedniego dnia. Jej głos miał to charakterystyczne brzmienie, jakie gwarantują dwie paczki papierosów dziennie, a oddech przesycony był alkoholem. - Pani Nowicki? - Aha. - Szukam Maxine. - Jesteś przyjaciółką Maxie? Podałam jej wizytówkę. - Jestem z firmy Vincenta Pluma. Maxine nie stawiła się w sądzie. Usiłuję ją znaleźć, żebyśmy mogli ustalić termin nowej rozprawy. Pani Nowicki uniosła starannie wyrysowaną brew. - Jesteś łowcą nagród i polujesz na moją dziewczynkę. - Wie pani, gdzie ona jest? - Nie powiedziałabym, nawet gdybym wiedziała. - Ten dom jest zastawem za kaucję, jeśli Maxine nie wróci, może go pani stracić.
- To by była prawdziwa tragedia mruknęła, przeszukując kieszenie bawełnianego szlafroka, póki z jednej nie wyciągnęła paczki koolsów. - Przegląd Architektoniczny chce koniecznie zrobić tu zdjęcia na rozkładówkę, ale jakoś nie mogę znaleźć czasu. - Wetknęła papierosa w usta i zapaliła. Zaciągnęła się głęboko i spojrzała na mnie poprzez obłok dymu. - Jestem winna skarbówce podatek za pięć ostatnich lat. Chcecie zabrać ten dom - musicie się ustawić w kolejce. Czasami ludzie nie stawiają się na rozprawie wstępnej, bo próbują udawać, że ich życie nie wylądowało właśnie w kiblu, mają nadzieję, że całe zamieszanie się skończy, jeśli tylko zignorują wezwanie do sądu. Początkowo sądziłam, że Maxine jest właśnie taką osobą. Jakoś dotąd nie obrała kariery kryminalisty, a i te zarzuty nie były poważne. Nie miała powodu, żeby uciekać. Teraz już nie byłam taka pewna. Miałamjakieś takie nieprzyjemne przeczucia odnośnie tej sprawy. Mieszkanie Maxine zostało przetrząśnięte, a po rozmowie z jej matką byłam przekonana, że Maxine nie chce być znaleziona. Wróciłam do samochodu i doszłam do wniosku, że moje zdolności dedukcyjne znacznie się zwiększą, jeśli zjem pączka. Pojechałam więc przez miasto na Hamilton i zaparkowałam pod Słodkim Ciasteczkiem. W szkole średniej dorabiałam sobie w Słodkim Ciasteczku. Cukiernia nie zmieniła się zbytnio od tamtych czasów. To samo biało-zielone linoleum na podłodze. Te same lśniące witryny z włoskimi ciastkami, ekierkami z czekoladową posypką, napoleonkami, świeżym chlebem i kawową babką biszkoptową. Ten sam radosny zapach świeżych pączków i cynamonu. Lennie Smulen- ski i Anthony Zuck wyczarowują te pyszności na zapleczu w ogromnych stalowych piekarnikach i rynienkach z wrzącym olejem. Chmury przesianej mąki i cukru pudru unoszą się nad blatami i bielą podłogę. I dzień po dniu smalec wędruje z wielkich przemysłowych kadzi wprost w lokalne biodra. Kupiłam sobie dwa pączki z budyniem i dołożyłam garść serwetek. A kiedy wyszłam z cukierni, zobaczyłam Joego
Morellego opartego o mój samochód. Znałam Morellego przez całe życie. Najpierw był lubieżnym dzieciakiem, potem niebezpiecznym nastolatkiem. A w końcu, w wieku osiemnastu lat, stał się facetem, którego słodkie słówka sprawiły, że zdjęłam majtki. Położył mnie na podłodze za gablotą z ekierkami i pozbawił dziewictwa. Teraz Morelli był gliniarzem i jedynym sposobem, w jaki mógłby dostać się do moich majtek, byłoby przyłożenie mi lufy do skroni. Pracował w oby- czajówce i wyglądał, jakby wiedział sporo na ten temat z własnego doświadczenia. Miał na sobie sprane lewisy i granatową koszulkę. Jego włosy wymagały strzyżenia, a ciało było doskonałe. Szczupłe, umięśnione. Miał najlepszy tyłek w Trenton... może nawet na świecie. Pośladki, w których chciało się zatopić zęby. Nie żebym miała zamiar zasmakować w Morellim. Miał irytujący zwyczaj pojawiać się znienacka w moim życiu, frustrując mnie do obłędu, żeby potem oddalić się natychmiast w stronę zachodzącego słońca. Nie mogłam specjalnie nic poradzić na pojawianie się i odchodzenie w stronę zachodzącego słońca. Ale mogłam coś zrobić z frustracją. Od dnia dzisiejszego Morelli był pożądaniem niepożądanym. Patrz, ale nie dotykaj - to było moje nowe motto. I byłabym wdzięczna, gdyby trzymał swój język pod kontrolą. Morelli uśmiechnął się od ucha do ucha. - Chyba nie zjesz tych pączków sama, co? - Taki jest plan. Co tu robisz? - Przejeżdżałem obok. Zobaczyłem twój samochód. Pomyślałem, że przyda ci się pomoc przy tych pączkach z kremem budyniowym. - Skąd wiesz, że to pączki z kremem? - Zawsze je kupujesz. Ostatnio widziałam Morellego w lutym. W jednej minucie trwaliśmy w zwarciu na mojej kanapie, a jego dłoń wędrowała w górę mojego uda, a w następnej zabrzęczał mu pager i tyle go widziałam. Przez kolejne pięć miesięcy. A teraz się pojawił... i węszył w pobliżu moich pączków. - Dawnośmy się nie widzieli - stwierdziłam.
- Pracowałem pod przykrywką. Ta, jasne. - Dobra. Mogłem zadzwonić - przyznał. - Myślałam, że nie żyjesz. Uśmiech nieco mu przybladł. - Pobożne życzenia? - Jesteś gnojem, Morelli. Westchnął smutno. - Nie zamierzasz się podzielić pączkami, prawda? Wskoczyłam do samochodu, trzasnęłam drzwiami, ruszyłam z piskiem. Zanim dotarłam do domu, zjadłam już oba pączki i poczułam się znacznie lepiej. Moje myśli krążyły wokół Maxine Nowicki. Była o pięć lat starsza od Kuntza. Matura. Dwa małżeństwa. Bez dzieci. Fotografia w aktach prezentowała rozmamła- ną blondynkę, drobną, z szopą włosów w stylu Jersey, przesadnie wymalowaną. Uśmiechała się, mrużąc oczy w słońcu. Na nogach miała dziesięciocentymetrowe szpilki i czarne obcisłe spodnie, do tego luźny sweter z rękawami podciągniętymi do łokci. Dekolt w szpic był na tyle głęboki, bym mogła zobaczyć rowek między jej piersiami. Niemal się spodziewałam, że na odwrocie zdjęcia znajdę napis: „Jeśli chcesz się zabawić, zadzwoń do Maxine Nowicki”. Pewnie zrobiła dokładnie to, co zapowiedziała. Pewnie miała już dość stresu i wyjechała na urlop. Pewnie nie miałam co się napinać, bo sama wróci do domu już niedługo. Tylko co z tym mieszkaniem? Mieszkanie nie dawało mi spokoju. To, co w nim zobaczyłam, jasno świadczyło, że Maxine miała dużo większe problemy niż oskarżenie o kradzież samochodu chłopaka. Najlepiej o tym nie myśleć. Kwestia mieszkania tylko zaciemniała obraz sytuacji i zasadniczo nie miała nic wspólnego z moją pracą. Ta była prosta. Znaleźć Maxine. Doprowadzić do aresztu. Zamknęłam samochód i ruszyłam przez parking. Z budynku wyszedł w tym czasie pan Landowski. Ma osiemdziesiąt dwa lata i jakimś cudem przez ten czas skurczyła mu się klatka piersiowa, i to tak, że teraz zmuszony był zaciskać pasek od spodni pod pachami.
- Ojej, co za upał. Oddychać nie mogę w tym skwarze. Ktoś powinien coś z tym zrobić. Uznałam, że tym kimś zapewne jest Bóg. - To ten facet od pogody z porannych wiadomości. Należałoby go ustrzelić. Jak mam wychodzić w taką pogodę. A kiedy jest tak gorąco, to w supermarketach obniżają temperaturę i jest za zimno. Gorąco - zimno, gorąco-zimno. Mam od tego sraczkę. Cieszyłam się z posiadania pistoletu. Kiedy już będę w wieku pana Landowskiego, strzelę sobie w łeb. Od razu, gdy tylko dostanę sraczki w supermarkecie. Tego nie zniosę. BUM! I będzie po wszystkim. Pojechałam windą na swoje piętro i weszłam do mieszkania. Jedna sypialnia, jedna łazienka, salon i jadalnia w jednym, kuchnia skończenie przeciętna, ale dla mnie odpowiednia, niewielki korytarzyk z wieszakami na płaszcze, kapelusze i kabury. Mój chomik Rex biegał sobie w kołowrotku. Opowiedziałam mu, jak spędziłam dzień, i przeprosiłam, że nie zostawiłam dla niego ciastka. Wydawał się zawiedziony w temacie pączka, więc przetrząsnęłam lodówkę i znalazłam parę winogron. Rex przyjął je i zniknął w puszce po zupie. Zycie chomika jest proste. Poczłapałam do kuchni i sprawdziłam wiadomości na sekretarce. „Stephanie, tu twoja matka. Nie zapomnij o obiedzie. Będzie pyszny pieczony kurczak”. Sobotni wieczór, a ja idę do rodziców. I to tak nie pierwszy raz. Regularnie, co tydzień. Nie mam życia, jestem nolajfem. Powlokłam się do sypialni, rzuciłam na łóżko i ob- serwowałam, jak wskazówka minutowa biegnie dookoła tarczy, aż nadszedł czas, żeby iść do rodziców. Jedzą o szóstej. Co do minuty. Taka jest kolej rzeczy. Obiad o szóstej albo twoje życie obróci się w gruzy. Rodzice mieszkają w wąskim bliźniaku na wąskiej działce przy wąskiej ulicy w mieszkalnej części Trenton zwanej
Grajdołem. Kiedy przyjechałam, matka już czekała na mnie w drzwiach. - Co to za strój? - spytała. - Nie masz na sobie ubrania. Jak tak można? - To jest kamizelka Thundersów - odpowiedziałam. - Popieram lokalną drużynę baseballa. Babcia Mazurowa wyjrzała zza pleców matki. Wprowadziła się do moicb rodziców wkrótce po tym, jak dziadek udał się do nieba jadać obiady z Elvisem. Babcia uważa, że jest w wieku, w którym nie powinna się martwić konwenansami. Ojciec uważa, że babka jest w wieku, w którym nie powinna żyć. - Muszę sobie sprawić taki bezrękawnik - stwierdziła babcia. - Założę się, że mężczyźni będą szli za mną przez całą ulicę, jeśli się tak ubiorę. - Stiva, przedsiębiorca pogrzebowy - mruknął mój ojciec zza swojej gazety. - Ze swoją taśmą mierniczą. Babcia wzięła mnie pod ramię. - Mam dla ciebie niespodziankę. Tylko poczekaj, aż zobaczysz, co ci przygotowałam! W salonie gazeta opadła i zobaczyłam pytająco uniesione brwi mojego ojca. Matka się przeżegnała. - Może powinnaś mi powiedzieć - zasugerowałam. - To miała być niespodzianka, ale chyba możesz się już dowiedzieć. Tym bardziej że on tu może być w każdej chwili. W domu panowała cisza jak makiem zasiał. - Zaprosiłam na obiad twojego chłopaka - oznajmiła babcia. - Nie mam chłopaka! - Teraz masz, wszystko zorganizowałam. Okręciłam się na pięcie i ruszyłam do drzwi. - Wychodzę. - Nie możesz! - krzyknęła babcia. - On będzie naprawdę rozczarowany. Długo rozmawialiśmy i powiedział, że nie przeszkadza mu, że strzelasz do ludzi dla zarobku. - Nie strzelam do ludzi dla zarobku! PRAWIE NIGDY nie strzelam do ludzi! - Uderzyłam czołem w ścianę. - Nienawidzę randek w ciemno. Randki w ciemno zawsze są fatalne.
- Nie może być gorszy od tego klauna, którego poślubiłaś - stwierdziła babcia. - Po takiej klęsce może być tylko lepiej. Miała rację. Moje krótkotrwałe małżeństwo było klęską. Ktoś zapukał i wszyscy odwróciliśmy się, żeby spojrzeć, kto stoi po drugiej stronie oszklonych drzwi. - Eddie Kuntz! - wykrztusiłam zdławionym głosem. - No - potwierdziła babcia. - Tak się nazywa. Dzwonił tu, bo szukał ciebie, więc zaprosiłam go na obiad. - Hej - powiedział Eddie przez moskitierę. Miał na sobie koszulę z krótkim rękawem, rozpiętą do połowy piersi, spodnie z zakładkami, mokasyny od Gucciego, bez skarpet. W dłoni trzymał butelkę wina. - Cześć - odpowiedzieliśmy chórem. - Mogę wejść? - No jasne, że możesz wejść - zapewniła go babcia. - Chyba nie zostawimy takiego przystojniaka na progu! Eddie wręczył babci butelkę. - Proszę bardzo, ślicznotko. Babcia zachichotała. - No czy on nie jest wyjątkowy? - Prawie nigdy nie strzelam do ludzi - powiedziałam. - PRAWIE nigdy. - Ja też - odpowiedział mi Eddie. - Nienawidzę niepotrzebnej przemocy. Cofnęłam się o krok. - Przepraszam, muszę pomóc w kuchni. Matka pospieszyła za mną. - Nawet o tym nie myśl. - O czym? - Już ty dobrze wiesz. Nie wymkniesz się tylnymi drzwiami. - On nie jest w moim typie. Matka zaczęła napełniać miski i salaterki jedzeniem wyjętym z pieca. Purée z ziemniaków, zielony groszek, czerwona kapusta. - Co z nim jest nie tak? - Rozpiął za dużo guzików u koszuli. - Może okazać się miłym chłopcem - powiedziała matka. -
Powinnaś dać mu szansę. Co cię to będzie kosztować? I co z kolacją? Ten wyśmienity kurczak cały się zmarnuje. Co zjesz na kolację, jeśli nie zjesz tutaj? - Nazwał babcię ślicznotką! Matka właśnie kroiła kurczaka. Wzięła pałkę i zrzuciła na podłogę, trąciła stopą raz i drugi, a potem położyła na brzegu półmiska. - Proszę - powiedziała. - Damy mu to udko. - Stoi. - A na deser jest ciasto z kremem bananowym - dodała, żeby przypieczętować swoje zwycięstwo. - Więc chyba będziesz chciała zostać do końca. Milcz, serce moje.
DWA Zajęłam miejsce przy stole - obok Eddiego Kuntza. - Chciałeś się ze mną skontaktować? - No. Zgubiłem twoją wizytówkę. Gdzieś ją odłożyłem, a potem nie mogłem znaleźć. Więc poszukałem numeru w książce telefonicznej... tylko że trafiłem na twoich rodziców. Też dobrze. Twoja babcia powiedziała mi, że nie masz faceta, a ja akurat jestem wolny i nie mam nic przeciwko starszym laseczkom. No więc to jest twój szczęśliwy dzień. Laseczka uczyniła potężny wysiłek, żeby nie wbić mu widelca w gałkę oczną. - A o czym chciałeś ze mną porozmawiać? - Maxine do mnie zadzwoniła. Powiedziała, że ma dla mnie wiadomość i że ta wiadomość dotrze do mnie jutro pocztą lotniczą. Powiedziałem jej, że jutro jest niedzieła, a w niedzielę poczta nie pracuje, więc może od razu mi przekazać tę wiadomość. Przez telefon. A ona mnie obrzuciła wyzwiskami. - Zrobił minę, którajasno dawała do zrozumienia, że Maxine zraniła jego uczucia, i to zupełnie bez powodu. - Bardzo obraźliwymi - dodał. - I tyle? - Tyle. Jeszcze powiedziała, że będę się wił jak robak na haczyku. I odłożyła słuchawkę. Kiedy ciasto z kremem bananowym stanęło na stole, siedziałam jak na rozżarzonych węglach. Maxine dzwoniła do Kuntza, a zatem żyła. To dobrze. Niestety, wiadomość wysłała mu pocztą lotniczą. Poczta lotnicza oznaczała dużą odległość. To źle. Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że serwetka, którą Eddie położył sobie na udach, zaczęła się poruszać, i to bez
żadnego udziału rąk Kuntza. W pierwszej chwili chciałam wrzasnąć: „Wąż!” i strzelić. Ale to by chyba nie przeszło w sądzie. Poza tym, mimo całej mojej niechęci do Eddiego, to w pewnym stopniu umiałam się zidentyfikować z facetem, któremu stawał na widok ciasta z kremem bananowym. Pochłonęłam swoją porcję i rozprostowałam dłonie, strzelając palcami. Prawie przypadkiem zawadziłam spojrzeniem o zegarek. - O rany, jak już późno! Matka rzuciła mi zrezygnowane spojrzenie, które mówiło: Przynajmniej tym razem wysiedziałaś do deseru, a ja wiem, że w tym tygodniu choć raz zjadłaś porządny posiłek. I dlaczego nie możesz być bardziej podobna do twojej siostry Valerie, która wyszła za mąż, ma dwoje dzieci i umie upiec kurczaka?” - Przepraszam, muszę uciekać - powiedziałam, wstając. Kuntz znieruchomiał z widelcem w powietrzu. - Co? Wychodzimy? Przyniosłam z kuchni moją torebkę. - JA wychodzę. - On też wychodzi - zapewnił mnie ojciec i pochylił się nad swoim kawałkiem ciasta. - Było miło - stwierdziła babcia. - Nie poszło tak źle! Kuntz podrygiwał za moimi plecami, kiedy otwierałam samochód. Nadmiar energii. Tony Testosteron. - Może byśmy gdzieś wyskoczyli na drinka? - Nie mogę. Mam robotę. Muszę sprawdzić trop. - Chodzi o Maxine? Mógłbym pojechać z tobą. Usiadłam za kierownicą i przekręciłam kluczyk w stacyjce. - To nie jest dobry pomysł. Ale dam ci znać, jeśli na coś wpadnę. Świecie, drżyj. Łowca nagród wkracza do akcji. Kiedy dotarłam do miejsca pracy Maxine, lokal nie był pełny nawet w połowie. Większość gości siedziała nad kawą. Za jakąś
godzinę pojawi się tu tłum młodszej klienteli - w poszukiwaniu deseru lub na porcję frytek po kinie. Nastąpiła zmiana personelu i za kasą siedziała kobieta, której nie znałam. Przedstawiłam się i spytałam o Margie. - Przykro mi - odpowiedziała tamta. - Margie nie przyszła dziś do pracy. Zadzwoniła i powiedziała, że jest chora. Jutro też jej może nie być. Wróciłam do samochodu i zaczęłam grzebać w torbie, szukając spisu krewnych i znajomych, który dostałam od Kuntza. Przejrzałam listę w gasnącym świetle dnia. Była na niej jedna Margie. Bez nazwiska, bez telefonu, a zamiast adresu Kuntz napisał: „żółty dom na Barnet Street”. Dodał też, że Margie jeździ czerwonym isuzu. Gdy dotarłam na Barnet Street, słońce było już tylko cienką szkarłatną smużką na horyzoncie, ale dojrzałam żółty dom i czerwony samochód. Kobieta z grubo obandażowaną ręką wyszła na próg, by zawołać do domu kota, akurat w chwili, gdy szykowałam się do parkowania przy krawężniku. Zauważyła mnie, złapała kota i natychmiast zniknęła za drzwiami. Nie musiałam do nich podchodzić, żeby słyszeć szczęk zasuw. Przynajmniej była w domu. W głębi duszy obawiałam się, że także zniknęła i teraz na spółkę z Maxine wynajmuje mieszkanie w Cancun. Zarzuciłam torbę na ramię, przybrałam twarz w przyjazny uśmiech i pomaszerowałam krótkim, cementowym podjazdem. Zapukałam do drzwi. Uchyliły się na długość łańcucha. -Tak? Podałam jej wizytówkę. - Stephanie Plum. Chciałabym porozmawiać z panią o Maxine Nowicki. - Przykro mi, nie mam nic do powiedzenia na temat Maxine. I nie czuję się dobrze. Zerknęłam przez szczelinę na zabandażowaną rękę, którą przyciskała do piersi. - Co się stało?
Popatrzyła na mnie pustymi oczami, twarz też miała bez wyrazu. Najwyraźniej była nafaszerowana lekami. - To był wypadek. Wypadek w kuchni. - Kiepsko to wygląda. Zamrugała. - Straciłam palec. No, tak naprawdę to go nie straciłam. Leżał na stole. Zabrałam go do szpitala i mi go przyszyli. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz jej palca na kuchennym stole. Przed oczami zatańczyły mroczki, a na górną wargę wystąpił pot. - Tak mi przykro! - To był wypadek - powtórzyła. - Wypadek. - Który to był palec? - Środkowy. - O rany, mój ulubiony. - Proszę posłuchać. Muszę już iść. - Chwileczkę! Tylko minutka. Naprawdę muszę się czegoś dowiedzieć o Maxine. - Nie ma się czego dowiadywać. Wyjechała. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Usiadłam w samochodzie i wzięłam głęboki oddech. Od tej pory będę ostrożniejsza w kuchni. Koniec z grzebaniem w młynku, w odpływie zlewu, w poszukiwaniu zakrętek do butelek. Koniec z beztroskim siekaniem warzyw. Zrobiło się za późno, żeby szukać innych osób z listy, więc ruszyłam do domu. Temperatura spadła o parę stopni, a wiaterek wpadający przez dach zrobił się całkiem przyjemny. Kiedy weszłam do salonu, Rex stanął w kołowrotku i spojrzał na mnie, ruszając wąsikami. - Nie pytaj - powiedziałam mu od razu. - Nie chcesz wiedzieć. Reksowi zbiera się na mdłości od takich rzeczy jak odcięte palce. Matka dała mi kawałek kurczaka i trochę placka z kremem bananowym. Odłamałam kawałek ciasta i dałam Reksowi. Natychmiast wepchnął je pod policzek, a czarne lśniące oczka