Guy Gavriel Kay
Letnie drzewo
Przekład Dorota Żywno
The summer tree
Data wydania oryginalnego 1984
Data wydania polskiego 1995
Letnie drzewo jest poświęcone pamięci mojej babci, Tani Pollock Birstein na
której nagrobku widnieje napis: Piękna, Kochająca, Kochana, i która rzeczywiście
taka była.
Podziękowania
Wydaje się, że podczas pracy nad dziełem o zastraszających rozmiarach
nagromadziła się równie zastraszająca ilość długów. Nie wszystkie można tu
wymienić, lecz kilku osobom należy przyznać należne im miejsca na początku
Gobelinu.
Chciałbym podziękować Sue Reynolds za narysowanie obrazu Fionavaru i
mojemu agentowi Johnowi Duffowi, który popierał mnie od samego początku.
Alberto Manguel i Barbara Czarnecki użyczyli swych talentów edytorskich, a Daniel
Shapiro znalazł dla mnie sonatę Brahmsa i pomógł stworzyć pieśń.
Ponadto muszę tu wymienić z największym szacunkiem moich rodziców,
braci i Laurę. Najserdeczniejsze podziękowania.
Uwertura
Kiedy skończyła się wojna, spętano go pod Górą. A żeby wiadomo było,
gdyby chciał uciec, stworzono magią i sztuką pięć kamieni strażniczych, które były
ostatnim i najwspanialszym dziełem Ginserata. Jeden powędrował na południe, za
Saeren do Cathalu, jeden przez góry do Eridu, a jeszcze jeden został u Revora i Dalrei
na Równinie. Czwarty kamień strażniczy zaniósł do domu Colan, syn Conary’ego,
obecnie najwyższy król w Paras Derval.
Ostatni kamień przyjęli, choć z goryczą w sercu, niedobitkowie lios alfarów.
Zaledwie czwarta część tych, którzy udali się na wojnę z Ra-Termainem, powróciła
do Krainy Cieni z pertraktacji u stóp Góry. Nieśli kamień i zwłoki swego króla -
najbardziej znienawidzeni przez Mrok, bowiem na imię im Światłość.
Od tego dnia niewielu ludzi mogło się pochwalić, iż dostrzegli lios, chyba że
w postaci cieni poruszających się na skraju lasu, gdy zmierzch zastawał wracającego
do domu rolnika czy furmana. Przez czas jakiś wśród pospólstwa krążyła pogłoska, że
co siedem lat niewidzialnymi drogami przybywał posłaniec na rozmowy z
najwyższym królem w Paras Derval, lecz w miarę upływu lat takie opowieści
pogrążyły się, jak to zazwyczaj bywa, w mroku na wpół zapomnianej historii.
Mijały wieki w nawałnicy lat. Poza domami nauki pusto brzmiało nawet imię
Conary’ego i Ra-Termaine’a, i zapomniano również o Galopie Revora przez Daniloth
w noc czerwonego zachodu słońca. Stał się on tematem pieśni na noce pijaństwa w
karczmie, ni mniej, ni bardziej prawdziwych od innych tego rodzaju opowieści.
Albowiem wysławiano już nowe czyny, ulicami miasta i korytarzami pałacu
paradowali młodsi bohaterowie, za których z kolei wznoszono toasty przy
paleniskach wiejskich karczem. Zmieniały się przymierza, toczono nowe wojny, by
koić stare rany, błyszczące zwycięstwa wynagradzały minione klęski, najwyżsi
królowie zasiadali na tronie jeden po drugim, niektórzy drogą dziedziczenia, inni
wymachując mieczem. A przez cały ten czas, podczas wojen drobnych i wielkich, za
panowania wodzów słabych i potężnych, przez długie zielone lata pokoju, gdy drogi
były bezpieczne, a plony obfite, przez cały ten czas Góra pogrążona była we śnie -
bowiem choć wszystko inne się zmieniło, obrzędy kamieni strażniczych przetrwały.
Czuwano przy nich, podsycano ognie naal i nigdy nie nastąpiło straszliwe ostrzeżenie
kamieni Ginserata, które miały zmienić barwę z niebieskiej na czerwoną.
A pod wielką górą Rangat Chmurami Obarczoną na smaganej wichrem
północy wiła się w łańcuchach zżerana nienawiścią do granic obłędu istota, która
jednakże dobrze wiedziała, że kamienie strażnicze dadzą znak, jeśli natęży swą moc,
by wyrwać się z niewoli.
Mogła jednakże czekać, będąc poza czasem, poza śmiercią. Mogła rozmyślać
nad swą zemstą i swymi wspomnieniami - pamiętała bowiem wszystko. Mogła
obracać w myślach imiona swych wrogów, jak niegdyś szponiastymi palcami igrała z
pokrytym zakrzepłą krwią naszyjnikiem Ra-Termaine’a. Jednakże ponad wszystko
mogła czekać: czekać, gdy tymczasem ludzkie pokolenia mijały niczym obracające
się koła gwiazd, gdy same gwiazdy zmieniały swój układ pod naciskiem lat.
Nadejdzie czas, gdy czuwanie osłabnie, gdy zawiedzie jeden z pięciu strażników.
Wtedy, w najmroczniejszej tajemnicy, będzie mogła użyć swej siły, by zawezwać
pomoc i nastąpi dzień, gdy Rakoth Maugrim odzyska wolność we Fionavarze.
I tysiąc lat upłynęło pod słońcem i gwiazdami pierwszego z wszystkich
światów...
Część I
Srebrny Płaszcz
Rozdział l
W chwilach spokoju, które niemal zaginęły pośród tego, co nastąpiło,
częstokroć pojawiało się pytanie dlaczego. Dlaczego oni? Istniała łatwa odpowiedź,
która wiązała się z Ysanną, lecz w rzeczywistości nie poruszała najistotniejszej
kwestii. Siwowłosa Kimberly odpowiadała, gdy ją pytano, że spoglądając wstecz,
widzi przebłysk wzoru, lecz nie trzeba być jasnowidzącą, by poniewczasie czytać z
osnowy i wątku Gobelinu, a poza tym Kim zawsze była szczególnym przypadkiem.
W czasie gdy sesja trwała tylko jeszcze na wydziałach zawodowych,
dziedzińce i cieniste ścieżki obszaru uniwersytetu Toronto normalnie byłyby
opustoszałe przed początkiem maja, szczególnie w piątek wieczorem. Fakt, że
największa z otwartych przestrzeni nie była pusta, służył za usprawiedliwienie
decyzji organizatorów Drugiej Międzynarodowej Konferencji Celtyckiej.
Dostosowując plan konferencji do wymogów niektórych ważnych prelegentów,
organizatorzy ryzykowali, że duża część potencjalnych słuchaczy może wyjechać na
lato, zanim wszystko się zacznie.
Oblężeni ochroniarze przy jasno oświetlonym wejściu do budynku auli
woleliby chyba, aby tak się stało. Zaskakująco wielki tłum studentów i pracowników
naukowych, tłoczących się niczym podnieceni przed koncertem fani rocka,
zgromadził się, by wysłuchać człowieka, dla którego przede wszystkim ustalono tak
późną datę rozpoczęcia. Tego wieczoru wygłaszał wykład i przewodniczył dyskusji
panelowej Lorenzo Marcus. Miało to być pierwsze publiczne wystąpienie tego
genialnego odludka, toteż w szacownych progach zwieńczonej kopułą auli były już
tylko miejsca stojące.
Ochroniarze szukali magnetofonów, których nie można było wnosić do sali i
gestami dłoni nakazywali przechodzić właścicielom biletów, zachowując przy tym
przyjazny bądź wrogi wyraz twarzy, w zależności od tego, co dyktowała im ich
natura. Skąpani w snopach jaskrawego światła i ściśnięci przez napierający tłum, nie
dostrzegli ciemnej postaci, która czaiła się w cieniu ganku, tuż za najdalej sięgającym
kręgiem światła.
Przez chwilę obserwowała tłum, po czym szybko i całkiem cicho odwróciła
się i znikła za rogiem budynku. Tam, w niemal całkowitej ciemności, raz obejrzała się
przez ramię, a następnie zaczęła się wspinać z nieludzką zwinnością po zewnętrznym
murze budynku auli. Po krótkiej chwili przycupnęła przy oknie wykutym wysoko w
kopule sklepienia nad aulą. Spoglądając w dół przez migoczące kandelabry, widziała
jaskrawo oświetloną, odległą widownię i scenę. Nawet na tej wysokości słychać było
przedostający się przez grube szkło ożywiony szmer w auli. Uczepiona łukowego
wykuszu okna pozwoliła sobie na głodny uśmiech przyjemności. Gdyby ktoś spośród
ludzi na najwyższej galeryjce w tym momencie odwrócił się, by podziwiać okna w
kopule, może zauważyłby ciemny kształt postaci na tle nocy. Jednakże nikt nie miał
powodów, by spoglądać w górę, i nikt tego nie uczynił. Na zewnątrz kopuły
tajemnicza istota przywarła bliżej do szyby w oknie i przygotowała się na
oczekiwanie. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dokona zabójstwa tej nocy. Taka
perspektywa znacznie dodawała jej cierpliwości i z góry sprawiała pewną
przyjemność, bowiem wyhodowano ją w takim właśnie celu, a większość stworzeń
lubi robić to, co nakazuje im natura.
Dave Martyniuk stał jak wysokie drzewo pośród tłumu, który kłębił się w
westybulu niczym liście. Rozglądał się za swym bratem i czuł się coraz bardziej
nieswojo. Jego nastrój nie polepszył się, gdy zauważył szykowną postać Kevina
Laine’a, który przestępował próg z Paulem Schaferem i dwiema kobietami. Dave
właśnie odwracał się - nie miał w tym momencie ochoty znosić protekcjonalnego
traktowania - gdy uświadomił sobie, że Laine zauważył go.
- Martyniuk! Co ty tu robisz?
- Cześć, Laine. Mój brat bierze udział w dyskusji panelowej.
- Vince Martyniuk. Oczywiście - powiedział Kevin. - To bystry człowiek.
- Po jednym na rodzinę - zażartował Dave nieco kwaśno. Dostrzegł krzywy
uśmieszek Paula Schafera.
Kevin Laine zaśmiał się.
- Co najmniej. Ale, zachowuję się nieuprzejmie. Znasz Paula. To jest Jennifer
Lowell i Kim Ford, moja ulubiona pani doktor.
- Cześć - powiedział Dave, zmuszony przełożyć program, by uścisnąć jej dłoń.
- Ludzie, to jest Dave Martyniuk. Jest środkowym w naszej drużynie
koszykarskiej. Dave jest tu na trzecim roku prawa.
- W takiej kolejności? - spytała nieco złośliwie Kim Ford, odsuwając znad
oczu pasmo brązowych włosów. Dave próbował wymyślić jakąś odpowiedź, gdy
zauważył poruszenie w tłumie wokół nich.
- Dave! Przepraszam za spóźnienie. - To był wreszcie Vincent. - Muszę
szybko znaleźć się za kulisami. Niewykluczone, że nie będę mógł porozmawiać z
tobą wcześniej niż jutro. Miło mi panią poznać - rzucił do Kim, choć nie zostali sobie
przedstawieni. Vince oddalił się spiesznie, trzymając przed sobą aktówkę niczym
dziób okrętu prującego fale tłumu.
- Twój brat? - nieco niepotrzebnie spytała Kim Ford.
- Aha. - Dave był znowu w podłym humorze. Dostrzegł Kevina Laine’a, który
zatrzymany przez kilku innych przyjaciół najwyraźniej popisywał się swym
błyskotliwym dowcipem.
Dave pomyślał, że gdyby wrócił na wydział prawa, mógłby jeszcze posiedzieć
nad postępowaniem dowodowym dobre trzy godziny, zanim zamkną bibliotekę.
- Jesteś tu sam? - spytała Kim Ford.
- Tak, ale ja...
- Może usiadłbyś w takim razie z nami?
Nieco zaskoczony swoją reakcją, Dave wszedł do auli w ślad za Kim.
- Ona - rzekł krasnolud. Wskazał dokładnie na drugą stronę auli, gdzie
Kimberly Ford wchodziła w towarzystwie wysokiego, barczystego mężczyzny. - To
ona.
Siwobrody mężczyzna u jego boku powoli skinął głową. Stali częściowo
ukryci za kulisami sceny, przyglądając się napływającej widowni. - Tak mi się
wydaje - powiedział z niepokojem. - Potrzebuję jednak pięciu osób, Matt.
- Ale tylko jednej do kręgu. Ona przyszła z trzema, a tam jest teraz z nimi
czwarty. Masz swoją piątkę.
- Mam piątkę - rzekł drugi mężczyzna. - Ale czy moją, tego nie wiem. Gdyby
tylko chodziło o to jubileuszowe głupstwo Metrana, byłoby to bez znaczenia, ale...
- Wiem, Lorenie. - Głos krasnoluda zabrzmiał zaskakująco łagodnie. - Ona
jednak jest tą, o której nam powiadano. Mój przyjacielu, gdybym tylko mógł pomóc
ci przy twych snach...
- Sądzisz, że jestem niemądry?
- Dobrze wiesz, że nie.
Wysoki mężczyzna odwrócił się. Jego bystre spojrzenie powędrowało ku
miejscu, gdzie siedziało pięcioro ludzi wskazanych przez jego towarzysza. Przyglądał
się uważnie każdemu z nich po kolei, a potem wbił wzrok w twarz Paula Schafera.
Siedzący między Jennifer i Davem Paul rozglądał się po sali, jednym tylko
uchem słuchając przewodniczącego, który przedstawiał najważniejszego prelegenta
tego wieczoru, kadząc mu niemiłosiernie.
Światło i dźwięk w sali znikły zupełnie. Poczuł przygniatającą ciemność.
Zobaczył las, korytarz szepczących drzew spowity we mgłę. Blask gwiazd w
przestrzeni nad drzewami. Jakimś sposobem wiedział, że wkrótce wzejdzie księżyc, a
kiedy już wzejdzie...
Znalazł się tam. Sala znikła. W ciemności nie było wiatru, lecz drzewa wciąż
szumiały i było to coś więcej, niż tylko dźwięk. Uczucie zanurzenia w tej obcej
ciemności dopełniło się i z jakiegoś tajnego zakamarka spojrzały na Paula straszne,
udręczone oczy psa czy też wilka. Potem wizja rozprysła się, a niezliczone,
chaotyczne obrazy pomknęły obok niego zbyt szybko, by je zatrzymać, z wyjątkiem
jednego: wysokiego mężczyzny stojącego w mroku z wielkim, zakrzywionym
porożem jelenia na głowie.
Wtem, w szaleńczy, dezorientujący sposób, wszystko się gwałtownie urwało.
Omiótł salę ledwie zdolnym do skupienia wzrokiem, aż znalazł wysokiego,
siwobrodego mężczyznę z boku sceny. Mężczyznę, który rzucił coś krótko do kogoś
obok, po czym podszedł do mównicy wśród gromkich oklasków.
- Przygotuj wszystko, Matt - powiedział Marcus. - Zabierzemy ich, jeśli
zdołamy.
- Był świetny, Kim. Miałaś rację - powiedziała Jennifer Lowell. Stali przy
swych krzesłach, czekając, aż podniecony tłum się przerzedzi. Kim Ford była
zaróżowiona z podniecenia.
- Prawda? - pytała ich wszystkich retorycznie. - Co za niesamowity mówca!
- Sądzę, że twój brat był całkiem niezły - powiedział cicho Paul Schafer do
Dave’a.
Zaskoczony Dave mruknął niezobowiązująco, po czym przypomniał coś
sobie. - Dobrze się czujesz?
Paul patrzył przez chwilę nierozumiejącym wzrokiem, a potem skrzywił się. -
Ty też? Nic mi nie jest. Po prostu muszę dzień odpocząć. Mononukleoza mniej więcej
już mi przeszła...
Dave, przyglądając mu się, nie był tego taki pewny. Jednak to nie jego
sprawa, jeśli Schafer chce się wykończyć, grając w koszykówkę. Kiedyś zagrał w
meczu piłki nożnej ze złamanymi żebrami. Trzeba po prostu przetrwać.
Kim znowu mówiła. - Wiesz, strasznie chciałabym go poznać. - Spojrzała
tęsknie na otaczającą Marcusa gromadkę amatorów autografów.
- Prawdę mówiąc, ja też - rzekł cicho Paul. Kevin rzucił mu pytające
spojrzenie.
- Dave - ciągnęła Kim - czy twój brat nie mógłby przypadkiem załatwić nam
wstępu na przyjęcie?
Dave zaczął oczywistą odpowiedź, gdy przerwał mu głęboki głos.
- Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. - Podeszła do nich osoba wzrostu nieco
powyżej metr dwadzieścia z opaską na jednym oku. - Nazywam się Matt Sören -
powiedział mężczyzna z akcentem, którego Dave nie potrafił określić. - Jestem
sekretarzem dr Marcusa. Mimowolnie usłyszałem uwagę tej młodej damy. Czy mogę
powierzyć państwu sekret? - Przerwał. - Dr Marcus nie ma najmniejszej ochoty udać
się na zaplanowane przyjęcie. Z całym szacunkiem - dodał, zwracając się do Dave’a -
dla pańskiego wielce uczonego brata.
Jennifer zauważyła, że Kevin Laine zaczyna się rozkręcać. Czas na
przedstawienie, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Roześmiany Kevin ruszył do natarcia. - Chce pan, żebyśmy go porwali?
Krasnolud zamrugał powiekami, a potem z głębi jego piersi dobiegł dudniący,
basowy chichot. - Szybki pan jest, mój przyjacielu. Tak, w rzeczy samej, sądzę, że
bardzo by mu się to spodobało.
Kevin obejrzał się na Paula Schafera.
- Spisek - szepnęła Jennifer. - Uknujmy spisek, panowie!
- To łatwe - rzekł Kevin po krótkiej chwili zastanowienia. - W chwili obecnej
Kim jest jego siostrzenicą. On chce się z nią zobaczyć. Rodzina ważniejsza od pracy.
- Zaczekał na aprobatę Paula.
- Doskonałe - powiedział Matt Sören. - I bardzo proste. Czy w takim razie
zechce pójść pani ze mną po pani... hm... wuja?
- Oczywiście, że chcę! - roześmiała się Kim. - Nie widziałam się z nim od
wieków! - Odeszła wraz z krasnoludem w stronę ludzi zgromadzonych wokół
Lorenza Marcusa na przedzie sali.
- Cóż - rzekł Dave - ja już sobie pójdę.
- Och, Martyniuk - wybuchł Kevin - nie bądź takim drętwym prawnikiem!
Ten facet jest słynny na cały świat. To legenda. Możesz jutro pouczyć się do
postępowania dowodowego. Posłuchaj, przyjdź do mnie jutro po południu do biura, to
wykopię dla ciebie moje stare notatki.
Dave zamarł. Wiedział aż za dobrze, że Kevin Laine dwa lata temu zdobył
nagrodę z dziedziny postępowania dowodowego, wraz z całym naręczem innych
nagród.
Widząc jego wahanie, Jennifer poczuła nagły przypływ współczucia. Tego
faceta niejedno gryzie, pomyślała, a zachowanie Kevina mu nie pomaga. Tak trudno
przebić się przez jego powierzchowną błyskotliwość, by dostrzec, jaki jest naprawdę.
Wbrew swej woli, bowiem Jennifer miała własne sposoby obrony, zaczęła sobie
przypominać, jaki wpływ niegdyś wywierało na niego uprawianie miłości.
- Moi drodzy! Chciałabym, żebyście kogoś poznali. - Głos Kim przedarł się
przez jej myśli niczym nóż. Zaborczo trzymała pod ramię wysokiego wykładowcę,
który łaskawie uśmiechał się do niej. - To mój wujek Lorenzo. Wuju, to moja
współlokatorka, Jennifer, Kevin i Paul, a to jest Dave.
Ciemne oczy Marcusa rozbłysły. - Jestem bardziej zadowolony z naszego
spotkania, niż możecie sobie wyobrazić. Ocaliliście mnie przed niesamowicie
nudnym wieczorem. Czy zechcecie udać się z nami do naszego hotelu, by napić się
czegoś? Matt i ja zatrzymaliśmy się w Plazie.
- Z przyjemnością - oświadczył Kevin. Odczekał chwilę. - I spróbujemy nie
zanudzać pana. - Marcus uniósł brew.
Garstka pracowników naukowych przyglądała się z wyraźną frustracją, gdy w
siedmioro wyszli z auli w chłodną, bezchmurną noc.
Śledziła ich również jeszcze jedna para oczu, z głębokiego cienia pod słupami
ganku auli. Para oczu, które odbijały światło i nie mrugały.
Był to krótki i miły spacer. Szli przez rozległy środkowy trawnik miasteczka
uniwersyteckiego, potem ciemną, krętą dróżką, znaną jako Ścieżka Filozofów, która
wiła się pomiędzy łagodnymi wzniesieniami za wydziałem prawa, akademią
muzyczną i masywną budowlą Królewskiego Muzeum Ontario, gdzie kości
dinozaurów trwały w swym długim milczeniu. Była to trasa, jakiej Paul Schafer
unikał starannie od ponad połowy zeszłego roku.
Zwolnił nieco kroku, by odłączyć się od pozostałych. W mrokach na przedzie
Kevin, Kim i Lorenzo Marcus snuli barokową fantazję nieprawdopodobnych
pokrewieństw między klanami Fordów i Marcusów, z kilkoma odleglejszymi
rosyjskimi przodkami Kevina dorzuconymi do tej mieszanki przez małżeństwo.
Jennifer, uwieszona na lewym ramieniu Marcusa, zachęcała ich śmiechem, podczas
gdy Dave Martyniuk w milczeniu biegł susami po trawie obok ścieżki, sprawiając
wrażenie osoby jakby nieco nie na miejscu. Matt Sören, towarzyski w spokojny
sposób, zwolnił kroku, by dotrzymać tempa Paulowi. Schafer jednakże wyłączył się i
powoli rozmowy i śmiech zaczęły gasnąć. Ostatnio często pogrążał się w takie stany i
po chwili miał wrażenie, że idzie sam.
Być może właśnie dlatego, gdzieś w połowie drogi, zauważył coś, co uszło
uwagi pozostałych. Wyrwało go to szybko z zamyślenia, lecz przez krótką chwilę
szedł jeszcze w milczeniu, zanim zwrócił się do krasnoluda obok.
- Czy jest jakiś powód - spytał bardzo cicho - dla którego moglibyście być
śledzeni?
Matt Sören tylko na moment przerwał marsz. Zaczerpnął głęboko tchu. -
Gdzie? - spytał głosem równie przyciszonym.
- Za nami, na lewo. Zbocze wzgórza. Czy jest jakiś powód?
- Może być. Proszę, czy mógłbyś się nie zatrzymywać? I proszę niczego na
razie nie mówić - to nie musi być nic ważnego. - Gdy Paul zawahał się, krasnolud
ścisnął go za ramię. - Proszę? - powtórzył. Schafer po chwili skinął głową i
przyspieszył kroku, by dogonić grupę wyprzedzającą go teraz o kilkanaście metrów.
Panował w niej wesoły nastrój. Tylko Paul, który nasłuchiwał, wyłowił ostry,
raptownie urwany krzyk w ciemności za nimi. Mrugnął oczami, lecz przez jego twarz
nie przemknął żaden grymas.
Matt Sören dołączył do nich, gdy dotarli do końca zacienionej dróżki i wyszli
w hałas i jaskrawe światła ulicy Bloor. Przed nimi wznosiła się ogromna sterta
kamieni starego hotelu Plaza. Zanim przeszli na drugą stronę ulicy, Matt położył dłoń
na ramieniu Schafera.
- Dziękuję - rzekł krasnolud.
- No więc - powiedział Lorenzo Marcus, gdy rozsiedli się na krzesłach w jego
apartamencie na szesnastym piętrze - może opowiedzielibyście mi coś o sobie? O
sobie - powtórzył, upominające wznosząc palec ku szczerzącemu zęby Kevinowi. -
Może ty byś zaczęła? - ciągnął Marcus, zwracając się do Kim. - Co studiujesz?
Kim z wdziękiem przychyliła się do jego prośby. - Cóż, właśnie kończę rok
interny na...
- Wstrzymaj się, Kim.
To był Paul. Ignorując wściekłe spojrzenie krasnoluda, wbił wzrok w
gospodarza. - Przepraszam, doktorze Marcus. Mam kilka własnych pytań i żądam
udzielenia natychmiastowych odpowiedzi, albo wszyscy idziemy do domu.
- Paul, co się...
- Nie, Kev. Posłuchaj przez chwilę. - Wszyscy spoglądali na bladą, przejętą
twarz Schafera. - Dzieje się coś bardzo dziwnego. Chcę wiedzieć - powiedział do
Marcusa - dlaczego tak zależało panu na oddzieleniu nas od tłumu. Dlaczego posłał
pan swego przyjaciela, żeby tym się zajął. Chcę wiedzieć, co pan mi zrobił tam w
auli. I naprawdę chcę się dowiedzieć, dlaczego byliśmy śledzeni po drodze.
- Śledzeni? - Wstrząs malujący się na twarzy Lorenza Marcusa był wyraźnie
szczery.
- Właśnie - rzekł Paul - i chciałbym też dowiedzieć się, co to było.
- Matt? - spytał szeptem Marcus.
Krasnolud posłał Paulowi Schaferowi długie spojrzenie, które ten wytrzymał.
- Nasze interesy są różne, nie mogę być lojalny względem ciebie - oświadczył. Po
chwili Matt Sören pokiwał głową i zwrócił się do Marcusa.
- Przyjaciele z domu - rzekł. - Zdaje się, że są tacy, którzy chcą dokładnie
wiedzieć, co robisz, kiedy... podróżujesz.
- Przyjaciele? - zapytał Marcus Lorenzo.
- Oględnie mówiąc. Bardzo oględnie.
Zapadła cisza. Marcus odchylił się w swym fotelu, głaszcząc siwą brodę.
Zamknął oczy.
- Nie w taki sposób chciałbym zacząć - powiedział wreszcie - lecz być może
tak będzie najlepiej. - Zwrócił się do Paula. - Winien ci jestem przeprosiny. Tego
wieczoru poddałem cię czemuś, co nazywamy przebadaniem. To nie zawsze działa.
Niektórzy potrafią się przed tym obronić, a czasami, jak w twoim przypadku, mogą
zdarzyć się dziwne rzeczy. To, co zaszło między nami, mnie również wytrąciło z
równowagi.
Spojrzenie oczu Paula, bardziej niebieskich niż szarych w świetle lampy, było
zdumiewająco pozbawione zdziwienia. - Będziemy musieli porozmawiać o tym, co
zobaczyliśmy - powiedział do Lorenza Marcusa - ale, niech pan powie, po co pan to
w ogóle zrobił?
Tak oto dotarli do sedna. Kevin, który nachylał się, wyostrzywszy wszystkie
zmysły, zobaczył, jak Lorenzo zaczerpnął głęboko tchu i w tym samym momencie
przed oczami stanął mu obraz własnego życia i siebie stojącego na krawędzi
przepaści.
- Ponieważ - odparł Lorenzo Marcus - miałeś rację, Paul. Nie miałem tylko
ochoty uciec przed nudnym przyjęciem dzisiejszego wieczoru. Jesteście mi potrzebni.
Wszyscy pięcioro.
- Nas nie jest pięcioro - wtrącił się Dave. - Ja nie mam nic wspólnego z tymi
ludźmi.
- Szybko wypierasz się znajomości, Dave’ie Martyniuku - odwarknął Marcus.
- Jednakże - podjął wątek, nieco łagodniej po tej chwili chłodu - nie ma to teraz
znaczenia - a żebyś zrozumiał, muszę spróbować to wyjaśnić. Co jest teraz znacznie
trudniejsze, niż byłoby niegdyś. - Zawahał się, ponownie dotykając brody.
- Pan nie jest Lorenzem Marcusem, prawda? - spytał bardzo cicho Paul.
W ciszy wysoki mężczyzna ponownie zwrócił się do niego. - Dlaczego tak
twierdzisz?
Paul wzruszył ramionami. - Mam rację?
- To badanie było prawdziwą pomyłką. Tak - powiedział ich gospodarz - masz
rację. - Dave przeniósł spojrzenie pełne wrogości i niedowierzania z Paula na jego
rozmówcę. - Chociaż w pewnym sensie jestem Marcusem - o tyle, o ile ktokolwiek
nim jest. Nie ma nikogo innego. Lecz Marcus nie jest mną.
- A kim pan jest? - To zapytała Kim. Odpowiedzi udzielił głos nagle głęboki
niczym zaklęcie.
- Nazywam się Loren. Ludzie nazywają mnie Srebrnym Płaszczem. Mój
przyjaciel to Matt Sören, który niegdyś był królem krasnoludów. Przybywamy z
Paras Derval, gdzie rządzi Ailell, ze świata, który nie jest waszym światem.
W kamiennej ciszy, jaka nastąpiła po tym, Kevin Laine, który przez wszystkie
noce swego życia ścigał złudy, poczuł zdumiewające wzburzenie w głębi serca. Głos
starego człowieka przesycony był mocą i to przemówiło do niego na równi ze
słowami.
- Dobry Boże - szepnął. - Paul, skąd wiedziałeś?
- Zaczekaj moment! Ty w to wierzysz? - zjeżył się bojowo Dave Martyniuk. -
Nigdy w życiu nie słyszałem podobnej bzdury! - Odstawił kieliszek i dwoma długimi
krokami przemierzył połowę przestrzeni dzielącej go od drzwi.
- Dave, proszę!
To go zatrzymało. Powoli odwrócił się na środku pokoju twarzą do Jennifer
Lowell. - Nie odchodź - błagała. - On powiedział, że jesteśmy mu potrzebni.
Po raz pierwszy zauważył, że jej oczy są zielone. Potrząsnął głową. - Czemu
to cię obchodzi?
- Nie słyszałeś tego? - odparła. - Niczego nie czułeś?
Nie zamierzał mówić tym ludziom, co usłyszał, czy czego nie usłyszał w
głosie starego człowieka, lecz zanim zdołał to wyjaśnić, odezwał się Kevin Laine.
- Dave, możemy pozwolić sobie na wysłuchanie go. Jeśli istnieje jakieś
niebezpieczeństwo, albo to rzeczywiście bzdura, zawsze możemy uciec potem.
Wychwycił prowokację zawartą w tych słowach i to, co sugerowały. Jednakże
nie podjął wyzwania. Nie odwracając się od Jennifer, zbliżył się do niej i usiadł obok
na kanapie. Nawet nie spojrzał na Kevina Laine’a.
Zapadła cisza i to Jennifer ją przerwała. - Zgoda, doktorze Marcus, czy jak
woli pan być nazywany, posłuchamy. Proszę jednak o wyjaśnienia. Bo ja jestem teraz
przerażona.
Nie jest wiadome, czy Loren Srebrny Płaszcz miał wtedy wyobrażenie tego,
co przyszłość trzyma w zanadrzu dla Jennifer, lecz posłał jej tak czułe spojrzenie, na
jakie stać było człowieka o naturze szarpanej burzami, lecz mimo to, bardziej chyba
serdecznej. A potem rozpoczął opowieść.
- Istnieje wiele światów - powiedział - tkwiących w pętlach i spiralach czasu,
które rzadko się przecinają, tak więc w większości pozostają dla siebie nieznane.
Tylko we Fionavarze, pierwszym dziele stworzenia, którego inne światy są
niedoskonałym odzwierciedleniem, gromadzi się i przechowuje wiedzę o tym, jak
przerzucać między nimi mosty - a nawet tam lata nie obeszły się łaskawie ze
starożytną wiedzą. Matt i ja dokonywaliśmy już przejść, lecz zawsze z trudem,
bowiem wiele zapomniano nawet we Fionavarze.
- Jak? W jaki sposób przechodzicie? - odezwał się Kevin.
- Najłatwiej nazwać to magią, choć potrzeba czegoś więcej, niż samych
czarów.
- Twoich czarów? - ciągnął Kevin.
- Tak, jestem czarodziejem - rzekł Loren. - Przejście było moim dziełem. Taki
też, jeśli pójdziecie z nami, będzie powrót.
- To śmieszne! - ponownie wybuchł Martyniuk. Tym razem nie chciał patrzeć
na Jennifer. - Czary. Przejścia. Pokaż mi coś! Gadanie nic nie kosztuje, a ja nie
wierzę w ani jedno twoje słowo.
Loren spojrzał chłodno na Dave’a. Kim, dostrzegłszy to, wstrzymała oddech.
Potem jednak sroga twarz zmarszczyła się w nagłym uśmiechu. W jego oczach
zatańczyły iskry.
- Masz rację - rzekł mężczyzna. - To rzeczywiście najprostszy sposób. Patrz
więc.
W pokoju zapanowała cisza na niemal dziesięć sekund. Kevin dostrzegł kątem
oka, że krasnolud również znieruchomiał. Co to będzie, pomyślał.
Ujrzeli zamek.
Tam, gdzie przed chwilą stał Dave Martyniuk, pojawiły się mury obronne i
wieże, ogród, środkowy dziedziniec, otwarty plac przed murami, a na najwyższej
wieżyczce jakimś cudem na nie istniejącym wietrze powiewał sztandar. Na
sztandarze Kevin dostrzegł półksiężyc nad rozłożystym drzewem.
- Paras Derval - rzekł cicho Loren, przyglądając się swemu dziełu z nieco
tęskną miną - w Brenninie, Najwyższym Królestwie Fionavaru. Zauważcie flagi na
wielkim placu przed pałacem. Wywieszono je z okazji zbliżających się uroczystości,
bowiem ósmy dzień po pełni księżyca tego miesiąca zakończy piąte dziesięciolecie
panowania Ailella.
- A my? - głos Kimberly był cienki jak pergamin. - Jakie jest tam miejsce dla
nas?
Krzywy uśmiech złagodził rysy twarzy Lorena. - Obawiam się, że nie bardzo
bohaterskie, choć mam nadzieję, że znajdziecie w tym dla siebie przyjemność. Wiele
się czyni, by uświetnić rocznicę. W Brenninie panowała długa wiosenna susza i
uznano, że stosownie będzie dać ludziom sposobność do radości. I przychylam się do
stwierdzenia, że jest ku temu powód. W każdym razie, Metran, pierwszy mag Ailella,
postanowił, że dla niego i ludu prezentem od rady magów będzie sprowadzenie pięciu
ludzi z innego świata - po jednym na każde dziesięciolecie panowania - by spędzili z
nami dwa świąteczne tygodnie.
- Indianie na dworze króla Jakuba? - Kevin Laine zaśmiał się na głos.
Niemal od niechcenia Loren rozwiał machnięciem dłoni zjawę pośrodku
pokoju. - Obawiam się, że jest w tym nieco prawdy. Pomysły Metrana... jest
pierwszym w mej radzie, lecz ośmielę się stwierdzić, że nie zawsze muszę się z nim
zgadzać.
- Jesteś tutaj - powiedział Paul.
- I tak zamierzałem spróbować kolejnego przejścia - odparł szybko Loren. -
Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz byłem w waszym świecie jako
Lorenzo Marcus.
- Czy ja dobrze zrozumiałam? - spytała Kim. - Chcesz, abyśmy jakimś
sposobem przeszli z tobą do twego świata, a potem sprowadzisz nas z powrotem?
- Ogólnie rzecz biorąc, tak. Spędzicie z nami jakieś dwa tygodnie, lecz kiedy
wrócimy do tego pokoju, upłynie zaledwie kilka godzin od chwili wyruszenia stąd.
- Cóż - rzekł Kevin z chytrym uśmieszkiem - to z pewnością powinno cię
zachęcić, Martyniuk. Pomyśl tylko, Dave, dwa dodatkowe tygodnie na naukę do
egzaminu z postępowania dowodowego!
Dave oblał się jaskrawym rumieńcem, a atmosfera napięcia została
przełamana.
- Zgadzam się, Lorenie Srebrny Płaszczu - powiedział Kevin Laine, gdy
wreszcie ucichli. Udało mu się wykrzywić w uśmiechu. - Zawsze chciałem pojawić
się na dworze w barwach wojennych. Kiedy startujemy?
Loren przyjrzał mu się uważnie. - Jutro. Wczesnym wieczorem, jeśli mam
ustalić porę. Nie będę was prosił o decydowanie się teraz. Zastanówcie się nad tym
przez resztę dzisiejszego wieczoru i dzień jutrzejszy. Jeśli zechcecie udać się ze mną,
przybądźcie tu popołudniu.
- A ty? Co będzie, jeśli nie przyjdziemy? - Czoło Kim przecinała pionowa
zmarszczka, która zawsze pojawiała się w chwilach stresu.
Loren sprawiał wrażenie zaniepokojonego tym pytaniem. - Jeśli tak się stanie,
poniosę klęskę. Zdarzało się to już wcześniej. Nie martw się o mnie... siostrzenico. -
Niesamowite, co uśmiech robił z jego twarzą. - Zostawmy to może tak, jak jest -
ciągnął, widząc wciąż malujące się w oczach Kim niezdecydowanie i troskę. - Jeśli
postanowicie przyjść, bądźcie tu jutro. Ja będę czekał.
- Jedna rzecz... - To był znowu Paul. - Przepraszam, że wciąż zadaję niemiłe
pytania, lecz nadal nie wiemy, czym było to coś na Ścieżce Filozofów.
Dave zapomniał. Jennifer nie. Oboje spojrzeli na Lorena. Wreszcie odezwał
się, zwracając bezpośrednio do Paula. - W Fionavarze istnieje magia. Pokazałem wam
jej nieco, nawet tu. Istnieją również pewne istoty, dobre i złe, które współżyją z
ludzkością. Wasz świat również kiedyś był taki, choć od dawna już oddala się od
wzorca. Legendy, o których dziś mówiłem w auli, są ledwie rozumianym echem
przeszłości, gdy u zarania dziejów człowiek nie chodził po ziemi sam, a wśród lasów
i wzgórz krążyły inne istoty, zarówno przyjazne, jak i wrogie. - Przerwał. - Sądzę, że
to, co szło za nami, to był jeden ze svart alfar. Mam rację, Matt?
Krasnolud pokiwał głową bez słowa.
- Svartowie - ciągnął Loren - są złośliwą rasą i w swym czasie wyrządzili
wiele złego. Niewielu ich już zostało. Ten svart, odważniejszy od większości, jak się
zdaje, w jakiś sposób przedostał się za Mattem i mną w czasie naszego przejścia. Są
brzydkimi istotami i czasami niebezpiecznymi, choć zwykle jedynie w większej
liczbie. Ten, jak podejrzewam, nie żyje. - Znów spojrzał na Matta.
Jeszcze raz krasnolud stojący przy drzwiach skinął głową.
- Wolałabym, żebyś mi tego nie powiedział - rzekła Jennifer.
Głęboko osadzone oczy czarodzieja znów były pełne zadziwiającej czułości,
kiedy na nią spojrzał. - Przykro mi, że przestraszyłaś się dzisiejszego wieczoru. Czy
przyjmiesz moje zapewnienie, że nie musisz się więcej niepokoić svartami, bez
względu na to, jak przerażający mogą się wydawać ze słyszenia? - Przerwał, nie
spuszczając z niej oczu. - Nie żądałbym od was niczego, co jest niezgodne z waszym
charakterem. Po prostu przekazałem wam zaproszenie, nic więcej. Być może po
rozstaniu z nami łatwiej wam będzie się zdecydować. - Wstał.
Inny rodzaj mocy. To człowiek przyzwyczajony do wydawania rozkazów,
pomyślał Kevin kilka chwil później, gdy w pięcioro znaleźli się za drzwiami pokoju.
Poszli korytarzem w stronę windy.
Matt Sören zamknął za nimi drzwi.
- Jak bardzo źle z tobą? - spytał ostro Loren.
Krasnolud skrzywił się. - Nie najgorzej. Byłem nieuważny.
- Nóż? - Mag szybko pomagał przyjacielowi zdjąć pomniejszoną marynarkę,
w którą ten był ubrany.
- Chciałbym, aby tak było. W rzeczywistości to zęby. - Loren zaklął w nagłym
gniewie, gdy marynarka wreszcie się zsunęła, odsłaniając ciemną, zakrzepłą krew,
która plamiła koszulę na lewym ramieniu krasnoluda. Zaczął delikatnie oddzierać
materiał wokół rany, klnąc pod nosem przez cały czas.
- Nie jest aż tak źle, Lorenie. Uspokój się. Musisz przyznać, że byłem sprytny,
zdejmując marynarkę, zanim udałem się w pościg za nim.
- Tak, bardzo sprytny. I całe szczęście, bo ostatnio moja własna głupota
przeraża mnie! Jak, na Conalla Cernacha, mogłem pozwolić svart alfarowi przejść
razem z nami? - Wyszedł z pokoju szybkim krokiem i powrócił chwilę później z
ręcznikami zmoczonymi w gorącej wodzie.
Krasnolud w milczeniu znosił przemywanie rany. Kiedy zaschnięta krew
została usunięta, wyraźnie widać było ślady ugryzienia, sine i bardzo głębokie.
Loren obejrzał je dokładnie. - Jest bardzo źle, mój przyjacielu. Czy jesteś dość
silny, by pomóc mi to wyleczyć? Moglibyśmy jutro polecić zrobienie tego Metranowi
albo Teyrnonowi, ale wolałbym raczej nie czekać.
- Możesz zaczynać. - Matt zamknął oczy.
Mag odczekał chwilę, po czym ostrożnie położył dłoń nad raną.
Wypowiedział ciche słowo, a potem jeszcze jedno. Pod jego długimi palcami
opuchlizna na ramieniu krasnoluda zaczęła powoli znikać. Kiedy jednak skończył,
twarz Matta Sörena zlana była potem. Zdrową ręką Matt sięgnął po ręcznik i wytarł
czoło.
- Dobrze się czujesz? - spytał Loren.
- Doskonale.
- Doskonale! - przedrzeźniał wściekle czarodziej. - Wiesz, pomogłoby, gdybyś
nie grał zawsze milczącego bohatera! Skąd mam wiedzieć, kiedy naprawdę cię boli,
jeśli zawsze dajesz mi taką samą odpowiedź?
Krasnolud spojrzał na Lorena swym ciemnym okiem i na jego twarzy
odmalował się cień rozbawienia. - Nie masz - powiedział. - Nie masz wiedzieć.
Loren uczynił gest ostatecznego zniecierpliwienia i znów wyszedł z pokoju;
wrócił zaś z jedną ze swych koszul, którą zaczął ciąć na pasy.
- Lorenie, nie obwiniaj się za wpuszczenie svarta. Nie mogłeś nic na to
poradzić.
- Nie bądź głupi! Powinienem był wykryć jego obecność, kiedy tylko
spróbował wejść do kręgu.
- Bardzo rzadko bywam głupi, mój przyjacielu. - Ton krasnoluda był łagodny.
- Nie mogłeś o niej wiedzieć, ponieważ miał na sobie to, kiedy go zabiłem. - Sören
sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot, który uniósł w dłoni. Była to srebrna bransoleta
delikatnej roboty z wprawionym w nią drogocennym kamieniem, zielonym jak
szmaragd.
- Kamień vellin! - szepnął z przerażeniem Loren Srebrny Płaszcz. - Aby
osłaniał go przede mną. Matt, ktoś dał vellin svart alfarowi.
- Na to wygląda - przyznał krasnolud.
Czarodziej milczał; szybko bandażował ramię Matta sprawnymi dłońmi.
Kiedy skończył, podszedł do okna, wciąż bez słowa. Otworzył je i nocny podmuch
wiatru załopotał białymi zasłonami. Loren spojrzał na nieliczne samochody jadące po
ulicy daleko w dole.
- Tych pięcioro ludzi - powiedział wreszcie, wciąż patrząc na dół. - Do czego
ja ich zabieram? Czy mam jakieś prawo?
Krasnolud nie odpowiedział.
Po chwili Loren znów się odezwał, a przemówił właściwie do siebie.
- Tak wiele przemilczałem.
- Rzeczywiście.
- Czy źle postąpiłem?
- Może. Rzadko się jednak pod tym względem mylisz. Ysanna również. Jeśli
czujesz, że są potrzebni...
- Ale nie wiem po co! Nie wiem jak. To tylko jej sny, moje przeczucia...
- Więc zaufaj sobie. Zaufaj swoim przeczuciom. Ta dziewczyna rzeczywiście
jest zaczepem, a ten drugi, Paul...
- On jest czymś innym. Nie wiem - czym.
- Ale zawsze czymś. Od dawna coś cię dręczyło, mój przyjacielu. Sądzę, że
nie bez przyczyny.
Czarodziej odwrócił się od okna, by spojrzeć na drugiego mężczyznę. -
Obawiam się, że możesz mieć rację. Matt, kto mógłby kazać nas śledzić?
- Ktoś, kto pragnie twej porażki. To powinno nam coś powiedzieć.
Loren pokiwał głową w zamyśleniu. - Ale kto - ciągnął, spoglądając na
bransoletę z zielonym kamieniem, którą wciąż trzymał krasnolud - kto oddałby taki
skarb w ręce svart alfara?
Krasnolud również długo przyglądał się kamieniowi, zanim odpowiedział.
- Ktoś, kto pragnie twojej śmierci - odrzekł Matt Sören.
Rozdział 2
Dziewczyny pojechały w milczeniu na zachód wspólną taksówką do
dwupoziomowego mieszkania, które wynajmowały przy High Parku. Jennifer,
częściowo dlatego, że bardzo dobrze znała swą współlokatorkę, postanowiła, że
pierwsza nie poruszy kwestii tego, co się wydarzyło tej nocy, tego, co obie
wyczuwały w słowach starca.
Musiała jednak radzić sobie również z własnymi, złożonymi emocjami,
przyglądając się, jak głębokie cienie parku przesuwają się po ich prawej stronie, gdy
skręciły w Parkside Drive. Kiedy wysiadły z taksówki, podmuch nocnego wiatru
wydał im się niezwykle zimny jak na tę porę roku. Jennifer przez chwilę spoglądała
na drugą stronę ulicy, na cicho szumiące drzewa.
Po wejściu do środka odbyły rozmowę o kwestii wyboru, o tym, czy zrobić,
czy nie zrobić czegoś, i była to rozmowa, którą każda z nich mogła przewidzieć.
Dave Martyniuk odmówił Kim, która zaproponowała, że go podwiezie
taksówką i poszedł pieszo milę na zachód do swego mieszkania na Palmerston. Szedł
szybko sportowym krokiem, w którym wyczuwało się gniew i napięcie. Zbyt szybko
wypierasz się znajomości, powiedział ten stary człowiek. Dave wykrzywił się w
grymasie i przyspieszył kroku. Co on mógł o tym wiedzieć?
Telefon zaczął dzwonić w chwili, gdy otwierał drzwi do swego mieszkania w
suterynie.
- Tak? - Podniósł słuchawkę przy szóstym dzwonku.
- Zapewne jesteś z siebie bardzo zadowolony?
- Jezu, tato. O co chodzi tym razem?
- Nie klnij, kiedy mówisz do mnie. Umarłbyś, gdybyś miał zrobić coś, co
sprawiłoby nam przyjemność, prawda?
- Nie wiem, o czym, do diabła, mówisz.
- Jakie słownictwo. Jaki szacunek.
- Tato, nie mam na to czasu.
- Tak, ukrywaj się przede mną. Poszedłeś dziś na ten wykład jako gość
Vincenta. A potem wyszedłeś z człowiekiem, na rozmowie z którym tak bardzo mu
zależało. I nawet nie pomyślałeś, żeby spytać swego brata?
Dave ostrożnie zaczerpnął tchu. Jego odruchowy gniew ustąpił przed starym
żalem. - Tato, proszę, uwierz mi - to wcale nie było tak. Marcus wyszedł z tymi
ludźmi dlatego, że nie miał ochoty na rozmowy z naukowcami takimi, jak Vince. Ja
po prostu poszłem na przyczepkę.
- Poszedłeś po prostu na przyczepkę - ojciec przedrzeźniał go swym wyraźnie
ukraińskim akcentem. - Jesteś kłamcą. Tak mu zazdrościsz, że...
Dave odwiesił słuchawkę. Wyciągnął wtyczkę aparatu z gniazdka. Z wściekłą
goryczą i bólem przyglądał się telefonowi, który, minutę, dwie, trzy... wciąż nie
dzwonił.
Pożegnali się z dziewczynami i odprowadzili wzrokiem oddalającego się w
mrok Martyniuka.
- Czas na kawę, amigo - rzucił wesoło Kevin Laine. - Mamy wiele do
omówienia, prawda?
Paul zawahał się i w tym momencie nastrój Kevina prysł niczym bańka
mydlana.
- Chyba nie dziś. Mam kilka rzeczy do zrobienia, Kev.
Uraza, która zakiełkowała w głębi duszy Kevina Laine’a, niebezpiecznie
domagała się uzewnętrznienia. On powiedział jednak tylko - W porządku. Dobranoc.
Może zobaczymy się jutro. - Odwrócił się raptownie i, pomimo świateł, przebiegł
przez Bloor do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Nieco zbyt szybko pojechał do
domu cichymi ulicami.
Było po pierwszej, gdy zatrzymał się na alejce podjazdowej, więc wszedł do
domu najciszej, jak potrafił, delikatnie zaciągając zasuwę w drzwiach.
- Nie spałem, Kevinie. Wszystko w porządku.
- Czemu jeszcze nie śpisz o tej porze? Jest już bardzo późno, abba. - Jak
zawsze, użył hebrajskiego słowa na określenie ojca.
Sol Laine siedzący przy kuchennym stole w piżamie i szlafroku uniósł w
zdumieniu brew na widok wchodzącego Kevina. - Czy potrzebne mi pozwolenie
syna, żeby późno kłaść się spać?
- A czyje inne? - Kevin usiadł ciężko na jednym z pozostałych krzeseł.
- Dobra odpowiedź - pochwalił go ojciec. - Napijesz się herbaty?
- Brzmi miło.
- Jak tam wykład? - zapytał Sol, krzątając się przy wrzącym czajniku.
- Niezły. Prawdę mówiąc, bardzo dobry. Później poszliśmy napić się z
wykładowcą. - Kevin chwilę zastanawiał się nad opowiedzeniem ojcu o tym, co się
wydarzyło, lecz trwało to bardzo krótko. Ojciec i syn od dawna mieli zwyczaj
ochraniania się nawzajem, a Kevin wiedział, że było to coś, z czym Sol nie potrafiłby
sobie poradzić. Żałował, że tak jest; dobrze byłoby, pomyślał z odrobiną goryczy,
mieć z kim porozmawiać.
- Jennifer czuje się dobrze? A jej przyjaciółka?
Gorycz Kevina ustąpiła fali miłości do staruszka, który sam go wychował.
Sol, przy swych ortodoksyjnych poglądach, nigdy nie zdołał pogodzić się ze
związkiem swego syna z katoliczką Jennifer - i miał do siebie żal o to. A więc przez
krótki czas, jaki spędzili razem, a także potem, ojciec Kevina traktował Jen niczym
bezcenny klejnot.
- Czuje się doskonale. Przekazuje pozdrowienia. Kim też ma się świetnie.
- Ale Paul nie?
Kevin zamrugał powiekami. - Och, abba, jesteś dla mnie za bystry. Czemu tak
mówisz?
- Ponieważ gdyby wszystko było u niego w porządku, poszedłbyś gdzieś z
nim po wykładzie. Tak jak zawsze robiliście dawniej. Ty byłbyś gdzieś w mieście. Ja
piłbym swą herbatę sam, zupełnie sam. - Błysk w jego oczach zadawał kłam
żałosnemu sentymentalizmowi jego słów.
Kevin roześmiał się na głos, a potem nagle zamilkł i powiedział z goryczą:
- Nie, coś z nim nie jest w porządku. Mam jednak wrażenie, że jestem jedyną
osobą, która podaje w wątpliwość jego dobre samopoczucie. Sądzę, że zaczynam mu
się naprzykrzać. Nie lubię tego.
- Czasami - rzekł jego ojciec, napełniając szklanki z metalowymi uchwytami
w rosyjskim stylu - przyjaciel musi być taki.
- Ale nikt inny nie uważa, by działo się coś złego. Mówią po prostu, że musi
upłynąć nieco czasu.
- Bo musi, Kevinie.
Kevin niecierpliwie machnął dłonią. - Wiem o tym. Nie jestem tak głupi. Ale
ja go znam, znam bardzo dobrze i wiem, że jest... Jest w tym coś jeszcze, ale nie
wiem co.
Jego ojciec nie odzywał się przez chwilę. - Jak dawno to było? - spytał
wreszcie.
- Dziesięć miesięcy - odpowiedział beznamiętnie Kevin. - Zeszłego lata.
- Ach! - Sol potrząsnął swą ciężką, wciąż piękną głową. - Taka straszna rzecz.
Kevin nachylił się. - Abba, on się odcina. Od wszystkich. Nie wiem...
obawiam się tego, co się może stać. A nie potrafię przemówić do niego.
- Myślisz, że próbujesz zbyt nachalnie? - spytał łagodnie Sol Laine.
Jego syn opadł na oparcie krzesła. - Może - odrzekł, i starzec dostrzegł, ile
wysiłku kosztowała go ta odpowiedź. - To boli, abba, on jest tak skomplikowany.
Sol Laine, który ożenił się późno, stracił żonę, która umarła na raka, gdy
Kevin, ich jedyne dziecko, miał pięć lat. Spojrzał teraz na swego przystojnego,
jasnowłosego syna z uczuciem bólu w sercu. - Kevinie - rzekł - będziesz musiał się
nauczyć - a przyjdzie ci to ciężko - że czasami nic nie można uczynić. Czasami po
prostu nic nie można zrobić.
Kevin dokończył herbatę. Ucałował ojca w czoło i poszedł do łóżka, zdjęty
smutkiem, który był dla niego czymś nowym, i uczuciem tęsknoty, którą znał bardzo
dobrze.
Obudził się raz w nocy, kilka godzin przed tym, jak coś przerwało sen
Kimberly. Sięgnąwszy po notatnik, który trzymał przy łóżku, nabazgrał jedną linijkę i
ponownie zapadł w sen. „Jesteśmy sumą naszych tęsknot”, napisał. Ale Kevin był
autorem piosenek, nie poetą i nigdy tego nie wykorzystał.
Tej nocy również Paul Schafer poszedł pieszo do domu, na północ Avenue
Road i dwie przecznice dalej do Bernard. Szedł jednak wolniejszym krokiem niż
Dave i po jego ruchach nie można było odgadnąć jego myśli ani nastrojów. Trzymał
ręce w kieszeniach i dwa, czy trzy razy, gdy światła na ulicy przerzedzały się,
spoglądał w niebo na poszarpane wzory chmur, które raz odsłaniały, a raz
przykrywały księżyc.
Dopiero gdy stanął na progu domu, na jego twarzy pojawił się jakiś wyraz - a
było to tylko chwilowe niezdecydowanie, jakby rozważał, czy lepiej przespać się, czy
być może pochodzić dookoła bloku.
Schafer jednak wszedł do środka i otworzył drzwi swego mieszkania na
parterze. Zapaliwszy lampę w salonie, napełnił kieliszek i zasiadł z nim w głębokim
fotelu. Znów jego blada twarz pod ciemną, gęstą czupryną nie wyrażała niczego. I
znów, gdy dużo później jego usta i oczy poruszyły się, odmalował się w nich rodzaj
niezdecydowania, szybko starty tym razem przez zaciśnięcie szczęk.
Guy Gavriel Kay Letnie drzewo Przekład Dorota Żywno The summer tree Data wydania oryginalnego 1984 Data wydania polskiego 1995
Letnie drzewo jest poświęcone pamięci mojej babci, Tani Pollock Birstein na której nagrobku widnieje napis: Piękna, Kochająca, Kochana, i która rzeczywiście taka była.
Podziękowania Wydaje się, że podczas pracy nad dziełem o zastraszających rozmiarach nagromadziła się równie zastraszająca ilość długów. Nie wszystkie można tu wymienić, lecz kilku osobom należy przyznać należne im miejsca na początku Gobelinu. Chciałbym podziękować Sue Reynolds za narysowanie obrazu Fionavaru i mojemu agentowi Johnowi Duffowi, który popierał mnie od samego początku. Alberto Manguel i Barbara Czarnecki użyczyli swych talentów edytorskich, a Daniel Shapiro znalazł dla mnie sonatę Brahmsa i pomógł stworzyć pieśń. Ponadto muszę tu wymienić z największym szacunkiem moich rodziców, braci i Laurę. Najserdeczniejsze podziękowania.
Uwertura Kiedy skończyła się wojna, spętano go pod Górą. A żeby wiadomo było, gdyby chciał uciec, stworzono magią i sztuką pięć kamieni strażniczych, które były ostatnim i najwspanialszym dziełem Ginserata. Jeden powędrował na południe, za Saeren do Cathalu, jeden przez góry do Eridu, a jeszcze jeden został u Revora i Dalrei na Równinie. Czwarty kamień strażniczy zaniósł do domu Colan, syn Conary’ego, obecnie najwyższy król w Paras Derval. Ostatni kamień przyjęli, choć z goryczą w sercu, niedobitkowie lios alfarów. Zaledwie czwarta część tych, którzy udali się na wojnę z Ra-Termainem, powróciła do Krainy Cieni z pertraktacji u stóp Góry. Nieśli kamień i zwłoki swego króla - najbardziej znienawidzeni przez Mrok, bowiem na imię im Światłość. Od tego dnia niewielu ludzi mogło się pochwalić, iż dostrzegli lios, chyba że w postaci cieni poruszających się na skraju lasu, gdy zmierzch zastawał wracającego do domu rolnika czy furmana. Przez czas jakiś wśród pospólstwa krążyła pogłoska, że co siedem lat niewidzialnymi drogami przybywał posłaniec na rozmowy z najwyższym królem w Paras Derval, lecz w miarę upływu lat takie opowieści pogrążyły się, jak to zazwyczaj bywa, w mroku na wpół zapomnianej historii. Mijały wieki w nawałnicy lat. Poza domami nauki pusto brzmiało nawet imię Conary’ego i Ra-Termaine’a, i zapomniano również o Galopie Revora przez Daniloth w noc czerwonego zachodu słońca. Stał się on tematem pieśni na noce pijaństwa w karczmie, ni mniej, ni bardziej prawdziwych od innych tego rodzaju opowieści. Albowiem wysławiano już nowe czyny, ulicami miasta i korytarzami pałacu paradowali młodsi bohaterowie, za których z kolei wznoszono toasty przy paleniskach wiejskich karczem. Zmieniały się przymierza, toczono nowe wojny, by koić stare rany, błyszczące zwycięstwa wynagradzały minione klęski, najwyżsi królowie zasiadali na tronie jeden po drugim, niektórzy drogą dziedziczenia, inni wymachując mieczem. A przez cały ten czas, podczas wojen drobnych i wielkich, za panowania wodzów słabych i potężnych, przez długie zielone lata pokoju, gdy drogi były bezpieczne, a plony obfite, przez cały ten czas Góra pogrążona była we śnie - bowiem choć wszystko inne się zmieniło, obrzędy kamieni strażniczych przetrwały. Czuwano przy nich, podsycano ognie naal i nigdy nie nastąpiło straszliwe ostrzeżenie kamieni Ginserata, które miały zmienić barwę z niebieskiej na czerwoną.
A pod wielką górą Rangat Chmurami Obarczoną na smaganej wichrem północy wiła się w łańcuchach zżerana nienawiścią do granic obłędu istota, która jednakże dobrze wiedziała, że kamienie strażnicze dadzą znak, jeśli natęży swą moc, by wyrwać się z niewoli. Mogła jednakże czekać, będąc poza czasem, poza śmiercią. Mogła rozmyślać nad swą zemstą i swymi wspomnieniami - pamiętała bowiem wszystko. Mogła obracać w myślach imiona swych wrogów, jak niegdyś szponiastymi palcami igrała z pokrytym zakrzepłą krwią naszyjnikiem Ra-Termaine’a. Jednakże ponad wszystko mogła czekać: czekać, gdy tymczasem ludzkie pokolenia mijały niczym obracające się koła gwiazd, gdy same gwiazdy zmieniały swój układ pod naciskiem lat. Nadejdzie czas, gdy czuwanie osłabnie, gdy zawiedzie jeden z pięciu strażników. Wtedy, w najmroczniejszej tajemnicy, będzie mogła użyć swej siły, by zawezwać pomoc i nastąpi dzień, gdy Rakoth Maugrim odzyska wolność we Fionavarze. I tysiąc lat upłynęło pod słońcem i gwiazdami pierwszego z wszystkich światów...
Część I Srebrny Płaszcz
Rozdział l W chwilach spokoju, które niemal zaginęły pośród tego, co nastąpiło, częstokroć pojawiało się pytanie dlaczego. Dlaczego oni? Istniała łatwa odpowiedź, która wiązała się z Ysanną, lecz w rzeczywistości nie poruszała najistotniejszej kwestii. Siwowłosa Kimberly odpowiadała, gdy ją pytano, że spoglądając wstecz, widzi przebłysk wzoru, lecz nie trzeba być jasnowidzącą, by poniewczasie czytać z osnowy i wątku Gobelinu, a poza tym Kim zawsze była szczególnym przypadkiem. W czasie gdy sesja trwała tylko jeszcze na wydziałach zawodowych, dziedzińce i cieniste ścieżki obszaru uniwersytetu Toronto normalnie byłyby opustoszałe przed początkiem maja, szczególnie w piątek wieczorem. Fakt, że największa z otwartych przestrzeni nie była pusta, służył za usprawiedliwienie decyzji organizatorów Drugiej Międzynarodowej Konferencji Celtyckiej. Dostosowując plan konferencji do wymogów niektórych ważnych prelegentów, organizatorzy ryzykowali, że duża część potencjalnych słuchaczy może wyjechać na lato, zanim wszystko się zacznie. Oblężeni ochroniarze przy jasno oświetlonym wejściu do budynku auli woleliby chyba, aby tak się stało. Zaskakująco wielki tłum studentów i pracowników naukowych, tłoczących się niczym podnieceni przed koncertem fani rocka, zgromadził się, by wysłuchać człowieka, dla którego przede wszystkim ustalono tak późną datę rozpoczęcia. Tego wieczoru wygłaszał wykład i przewodniczył dyskusji panelowej Lorenzo Marcus. Miało to być pierwsze publiczne wystąpienie tego genialnego odludka, toteż w szacownych progach zwieńczonej kopułą auli były już tylko miejsca stojące. Ochroniarze szukali magnetofonów, których nie można było wnosić do sali i gestami dłoni nakazywali przechodzić właścicielom biletów, zachowując przy tym przyjazny bądź wrogi wyraz twarzy, w zależności od tego, co dyktowała im ich natura. Skąpani w snopach jaskrawego światła i ściśnięci przez napierający tłum, nie dostrzegli ciemnej postaci, która czaiła się w cieniu ganku, tuż za najdalej sięgającym kręgiem światła. Przez chwilę obserwowała tłum, po czym szybko i całkiem cicho odwróciła się i znikła za rogiem budynku. Tam, w niemal całkowitej ciemności, raz obejrzała się
przez ramię, a następnie zaczęła się wspinać z nieludzką zwinnością po zewnętrznym murze budynku auli. Po krótkiej chwili przycupnęła przy oknie wykutym wysoko w kopule sklepienia nad aulą. Spoglądając w dół przez migoczące kandelabry, widziała jaskrawo oświetloną, odległą widownię i scenę. Nawet na tej wysokości słychać było przedostający się przez grube szkło ożywiony szmer w auli. Uczepiona łukowego wykuszu okna pozwoliła sobie na głodny uśmiech przyjemności. Gdyby ktoś spośród ludzi na najwyższej galeryjce w tym momencie odwrócił się, by podziwiać okna w kopule, może zauważyłby ciemny kształt postaci na tle nocy. Jednakże nikt nie miał powodów, by spoglądać w górę, i nikt tego nie uczynił. Na zewnątrz kopuły tajemnicza istota przywarła bliżej do szyby w oknie i przygotowała się na oczekiwanie. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dokona zabójstwa tej nocy. Taka perspektywa znacznie dodawała jej cierpliwości i z góry sprawiała pewną przyjemność, bowiem wyhodowano ją w takim właśnie celu, a większość stworzeń lubi robić to, co nakazuje im natura. Dave Martyniuk stał jak wysokie drzewo pośród tłumu, który kłębił się w westybulu niczym liście. Rozglądał się za swym bratem i czuł się coraz bardziej nieswojo. Jego nastrój nie polepszył się, gdy zauważył szykowną postać Kevina Laine’a, który przestępował próg z Paulem Schaferem i dwiema kobietami. Dave właśnie odwracał się - nie miał w tym momencie ochoty znosić protekcjonalnego traktowania - gdy uświadomił sobie, że Laine zauważył go. - Martyniuk! Co ty tu robisz? - Cześć, Laine. Mój brat bierze udział w dyskusji panelowej. - Vince Martyniuk. Oczywiście - powiedział Kevin. - To bystry człowiek. - Po jednym na rodzinę - zażartował Dave nieco kwaśno. Dostrzegł krzywy uśmieszek Paula Schafera. Kevin Laine zaśmiał się. - Co najmniej. Ale, zachowuję się nieuprzejmie. Znasz Paula. To jest Jennifer Lowell i Kim Ford, moja ulubiona pani doktor. - Cześć - powiedział Dave, zmuszony przełożyć program, by uścisnąć jej dłoń. - Ludzie, to jest Dave Martyniuk. Jest środkowym w naszej drużynie koszykarskiej. Dave jest tu na trzecim roku prawa. - W takiej kolejności? - spytała nieco złośliwie Kim Ford, odsuwając znad oczu pasmo brązowych włosów. Dave próbował wymyślić jakąś odpowiedź, gdy zauważył poruszenie w tłumie wokół nich.
- Dave! Przepraszam za spóźnienie. - To był wreszcie Vincent. - Muszę szybko znaleźć się za kulisami. Niewykluczone, że nie będę mógł porozmawiać z tobą wcześniej niż jutro. Miło mi panią poznać - rzucił do Kim, choć nie zostali sobie przedstawieni. Vince oddalił się spiesznie, trzymając przed sobą aktówkę niczym dziób okrętu prującego fale tłumu. - Twój brat? - nieco niepotrzebnie spytała Kim Ford. - Aha. - Dave był znowu w podłym humorze. Dostrzegł Kevina Laine’a, który zatrzymany przez kilku innych przyjaciół najwyraźniej popisywał się swym błyskotliwym dowcipem. Dave pomyślał, że gdyby wrócił na wydział prawa, mógłby jeszcze posiedzieć nad postępowaniem dowodowym dobre trzy godziny, zanim zamkną bibliotekę. - Jesteś tu sam? - spytała Kim Ford. - Tak, ale ja... - Może usiadłbyś w takim razie z nami? Nieco zaskoczony swoją reakcją, Dave wszedł do auli w ślad za Kim. - Ona - rzekł krasnolud. Wskazał dokładnie na drugą stronę auli, gdzie Kimberly Ford wchodziła w towarzystwie wysokiego, barczystego mężczyzny. - To ona. Siwobrody mężczyzna u jego boku powoli skinął głową. Stali częściowo ukryci za kulisami sceny, przyglądając się napływającej widowni. - Tak mi się wydaje - powiedział z niepokojem. - Potrzebuję jednak pięciu osób, Matt. - Ale tylko jednej do kręgu. Ona przyszła z trzema, a tam jest teraz z nimi czwarty. Masz swoją piątkę. - Mam piątkę - rzekł drugi mężczyzna. - Ale czy moją, tego nie wiem. Gdyby tylko chodziło o to jubileuszowe głupstwo Metrana, byłoby to bez znaczenia, ale... - Wiem, Lorenie. - Głos krasnoluda zabrzmiał zaskakująco łagodnie. - Ona jednak jest tą, o której nam powiadano. Mój przyjacielu, gdybym tylko mógł pomóc ci przy twych snach... - Sądzisz, że jestem niemądry? - Dobrze wiesz, że nie. Wysoki mężczyzna odwrócił się. Jego bystre spojrzenie powędrowało ku miejscu, gdzie siedziało pięcioro ludzi wskazanych przez jego towarzysza. Przyglądał się uważnie każdemu z nich po kolei, a potem wbił wzrok w twarz Paula Schafera.
Siedzący między Jennifer i Davem Paul rozglądał się po sali, jednym tylko uchem słuchając przewodniczącego, który przedstawiał najważniejszego prelegenta tego wieczoru, kadząc mu niemiłosiernie. Światło i dźwięk w sali znikły zupełnie. Poczuł przygniatającą ciemność. Zobaczył las, korytarz szepczących drzew spowity we mgłę. Blask gwiazd w przestrzeni nad drzewami. Jakimś sposobem wiedział, że wkrótce wzejdzie księżyc, a kiedy już wzejdzie... Znalazł się tam. Sala znikła. W ciemności nie było wiatru, lecz drzewa wciąż szumiały i było to coś więcej, niż tylko dźwięk. Uczucie zanurzenia w tej obcej ciemności dopełniło się i z jakiegoś tajnego zakamarka spojrzały na Paula straszne, udręczone oczy psa czy też wilka. Potem wizja rozprysła się, a niezliczone, chaotyczne obrazy pomknęły obok niego zbyt szybko, by je zatrzymać, z wyjątkiem jednego: wysokiego mężczyzny stojącego w mroku z wielkim, zakrzywionym porożem jelenia na głowie. Wtem, w szaleńczy, dezorientujący sposób, wszystko się gwałtownie urwało. Omiótł salę ledwie zdolnym do skupienia wzrokiem, aż znalazł wysokiego, siwobrodego mężczyznę z boku sceny. Mężczyznę, który rzucił coś krótko do kogoś obok, po czym podszedł do mównicy wśród gromkich oklasków. - Przygotuj wszystko, Matt - powiedział Marcus. - Zabierzemy ich, jeśli zdołamy. - Był świetny, Kim. Miałaś rację - powiedziała Jennifer Lowell. Stali przy swych krzesłach, czekając, aż podniecony tłum się przerzedzi. Kim Ford była zaróżowiona z podniecenia. - Prawda? - pytała ich wszystkich retorycznie. - Co za niesamowity mówca! - Sądzę, że twój brat był całkiem niezły - powiedział cicho Paul Schafer do Dave’a. Zaskoczony Dave mruknął niezobowiązująco, po czym przypomniał coś sobie. - Dobrze się czujesz? Paul patrzył przez chwilę nierozumiejącym wzrokiem, a potem skrzywił się. - Ty też? Nic mi nie jest. Po prostu muszę dzień odpocząć. Mononukleoza mniej więcej już mi przeszła... Dave, przyglądając mu się, nie był tego taki pewny. Jednak to nie jego sprawa, jeśli Schafer chce się wykończyć, grając w koszykówkę. Kiedyś zagrał w
meczu piłki nożnej ze złamanymi żebrami. Trzeba po prostu przetrwać. Kim znowu mówiła. - Wiesz, strasznie chciałabym go poznać. - Spojrzała tęsknie na otaczającą Marcusa gromadkę amatorów autografów. - Prawdę mówiąc, ja też - rzekł cicho Paul. Kevin rzucił mu pytające spojrzenie. - Dave - ciągnęła Kim - czy twój brat nie mógłby przypadkiem załatwić nam wstępu na przyjęcie? Dave zaczął oczywistą odpowiedź, gdy przerwał mu głęboki głos. - Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. - Podeszła do nich osoba wzrostu nieco powyżej metr dwadzieścia z opaską na jednym oku. - Nazywam się Matt Sören - powiedział mężczyzna z akcentem, którego Dave nie potrafił określić. - Jestem sekretarzem dr Marcusa. Mimowolnie usłyszałem uwagę tej młodej damy. Czy mogę powierzyć państwu sekret? - Przerwał. - Dr Marcus nie ma najmniejszej ochoty udać się na zaplanowane przyjęcie. Z całym szacunkiem - dodał, zwracając się do Dave’a - dla pańskiego wielce uczonego brata. Jennifer zauważyła, że Kevin Laine zaczyna się rozkręcać. Czas na przedstawienie, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem. Roześmiany Kevin ruszył do natarcia. - Chce pan, żebyśmy go porwali? Krasnolud zamrugał powiekami, a potem z głębi jego piersi dobiegł dudniący, basowy chichot. - Szybki pan jest, mój przyjacielu. Tak, w rzeczy samej, sądzę, że bardzo by mu się to spodobało. Kevin obejrzał się na Paula Schafera. - Spisek - szepnęła Jennifer. - Uknujmy spisek, panowie! - To łatwe - rzekł Kevin po krótkiej chwili zastanowienia. - W chwili obecnej Kim jest jego siostrzenicą. On chce się z nią zobaczyć. Rodzina ważniejsza od pracy. - Zaczekał na aprobatę Paula. - Doskonałe - powiedział Matt Sören. - I bardzo proste. Czy w takim razie zechce pójść pani ze mną po pani... hm... wuja? - Oczywiście, że chcę! - roześmiała się Kim. - Nie widziałam się z nim od wieków! - Odeszła wraz z krasnoludem w stronę ludzi zgromadzonych wokół Lorenza Marcusa na przedzie sali. - Cóż - rzekł Dave - ja już sobie pójdę. - Och, Martyniuk - wybuchł Kevin - nie bądź takim drętwym prawnikiem! Ten facet jest słynny na cały świat. To legenda. Możesz jutro pouczyć się do
postępowania dowodowego. Posłuchaj, przyjdź do mnie jutro po południu do biura, to wykopię dla ciebie moje stare notatki. Dave zamarł. Wiedział aż za dobrze, że Kevin Laine dwa lata temu zdobył nagrodę z dziedziny postępowania dowodowego, wraz z całym naręczem innych nagród. Widząc jego wahanie, Jennifer poczuła nagły przypływ współczucia. Tego faceta niejedno gryzie, pomyślała, a zachowanie Kevina mu nie pomaga. Tak trudno przebić się przez jego powierzchowną błyskotliwość, by dostrzec, jaki jest naprawdę. Wbrew swej woli, bowiem Jennifer miała własne sposoby obrony, zaczęła sobie przypominać, jaki wpływ niegdyś wywierało na niego uprawianie miłości. - Moi drodzy! Chciałabym, żebyście kogoś poznali. - Głos Kim przedarł się przez jej myśli niczym nóż. Zaborczo trzymała pod ramię wysokiego wykładowcę, który łaskawie uśmiechał się do niej. - To mój wujek Lorenzo. Wuju, to moja współlokatorka, Jennifer, Kevin i Paul, a to jest Dave. Ciemne oczy Marcusa rozbłysły. - Jestem bardziej zadowolony z naszego spotkania, niż możecie sobie wyobrazić. Ocaliliście mnie przed niesamowicie nudnym wieczorem. Czy zechcecie udać się z nami do naszego hotelu, by napić się czegoś? Matt i ja zatrzymaliśmy się w Plazie. - Z przyjemnością - oświadczył Kevin. Odczekał chwilę. - I spróbujemy nie zanudzać pana. - Marcus uniósł brew. Garstka pracowników naukowych przyglądała się z wyraźną frustracją, gdy w siedmioro wyszli z auli w chłodną, bezchmurną noc. Śledziła ich również jeszcze jedna para oczu, z głębokiego cienia pod słupami ganku auli. Para oczu, które odbijały światło i nie mrugały. Był to krótki i miły spacer. Szli przez rozległy środkowy trawnik miasteczka uniwersyteckiego, potem ciemną, krętą dróżką, znaną jako Ścieżka Filozofów, która wiła się pomiędzy łagodnymi wzniesieniami za wydziałem prawa, akademią muzyczną i masywną budowlą Królewskiego Muzeum Ontario, gdzie kości dinozaurów trwały w swym długim milczeniu. Była to trasa, jakiej Paul Schafer unikał starannie od ponad połowy zeszłego roku. Zwolnił nieco kroku, by odłączyć się od pozostałych. W mrokach na przedzie Kevin, Kim i Lorenzo Marcus snuli barokową fantazję nieprawdopodobnych pokrewieństw między klanami Fordów i Marcusów, z kilkoma odleglejszymi
rosyjskimi przodkami Kevina dorzuconymi do tej mieszanki przez małżeństwo. Jennifer, uwieszona na lewym ramieniu Marcusa, zachęcała ich śmiechem, podczas gdy Dave Martyniuk w milczeniu biegł susami po trawie obok ścieżki, sprawiając wrażenie osoby jakby nieco nie na miejscu. Matt Sören, towarzyski w spokojny sposób, zwolnił kroku, by dotrzymać tempa Paulowi. Schafer jednakże wyłączył się i powoli rozmowy i śmiech zaczęły gasnąć. Ostatnio często pogrążał się w takie stany i po chwili miał wrażenie, że idzie sam. Być może właśnie dlatego, gdzieś w połowie drogi, zauważył coś, co uszło uwagi pozostałych. Wyrwało go to szybko z zamyślenia, lecz przez krótką chwilę szedł jeszcze w milczeniu, zanim zwrócił się do krasnoluda obok. - Czy jest jakiś powód - spytał bardzo cicho - dla którego moglibyście być śledzeni? Matt Sören tylko na moment przerwał marsz. Zaczerpnął głęboko tchu. - Gdzie? - spytał głosem równie przyciszonym. - Za nami, na lewo. Zbocze wzgórza. Czy jest jakiś powód? - Może być. Proszę, czy mógłbyś się nie zatrzymywać? I proszę niczego na razie nie mówić - to nie musi być nic ważnego. - Gdy Paul zawahał się, krasnolud ścisnął go za ramię. - Proszę? - powtórzył. Schafer po chwili skinął głową i przyspieszył kroku, by dogonić grupę wyprzedzającą go teraz o kilkanaście metrów. Panował w niej wesoły nastrój. Tylko Paul, który nasłuchiwał, wyłowił ostry, raptownie urwany krzyk w ciemności za nimi. Mrugnął oczami, lecz przez jego twarz nie przemknął żaden grymas. Matt Sören dołączył do nich, gdy dotarli do końca zacienionej dróżki i wyszli w hałas i jaskrawe światła ulicy Bloor. Przed nimi wznosiła się ogromna sterta kamieni starego hotelu Plaza. Zanim przeszli na drugą stronę ulicy, Matt położył dłoń na ramieniu Schafera. - Dziękuję - rzekł krasnolud. - No więc - powiedział Lorenzo Marcus, gdy rozsiedli się na krzesłach w jego apartamencie na szesnastym piętrze - może opowiedzielibyście mi coś o sobie? O sobie - powtórzył, upominające wznosząc palec ku szczerzącemu zęby Kevinowi. - Może ty byś zaczęła? - ciągnął Marcus, zwracając się do Kim. - Co studiujesz? Kim z wdziękiem przychyliła się do jego prośby. - Cóż, właśnie kończę rok interny na...
- Wstrzymaj się, Kim. To był Paul. Ignorując wściekłe spojrzenie krasnoluda, wbił wzrok w gospodarza. - Przepraszam, doktorze Marcus. Mam kilka własnych pytań i żądam udzielenia natychmiastowych odpowiedzi, albo wszyscy idziemy do domu. - Paul, co się... - Nie, Kev. Posłuchaj przez chwilę. - Wszyscy spoglądali na bladą, przejętą twarz Schafera. - Dzieje się coś bardzo dziwnego. Chcę wiedzieć - powiedział do Marcusa - dlaczego tak zależało panu na oddzieleniu nas od tłumu. Dlaczego posłał pan swego przyjaciela, żeby tym się zajął. Chcę wiedzieć, co pan mi zrobił tam w auli. I naprawdę chcę się dowiedzieć, dlaczego byliśmy śledzeni po drodze. - Śledzeni? - Wstrząs malujący się na twarzy Lorenza Marcusa był wyraźnie szczery. - Właśnie - rzekł Paul - i chciałbym też dowiedzieć się, co to było. - Matt? - spytał szeptem Marcus. Krasnolud posłał Paulowi Schaferowi długie spojrzenie, które ten wytrzymał. - Nasze interesy są różne, nie mogę być lojalny względem ciebie - oświadczył. Po chwili Matt Sören pokiwał głową i zwrócił się do Marcusa. - Przyjaciele z domu - rzekł. - Zdaje się, że są tacy, którzy chcą dokładnie wiedzieć, co robisz, kiedy... podróżujesz. - Przyjaciele? - zapytał Marcus Lorenzo. - Oględnie mówiąc. Bardzo oględnie. Zapadła cisza. Marcus odchylił się w swym fotelu, głaszcząc siwą brodę. Zamknął oczy. - Nie w taki sposób chciałbym zacząć - powiedział wreszcie - lecz być może tak będzie najlepiej. - Zwrócił się do Paula. - Winien ci jestem przeprosiny. Tego wieczoru poddałem cię czemuś, co nazywamy przebadaniem. To nie zawsze działa. Niektórzy potrafią się przed tym obronić, a czasami, jak w twoim przypadku, mogą zdarzyć się dziwne rzeczy. To, co zaszło między nami, mnie również wytrąciło z równowagi. Spojrzenie oczu Paula, bardziej niebieskich niż szarych w świetle lampy, było zdumiewająco pozbawione zdziwienia. - Będziemy musieli porozmawiać o tym, co zobaczyliśmy - powiedział do Lorenza Marcusa - ale, niech pan powie, po co pan to w ogóle zrobił? Tak oto dotarli do sedna. Kevin, który nachylał się, wyostrzywszy wszystkie
zmysły, zobaczył, jak Lorenzo zaczerpnął głęboko tchu i w tym samym momencie przed oczami stanął mu obraz własnego życia i siebie stojącego na krawędzi przepaści. - Ponieważ - odparł Lorenzo Marcus - miałeś rację, Paul. Nie miałem tylko ochoty uciec przed nudnym przyjęciem dzisiejszego wieczoru. Jesteście mi potrzebni. Wszyscy pięcioro. - Nas nie jest pięcioro - wtrącił się Dave. - Ja nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi. - Szybko wypierasz się znajomości, Dave’ie Martyniuku - odwarknął Marcus. - Jednakże - podjął wątek, nieco łagodniej po tej chwili chłodu - nie ma to teraz znaczenia - a żebyś zrozumiał, muszę spróbować to wyjaśnić. Co jest teraz znacznie trudniejsze, niż byłoby niegdyś. - Zawahał się, ponownie dotykając brody. - Pan nie jest Lorenzem Marcusem, prawda? - spytał bardzo cicho Paul. W ciszy wysoki mężczyzna ponownie zwrócił się do niego. - Dlaczego tak twierdzisz? Paul wzruszył ramionami. - Mam rację? - To badanie było prawdziwą pomyłką. Tak - powiedział ich gospodarz - masz rację. - Dave przeniósł spojrzenie pełne wrogości i niedowierzania z Paula na jego rozmówcę. - Chociaż w pewnym sensie jestem Marcusem - o tyle, o ile ktokolwiek nim jest. Nie ma nikogo innego. Lecz Marcus nie jest mną. - A kim pan jest? - To zapytała Kim. Odpowiedzi udzielił głos nagle głęboki niczym zaklęcie. - Nazywam się Loren. Ludzie nazywają mnie Srebrnym Płaszczem. Mój przyjaciel to Matt Sören, który niegdyś był królem krasnoludów. Przybywamy z Paras Derval, gdzie rządzi Ailell, ze świata, który nie jest waszym światem. W kamiennej ciszy, jaka nastąpiła po tym, Kevin Laine, który przez wszystkie noce swego życia ścigał złudy, poczuł zdumiewające wzburzenie w głębi serca. Głos starego człowieka przesycony był mocą i to przemówiło do niego na równi ze słowami. - Dobry Boże - szepnął. - Paul, skąd wiedziałeś? - Zaczekaj moment! Ty w to wierzysz? - zjeżył się bojowo Dave Martyniuk. - Nigdy w życiu nie słyszałem podobnej bzdury! - Odstawił kieliszek i dwoma długimi krokami przemierzył połowę przestrzeni dzielącej go od drzwi. - Dave, proszę!
To go zatrzymało. Powoli odwrócił się na środku pokoju twarzą do Jennifer Lowell. - Nie odchodź - błagała. - On powiedział, że jesteśmy mu potrzebni. Po raz pierwszy zauważył, że jej oczy są zielone. Potrząsnął głową. - Czemu to cię obchodzi? - Nie słyszałeś tego? - odparła. - Niczego nie czułeś? Nie zamierzał mówić tym ludziom, co usłyszał, czy czego nie usłyszał w głosie starego człowieka, lecz zanim zdołał to wyjaśnić, odezwał się Kevin Laine. - Dave, możemy pozwolić sobie na wysłuchanie go. Jeśli istnieje jakieś niebezpieczeństwo, albo to rzeczywiście bzdura, zawsze możemy uciec potem. Wychwycił prowokację zawartą w tych słowach i to, co sugerowały. Jednakże nie podjął wyzwania. Nie odwracając się od Jennifer, zbliżył się do niej i usiadł obok na kanapie. Nawet nie spojrzał na Kevina Laine’a. Zapadła cisza i to Jennifer ją przerwała. - Zgoda, doktorze Marcus, czy jak woli pan być nazywany, posłuchamy. Proszę jednak o wyjaśnienia. Bo ja jestem teraz przerażona. Nie jest wiadome, czy Loren Srebrny Płaszcz miał wtedy wyobrażenie tego, co przyszłość trzyma w zanadrzu dla Jennifer, lecz posłał jej tak czułe spojrzenie, na jakie stać było człowieka o naturze szarpanej burzami, lecz mimo to, bardziej chyba serdecznej. A potem rozpoczął opowieść. - Istnieje wiele światów - powiedział - tkwiących w pętlach i spiralach czasu, które rzadko się przecinają, tak więc w większości pozostają dla siebie nieznane. Tylko we Fionavarze, pierwszym dziele stworzenia, którego inne światy są niedoskonałym odzwierciedleniem, gromadzi się i przechowuje wiedzę o tym, jak przerzucać między nimi mosty - a nawet tam lata nie obeszły się łaskawie ze starożytną wiedzą. Matt i ja dokonywaliśmy już przejść, lecz zawsze z trudem, bowiem wiele zapomniano nawet we Fionavarze. - Jak? W jaki sposób przechodzicie? - odezwał się Kevin. - Najłatwiej nazwać to magią, choć potrzeba czegoś więcej, niż samych czarów. - Twoich czarów? - ciągnął Kevin. - Tak, jestem czarodziejem - rzekł Loren. - Przejście było moim dziełem. Taki też, jeśli pójdziecie z nami, będzie powrót. - To śmieszne! - ponownie wybuchł Martyniuk. Tym razem nie chciał patrzeć
na Jennifer. - Czary. Przejścia. Pokaż mi coś! Gadanie nic nie kosztuje, a ja nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Loren spojrzał chłodno na Dave’a. Kim, dostrzegłszy to, wstrzymała oddech. Potem jednak sroga twarz zmarszczyła się w nagłym uśmiechu. W jego oczach zatańczyły iskry. - Masz rację - rzekł mężczyzna. - To rzeczywiście najprostszy sposób. Patrz więc. W pokoju zapanowała cisza na niemal dziesięć sekund. Kevin dostrzegł kątem oka, że krasnolud również znieruchomiał. Co to będzie, pomyślał. Ujrzeli zamek. Tam, gdzie przed chwilą stał Dave Martyniuk, pojawiły się mury obronne i wieże, ogród, środkowy dziedziniec, otwarty plac przed murami, a na najwyższej wieżyczce jakimś cudem na nie istniejącym wietrze powiewał sztandar. Na sztandarze Kevin dostrzegł półksiężyc nad rozłożystym drzewem. - Paras Derval - rzekł cicho Loren, przyglądając się swemu dziełu z nieco tęskną miną - w Brenninie, Najwyższym Królestwie Fionavaru. Zauważcie flagi na wielkim placu przed pałacem. Wywieszono je z okazji zbliżających się uroczystości, bowiem ósmy dzień po pełni księżyca tego miesiąca zakończy piąte dziesięciolecie panowania Ailella. - A my? - głos Kimberly był cienki jak pergamin. - Jakie jest tam miejsce dla nas? Krzywy uśmiech złagodził rysy twarzy Lorena. - Obawiam się, że nie bardzo bohaterskie, choć mam nadzieję, że znajdziecie w tym dla siebie przyjemność. Wiele się czyni, by uświetnić rocznicę. W Brenninie panowała długa wiosenna susza i uznano, że stosownie będzie dać ludziom sposobność do radości. I przychylam się do stwierdzenia, że jest ku temu powód. W każdym razie, Metran, pierwszy mag Ailella, postanowił, że dla niego i ludu prezentem od rady magów będzie sprowadzenie pięciu ludzi z innego świata - po jednym na każde dziesięciolecie panowania - by spędzili z nami dwa świąteczne tygodnie. - Indianie na dworze króla Jakuba? - Kevin Laine zaśmiał się na głos. Niemal od niechcenia Loren rozwiał machnięciem dłoni zjawę pośrodku pokoju. - Obawiam się, że jest w tym nieco prawdy. Pomysły Metrana... jest pierwszym w mej radzie, lecz ośmielę się stwierdzić, że nie zawsze muszę się z nim zgadzać.
- Jesteś tutaj - powiedział Paul. - I tak zamierzałem spróbować kolejnego przejścia - odparł szybko Loren. - Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz byłem w waszym świecie jako Lorenzo Marcus. - Czy ja dobrze zrozumiałam? - spytała Kim. - Chcesz, abyśmy jakimś sposobem przeszli z tobą do twego świata, a potem sprowadzisz nas z powrotem? - Ogólnie rzecz biorąc, tak. Spędzicie z nami jakieś dwa tygodnie, lecz kiedy wrócimy do tego pokoju, upłynie zaledwie kilka godzin od chwili wyruszenia stąd. - Cóż - rzekł Kevin z chytrym uśmieszkiem - to z pewnością powinno cię zachęcić, Martyniuk. Pomyśl tylko, Dave, dwa dodatkowe tygodnie na naukę do egzaminu z postępowania dowodowego! Dave oblał się jaskrawym rumieńcem, a atmosfera napięcia została przełamana. - Zgadzam się, Lorenie Srebrny Płaszczu - powiedział Kevin Laine, gdy wreszcie ucichli. Udało mu się wykrzywić w uśmiechu. - Zawsze chciałem pojawić się na dworze w barwach wojennych. Kiedy startujemy? Loren przyjrzał mu się uważnie. - Jutro. Wczesnym wieczorem, jeśli mam ustalić porę. Nie będę was prosił o decydowanie się teraz. Zastanówcie się nad tym przez resztę dzisiejszego wieczoru i dzień jutrzejszy. Jeśli zechcecie udać się ze mną, przybądźcie tu popołudniu. - A ty? Co będzie, jeśli nie przyjdziemy? - Czoło Kim przecinała pionowa zmarszczka, która zawsze pojawiała się w chwilach stresu. Loren sprawiał wrażenie zaniepokojonego tym pytaniem. - Jeśli tak się stanie, poniosę klęskę. Zdarzało się to już wcześniej. Nie martw się o mnie... siostrzenico. - Niesamowite, co uśmiech robił z jego twarzą. - Zostawmy to może tak, jak jest - ciągnął, widząc wciąż malujące się w oczach Kim niezdecydowanie i troskę. - Jeśli postanowicie przyjść, bądźcie tu jutro. Ja będę czekał. - Jedna rzecz... - To był znowu Paul. - Przepraszam, że wciąż zadaję niemiłe pytania, lecz nadal nie wiemy, czym było to coś na Ścieżce Filozofów. Dave zapomniał. Jennifer nie. Oboje spojrzeli na Lorena. Wreszcie odezwał się, zwracając bezpośrednio do Paula. - W Fionavarze istnieje magia. Pokazałem wam jej nieco, nawet tu. Istnieją również pewne istoty, dobre i złe, które współżyją z ludzkością. Wasz świat również kiedyś był taki, choć od dawna już oddala się od wzorca. Legendy, o których dziś mówiłem w auli, są ledwie rozumianym echem
przeszłości, gdy u zarania dziejów człowiek nie chodził po ziemi sam, a wśród lasów i wzgórz krążyły inne istoty, zarówno przyjazne, jak i wrogie. - Przerwał. - Sądzę, że to, co szło za nami, to był jeden ze svart alfar. Mam rację, Matt? Krasnolud pokiwał głową bez słowa. - Svartowie - ciągnął Loren - są złośliwą rasą i w swym czasie wyrządzili wiele złego. Niewielu ich już zostało. Ten svart, odważniejszy od większości, jak się zdaje, w jakiś sposób przedostał się za Mattem i mną w czasie naszego przejścia. Są brzydkimi istotami i czasami niebezpiecznymi, choć zwykle jedynie w większej liczbie. Ten, jak podejrzewam, nie żyje. - Znów spojrzał na Matta. Jeszcze raz krasnolud stojący przy drzwiach skinął głową. - Wolałabym, żebyś mi tego nie powiedział - rzekła Jennifer. Głęboko osadzone oczy czarodzieja znów były pełne zadziwiającej czułości, kiedy na nią spojrzał. - Przykro mi, że przestraszyłaś się dzisiejszego wieczoru. Czy przyjmiesz moje zapewnienie, że nie musisz się więcej niepokoić svartami, bez względu na to, jak przerażający mogą się wydawać ze słyszenia? - Przerwał, nie spuszczając z niej oczu. - Nie żądałbym od was niczego, co jest niezgodne z waszym charakterem. Po prostu przekazałem wam zaproszenie, nic więcej. Być może po rozstaniu z nami łatwiej wam będzie się zdecydować. - Wstał. Inny rodzaj mocy. To człowiek przyzwyczajony do wydawania rozkazów, pomyślał Kevin kilka chwil później, gdy w pięcioro znaleźli się za drzwiami pokoju. Poszli korytarzem w stronę windy. Matt Sören zamknął za nimi drzwi. - Jak bardzo źle z tobą? - spytał ostro Loren. Krasnolud skrzywił się. - Nie najgorzej. Byłem nieuważny. - Nóż? - Mag szybko pomagał przyjacielowi zdjąć pomniejszoną marynarkę, w którą ten był ubrany. - Chciałbym, aby tak było. W rzeczywistości to zęby. - Loren zaklął w nagłym gniewie, gdy marynarka wreszcie się zsunęła, odsłaniając ciemną, zakrzepłą krew, która plamiła koszulę na lewym ramieniu krasnoluda. Zaczął delikatnie oddzierać materiał wokół rany, klnąc pod nosem przez cały czas. - Nie jest aż tak źle, Lorenie. Uspokój się. Musisz przyznać, że byłem sprytny, zdejmując marynarkę, zanim udałem się w pościg za nim. - Tak, bardzo sprytny. I całe szczęście, bo ostatnio moja własna głupota przeraża mnie! Jak, na Conalla Cernacha, mogłem pozwolić svart alfarowi przejść
razem z nami? - Wyszedł z pokoju szybkim krokiem i powrócił chwilę później z ręcznikami zmoczonymi w gorącej wodzie. Krasnolud w milczeniu znosił przemywanie rany. Kiedy zaschnięta krew została usunięta, wyraźnie widać było ślady ugryzienia, sine i bardzo głębokie. Loren obejrzał je dokładnie. - Jest bardzo źle, mój przyjacielu. Czy jesteś dość silny, by pomóc mi to wyleczyć? Moglibyśmy jutro polecić zrobienie tego Metranowi albo Teyrnonowi, ale wolałbym raczej nie czekać. - Możesz zaczynać. - Matt zamknął oczy. Mag odczekał chwilę, po czym ostrożnie położył dłoń nad raną. Wypowiedział ciche słowo, a potem jeszcze jedno. Pod jego długimi palcami opuchlizna na ramieniu krasnoluda zaczęła powoli znikać. Kiedy jednak skończył, twarz Matta Sörena zlana była potem. Zdrową ręką Matt sięgnął po ręcznik i wytarł czoło. - Dobrze się czujesz? - spytał Loren. - Doskonale. - Doskonale! - przedrzeźniał wściekle czarodziej. - Wiesz, pomogłoby, gdybyś nie grał zawsze milczącego bohatera! Skąd mam wiedzieć, kiedy naprawdę cię boli, jeśli zawsze dajesz mi taką samą odpowiedź? Krasnolud spojrzał na Lorena swym ciemnym okiem i na jego twarzy odmalował się cień rozbawienia. - Nie masz - powiedział. - Nie masz wiedzieć. Loren uczynił gest ostatecznego zniecierpliwienia i znów wyszedł z pokoju; wrócił zaś z jedną ze swych koszul, którą zaczął ciąć na pasy. - Lorenie, nie obwiniaj się za wpuszczenie svarta. Nie mogłeś nic na to poradzić. - Nie bądź głupi! Powinienem był wykryć jego obecność, kiedy tylko spróbował wejść do kręgu. - Bardzo rzadko bywam głupi, mój przyjacielu. - Ton krasnoluda był łagodny. - Nie mogłeś o niej wiedzieć, ponieważ miał na sobie to, kiedy go zabiłem. - Sören sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot, który uniósł w dłoni. Była to srebrna bransoleta delikatnej roboty z wprawionym w nią drogocennym kamieniem, zielonym jak szmaragd. - Kamień vellin! - szepnął z przerażeniem Loren Srebrny Płaszcz. - Aby osłaniał go przede mną. Matt, ktoś dał vellin svart alfarowi. - Na to wygląda - przyznał krasnolud.
Czarodziej milczał; szybko bandażował ramię Matta sprawnymi dłońmi. Kiedy skończył, podszedł do okna, wciąż bez słowa. Otworzył je i nocny podmuch wiatru załopotał białymi zasłonami. Loren spojrzał na nieliczne samochody jadące po ulicy daleko w dole. - Tych pięcioro ludzi - powiedział wreszcie, wciąż patrząc na dół. - Do czego ja ich zabieram? Czy mam jakieś prawo? Krasnolud nie odpowiedział. Po chwili Loren znów się odezwał, a przemówił właściwie do siebie. - Tak wiele przemilczałem. - Rzeczywiście. - Czy źle postąpiłem? - Może. Rzadko się jednak pod tym względem mylisz. Ysanna również. Jeśli czujesz, że są potrzebni... - Ale nie wiem po co! Nie wiem jak. To tylko jej sny, moje przeczucia... - Więc zaufaj sobie. Zaufaj swoim przeczuciom. Ta dziewczyna rzeczywiście jest zaczepem, a ten drugi, Paul... - On jest czymś innym. Nie wiem - czym. - Ale zawsze czymś. Od dawna coś cię dręczyło, mój przyjacielu. Sądzę, że nie bez przyczyny. Czarodziej odwrócił się od okna, by spojrzeć na drugiego mężczyznę. - Obawiam się, że możesz mieć rację. Matt, kto mógłby kazać nas śledzić? - Ktoś, kto pragnie twej porażki. To powinno nam coś powiedzieć. Loren pokiwał głową w zamyśleniu. - Ale kto - ciągnął, spoglądając na bransoletę z zielonym kamieniem, którą wciąż trzymał krasnolud - kto oddałby taki skarb w ręce svart alfara? Krasnolud również długo przyglądał się kamieniowi, zanim odpowiedział. - Ktoś, kto pragnie twojej śmierci - odrzekł Matt Sören.
Rozdział 2 Dziewczyny pojechały w milczeniu na zachód wspólną taksówką do dwupoziomowego mieszkania, które wynajmowały przy High Parku. Jennifer, częściowo dlatego, że bardzo dobrze znała swą współlokatorkę, postanowiła, że pierwsza nie poruszy kwestii tego, co się wydarzyło tej nocy, tego, co obie wyczuwały w słowach starca. Musiała jednak radzić sobie również z własnymi, złożonymi emocjami, przyglądając się, jak głębokie cienie parku przesuwają się po ich prawej stronie, gdy skręciły w Parkside Drive. Kiedy wysiadły z taksówki, podmuch nocnego wiatru wydał im się niezwykle zimny jak na tę porę roku. Jennifer przez chwilę spoglądała na drugą stronę ulicy, na cicho szumiące drzewa. Po wejściu do środka odbyły rozmowę o kwestii wyboru, o tym, czy zrobić, czy nie zrobić czegoś, i była to rozmowa, którą każda z nich mogła przewidzieć. Dave Martyniuk odmówił Kim, która zaproponowała, że go podwiezie taksówką i poszedł pieszo milę na zachód do swego mieszkania na Palmerston. Szedł szybko sportowym krokiem, w którym wyczuwało się gniew i napięcie. Zbyt szybko wypierasz się znajomości, powiedział ten stary człowiek. Dave wykrzywił się w grymasie i przyspieszył kroku. Co on mógł o tym wiedzieć? Telefon zaczął dzwonić w chwili, gdy otwierał drzwi do swego mieszkania w suterynie. - Tak? - Podniósł słuchawkę przy szóstym dzwonku. - Zapewne jesteś z siebie bardzo zadowolony? - Jezu, tato. O co chodzi tym razem? - Nie klnij, kiedy mówisz do mnie. Umarłbyś, gdybyś miał zrobić coś, co sprawiłoby nam przyjemność, prawda? - Nie wiem, o czym, do diabła, mówisz. - Jakie słownictwo. Jaki szacunek. - Tato, nie mam na to czasu. - Tak, ukrywaj się przede mną. Poszedłeś dziś na ten wykład jako gość Vincenta. A potem wyszedłeś z człowiekiem, na rozmowie z którym tak bardzo mu zależało. I nawet nie pomyślałeś, żeby spytać swego brata?
Dave ostrożnie zaczerpnął tchu. Jego odruchowy gniew ustąpił przed starym żalem. - Tato, proszę, uwierz mi - to wcale nie było tak. Marcus wyszedł z tymi ludźmi dlatego, że nie miał ochoty na rozmowy z naukowcami takimi, jak Vince. Ja po prostu poszłem na przyczepkę. - Poszedłeś po prostu na przyczepkę - ojciec przedrzeźniał go swym wyraźnie ukraińskim akcentem. - Jesteś kłamcą. Tak mu zazdrościsz, że... Dave odwiesił słuchawkę. Wyciągnął wtyczkę aparatu z gniazdka. Z wściekłą goryczą i bólem przyglądał się telefonowi, który, minutę, dwie, trzy... wciąż nie dzwonił. Pożegnali się z dziewczynami i odprowadzili wzrokiem oddalającego się w mrok Martyniuka. - Czas na kawę, amigo - rzucił wesoło Kevin Laine. - Mamy wiele do omówienia, prawda? Paul zawahał się i w tym momencie nastrój Kevina prysł niczym bańka mydlana. - Chyba nie dziś. Mam kilka rzeczy do zrobienia, Kev. Uraza, która zakiełkowała w głębi duszy Kevina Laine’a, niebezpiecznie domagała się uzewnętrznienia. On powiedział jednak tylko - W porządku. Dobranoc. Może zobaczymy się jutro. - Odwrócił się raptownie i, pomimo świateł, przebiegł przez Bloor do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Nieco zbyt szybko pojechał do domu cichymi ulicami. Było po pierwszej, gdy zatrzymał się na alejce podjazdowej, więc wszedł do domu najciszej, jak potrafił, delikatnie zaciągając zasuwę w drzwiach. - Nie spałem, Kevinie. Wszystko w porządku. - Czemu jeszcze nie śpisz o tej porze? Jest już bardzo późno, abba. - Jak zawsze, użył hebrajskiego słowa na określenie ojca. Sol Laine siedzący przy kuchennym stole w piżamie i szlafroku uniósł w zdumieniu brew na widok wchodzącego Kevina. - Czy potrzebne mi pozwolenie syna, żeby późno kłaść się spać? - A czyje inne? - Kevin usiadł ciężko na jednym z pozostałych krzeseł. - Dobra odpowiedź - pochwalił go ojciec. - Napijesz się herbaty? - Brzmi miło. - Jak tam wykład? - zapytał Sol, krzątając się przy wrzącym czajniku.
- Niezły. Prawdę mówiąc, bardzo dobry. Później poszliśmy napić się z wykładowcą. - Kevin chwilę zastanawiał się nad opowiedzeniem ojcu o tym, co się wydarzyło, lecz trwało to bardzo krótko. Ojciec i syn od dawna mieli zwyczaj ochraniania się nawzajem, a Kevin wiedział, że było to coś, z czym Sol nie potrafiłby sobie poradzić. Żałował, że tak jest; dobrze byłoby, pomyślał z odrobiną goryczy, mieć z kim porozmawiać. - Jennifer czuje się dobrze? A jej przyjaciółka? Gorycz Kevina ustąpiła fali miłości do staruszka, który sam go wychował. Sol, przy swych ortodoksyjnych poglądach, nigdy nie zdołał pogodzić się ze związkiem swego syna z katoliczką Jennifer - i miał do siebie żal o to. A więc przez krótki czas, jaki spędzili razem, a także potem, ojciec Kevina traktował Jen niczym bezcenny klejnot. - Czuje się doskonale. Przekazuje pozdrowienia. Kim też ma się świetnie. - Ale Paul nie? Kevin zamrugał powiekami. - Och, abba, jesteś dla mnie za bystry. Czemu tak mówisz? - Ponieważ gdyby wszystko było u niego w porządku, poszedłbyś gdzieś z nim po wykładzie. Tak jak zawsze robiliście dawniej. Ty byłbyś gdzieś w mieście. Ja piłbym swą herbatę sam, zupełnie sam. - Błysk w jego oczach zadawał kłam żałosnemu sentymentalizmowi jego słów. Kevin roześmiał się na głos, a potem nagle zamilkł i powiedział z goryczą: - Nie, coś z nim nie jest w porządku. Mam jednak wrażenie, że jestem jedyną osobą, która podaje w wątpliwość jego dobre samopoczucie. Sądzę, że zaczynam mu się naprzykrzać. Nie lubię tego. - Czasami - rzekł jego ojciec, napełniając szklanki z metalowymi uchwytami w rosyjskim stylu - przyjaciel musi być taki. - Ale nikt inny nie uważa, by działo się coś złego. Mówią po prostu, że musi upłynąć nieco czasu. - Bo musi, Kevinie. Kevin niecierpliwie machnął dłonią. - Wiem o tym. Nie jestem tak głupi. Ale ja go znam, znam bardzo dobrze i wiem, że jest... Jest w tym coś jeszcze, ale nie wiem co. Jego ojciec nie odzywał się przez chwilę. - Jak dawno to było? - spytał wreszcie.
- Dziesięć miesięcy - odpowiedział beznamiętnie Kevin. - Zeszłego lata. - Ach! - Sol potrząsnął swą ciężką, wciąż piękną głową. - Taka straszna rzecz. Kevin nachylił się. - Abba, on się odcina. Od wszystkich. Nie wiem... obawiam się tego, co się może stać. A nie potrafię przemówić do niego. - Myślisz, że próbujesz zbyt nachalnie? - spytał łagodnie Sol Laine. Jego syn opadł na oparcie krzesła. - Może - odrzekł, i starzec dostrzegł, ile wysiłku kosztowała go ta odpowiedź. - To boli, abba, on jest tak skomplikowany. Sol Laine, który ożenił się późno, stracił żonę, która umarła na raka, gdy Kevin, ich jedyne dziecko, miał pięć lat. Spojrzał teraz na swego przystojnego, jasnowłosego syna z uczuciem bólu w sercu. - Kevinie - rzekł - będziesz musiał się nauczyć - a przyjdzie ci to ciężko - że czasami nic nie można uczynić. Czasami po prostu nic nie można zrobić. Kevin dokończył herbatę. Ucałował ojca w czoło i poszedł do łóżka, zdjęty smutkiem, który był dla niego czymś nowym, i uczuciem tęsknoty, którą znał bardzo dobrze. Obudził się raz w nocy, kilka godzin przed tym, jak coś przerwało sen Kimberly. Sięgnąwszy po notatnik, który trzymał przy łóżku, nabazgrał jedną linijkę i ponownie zapadł w sen. „Jesteśmy sumą naszych tęsknot”, napisał. Ale Kevin był autorem piosenek, nie poetą i nigdy tego nie wykorzystał. Tej nocy również Paul Schafer poszedł pieszo do domu, na północ Avenue Road i dwie przecznice dalej do Bernard. Szedł jednak wolniejszym krokiem niż Dave i po jego ruchach nie można było odgadnąć jego myśli ani nastrojów. Trzymał ręce w kieszeniach i dwa, czy trzy razy, gdy światła na ulicy przerzedzały się, spoglądał w niebo na poszarpane wzory chmur, które raz odsłaniały, a raz przykrywały księżyc. Dopiero gdy stanął na progu domu, na jego twarzy pojawił się jakiś wyraz - a było to tylko chwilowe niezdecydowanie, jakby rozważał, czy lepiej przespać się, czy być może pochodzić dookoła bloku. Schafer jednak wszedł do środka i otworzył drzwi swego mieszkania na parterze. Zapaliwszy lampę w salonie, napełnił kieliszek i zasiadł z nim w głębokim fotelu. Znów jego blada twarz pod ciemną, gęstą czupryną nie wyrażała niczego. I znów, gdy dużo później jego usta i oczy poruszyły się, odmalował się w nich rodzaj niezdecydowania, szybko starty tym razem przez zaciśnięcie szczęk.