Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony54 347
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań31 154

Garth Nix - Klucze do Królestwa 1 - Pan Poniedziałek

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Garth Nix - Klucze do Królestwa 1 - Pan Poniedziałek.pdf

Livianes EBooki Nix Garth Klucze do Królestwa
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 330 stron)

GGaarrtthh NNiixx PPaann PPoonniieeddzziiaałłeekk Mister Monday Klucze do Królestwa Tom 1 Przełożyła Małgorzata Hesko Kłodzińska

Dla Anny i Thomasa i całej mojej rodziny oraz przyjaciół

Prolog Próbowali unicestwić Ostatnią Wolę, lecz zabrakło im mocy. Zniszczyli ją zatem na dwa sposoby. Została podarta, a strzępy grubego pergaminu rozproszyły się w czasie i przestrzeni. Zniszczyli ją także duchowo, gdyż nie zostało wypełnione ani jedno jej postanowienie. Gdyby zdradzieccy Wykonawcy zdołali postawić na swoim, postanowień Woli nigdy by nie zrealizowano. Na wszelki wypadek komplet siedmiu jej fragmentów został starannie ukryty. Pierwszy, a zarazem najmniejszy fragment zatopiono w przejrzystym monokrysztale, twardszym od diamentu. Kryształ znalazł się w szkatule z hartowanego szkła, szkatułę zamknięto w klatce ze srebra i malachitu, a klatka trafiła na wygasłe słońce na krańcu Czasu. Wartę wokół niej pełniło dwunastu Strażników ze stali. Każdy z nich stał na jednej z cyfr zegara wyżłobionego stałym światłem w ciemnej masie martwej gwiazdy. Strażników stworzono wyłącznie do pilnowania fragmentu. Z grubsza przypominali ludzi, lecz byli od nich dwukrotnie wyżsi, a ich skóra wykonana była z lśniącej stali. Szybcy i gibcy niczym koty, nie mieli dłoni, zastąpiły je sterczące z nadgarstków ostrza. Każdy Strażnik nadzorował obszar pomiędzy własną godziną a następną; dowódca czuwał nad rejonem między dwunastą a pierwszą.

Nadzór nad metalowymi Strażnikami sprawował doborowy oddział Inspektorów, istot niższych, które nie ośmieliłyby się kwestionować poczynań niszczycieli Woli. Raz na sto lat na gwieździe stawiał się jeden z Inspektorów, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i czy cząstka dokumentu spoczywa bezpiecznie w kryjówce. W ostatnich wiekach Inspektorzy popadli w rutynę. Zazwyczaj ograniczali się do przybycia, zerknięcia na klatkę, szkatułę i kryształ, po czym pozdrawiali Strażników i już ich nie było. Strażnicy, którzy od dziesięciu tysiącleci posłusznie maszerowali między pełnymi godzinami na tarczy zegara, nie pochwalali tak lekceważącego stosunku do służby. Składanie skarg nie leżało jednak w ich naturze, zresztą nie mieliby jak się do tego zabrać. W razie konieczności mogli jedynie bić na alarm, lecz na tym koniec. Strażnicy widzieli wielu Inspektorów, którzy pojawiali się i znikali. Nikt inny ich nie odwiedzał. Nikt nie próbował wykraść ani odzyskać cząstki Woli. Innymi słowy, przez dziesięć tysięcy lat nie wydarzyło się zupełnie nic. Wreszcie pewnego dnia, który niczym się nie różnił od trzech i pół miliona przeszłych dni, zjawił się Inspektor poważniej traktujący swe obowiązki. Przybył całkiem zwyczajnie, po prostu zmaterializował się obok tarczy zegara. W trakcie teleportacji przekrzywił mu się cylinder, w dłoni kurczowo ściskał upoważnienie, tak by wyraźnie widać było złotą pieczęć. Na widok nieznajomego Strażnicy drgnęli, a ich ostrza zadrżały

niecierpliwie. Upoważnienie i pieczęć tylko połowicznie uwiarygodniały przybysza. Zawsze istniała możliwość, że nieznajomy nie wyrecytuj hasła ustalonego przez poprzedniego Inspektora. Wówczas Strażnicy nareszcie mogliby puścić broń w ruch. Rzecz jasna, mieli obowiązek zapewnić Inspektorowi chwilę wytchnienia. Podróż w czasie i przestrzeni mogła bowiem zmęczyć wędrowców, nawet nieśmiertelnych. Ten Inspektor wyglądał dość marnie. Miał typowe ludzkie kształty, charakterystyczne dla szybko tyjącego mężczyzny w średnim wieku. Odziany był w granatowy surdut, wyświecony na łokciach i poplamiony atramentem na prawym mankiecie. Biała koszula nie porażała śnieżną bielą, niedbale zawiązany krawat nie maskował odprutego kołnierzyka, a cylinder był wiekowy i pognieciony. Gdy Inspektor go uchylił, by pozdrowić Strażników, ze środka wypadła owinięta w gazetę kanapka. Inspektor chwycił ją i wcisnął do wewnętrznej kieszeni surduta, a potem wypowiedział hasło. - Siarka, kadzidło i dwa selery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery - wyrecytował ostrożnie i ponownie uniósł upoważnienie, by zaprezentować pieczęć. W odpowiedzi Strażnik Dwunastej Godziny obrócił się w miejscu. Skrzyżował broń ze zgrzytem, jaki zwykle towarzyszy ostrzeniu noży. Inspektor wzdrygnął się i zasalutował. - Podejdź, Inspektorze - wezwał go Strażnik. Była to dokładnie połowa słów, które wypowiadał przy każdej

takiej wizycie. Przybysz skinął głową i ostrożnie zszedł z podróżnego talerza na zmrożoną ciemność wygasłej gwiazdy. Na wszelki wypadek nosił Obuwie Niematerialne (dla niepoznaki wyglądające jak bambosze), które niwelowało zniekształcające działanie ciemnej masy ostygłej gwiazdy, choć jego przełożony zaklinał się, że upoważnienie i pieczęć stanowią dostateczną ochronę. Przystanął, by podnieść podróżny talerz, gdyż był to jego ulubiony duży półmisek z kruchej porcelany kostnej, zdobiony motywami owoców, a nie typowy, wątpliwej urody dysk z polerowanego elektrum. Korzystanie z porcelanowego półmiska wiązało się z niebezpieczeństwem, gdyż łatwo się tłukł, ale za to ładnie wyglądał, co miało duże znaczenie dla Inspektora. Nawet Inspektorzy nie mogli przekraczać granicy wewnętrznego kręgu tarczy zegara, gdzie cyfry podkreślono złotą linią. Także i ten Inspektor ostrożnie minął Strażnika Dwunastej Godziny i znieruchomiał tuż przed granicą. Srebrna klatka wyglądała solidnie, a szkatuła ze szkła była nienaruszona i idealnie przezroczysta. Inspektor wyraźnie dostrzegał kryształ w jej wnętrzu, tam gdzie być powinien. - Zdaje się, że wszystko jest w porządku - mruknął. Z ulgą wyciągnął puzderko ukryte w kieszeni surduta, otworzył je pstryknięciem palca i wprawnym ruchem przeniósł szczyptę tabaki do prawego nozdrza. Tabaka była świeża, otrzymał ją w upominku od przełożonego. - Wszystko, aaa, aaa, w porządku - powtórzył i

kichnął potężnie. Zachwiał się cały - przez chwilę wydawało się, że straci równowagę i przekroczy złotą linię. Strażnicy błyskawicznie rzucili się w kierunku Inspektora. Ostrza Strażnika Dwunastej Godziny zatrzymały się o centymetr od twarzy nieszczęśnika, który rozpaczliwie wymachiwał ramionami, próbując odzyskać równowagę. W końcu mu się udało i znieruchomiał po właściwej stronie. - Najmocniej przepraszam, paskudny nałóg! - pisnął i odrzucił tabakierę na bezpieczną odległość. - jestem Inspektorem, pamiętajcie! Oto upoważnienie! Patrzcie na pieczęć! Strażnicy powrócili do patrolowania swoich rewirów. Strażnik Dwunastej Godziny opuścił ramiona, jego ostrza nie zagrażały już przybyszowi. Inspektor wydobył z rękawa wielką pocerowaną chustkę i osuszył twarz. Kiedy ocierał pot, wydało mu się, że coś mignęło na cyferblacie. Owo coś było małe, drobne i ciemne. Inspektor zamrugał oczyma i schował chustkę, nic już jednak nie dostrzegł. - Chyba nie ma tu niczego, co należałoby uwzględnić w raporcie? - spytał nerwowo. Inspektorem został niedawno. Przez tysiąclecie bez czterech wieków był tylko Inspektorem Czwartego Stopnia. Wcześniej, niemal od Zarania Dziejów, piastował stanowisko Trzeciego Odźwiernego Portalu. A jeszcze wcześniej... - Sytuacja bez zmian - oznajmił Strażnik Dwunastej Godziny, tym samym wykorzystując resztę zasobu słów.

Inspektor uprzejmie uchylił cylindra, ale przez cały czas bił się z myślami. Coś wyczuwał. Coś odbiegało od normy, jednak kara za wszczęcie fałszywego alarmu była zbyt straszna, aby ryzykować. Mógł zostać zdegradowany do rangi Odźwiernego albo, co gorsza, przejść transformację w cielesnego. Straciłby moc oraz pamięć i trafiłby gdzieś na Poślednie Królestwa jako śmiertelne, zwyczajne niemowlę. Naturalnie, za przeoczenie czegoś istotnego groziła o wiele poważniejsza kara. Mógł zostać cielesnym, lecz nawet nie przypominać istoty ludzkiej, albo trafić do świata, w którym brak inteligentnych form życia. To i tak nie byłoby najgorsze. Istniały znacznie dotkliwsze kary, o tych jednak bał się nawet myśleć. Inspektor ponownie zerknął na klatkę, szklaną szkatułę i kryształ, wydobył z kieszeni teatralną lornetkę i przyłożył ją do oczu. Wciąż nie dostrzegał nic niepokojącego. Pomyślał, że przecież Strażnicy z pewnością zauważyliby, gdyby coś się stało. Zszedł z cyferblatu i odchrząknął. - Wszystko w porządku, dobra robota, Strażnicy - oświadczył. - Hasło dla następnego Inspektora brzmi: „Oset, palma, dębów szpalery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery", jasne? Doskonale. Na mnie pora. Strażnik Dwunastej Godziny zasalutował. Inspektor ponownie uchylił cylindra, obrócił się na pięcie i położył na ziemi podróżny talerz, po czym wypowiedział słowa, które miały przenieść go do Domu. Zgodnie z przepisami miał obowiązek stawić się w Urzędzie Zjawisk Niezwykłych na cztery tysiące

piętnastym piętrze i złożyć sprawozdanie, lecz był roztrzęsiony i chciał wrócić jak najszybciej na dwa tysiące dziesiąte, do swojego przytulnego gabinetu, by wypić gorącą herbatę. - Z ponurej gwiazdy mroku do jasnej lampy mocy, do moich komnat i z dala od nocy! - zakomenderował. Zanim zdążył wejść na półmisek, coś małego, cienkiego i czarnego jak smoła przedarło się przez złotą linię, pomknęło między nogami Strażnika Dwunastej Godziny, po lewym Niematerialnym Bucie Inspektora i wpadło na talerz. Glazurowane niebieskie i zielone rysunki owoców zabłysły, a naczynie wraz z czarną plamką zniknęło w kłębach gęstego, cuchnącego dymu. - Alarm! Alarm! - krzyknęli Strażnicy. Opuścili tarczę zegara i zaczęli kłębić się wokół zdematerializowanego talerza. Ostrzami cięli powietrze na wszystkie strony, a dzwonki dwunastu nieprawdopodobnie głośnych budzików rozlegały się z głębi ich metalowych ciał. Inspektor odsunął się od Strażników, nerwowo żując rąbek chusteczki i łkając. Wiedział, czym była ta czarna plamka. Ze zgrozą rozpoznał ją, kiedy mignęła mu przed oczami. Był to odręcznie napisany werset. Tekst z fragmentu, który powinien spoczywać zatopiony w krysztale, zamknięty w niezniszczalnej szkatule ze srebra i malachitu, przylepionej do powierzchni wygasłego słońca i strzeżonej przez metalowych Strażników. Tyle że powyższe nie było już prawdą. Jeden z fragmentów Woli umknął, tylko i wyłącznie z winy Inspektora.

Na domiar złego dotknął go, przeniknął jego ciało przez Niematerialny But. Teraz Inspektor wiedział, choć nie powinien, co zawiera tekst. Co gorsza, Wola nakazała mu wypełnić jego prawdziwe obowiązki. Po raz pierwszy od tysiącleci Inspektor miał świadomość, jak fatalny obrót przybrały sprawy. - Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi - wyszeptał Inspektor. - Do czasu kiedy Dziedzic lub jego przedstawiciele nakażą Poniedziałkowi przekazanie powierzonych Mu wszelkich urzędów, własności, praw i wyposażenia. Strażnicy nie zrozumieli jego słów, a może nawet ich nie słyszeli w jazgocie wewnętrznych alarmów. Rozproszyli się, bezowocnie przetrząsając powierzchnię wygasłej gwiazdy. Ich oczy emitowały strumienie jaskrawego światła, które przenikało mrok. Gwiazda nie była duża, liczyła sobie nie więcej niż tysiąc metrów średnicy, lecz zaginiony fragment już dawno z niej zniknął. Inspektor wiedział, że zguba opuściła jego komnaty i przedostała się prosto do Domu. - Muszę wracać - powiedział do siebie. - Wola będzie potrzebowała pomocy. Podróżny talerz przepadł, więc czeka mnie długa droga. Sięgnął do surduta i wyciągnął z niego parę zabrudzonych skrzydeł, niemal równie dużych jak on sam. Inspektor nie korzystał z nich od bardzo dawna, więc zaskoczył go ich kiepski stan. Pióra powyginały się i pożółkły, a lotki wyglądały wyjątkowo niesolidnie. Inspektor przypiął skrzydła i kilka razy machnął nimi na próbę, żeby sprawdzić, czy jeszcze działają. Nie

zauważył nagłego błysku światła na cyferblacie ani też dwóch postaci, które pojawiły się wraz z błyskiem. Miały ludzkie kształty, zgodnie z modą obowiązującą w Domu. Przybysze byli jednak wyżsi, szczuplejsi i przystojniejsi niż Inspektor. Ubrani byli w eleganckie czarne surduty i śnieżnobiałe koszule z wysokimi kołnierzykami, a do tego wyjątkowo gustowne krawaty ciemnoczerwonej barwy, o odcień jaśniejsze od ciemnych jedwabnych kamizelek. Ich cylindry połyskiwały czernią, a w dłoniach trzymali bogato zdobione laski z kości słoniowej, zwieńczone srebrnymi gałkami. - Dokąd to, Inspektorze? - spytał wyższy z przybyszów. Wstrząśnięty Inspektor odwrócił się raptownie, a jego skrzydła opadły. - Pragnę się stawić do raportu - wyjaśnił słabym głosem. - Jak widać. Do... do moich bezpośrednich przełożonych... i do... do Poniedziałkowej Jutrzenki, a nawet do Pana Poniedziałka, jeśli sobie zażyczy... - Pan Poniedziałek wkrótce o wszystkim się dowie - zapewnił go wyższy dżentelmen. - Wie pan, kim jesteśmy? Inspektor pokręcił głową. Nieznajomi zajmowali bardzo wysoką pozycję w Domu, co jasno wynikało z ich strojów oraz mocy, którą emanowali. Nie znał jednak ani ich nazwisk, ani stanowisk. - Czy panowie są z sześciotysięcznego piętra? Z biura zarządu Pana Poniedziałka? Wyższy jegomość uśmiechnął się i wyciągnął papier

z kieszeni kamizelki. Trzymany przez niego dokument rozłożył się samoczynnie, a pieczęć na nim zalśniła tak jaskrawym światłem, że Inspektor musiał zasłonić twarz ramieniem i pochylić głowę. - Jak pan widzi, służymy znaczniejszemu panu niż Poniedziałek - powiedział dżentelmen. - Proszę z nami. Inspektor przełknął ślinę i niepewnie ruszył przed siebie. Jeden z mężczyzn płynnym ruchem wciągnął na dłonie śnieżnobiałe rękawiczki i strzepnął skrzydła Inspektora, które skurczyły się do rozmiarów skrzydeł gołębia. Wtedy schował je do beżowej koperty, która pojawiła się znikąd. Przygniótł ją kciukiem, czemu towarzyszył odgłos skwierczenia, a potem wręczył kopertę Inspektorowi. Gdy ten przyciskał ją do piersi i nerwowo spoglądał na nieznajomych, pojawił się na niej napis: DOWÓD RZECZOWY. Obaj dżentelmeni jednocześnie narysowali laskami drzwi w powietrzu. Gdy skończyli, przestrzeń na moment zamigotała, a następnie zastygła w formie wejścia do windy, z przesuwaną metalową kratą i przyciskiem z brązu. Jeden z mężczyzn wcisnął guzik i za kratą nagle pojawiła się winda. - Nie jestem upoważniony do korzystania z windy dla kierownictwa, z pewnością nie powyżej Archiwum, dotyczy to także schodów, wyciągu i dziwodrogi - wydukał Inspektor. - Zdecydowanie nie wolno mi... zjeżdżać poniżej Atramentowych Piwnic. Dżentelmeni odciągnęli kratę i gestem nakazali Inspektorowi wejść do środka. Kabina była wyłożona ciemnozielonym aksamitem, jedną ścianę w całości

pokrywały niewielkie przyciski z brązu. - Nie wybieramy się na dół, prawda? - spytał Inspektor ledwie słyszalnym głosem. Wyższy jegomość uśmiechnął się zimno, lecz jego oczy pozostały nieruchome. Uniósł rękę, która z potwornym szczęknięciem rozciągnęła się o parę metrów, aby dosięgnąć przycisku na samej górze z prawej strony. - Tam? - spytał Inspektor z podziwem, którego nie stłumił nawet strach. Wyczuwał wpływ Woli na siebie, lecz wiedział, że teraz nie ma szansy Jej pomóc. Słowa, które zbiegły, musiały sobie radzić same. - Na samą górę? - Tak - potwierdzili dżentelmeni jednogłośnie i wspólnymi siłami zaciągnęli kratę.

Rozdział 1 Był to pierwszy dzień Arthura Penhaligona w nowej szkole i nic nie szło tak, jak powinno. Nie dość, że zaczynał dwa tygodnie później niż wszyscy, to na dodatek był w tej szkole zupełnie nowy. Jego rodzina dopiero sprowadziła się do miasta, nikogo więc nie znał i nie miał pojęcia o miejscowych zwyczajach, które mogłyby ułatwić mu życie. Nie wiedział na przykład, że w każdy poniedziałek tuż przed lunchem siódma klasa wyrusza na bieg przełajowy. Tak jak dzisiaj. Bieg był obowiązkowy, chyba że rodzice ucznia ustalili inaczej - z odpowiednim wyprzedzeniem. Arthur usiłował wyjaśnić panu od WF-u, że dopiero co wydobrzał po serii wyjątkowo poważnych ataków astmy i że zaledwie kilka tygodni temu leżał w szpitalu. Poza tym miał na sobie kretyński szkolny mundurek, czyli szare spodnie i białą koszulę z krawatem, a do tego skórzane buty. Nie mógł biegać w takim stroju. Może dlatego że pozostała czterdziestka dzieciaków darła się i uganiała za sobą, tylko druga część skargi Arthura dotarła do uszu nauczyciela, pana Weightmana. - Posłuchaj, mały, tutaj obowiązuje zasada, że wszyscy biegną, bez względu na strój! - warknął pedagog. - Chyba że jesteś chory. - Jestem chory! - zapewnił go Arthur, ale jego słowa zagłuszył wrzask. Dwie dziewczyny zaczęty szarpać się

za włosy i próbowały kopać się nawzajem po nogach. Weightman wydarł się na nie i dmuchnął w gwizdek. - Spokój! Susan, natychmiast puść Tanię! Dobra, znacie trasę. Prawą prostą bieżni boiska, przez park, dookoła pomnika, z powrotem przez park i lewą prostą bieżni. Pierwsza trójka wcześniej idzie na lunch, ostatnia zamiata salę gimnastyczną. Zbiórka w szeregu. Powiedziałem, że zbiórka w szeregu, koniec krzyków! Rick, cofnij się. Gotowi? Biegniecie na gwizdek. Nie, nie jestem gotowy pomyślał Arthur. Nie chciał jednak jeszcze bardziej zwracać na siebie uwagi następnymi skargami ani też odmową udziału w biegu. I tak był tu obcy, zapowiadało się, że niezbyt szybko znajdzie przyjaciół, chociaż tego pragnął. Ale był optymistą, jakoś sobie poradzi. Spojrzał na drugą stronę boiska, za którym rozpościerał się gęsty las, niewątpliwie nazywany parkiem, choć bardziej przypominał dżunglę. Wszystko się tam mogło zdarzyć. Na przykład mógł odpocząć. Pocieszał się, że dystans do parku pokona bez problemu. Na wszelki wypadek wymacał w kieszeni inhalator i zacisnął palce na chłodnej, kojącej tulei z metalu i plastiku. Nie chciał z niej korzystać, nie chciał uzależnić się od leku. Ostatnim razem jednak trafił do szpitala, bo zbyt późno użył inhalatora. Obiecał rodzicom, że taka sytuacja nigdy się nie powtórzy. Weightman zagwizdał przeciągle, co spowodowało skrajnie różne reakcje uczniów. Grupa najroślejszych, najbardziej osiłkowatych chłopców wystrzeliła przed

siebie niczym z procy, wrzeszcząc i popychając się nawzajem. Gromada atletycznych dziewczyn, wyższych i bardziej długonogich niż chłopcy w ich wieku, wystartowała z kilkusekundowym opóźnieniem. Wszystkie zgodnie zadzierały nosy ignorując wulgarne zaczepki małp, z którymi były zmuszone chodzić na lekcje. Niezbyt liczne grupki chłopców oraz dziewczyn - podzielone według płci - z mniejszym lub większym entuzjazmem podążyły za atletkami. Za nimi powlokła się młodzież niewysportowana, zobojętniała i za bardzo wyluzowana, aby dokądkolwiek biegnąć. Arthur nie był pewien, do której kategorii zalicza się każda z osób zamykających wyścig. Zaskoczył samego siebie, bo puścił się biegiem, gdyż zabrakło mu odwagi, aby iść. Poza tym pan Weightman truchtał już tyłem, aby widzieć spacerowiczów i drzeć się na nich. - Mam świadomość, że leserujecie! - ryknął. - Nie zaliczycie zajęć, jeśli się nie pospieszycie! Arthur obejrzał się przez ramię, aby sprawdzić, czy ostrzeżenie poskutkowało. Jeden dzieciak ruszył niezdarnym biegiem, lecz pozostali zignorowali groźbę nauczyciela. Weightman odwrócił się z obrzydzeniem i przyspieszył. Wyprzedził Arthura, środkową grupę biegaczy i szybko dogonił lekkoatletów na przodzie. Arthur zdążył się już zorientować, że nowy pan od WF- u lubi się ścigać z dziećmi i wygrywać. Pewnie dlatego że nie ma szansy na zwycięstwo z dorosłymi, pomyślał zgryźliwie.

Przez trzy, może nawet cztery minuty po sprincie Weightmana Arthur dotrzymywał kroku ostatniej grupce biegaczy i znacznie wyprzedzał piechurów. Doszło jednak do tego, czego się obawiał: oddychanie sprawiało mu coraz więcej trudności. Płuca się nie rozszerzały, jakby coś je wypełniło i uniemożliwiało dostęp powietrza. Pozbawiony niezbędnego tlenu, Arthur coraz wyraźniej zwalniał, zostawał z tyłu, aż wreszcie ledwie wyprzedzał spacerowiczów. Gorzej widział, jego oddech stawał się coraz płytszy, aż wreszcie mógł myśleć tylko o następnym wdechu i o tym, żeby stawiać stopy mniej więcej jedna przed drugą. W następnej chwili zorientował się, że jego nogi wcale się nie poruszają, a on sam wpatruje się w niebo. Leżał na plecach w trawie. Z trudem dotarło do niego, że najwyraźniej stracił przytomność i upadł. - Ej, odpoczywasz, czy masz problem? - spytał ktoś. Arthur zamierzał wyjaśnić, że wszystko w porządku, chociaż część jego umysłu alarmowała niczym syrena straży pożarnej, że zdecydowanie nic nie jest w porządku. Z jego ust nie wydobyło się ani jedno słowo, tylko świszczące rzężenie. Inhalator! Inhalator! Inhalator! - ryknęła syrena w jego głowie. Arthur posłusznie wepchnął rękę do kieszeni w poszukiwaniu metalowej tulejki z plastikowym ustnikiem. Usiłował podnieść lekarstwo do ust, lecz gdy zbliżył dłoń do warg, okazało się, że jest pusta. Inhalator przepadł. Nagle chłopak poczuł, że ktoś wpycha mu ustnik między wargi. Chłodna mgiełka wypełniła usta i gardło.

- Ile razy? - zapytał głos. Trzy, pomyślał Arthur. Dzięki temu odzyska oddech i przynajmniej przeżyje. Zapewne i tak ponownie wyląduje w szpitalu, a potem przez tydzień, może dwa, będzie dochodził do siebie w domu. - Ile razy? Uświadomił sobie, że nie odpowiedział. Z trudem wyciągnął trzy palce i w nagrodę dostał jeszcze dwie chmurki lekarstwa. Specyfik zaczynał działać. Płytkimi, syczącymi oddechami Arthur wprowadzał do płuc powietrze, a wraz z nim tlen, który przenikał do krwi i mózgu. Ograniczony, nieznany świat zaczął się odsłaniać niczym krajobraz na scenie za podnoszoną kurtyną. Zamiast błękitnego nieba otoczonego mrokiem Arthur ujrzał dwójkę dzieciaków, dziewczynę i chłopaka, z grupki spacerowiczów. Żadne nie miało na sobie mundurka ani stroju do gimnastyki, tylko czarne dżinsy, koszulki z nazwami nieznanych mu zespołów muzycznych oraz okulary przeciwsłoneczne. Albo byli supertrendy i na czasie, albo wręcz przeciwnie. Arthur był zbyt nowy w tej szkole i w mieście, aby się tego domyślić. Dziewczyna miała krótką, farbowaną czuprynę, tak jasną, że niemal białą. Chłopak natomiast nosił włosy długie, ufarbowane na czarno. Mimo tej różnicy wyglądali zaskakująco podobnie. Skołowany umysł Arthura potrzebował chwili, aby rozwikłać tę zagadkę: musieli być bliźniakami, a przynajmniej rodzeństwem. Może jedno z nich zostało na drugi rok w tej samej

klasie. - Ed, dzwoń po pogotowie - rzuciła dziewczyna. To ona podała Arthurowi lekarstwo. - Ośmiornica zarekwirował mi telefon - odparł chłopak. - Dobra, biegnij z powrotem do sali - powiedziała dziewczyna. - Ja lecę po Weightmana. - Niby po co? - zdziwił się Ed. - Nie powinnaś zostać? - Nie, musimy sprowadzić pomoc - wyjaśniła. - Weightman ma komórkę i pewnie już wraca. Ty leż i oddychaj. Ostatnie słowa skierowała do Arthura, który z trudem skinął głową i machnął ręką, aby biegli. Teraz, gdy jego umysł częściowo odzyskał normalną sprawność, Arthur był potwornie zażenowany. Pierwszy dzień w nowej szkole, a on nawet nie dotrwał do lunchu. Kiedy wróci ze szpitala, będzie jeszcze gorzej. Wszyscy uznają go za beznadziejnego palanta i po miesiącu od rozpoczęcia semestru nie będzie miał szansy na dogonienie innych w nauce ani na znalezienie kolegów. Przynajmniej żyję, powiedział sobie. Powinien się z tego cieszyć. Nadal nie potrafił odetchnąć jak należy i był bardzo osłabiony, lecz zdołał się podeprzeć na łokciu i rozejrzeć. Dziewczyna i chłopak w czerni właśnie udowadniali, że potrafią biegać, jeśli im się chce. Arthur patrzył, jak dziewczyna mija sprintem gromadkę piechurów, niczym wrona nurkująca w stado wróbli, i wpada między parkowe drzewa. Gdy spojrzał w drugą stronę, zobaczył

Eda znikającego za wysokim ceglanym murem sali gimnastycznej, który zasłaniał resztę szkolnego budynku. Wkrótce powinna nadejść pomoc. Arthur próbował zachować spokój. Z trudem usiadł i skoncentrował się na oddychaniu, powolnym i jak najgłębszym. Przy odrobinie szczęścia miał szansę nie stracić przytomności. Przede wszystkim nie wolno mu było wpadać w panikę. Wcześniej doświadczał podobnych sytuacji i dawał sobie radę. W dłoni ściskał inhalator. Musiał siedzieć cicho i nieruchomo, przezwyciężyć strach. Błysk światła nieoczekiwanie odwrócił uwagę Arthura od powolnego rachowania oddechów. Kątem oka dostrzegł jasność i odwrócił się, by sprawdzić, skąd dobiega. Przez moment sądził, że ponownie traci świadomość, przewraca się i widzi słońce. Potem zmrużył oczy i stwierdził, że nieznane źródło oślepiającego światła znajduje się na ziemi, bardzo blisko niego. Na dodatek poruszało się płynnie po trawie i zbliżało ku niemu, z każdą chwilą ciemniejąc. Arthur obserwował ze zdumieniem i osłupieniem, jak w świetle pojawia się ciemna sylwetka. Wreszcie blask zupełnie zanikł i oczom chłopca ukazał się dziwnie ubrany mężczyzna na osobliwym wózku inwalidzkim, popychanym przez służącego o równie niezwykłym wyglądzie. Wózek inwalidzki był podłużny i wąski niczym wanna, z plecionej wikliny. Z przodu pojazdu

doczepiono małe kółko, z tyłu dwa duże. Wszystkie trzy otoczone były metalowymi obręczami bez gumowych opon ani żadnego innego zabezpieczenia. W rezultacie wózek - a może wanna albo fotel na kółkach, jakkolwiek by ten pojazd nazwać - grzązł w trawie. Mężczyzna na wózku był chudy i blady, jego skóra przypominała bibułę. Wyglądał przy tym młodo, na nie więcej niż dwadzieścia lat, i był bardzo przystojny, miał symetryczne rysy twarzy i błękitne oczy, przysłonięte powiekami. Wydawał się bardzo zmęczony. Jego blond włosy zdobił nietypowy, okrągły kapelusz z frędzlem. Ubranie mężczyzny skojarzyło się Arthurowi ze strojem do kung-fu, gdyż uszyto je z czerwonego jedwabiu zdobionego licznymi smokami w kolorze niebieskim. Nogi nieznajomego okrywał pled w szkocką kratę, a spod niego wystawała para kapci, również z jedwabiu o czerwonej barwie. Lśniły w słońcu wzorem, na którym Arthur nie potrafił skoncentrować spojrzenia. Człowiek popychający wózek wydawał się jeszcze bardziej osobliwy, jakby nie z tego świata. Trochę przypominał kamerdynera ze starego filmu, a może Nestora z komiksów o Tintinie, chód zupełnie nie dorównywał mu elegancją. Nosił zbyt obszerny czarny frak o absurdalnie długich połach, które niemal dotykały ziemi, a przód jego białej koszuli był sztywny i bardzo twardy, jak z plastiku. Do tego przywdział zrobione na drutach rękawiczki bez dłoni, częściowo sprute, przez co luźne wełniane nici zwisały mu z palców. Arthur zauważył z niesmakiem, że obcy ma bardzo długie i żółte paznokcie, podobnie jak zęby. Był znacznie

starszy niż mężczyzna na wózku, jego wiekową twarz pokrywały zmarszczki i dzioby, a siwe, bardzo długie włosy rosły mu tylko na potylicy. Musiał mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, jednak bez trudu dopchał wózek prosto do Arthura. Obaj mężczyźni gawędzili ze sobą, zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy z obecności chłopca lub po prostu go ignorowali. - Nie mam pojęcia, czemu trzymam cię na górze, Kicholu - burknął mężczyzna na wózku. - I dlaczego przystaję na twoje niedorzeczne plany. - Chwileczkę, proszę pana - obruszył się domniemany kamerdyner, najwyraźniej zwany Kicholem. Gdy mężczyźni się zbliżyli, Arthur zauważył, że nos Kichola jest czerwonawy i pokryty lśniącą siateczką popękanych naczyń krwionośnych. - To nie plan, to przezorność. Nie chcemy, by Wola nas niepokoiła, prawda? - Chyba nie - wymamrotał młody człowiek, ziewnął szeroko i zamknął oczy. - jesteś pewien, że znajdziemy tutaj kogoś odpowiedniego? - To jasne jak słońce - zapewnił go Kichol. - Nawet jaśniejsze, bo ze słońcami różnie bywa. Osobiście nastawiałem zegary, aby znaleźć kogoś odpowiedniego na skraju nieskończoności. Przekaże mu pan Klucz, on umrze, pan dostanie Klucz z powrotem. Następne dziesięć tysięcy lat bez kłopotów, a Wola nie będzie miała zastrzeżeń, bo przekaże pan Klucz jednemu z potencjalnych dziedziców. - To niesłychanie irytujące. - Młody mężczyzna ponownie szeroko ziewnął. - Brak mi energii. Bieganina

mnie wyczerpała, podobnie jak absurdalne pytania tych na górze. Skąd mogę wiedzieć, który fragment Woli uciekł? Nie zamierzam spisywać raportu. Opadłem z sił. Powiem ci, że najchętniej uciąłbym sobie drzemkę... - Nie teraz, nie teraz - zaprotestował gwałtownie Kichol. Osłonił oczy brudną dłonią i rozejrzał się dookoła. O dziwo, najwyraźniej nie dostrzegał Arthura, chociaż ten siedział tuż przed nim. - Jesteśmy prawie na miejscu. - Jesteśmy całkiem na miejscu - poprawił go młody człowiek chłodno i wskazał palcem Arthura, zupełnie jakby chłopak nagle pojawił się znikąd. - O to chodzi? Kichol puścił wózek i podszedł do Arthura. Przy próbie uśmiechu jeszcze bardziej obnażył żółte zęby. Niektóre były wyszczerbione, a wszystkie - wyglądały na ostre i przypominały psie kły. - Witaj, chłopcze - powiedział. - Ukłoń się Panu Poniedziałkowi. Arthur nie odrywał od niego oczu. To z pewnością nieznane skutki uboczne, pomyślał. Niedobór tlenu. Halucynacje. W następnej chwili poczuł, jak twarda, koścista dłoń chwyta go za głowę i kilkakrotnie zgina mu szyję. W ten sposób Kichol zmusił go do ukłonu przed mężczyzną na wózku inwalidzkim. Wstrząs towarzyszący nieprzyjemnemu dotykowi sprawił, że Arthur się rozkaszlał i stracił całą z trudem odzyskaną kontrolę nad oddechem. Teraz naprawdę spanikował i wcale nie mógł oddychać. - Przyprowadź go - polecił Pan Poniedziałek.

Westchnął ze znużeniem i wychylił się za boczną poręcz wózka, podczas gdy Kichol bez najmniejszego wysiłku chwycił Arthura dwoma palcami za kark i zawlókł do młodego mężczyzny. - Masz pewność, że ten tutaj umrze natychmiast? - spytał Pan Poniedziałek i wyciągnął rękę, aby ująć Arthura pod brodę i spojrzeć mu w twarz. W przeciwieństwie do Kichola, Pan Poniedziałek miał czyste dłonie i obcięte paznokcie. Dotknął Arthura bardzo lekko, lecz chłopiec poczuł, że nie może się poruszyć, zupełnie jakby nieznajomy przycisnął nerw odpowiedzialny za paraliż całego ciała. Nie puszczając karku chłopca, Kichol jedną ręką pogmerał w kieszeni. Wydobył z niej kilka pomiętych skrawków papieru, które zawisły w powietrzu, zupełnie jakby rozłożył je na niewidzialnym biurku. Pospiesznie poukładał fragmenty, wygładził i zbliżył do policzka Arthura. Papier zalśnił jasnoniebieskim światłem i pojawiły się na nim wypisane złotymi literami imię i nazwisko chłopca. - To on, bez wątpienia - oświadczył Kichol. Wepchnął skrawek papieru do kieszeni, a pozostałe same do niej powędrowały, jak połączone sznurkiem. - Arthur Penhaligon. Lada moment powinien kopnąć w kalendarz. Niech mu pan lepiej przekaże Klucz. Pan Poniedziałek ponownie ziewnął i puścił brodę Arthura. Niespiesznie sięgnął do lewego rękawa jedwabnej szaty i wydobył zeń cienki metalowy szpikulec, który przypominał wąski nóż bez rękojeści. Chłopak gapił się na przedmiot, rozum i wzrok

ponownie zaczęły mu szwankować od niedoboru tlenu. Gdzieś w głębi jego umysłu, za watą zapychającą głowę, rozległ się spanikowany głos, który wcześniej nakazał mu zastosować inhalator. Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj! Chociaż ustąpił dziwny paraliż, spowodowany dotykiem Pana Poniedziałka, uścisk Kichola nie zelżał ani na chwilę, Arthurowi zaś najzwyczajniej brakowało siły, aby się uwolnić, - Mocą mi powierzoną, zgodnie z ustaleniami przekazanymi do bla, bla, bla... - mamrotał Pan Poniedziałek. Mówił zbyt szybko, aby Arthur zrozumiał sens jego wypowiedzi, i nie zwolnił tempa aż do ostatnich kilku słów. - Niech więc się wypełni Wola. Gdy skończył, wyciągnął ostrze przed siebie. Jednocześnie Kichol puścił Arthura, który osunął się na trawę. Poniedziałek zaśmiał się z wysiłkiem i upuścił ostrze na otwartą dłoń chłopca. Służący natychmiast zmusił Arthura, by ten zacisnął palce wokół noża, zgniatając je tak mocno, że metal wbił się w skórę. Chłopak poczuł ból, a towarzyszył mu nieoczekiwany szok: ponownie mógł oddychać, zupełnie jakby ktoś odkręcił zawór nad płucami i wpuścił powietrze do środka. - Jeszcze to drugie - powiedział Kichol niecierpliwie. - Musi mieć komplet. Poniedziałek spojrzał na sługę i zmarszczył brwi. Z trudem stłumił ziewnięcie i przybrał gniewny wyraz twarzy. - Nie możesz się doczekać chwili, w której stracę kontrolę nad Kluczem! Choćby na parę minut! -