Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony54 071
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań31 057

Kay Guy Gavriel - Ostatnie promienie słońca

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Kay Guy Gavriel - Ostatnie promienie słońca.pdf

Livianes EBooki Kay Guy Gavriel
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 401 stron)

GUY GAYRIEL KAY OSTATNIE PROMIENIE SŁOŃCA PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA SYLWANOWICZ

Dla George’a Jonasa

(brak polskiego przekładu epigrafu)1 1 I have a tale for you: winter pours The wind is high, cold; its course is short The bracken is very red; The cry of the barnacle goose Cold has taken Season of ice; a stag bells; summer has gone. the sun is low; the sea is strong running. its shape has been hidden. has become usual. the wings of birds. this is my tale. - LIBER HYMNORUM MANUSCRIPT

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1 Stopniowo uświadomił sobie, że koń zniknął. Dopóki się nie znajdzie, wszystko będzie stało w miejscu. Tego szarego, wiosennego poranka targ na wyspie był zatłoczony. Przybyło tu wielu postawnych, uzbrojonych brodatych mężczyzn, ale nie w celach handlowych. Nie dziś. Targowisko nie zostanie otwarte, nawet mimo obecności atrakcyjnych towarów na statku z południa. Najwyraźniej przybył nie w porę. Firaz ibn Bakir, kupiec z Fezany, rozmyślnie ucieleśniający swymi jaskrawymi jedwabiami (nie dość ciepłymi na kąsającym wietrze) wielki kalifat Al-Rassanu, siłą rzeczy widział w tej zwłoce kolejną ciężką próbę narzuconą mu za wykroczenia niezbyt cnotliwego życia. Kupcowi trudno było żyć cnotliwie. Partnerzy domagali się zysku, a ten nie przychodził łatwo, jeśli się nabożnie ignorowało potrzeby - i sposobności - cielesnego świata. Asceza pustynnego fanatyka - jak ibn Bakir uznał dawno temu - była nie dla niego. Zarazem za całkowicie niesprawiedliwą należałoby uznać sugestię, że wiódł bezczynne i komfortowe życie. Właśnie przetrwał (z takim spokojem, jakim raczył go obdarzyć Aszar i święte gwiazdy) trzy sztormy Jodczas bardzo długiej podróży na północ, a potem na wschód, nękany, jak zwykle na morzu, przez żołądek rozkołysany niczym fale oraz obawę o przyszłość statku, znajdującego się w niepewnych rękach nietrzeźwiejącego kapitana. Pijaństwo, rzecz jasna, było profanacją przykazań fazara, lecz w tej kwestii ibn Bakir - co było godne pożałowania - nie spełniał warunków, które pozwoliłyby mu zająć kategoryczne stanowisko moralne. Tak czy owak, w trakcie tej podróży werwa w znacznym stopniu go opuściła. Aszaryci, zarówno ci z leżących na wschodzie ojczystych ziem Ammuzu i Soriyyi, jak i ci w Al-Rassanie, zwykli mawiać miedzy sobą, że świat ludzi można podzielić na trzy grupy: żywych, martwych i przebywających na morzu. Świt zastał ibn Bakira na modłach dziękczynnych do ostatnich nocnych gwiazd za to, że w końcu jeszcze raz został zaliczony do znajdujących się w tej pierwszej błogosławionej grupie. Tu, na odległej pogańskiej północy, na smaganym wiatrem targowisku na wyspie Rabady, czym prędzej chciał już zacząć wymianę swoich skór, tkanin, przypraw i kling na futra, bursztyn, sól i ciężkie beczki suszonego dorsza (które sprzeda w Ferrieres po drodze do domu) i jak najszybciej opuścić towarzystwo tych barbarzyńskich Erlingów, cuchnących

rybą, piwem i niedźwiedzim sadłem, potrafiących zabić człowieka podczas targowania się i palących swych zmarłych przywódców - dzikusi - na statkach pośród ich dobytku. Właśnie w tym ostatnim, jak mu wyjaśniono, leżało sedno problemu z koniem. Dlatego pogrzebowe obrzędy Halldra Szczudłonogiego, który rządził Rabady jeszcze trzy noce temu, zostały zawieszone, ku widocznej konsternacji zebranych licznie wojowników i kupców. Obraza ich bogów dębu i gromu oraz zwlekającego z odejściem cienie Halldra (a nie był to łagodny człowiek za życia, wątpliwe zatem, że stanic się taki po śmierci) była, jak poinformowano ibn Bakira, głęboka. Należało się spodziewać złych znaków największej wagi. Nikt nie chciał, by w mieście handlowym unosił się rozgniewany, bezdomny duch. Okryć futrami uzbrojeni brodacze, stojący na wietrznym placu, byli właściwie jak jeden mąż zatroskani, źli i pijani. Typa, który mu to tłumaczył, łysego i groteskowo wielkiego Erling; imieniem Ofnir, ibn Bakir znał z dwóch poprzednich wypraw. Ofni bywał użyteczny już przedtem - kiedy mu się zapłaciło - Erlingowl bowiem byli ciemnymi poganami, czczącymi drzewa, ale mieli stanowcze zdanie na temat wartości swoich usług. Ofnir spędził kilka lat na wschodzie, w Karchickiej Gwardii cesarz w Sarancjum. Wrócił do domu z odrobiną pieniędzy, zakrzywioną szablą w zdobionej klejnotami pochwie, dwiema pokaźnymi bliznami (jedni miał na czubku głowy) i dolegliwością przywleczoną z burdelu na sarantyńskim nadbrzeżu. Przywiózł też dość przyzwoitą znajomość tego trudnego wschodniego języka. Dodatkowo, co było wielce użyteczne, nauczył się wystarczająco wielu słów w aszaryckim ibn Bakira, by pełnić rolę tłumacza dla garstki kupców z południa, którzy byli na tyle lekkomyślni, by żeglować wzdłuż skalistego wybrzeża, a potem na wschód po lodowatych, wzburzonych wodach północnych mórz - dla handlu z barbarzyńcami. Erlingowie byli rozbójnikami i piratami. W swych drakkarach zapuszczali się coraz dalej na południe, rabując na ziemi i wodzie. Ale nawet piraci dawali się uwieść urokowi handlu i Firaz ibn Bakir (oraz jego partnerzy) czerpał z tej prawdy zysk. Na tyle duży, by wrócić tu już po raz trzeci i stać o smętnym poranku na tnącym jak nóż wietrze, w oczekiwaniu, aż wreszcie spalą Halldra Szczudłonogiego na łodzi, razem z jego bronią i zbroją, najlepszymi domowymi sprzętami, drewnianymi figurkami bogów, z jedną z jego niewolnic... oraz koniem. Ciemnosiwym ulubieńcem Halldra, wielkiej urody wierzchowcem, który zniknął bez wieści. Na bardzo małej wyspie. Ibn Bakir rozejrzał się dookoła. Z miejskiego rynku można było omieść spojrzeniem niemal całą Rabady. Port, kamienistą plażę, dwadzieścia erlińskich okrętów oraz jego własny

duży statek handlowy - pierwszy, jeśli wpłynął do portu, co powinno stanowić wyśmienitą nowinę. To miasto, dające schronienie może kilkuset duszom, uważane było za ważne targowisko północnych ziem. Fakt ten prywatnie bawił kupca z Fezany, człowieka, którego kiedyś przyjął kalif Cartady i który spacerował po ogrodach, słuchając muzyki tamtejszych fontann. Tutaj nie było fontann. Za palisadą otoczoną rowem można było dostrzec mozaikę kamienistych ziem uprawnych, pasące się stada, a wreszcie las. Wedle wiedzy ibn Bakira, za sosnowymi lasami znów rozciągało się morze, a za cieśniną skalisty ląd Vinmarku. Było tam więcej gospodarstw i rybackich wiosek, rozłożonych wzdłuż wybrzeża, a za nimi pustka: góry i drzewa przez szmat drogi, aż do miejsc, gdzie podobno renifery biegały w niepoliczonych stadach, mieszkający pośród nich ludzie przystrajali się do polowań w rogi, a w zimowe noce używali do czarów krwi. Ibn Bakir spisał te historie w trakcie ostatniej długiej podróży do domu, opowiedział je kalifowi podczas audiencji w Cartadzie i ofiarował mu w prezencie swe zapiski razem z futrami i bursztynami. W rewanżu otrzymał naszyjnik i zdobiony ornamentami sztylet. Jego imię było teraz w Cartadzie znane. Przyszło mu do głowy, że być może warto by obejrzeć i opisać ten pogrzeb - jeśli przeklęte obrzędy kiedykolwiek się zaczną. Zadrżał. Było mu zimno na tym wyjącym wietrze. Przez rynek szła ku niemu niechlujna grupka mężczyzn. Zataczali się, jakby byli na okręcie. Jeden z nich potknął się i wpadł na drugiego; ten zaklął i odepchnął go, kładąc dłoń na rękojeści topora. Sprzeczkę spróbował zażegnać trzeci i otrzymał w nagrodę cios w ramię. Nie zwrócił na to uwagi, jakby ukąsił go owad. Jeszcze jeden potężny mężczyzna. Wszyscy oni, pomyślał ibn Bakir ze smutkiem, są potężnie zbudowani. Pomyślał poniewczasie, że może nie jest najlepiej być obcym na wyspie Rabady w sytuacji, gdy naczelnik (Erlingowie mieli na to swoje własnej słowo, ale o ile ibn Bakir się orientował, oznaczało ono coś bardzo podobnego do naczelnika) nie żył, a obrzęd jego pogrzebu zakłóciło tajemnicze zniknięcie konia. Mogły się pojawić podejrzenia. Gdy grupa się zbliżyła, rozłożył ręce, unosząc dłonie, a potem złączył je przed sobą. Skłonił się oficjalnie. Ktoś się roześmiał. Ktoś stanął dokładnie przed nim i, chwiejnie wyciągając rękę, dotknął palcami blado-żółtego jedwabiu tuniki Bakira, zostawiając na niej tłustą smugę. Ofnir, jego tłumacz, powiedział coś w ich języku i pozostali znów wybuchnę-li śmiechem. Ibn Bakir, teraz już czujny, odniósł wrażenie, że napięcie opadło. Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli się mylił.

Pokaźny zysk, jaki mógł przynieść handel z barbarzyńcami, miał bezpośredni związek z niebezpieczeństwami podróży, a ryzyko niosła nie tylko żegluga. Ibn Bakir był najmłodszym z partnerów, inwestującym mniej niż pozostali i zarabiającym swoją część dzięki podróżom... oraz pozwalaniu, by szarpały go za ubranie grube, śmierdzące zjełczałym tłuszczem barbarzyńskie paluchy, podczas gdy on uśmiechał się, kłaniał i w duchu odliczał dni i godziny do odpłynięcia jego statku z opróżnioną i ponów nie zapełnioną ładownią. - Mówią - powiedział Ofnir, wolno i głośno, tak jak się mówi do półgłówka - teraz wiadomo kto brał koń Halldra. Jego oddech, z bliska owiewający ibn Bakira, cuchnął śledziami i piwem. Jego wieści były jednak tchnieniem słodyczy. Oznaczały, że kupie z Al-Rassanu, ten obcy, jest wolny od podejrzeń. Ibn Bakir jak dotąd wątpił, czy, mając do dyspozycji kilkanaście słów w ich języku i mizerne umiejętności Ofnira, zdoła im uświadomić oczywisty fakt, że przybył poprzedniego popołudnia i nie miał żadnych sensownych (ani jakichkolwiek innych) powodów, by zakłócać miejscowe obrzędy poprzez kradzież konia. W obecnym stanie nie byli to ludzie, którzy ulegliby sile argumentu. - Kto to zrobił? Ibn Bakir nie był zbytnio zainteresowany. - Sługa Halldra. Sprzedany mu. Ojciec zabił nie tego co trzeba. Odesłany. Syn nie ma teraz prawdziwej rodziny. Zdaje się, że brakiem rodziny tłumaczy się tu kradzież, pomyślał cierpko ibn Bakir. Chyba właśnie to sugerował Ofnir. Kupiec znał w domu kogoś, kogo coś takiego mogłoby ubawić przy kielichu dobrego wina. - A zatem zabrał konia? Dokąd? W lasy? Ibn Bakir machnął ręką w stronę sosen widniejących za polami. Ofnir wzruszył ramionami i wskazał na plac. Kupiec zobaczył, że mężczyźni dosiadają koni - nie zawsze sprawnie - i wyjeżdżają w stronę otwartej bramy miasta i mostu z desek przerzuconego nad rowem. Inni biegli lub szli obok nich. Usłyszał krzyki. Był w nich gniew, owszem, ale i coś jeszcze: zapał, ożywienie. Obietnica dobrej zabawy. - Wkrótce znaleziony - oznajmił Ofnir, w czymś, co uchodziło na ziemiach północy za aszarycki. Ibn Bakir kiwnął głową. Patrzył, jak mija go w galopie dwóch ludzi. Jeden bez żadnego widocznego powodu nagle wrzasnął i wywinął toporem młyńca nad głową, aż świsnęło. - Co mu zrobią? - zapytał ibn Bakir bez zbytniego zainteresowania. Ofnir parsknął. Szybko powiedział coś do innych po erlińsku, najwyraźniej tłumacząc im pytanie.

Zagrzmiał zbiorowy śmiech. Jeden z mężczyzn w przypływie dobrego humoru trzepnął ibn Bakira w ramię. Kupiec odzyskał równowagę i, rozmasowując odrętwiałe ciało, zdał sobie sprawę, że zadał naiwne pytanie. - Śmierć krwawego orła, może - odparł Ofnir, ukazując żółtawe zęby w szerokim uśmiechu, i wykonał skomplikowany gest obiema rękami. Kupiec z południa nagle się ucieszył, że go nie pojmuje. - Rozumie? Rozumie ty kiedy? Firaz ibn Bakir, znajdujący się bardzo daleko od domu, pokręcił powoli głową. *** Mógł obwiniać ojca, przeklinać go, a nawet pójść do osady kobiet za palisadą i zapłacić im za odwołanie się do seithru. Volur mogłaby wtedy wysłać ducha nocy, by opętał jego ojca, bez względu na to, gdzie się znajdował. Było w tym jednak coś tchórzliwego, a wojownik nie mógł być tchórzem, jeśli chciał, by bogowie przyjęli go po śmierci. A poza tym nie miał pieniędzy. Jadąc w ciemnościach przed wschodem pierwszego księżyca, Bern Thorkellson z goryczą rozmyślał o więzach rodzinnych. Czuł zapach własnego strachu, więc położył rękę na szyi konia, by go uspokoić. Było za ciemno, żeby jechać szybko po tym trudnym terenie w pobliżu lasu, a nie mógł - z oczywistych przyczyn - wziąć pochodni. Był trzeźwy jak dziecko, co stanowiło przydatną okoliczność. Przypuszczał, że człowiek równie dobrze może umrzeć pijany, ale trzeźwy ma większe szanse na uniknięcie pewnych rodzajów śmierci. Oczywiście można by też powiedzieć, że prawdziwie trzeźwy człowiek nie zrobiłby tego, co on, chyba że wstąpiłby w niego jakiś nawiedzony duch, udręczony przez boga. Bern nie uważał się za szaleńca, ale musiał szczerze przyznać, że to, co robi - bez żadnych wcześniejszych planów - nie jest najmądrzejszą rzeczą, jakiej dokonał w życiu. Skupił się na jeździe. Nie było powodu, dla którego ktokolwiek miałby zapuścić się nocą na te pola - gospodarze spali w swoich domostwach a pasterze pognali stada dalej na zachód - ale zawsze istniała możliwość że trafi się ktoś szukający kufla piwa w jakiejś chacie, ktoś spotykający się z dziewczyną lub rozglądający za okazją do kradzieży. On sam właśnie kradł konia należącego do zmarłego. Zemsta wojownika nakazywałaby mu zabić Halldra Szczudłonogiego już dawno temu, a potem stawić czoło krwawej waśni rodowej u boki tych dalekich krewnych, którzy ruszyliby mu na pomoc. Zamiast tego Halldr zginął, kiedy spadł na niego tram nowego domu, który

właśnie sobie budował (za nie swoje pieniądze), łamiąc mu kręgosłup. A Bert ukradł ciemnosiwego konia, który miał nazajutrz zostać spalony wraz z naczelnikiem. Wiedział, że opóźni to obrzędy i zaniepokoi ducha człowieka, który wygnał ojca Berna, a jego matkę wziął sobie za drugą żonę. Człowieka który także, nieprzypadkowo, samego Berna uczynił na trzy lata sług Arniego Kjellsona, jako odpłatę za zbrodnię ojca. Młody mężczyzna skazany na służbę, mający ojca na wygnaniu, a zatem pozbawiony nazwiska i wsparcia rodziny, nie mógł się ogłosić wojownikiem między Erlingami, chyba żeby wyniósł się tak daleko od domu, gdzie nie znano by jego historii. Ojciec prawdopodobnie tak zrobił, znów plądrując ziemie za morzem. Rudobrody, krewki, doświadczony. Idealny wioślarz do jakiegoś drakkaru, o ile nie zabije swego kompana w ataku wściekłości, pomyślał Bern kwaśno. Znał skłonności ojca do wpadania w szał. Jego ofiarą padł brat Arniego Kjellsona, Nikar. Halldr mógł słusznie wygnać mordercę i oddać połowę jego ziemi, by zapobiec waśni rodowej, ale poślubienie żony banity i zagarnięcie jego ziemi zanadto trąciło zbieraniem owoców tego, co zasiał jako sędzia. Bern Thorkellson, jedyny syn, którego dwie siostry wyszły już za mąż i opuściły wyspę, w mgnieniu oka przeobraził się z dziedzica teraz już osiadłego sławnego wojownika w pozbawionego ziemi sługę, niemającego rodziny, która mogłaby go chronić. Czy można się dziwić, że był zgorzkniały? A nawet więcej niż zgorzkniały? Nienawidził naczelnika Rabady z zimną pasją. Była to nienawiść podzielana przez wielu, jeśli wierzyć pogłoskom szeptanym przy piwie. Ale oczywiście nikt nie zrobił nic w sprawie Halldra. To Bern jechał teraz na ulubionym ogierze Szczudłonogiego pośród kamieni i głazów w lodowatej ciemności, w noc poprzedzającą zapalenie stosu pogrzebowego naczelnika na statku opodal kamienistej plaży. Nie był to najmądrzejszy czyn w jego życiu, to prawda. Po pierwsze, nie miał niczego, co by choć niejasno przypominało plan. Pośród bezsennej nocy leżał w szopie na tyłach domu Kjellsona, słuchając chrapania i pochrząkiwań dwóch pozostałych sług. Nie było w tym nic niezwykłego: gorycz może pozbawić człowieka snu. Tym razem jednak wstał, ubrał się, wciągnął buty i włożył kamizelę z niedźwiedziej skóry, którą jak dotąd udało mu się zachować, choć nie bez walki. Wyszedł na zewnątrz, wysikał się na ścianę szopy, a potem powędrował przez milczącą ciemność miasta do domu Halldra (Frigga, matka Berna, leżała w domu, samotna, po raz drugi w ciągu roku pozbawiona męża). Prześliznął się wzdłuż ściany, ostrożnie otworzył drzwi stajni, nasłuchując sennego posapywania zanurzonego we śnie i słomie chłopca, a potem po cichu wyprowadził pod obserwujące go gwiazdy wielkiego szpakowatego konia imieniem Gyllir.

Chłopiec stajenny nawet się nie poruszył. Nikt się nie pojawił w zaułku. Widniały tylko nad nim, na niebie bogów, obdarzone imionami kształty herosów i zwierząt. To było jak sen. Bramę miasta zamykano wyłącznie w razie jakiegoś zagrożenia. Rabady była wyspą. Bern i ciemnosiwy koń przemierzyli plac nieopodal portu, minęli pozamykane stragany i podążyli środkiem pustej ulicy ku otwartej bramie, a potem przez most ponad rowem na nocne pola. To było takie proste i odmieniało życie. Zapewne należałoby raczej rzec, że je kończyło, jak uznał Bern. Nie miał dostępu do łodzi, która udźwignęłaby konia, a o świcie znaczna liczba nad wyraz rozeźlonych ludzi, oburzonych jego bezbożnością i zagrożeniem ze strony bezdomnego ducha, rozpocznie poszukiwania owego konia. Kiedy odkryją, że zniknął również syn wygnanego Thorkella, jedyny ich kłopot będzie stanowić decyzja, w jaki sposób go zabić. To dawało mu pewną możliwość, zważywszy, że był trzeźwy i zdolny do myślenia. Oczywiście mógł zmienić zdanie i zawrócić, zostawiając konia tam, gdzie można by go znaleźć. Ot, pomniejszy, niepokojący incydent. Obwiniliby o niego duchy albo leśne zjawy. Bern mógłby wrócić do swej szopy na tyłach domu Arniego Kjellsona i zasnąć, zanim ktokolwiek się zorientuje. Mógłby nawet przyłączyć się do porannych poszukiwań ogiera, gdyby tłusty Kjellson zwolnił go z obowiązku rąbania drew. Znaleźliby szpaka, przyprowadzili go z powrotem, udusili i spalili na dryfującym drakkarze z Halldrem Szczudłonogim, razem z tą dziewczyną, która, wyciągając słomkę, wygrała dla swego ducha miejsce pośród wojowników i bogów, uwalniając się tym samym od powolnej nędzy swego życia. Bern skierował konia w poprzek strumienia. Gellir był wielki i narowisty, ale go znał. Kjellson był odpowiednio wdzięczny naczelnikowi, gdy dostała mu się połowa gospodarstwa i domu Rudego Thorkella, i regularnie wysyłał swoich służących do pracy u Szczudłonogiego. Jednym z tych służących był Bern, na mocy tego samego wyroku, który oddał Kjellsonowi ziemię jego rodziny. Często oporządzał szpakowatego ogiera, oprowadzał go i zmieniał mu słomę. To był wspaniały koń; Halldr na niego nie zasługiwał. Na Rabady nie było miejsca, by na nim przyzwoicie pojeździć; był jedynie koniem na pokaz, oznaką bogactwa. Okazało się to zapewne kolejnym powodem, dla którego tej nocy, w owej niebezpiecznej przestrzeni pomiędzy snem i jawą, Bemowi przyszło do głowy, by go wyprowadzić. Jechał przed siebie w chłodzie nocy. Zima się skończyła, ale wciąż trzymała ziemię w swych szponach. Tu, na północy, było jej podporządkowane wszelkie życie. Bern marzł, nawet w kamizeli.

Ale przynajmniej wiedział, dokąd zmierza, tyle zdołał już wymyślić. Ziemia, którą jego ojciec kupił za zrabowane złoto (głównie podczas słynnego ataku w Ferrieres przed dwudziestu pięciu laty) znajdowała się po drugiej stronie wioski, na południowym zachodzie. Bern zmierzał ku północnym obrzeżom lasu. Dostrzegł zarys granicznego głazu i skierował konia obok niego. Zabito i pochowano tu dziewczynę, by pobłogosławić pole; stało się to tak dawno temu, że napis na kamieniu się zatarł. Nie na wiele to się zdało. Ziemia w pobliżu lasu była zbyt kamienista, by dawało się ją prawidłowo uprawiać. Pługi ciągnięte przez woły lub konie łamały się, metal giął i pękał. Twarda, nieustępliwa ziemia. Czasami zbiory okazywały się wystarczające, ale większość żywności dla Rabady pochodziła ze stałego lądu. Głaz rzucał cień. Bern zerknął w górę i spostrzegł, że zza lasu wypłynął na niebo błękitny księżyc. Księżyc duchów. Przyszło mu do głowy, może trochę za późno, że duch Halldra Szczudłonogiego nie może nie wiedzieć, co się dzieje z jego koniem. Zwlekająca dusza Halldra wyzwoli się jedynie wraz z jutrzejszym pogrzebem na statku i całopaleniem. Dziś w nocy zapewne błąka się w ciemnościach - to znaczy tam, gdzie znajdował się Bern. Uczynił znak młota, przywołując zarówno Ingavina, jak i Thunira. Zadrżał ponownie. Był uparty. Zbyt sprytny, żeby wyszło mu to na dobre? Czy był w tym synem swego ojca? Wyparłby się tego, nawet pod ostrzem miecza. To nie miało nic wspólnego z Thorkellem. Bern miał własny zatarg z Halldrem i miastem, niezwiązany z ojcem. Można wygnać zabójcę (i to dwukrotnego), jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie można jednak skazać jego wolnego syna na lata służby i los wyrzutka bez ziemi za zbrodnię ojca - i spodziewać się wybaczenia. Mężczyzna bez ziemi nie ma nic, nie może się ożenić, przemawiać na tingu ani przypisywać sobie honoru czy dumy. Jego życie i imię są skażone, złamane jak pług na kamieniu. Powinien był zabić Halldra. Albo Arniego Kjellsona. Albo kogoś innego. Zastanawiał się czasami, gdzie się podziewa jego własna wściekłość. Wyglądało na to, że nie ma w sobie furii walczącego berserkera. Albo swego pijanego ojca. Ojciec zabijał ludzi i podczas wypadów z Siggurem Volgansonem, i tu, w domu. Bern nie zrobił nic tak... bezpośredniego. Zamiast tego skradł potajemnie konia pod osłoną ciemności i teraz zamierzał, z braku lepszego pomysłu, przekonać się, czy w otchłaniach nocy może mu pomóc magia kobiety - magia volur. Niezbyt błyskotliwy plan, ale tylko to przyszło mu do głowy. Kobiety zapewne narobią wrzasku, podniosą alarm i go wydadzą. To jednak podsunęło mu pewien pomysł. Odrobinę rozwagi. Skręcił na wschód, w kierunku wstającego księżyca i linii lasu, zsiadł z konia i wprowadził go między drzewa.

Sznur przywiązał do jednego z pni. Nie zamierzał wchodzić do osady kobiet, wiodąc kradzionego wierzchowca. Sprawa wymagała podstępu. Trudno było zachowywać się przebiegle, nie mając pojęcia, co się robi. Bern nienawidził ponurego życia, jakie przypadło mu w udziale. Wyglądało na to, że nie jest w stanie nawet się zastanawiać nad dwoma kolejnymi latami służby, skoro nie ma żadnej pewności odzyskania dawnego statusu po jej odbyciu. Tak więc nie, nie zamierzał wrócić i zostawić tu ogiera, by ktoś go znalazł, ani wśliznąć się z powrotem w słomę w lodowatej szopie za domem Kjellsona. Koniec z tym. Sagi opowiadały o chwilach, w których odmieniał się los bohatera, kiedy ten docierał do drzewa stanowiącego oś świata. Bern nie był bohaterem, ale nie zamierzał wracać. Nie z własnej woli. Zapewne dziś w nocy, lub jutro, zginie. A kiedy tak się stanie, nie odprawią dla niego żadnych obrzędów. Wywiąże się ożywiona kłótnia, w jaki sposób uśmiercić świętokradcę, który ukradł konia, jak bardzo powoli to zrobić i kto najbardziej zasługuje na tę przyjemność. Bern pomyślał wtedy o krwawym orle, ale wypchnął z myśli ten obraz. Nawet herosi umierają. Zazwyczaj młodo. Ci odważni idą do sal Ingavina. Bern nie był pewien, czy jest odważny. Pomiędzy drzewami było ciasno i czarno. Pod stopami wyczuwał sosnowe igliwie. Leśne zapachy: mech, sosna, woń lisa. Bern nadstawił ucha, ale nie słyszał nic poza oddechem swoim i konia. Gyllir wydawał się spokojny. Zostawił go w gęstwinie, zawrócił ponownie na północ i wciąż pod osłoną lasu skierował się tam, gdzie, jak sądził, znajdowała się osada volur. Widział ją kilkakrotnie - polanę wyrąbaną niedaleko od skraju lasu. Bern pomyślał, że gdyby któraś z kobiet władała magią, mogłaby się uporać z wilkami. Albo nawet zrobić z nich użytek. Powiadali, że kobiety, które tam mieszkają, obłaskawiły niektóre zwierzęta i potrafią mówić ich językiem. Bern w to nie wierzył, jednak na tę myśl znów uczynił znak młota. Gdyby nie odległe światło latarni, przeoczyłby w ciemności ścieżkę odbijającą w bok. Było już za późno na palenie świateł, środek nocy, ale nie miał pojęcia, jakimi prawami czy zasadami mogą się rządzić takie kobiety. Może wróżbitka - volur - czuwała w nocy, a dnie przesypiała, jak sowa? Wrażenie poruszania się we śnie powróciło. Bern nie zamierzał wracać i nie chciał umierać. Te dwie kwestie razem wzięte mogły nocą poprowadzić samotnego śmiałka poprzez czarne drzewa do chaty wróżbitki. Światła, bo teraz widział już dwa, rozjaśniały się w miarę, jak się do nich zbliżał. Widział ścieżkę, a potem ujrzał polanę i budynki za ogrodzeniem: jedną dużą chatę, po obu jej stronach kilka mniejszych i otaczający je krąg wiecznie zielonych roślin, jakby coś nie pozwalało im się bardziej zbliżyć.

Za jego plecami odezwała się sowa. Chwilę później Bern zorientował się, że to nie była sowa. Teraz nie miał już odwrotu, nawet jeśli stopy chciałyby go ponieść. Został dostrzeżony lub usłyszany. Brama osady była zamknięta i zaryglowana. Przedostał się górą przez ogrodzenie. Ujrzał browar i zamknięty składzik z masywnymi drzwiami. Minął je i wszedł w ciepłe światło lamp, wylewające się z okien największej z chat. W pozostałych budynkach było ciemno. Bern zatrzymał się i odchrząknął. Wokół panowała cisza. - Pokój Ingavina wszystkim, którzy tu mieszkają. Jego głos zabrzmiał łamliwie i szorstko. Nikt mu nie odpowiedział, nikt się nie pojawił w zasięgu wzroku. - Przybywam bez broni, szukając rady. Tak jak przedtem, latarnie zamigotały w oknach po obu stronach drzwi chaty. Zobaczył, że z komina unosi się dym. Z drugiej strony budynku znajdował się niewielki ogród, w większości pusty o tak wczesnej porze roku. Śniegi dopiero co stopniały. Usłyszał za plecami hałas i odwrócił się błyskawicznie. - Jesteśmy na dnie czary nocy - odezwała się kobieta, która otworzyła bramę i zamknęła ją za sobą, wchodząc na dziedziniec. Miała na głowie kaptur; w ciemności nie sposób było dojrzeć jej twarzy. Mówiła cicho. - Nasi goście przychodzą za dnia... przynosząc dary. Bern spojrzał na swe puste ręce. Oczywiście. Seithr kosztuje. Wszystko na tym świecie kosztuje, jak widać. Wzruszył ramionami, starając się sprawiać wrażenie obojętnego. Po chwili zdjął kamizelę i wyciągnął rękę, w której ją trzymał. Kobieta stała bez ruchu, a potem zbliżyła się i wzięła ubranie. Dostrzegł, że utyka, oszczędzając prawą nogę. Zorientował się, że jest młoda, nie starsza od niego. Podeszła do drzwi chaty i zapukała. Uchyliły się odrobinę. Bern nie widział, kto za nimi stoi. Młoda kobieta weszła do środka i drzwi się zamknęły. Znów był sam, na polanie pod gwiazdami i jednym księżycem. Bez kamizeli było mu chłodniej. Zrobiła mu ją starsza siostra. Siv mieszkała teraz w Vinmarku, na kontynencie, miała męża i dwójkę dzieci, może już nawet trójkę... nie dostali od niej żadnej odpowiedzi po wysłaniu wiadomości o wygnaniu Thorkella rok temu. Bern miał nadzieję, że jej mąż jest wyrozumiały, że się nie zmienił na wieść o wygnaniu teścia. A mógł: wstyd przechodził z rodziny żony na jego, zła krew mogła dotknąć jego synów, kładąc kres wszelkim ambicjom. Coś takiego może człowieka zmienić.

Wstyd spotęguje się, gdy ponad wodą popłyną wieści o czynach Berna. Za to, co zrobił tej nocy, mogą zapłacić obie jego siostry. O tym nie pomyślał. W ogóle nie myślał zbyt wiele. Po prostu wstał z łóżka i zabrał konia, zanim wzeszedł księżyc duchów, jak we śnie. Drzwi chaty się otworzyły. Wyszła z niej utykająca kobieta i stanęła w kręgu światła. Skinęła na niego, więc podszedł. Bał się, ale nie chciał tego po sobie pokazać. Zbliżył się, zobaczył, jak kobieta robi nieznaczny gest, i zorientował się, że wcześniej nie widziała go wyraźnie w ciemności. Wciąż miała na głowie kaptur, który skrywał jej twarz; zauważył jasne włosy, bystre oczy. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie przemówiła. Po prostu ruchem ręki nakazała mu wejść. Bern wszedł do środka, a ona zamknęła za nim drzwi. Nie wiedział, dokąd idzie. Nie wiedział, co robi na dworze tak późno w nocy. W ogóle nie za wiele wiedział. Inaczej, dlaczego miałby prosić kobiety o sprawienie czarami tego, co mężczyzna powinien zrobić sam? Wziął głęboki wdech i się rozejrzał. Pomieszczenie oświetlał ogień płonący w palenisku oraz lampy w obu oknach i na długim stole pod przeciwną ścianą. Było tu cieplej, niż się spodziewał. Na drugim stole, stojącym pośrodku pokoju, zobaczył swoją kamizelę wśród wielu innych przedmiotów. Leżały tam magiczne kości, kamienne sztylety, niewielki tłuczek, figurka Thtinira, gałązka, patyk i różnej wielkości garnczki ze steatytu. Wszędzie były porozrzucane zioła, jedne na stole, inne tkwiły w kociołkach i torbach na drugim, długim stole pod ścianą. Stało na nim krzesło, a przed stołem leżały dwa polana, pełniące rolę stopni. Bern nie miał pojęcia, co to oznacza. Na bliższym stole dojrzał czaszkę. Zachował obojętny wyraz twarzy. - Dlaczego zabrałeś konia zmarłemu, Bernie Thorkellsonie? Bern poskoczył, nie dało się tego ukryć. Serce zabiło mu gwałtownie. Głos dobiegł z najbardziej zacienionego kąta w głębi pomieszczenia, z jego prawej strony. Nad niedawno zgaszoną świecą unosiła się smużka dymu. Stało tam łóżko, a na nim siedziała kobieta. Powiadali, że volur pije krew, by jej duch mógł opuścić ciało i rozmawiać z innymi duchami. Powiadali, że jej klątwa zabija. Że ma ponad sto lat i wie, gdzie jest miecz Volgana. - Skąd... skąd wiesz, co ja...? - wyjąkał. Głupie pytanie. Wiedziała nawet, jak się nazywa. Zaczęła się z niego śmiać. To był zimny śmiech. Bern pomyślał z rozpaczą, że mógłby teraz leżeć zagrzebany w słomie. Śpiąc. A nie stać tutaj. - Jaką moc mogłabym sobie przypisać, Bernie Thorkellsonie, gdybym nie wiedziała tego o kimś, kto przybywa nocą? Przełknął ślinę.

- Aż tak go nienawidziłeś? Szczudłonogiego? - spytała. Bern kiwnął głową. Jaki sens miałoby zaprzeczanie? - Miałem powód - odparł. - W istocie - powiedziała wróżbitka. - Wielu miało powód. Poślubił twoją matkę, czyż nie? - To nie dlatego - odrzekł Bern. Znowu się roześmiała. - Nie? Ojca też nienawidzisz? Przełknął ślinę raz jeszcze. Poczuł, że zaczyna się pocić. - Sprytny człowiek ten Ihorkell Einarson. Bern prychnął z goryczą, nie mógł się powstrzymać. - O, bardzo. Doprowadził do swojego wygnania, zniszczył rodzinę, stracił ziemię. - Kiedy pił, wpadał w złość. Ale to zmyślny człowiek, z tego co pamiętam. Czy jego syn też taki jest? Wciąż nie widział jej wyraźnie, była cieniem na łóżku. Czyżby ją obudził? Powiadają, że ona nie sypia. - Zabiją cię za to - powiedziała. W jej głosie ponad wszystko inne wybijało się oschłe rozbawienie. - Będą się bali rozgniewanego ducha. - Wiem o tym - odpowiedział Bern. - Dlatego właśnie przyszedłem. Potrzebuję... rady... - Urwał. - Czy skoro to wiem, można mnie nazwać sprytnym? - Odprowadź konia z powrotem - poleciła, bezpośrednia jak cios młota. Pokręcił głową. - Do tego nie potrzebowałbym czarów. Potrzebuję rady, jak przeżyć. I nie wracać. Zobaczył, że poruszyła się na łóżku. Wstała, podeszła bliżej. W końcu padło na nią światło. Nie miała stu lat. Była bardzo wysoka, szczupła i koścista, w wieku jego matki, może starsza. Długie włosy splotła jak młoda dziewczyna w warkocze po obu stronach głowy, ale były one szare. Miała błyszczące, lodowato błękitne oczy; z jej pobrużdżonej, pociągłej twarzy pozbawionej cienia urody bił autorytet. I okrucieństwo. Gdyby była mężczyzną, to byłaby twarz łupieżcy. Ubrała się w ciężką szatę, ufarbowaną na kolor starej krwi. Kosztowny kolor. Bern, patrząc na nią, zaczął się bać. Miała bardzo długie palce. - Sądzisz, że kamizela z niedźwiedzia, źle uszyta, kupi ci dostęp do seithru? - zapytała. Bern nagle sobie przypomniał, że na imię ma lorda. Nie pamiętał, kto mu o tym powiedział, dawno temu. W świetle dnia. Odchrząknął.

- Nie jest źle uszyta - zaprotestował. Nie zadała sobie trudu, by odpowiedzieć. Czekała. - Nie mam żadnych innych darów do ofiarowania - powiedział. - Jestem sługą Arniego Kjellsona. - Spojrzał na nią, wyprostowany jak trzcina. - Powiedziałaś, że... wielu miało powody, by nienawidzić Halldra. Czy był on... szczodry dla ciebie i tutejszych kobiet? Domysł, los szczęścia, rzut kośćmi na tawernianym stole pomiędzy kuflami piwa. Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięło to pytanie. Ponownie się roześmiała. Tym razem jednak innym tonem. Potem zamilkła, wpatrując się w niego swymi bezlitosnymi oczyma. Bern czekał z bijącym sercem. Raptem postąpiła kilka kroków do przodu, minęła go i podeszła do stołu pośrodku pokoju. Jak na kobietę, stawiała wielkie kroki. Kiedy przechodziła, złowił zapach - sosnowa żywica i coś jeszcze, jakaś zwierzęca woń. Wybrała trochę ziół, wrzuciła je do misy, podeszła z nią dc stołu pod ścianą, po coś leżącego przy krześle, i to też włożyła do środka. Nie widział, co to było. Zaczęła rozkruszać i ucierać składniki tłuczkiem, odwrócona do Berna plecami. Wciąż pracując zdecydowanymi ruchami, odezwała się nagle: - Nie pomyślałeś o tym, co zrobisz, synu Thorkella, synu Friggi? Po prostu ukradłeś konia. Na wyspie. Czy tak? - Czy twoja magia nie powinna podpowiedzieć ci moich myśli albo to, że ich nie mam? - odparł urażony. Znów się roześmiała. Obejrzała się na niego przez ramię. Oczy jej błyszczały. - Gdybym tak po prostu potrafiła wyczytać myśli i przyszłość z umysłu mężczyzny wchodzącego do mojej komnaty, nie tkwiłabym w lasach na wyspie Rabady w chacie z przeciekającym dachem. Siedziałabym w Sali Kjartena Vidursona w Hlegeście albo w Ferrieres, albo nawet u boku cesarza w Sarancjum. - Dżadyci? Spaliliby cię za pogańskie czary. Wciąż była rozbawiona i wciąż rozcierała zioła w kamiennej misie. - Nie, jeśli prawdziwie przepowiadałabym przyszłość - odparła. - Czy wyznają boga słońca, czy nie, królowie chcą ją znać. Gdybym potrafiła spojrzeć na każdego człowieka i powiedzieć o nim wszystko, przyjąłby mnie z radością nawet Aeldred. - Aeldred? Nie przyjąłby cię. Znów się na niego obejrzała. - Mylisz się. Jest żądny wiedzy tak, jak wszystkiego innego. Twój ojciec być może już się o tym przekonał, jeśli poszedł rabować z Anglcynami.

- Naprawdę? Rabuje z nimi? - zapytał, nie mogąc się pohamować. Usłyszał jej śmiech, tym razem nawet na niego nie spojrzała. Znów podeszła do bliższego stołu i wzięła jakąś flaszkę. Wlała gęsty, ciastowaty płyn do miski, zamieszała go, a potem wszystko przelała z powrotem do flaszki. Bern wciąż obserwował ją ze strachem. To była magia. Wplątywał się w nią. Czarodziejstwo. Seithr. Magia mroczna jak noc, jak zachowanie kobiet w nocy. Był to jednak jego własny wybór. Po to tu przyszedł. Nad paleniskiem dostrzegł jakiś ruch. Spojrzał szybko w tamtą stronę, a potem cofnął się odruchowo. Wymknęło mu się przekleństwo. Coś popełzło po podłodze pod stół i zniknęło za stojącą przy ścianie skrzynią. Wróżbitka podążyła za jego spojrzeniem i się uśmiechnęła. - Ach, widziałeś mojego nowego przyjaciela? Przynieśli mi dziś węża ze statku z południa. Powiedzieli, że już nie ma jadu. Dla pewności zmusiłam go do ugryzienia jednej z dziewcząt. Potrzebuję węża. Wiedziałeś, że kiedy zmieniają skórę, zmieniają światy? Nie wiedział. Oczywiście, że nie wiedział. Nie odrywał wzroku od drewnianej skrzyni. Nic się tam nie ruszało, ale było, zwinięte, za nią. Zrobiło mu się o wiele za gorąco, czuł zapach własnego potu. W końcu przeniósł wzrok na wróżbitkę. Czekała na to i ich oczy się spotkały. - Pij - powiedziała. Nikt go nie zmuszał do przyjścia tutaj. Wziął od niej flaszkę. Wróżbitka miała pierścienie na trzech palcach. Wypił. Napój był gęsty od ziół,: trudny do przełknięcia. - Tylko połowę - dodała szybko. Przestał pić. Odebrała mu flaszkę i wypiła płyn do końca. Odstawiła ją na stół i powiedziała cicho coś, czego nie dosłyszał. Odwróciła się do niego. - Rozbieraj się - poleciła. Patrzył na nią, nie wiedząc o co chodzi. - Kamizelą nie kupisz sobie przyszłości ani porady ze świata duchów, ale młody mężczyzna zawsze ma do zaofiarowania coś innego. Chwilę trwało, nim zrozumiał. Błysk w emanującym z niej zimnie. Chyba jednak była starsza od jego matki, pomarszczona i poorana zmarszczkami, z piersiami obwisłymi pod ciemnoczerwoną szatą. Bern zamknął oczy. - Potrzebuję twojego nasienia, Bernie Thorkellsonie, jeśli pragniesz mocy seithru. Trzeba ci czegoś więcej niż wizji wróżbitki, i to przed świtaniem, bo inaczej znajdą cię i rozprują, zanim pozwolą ci umrzeć. - Jej wzrok był bezlitosny. - Wiesz, że tak będzie.

Wiedział. Miał sucho w ustach. Spojrzał na nią. - Ty też go nienawidziłaś? - Rozbieraj się - powtórzyła. Ściągnął tunikę przez głowę. To wszystko powinno być snem. Nie było. Zdjął buty, opierając się o stół. Obserwowała go, ani na chwilę nie odrywając od niego spojrzenia bardzo błyszczących, bardzo niebieskich oczu. Jego dłoń na stole dotknęła czaszki. Spostrzegł poniewczasie, że nie jest ludzka. Wilcza, najprawdopodobniej. Nie dodało mu to pewności siebie. Wróżbitka nie była tu po to, by mu jej dodawać. Znalazł się w innym świecie, albo u jego progu: był to świat kobiet, brama do kobiecej wiedzy. Cienie i krew. Wąż w pokoju. Na statku z południa... handlowali w zakazanym czasie, przed obrzędami pogrzebowymi. Jakoś nie sądził, żeby mieszkankom osady robiło to różnicę. „Powiedzieli, że już nie ma jadu”. Czuł, jak to, co wypił - cokolwiek to było - zaczyna mu krążyć w żyłach. - No, dalej - powiedziała wróżbitka. Kobieta nie powinna się tak przyglądać, pomyślał Bern, i znów posmakował strachu. Zawahał się, a potem ściągnął spodnie i stanął przed nią nagi. Opuścił ręce. Zobaczył, że kobieta się uśmiecha wąskimi wargami. Kręciło mu się w głowie. Co mu dała do picia? Skinęła ręką i nogi poniosły go poprzez pokój do jej łóżka. - Kładź się - poleciła, cały czas go obserwując. - Na plecach. Zrobił, co mu kazała. Opuścił świat, w którym wszystko było takie, jakie... powinno być. Opuścił go, kiedy zabrał konia zmarłego. Wróżbitka przeszła się po pokoju, gasząc lampy i świece, tak że pozostał widoczny tylko czerwony poblask paleniska na przeciwległej ścianie. W niemal kompletnej ciemności było łatwiej. Wróciła, stanęła nad łóżkiem, na którym leżał, i popatrzyła w dół na niego; widział tylko zarys sylwetki na de ognia. Wyciągnęła powoli rękę i dotknęła jego członka. Bern znów zamknął oczy. Sądził, że jej dotyk będzie zimny, jak starość, jak śmierć, ale nie był. Przesunęła palce w dół i w górę, a potem powoli znowu w dół. Nawet w uścisku strachu i niejakiej grozy, poczuł rosnące podniecenie. Huk tętniącej krwi. To przez ten napój? W najmniejszym stopniu nie czuł się tak, jak wtedy, gdy baraszkował z Elli czy Anridą na ściernisku po żniwach, na słomie w ich stodole w księżycowym blasku. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczył. - Dobrze - szepnęła volur i, poruszając dłonią, powtórzyła: - Dobrze. Widzisz, by się to dokonało, potrzeba twojego nasienia. Masz dla mnie dar. Jej głos znów się zmienił, pogłębił. Zabrała rękę. Bern zadrżał i mocno zacisnął powieki. Usłyszał szelest, gdy zrzucała szatę. Zadał sobie nagle pytanie, gdzie może się znajdować

wąż, ale przegnał tę myśl. Posłanie się ugięło, poczuł jej dłonie na ramionach, kolano przy jednym biodrze, a potem przy drugim, owionął go jej zapach - i wtedy dosiadła go z góry, bez wahania, mocno biorąc go w siebie. Bern wstrzymał oddech i usłyszał głos, jaki jej się wyrwał. I wtedy właśnie zrozumiał, że mimo wszystko on ma tutaj władzę. Nawet w miejscu pełnym magii. Potrzebowała tego, co mógł jej dać. I kiedy kobieta - czarownica, volur, wiedźma, wróżbitka, jakkolwiek można by ją nazwać - zaczęła się na nim kołysać, oddychając coraz szybciej, świadomość tej władzy wezbrała w nim niczym fala i przeniknęła gol na wskroś bardziej niż jakakolwiek inna forma pożądania. Wykrzykując jakieś imię (nie jego), poruszała spazmatycznie biodrami. Zmusił się do otwarcia oczu i zobaczył, że odrzuciła głowę do tyłu, szeroko otworzyła usta i zamknęła oczy w przypływie żądzy, galopując na nim dziko niczym na koniu nocy z własnych mrocznych marzeń i - TERAZ, wraz z jego własnym, wydartym mu spazmem - przywłaszczyła sobie jego nasienie którego, jak twierdziła, potrzebowała do czynienia nocą czarów. *** - Ubieraj się. Zsunęła się z niego i zeszła z łóżka. Żadnego zwlekania, żadnych czułości. Jej głos znów był oschły i zimny. Włożyła szatę, podeszła do najbliższej ściany chaty i trzy razy mocno w nią zastukała. Obrzuciła Berna spojrzeniem równie ponurym, jak poprzednio, jakby ta kobieta dosiadająca go chwilę temu z zamkniętymi oczyma i rwącym się oddechem nigdy nie istniała. - Chyba że wolisz, żeby cię zobaczyły w takim stanie, kiedy wejdą? Bern zerwał się z łóżka. Kiedy wkładał w pośpiechu ubranie i buty, wróżbitka podeszła do ognia, wzięła cienką świeczkę i na nowo zaczęła zapalać lampy. Zanim wszystkie zapłonęły i zanim zdążył naciągnąć wierzchnią koszulę, drzwi się otworzyły i do środka weszły szybko cztery kobiety. Odniósł wrażenie, że chciały go zaskoczyć, zanim się ubierze. Co oznaczało, że... Wziął głęboki wdech. Nie wiedział, co to oznaczało. Był tu zagubiony, w tej chacie, w nocy. Spostrzegł, że jedna z kobiet trzyma ciemnobłękitny płaszcz. Zaniosła go volur i narzuciła na nią, spinając na ramieniu srebrną broszą. Trzy pozostałe kobiety, wszystkie niemłode, przejęły rozpalanie lamp. Ostatnia zaczęła przygotowywać na stole kolejną miksturę, używając innej misa Żadna nie odezwała się słowem. Bern nie wypatrzył młodej dziewczyny, która rozmawiała z nim na zewnątrz. Po wejściu i paru ukradkowych spojrzeniach kobiety nawet nie sprawiały wrażenia, że zauważają jego obecność. Mężczyzna, bez znaczenia. Ale przed chwilą jeszcze tak nie było,

prawda? Jakaś jego cząstka chciała to powiedzieć. Bern wsunął głowę i ręce w koszulę i stanął przy łóżku. Czuł się teraz dziwnie rozbudzony, czujny. Czy tak działało coś w napoju, który mu dała? Kobieta robiąca nową miksturę wlała ją do kubka i zaniosła wróżbitce, a ta wypiła napój jednym haustem, skrzywiła się i podeszła do drewnianych kłód leżących przed stołem w głębi chaty. Z pomocą dwóch kobiet wspięła się na stół i rozsiadła na ustawionym na nim krześle. W całym pomieszczeniu płonęły teraz światła. Volur skinęła głową. Cztery kobiety zaczęły rytmicznie śpiewać w nieznanym Bemowi języku. Jedna z lamp przy łóżku nagle zgasła. Bern poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. To był seithr, magia, a nie zwykłe przepowiadanie przyszłości. Wróżbitka zamknęła oczy i chwyciła poręcze masywnego krzesła, jakby się bała, że może zostać z niego porwana. Jedna z kobiet, nie przerywając śpiewu, przeszła obok Berna ze świeczką i zapaliła zgaszoną lampę. Wracając, na moment przy nim przystanęła. Bez słowa, nawet na niego nie spojrzawszy, jedną ręką ścisnęła jego pośladki, po czym dołączyła do swoich towarzyszek, stojących przed postawionym wysoko krzesłem. Jej gest, przelotny i władczy, był dokładnie tym samym, co pomacanie przez wojownika dziewki służebnej, przechodzącej obok ławy w gospodzie. Bemowi poczerwieniała twarz. Zacisnął pięści. Ale właśnie wtedy wróżbitka przemówiła ze swego miejsca nad nimi. Oczy miała wciąż zamknięte, dłonie zaciśnięte na poręczach i wysoki, bardzo zmieniony głos, wypowiadała jednak słowa, które potrafił zrozumieć. *** Oddały mu kamizelę, co przyjął niemal jak błogosławieństwo. Po ciepłym wnętrzu chaty nocne powietrze wydawało się bardzo chłodne. Szedł powoli, jego wzrok nie przyzwyczaił się jeszcze do ciemności. Oddalał się od świateł osady, klucząc między drzewami. Starał się skupić na odnalezieniu drogi i dokładnym zapamiętaniu tego, co powiedziała mu volur. Instrukcje były precyzyjne. Wyglądało na to, że magia wymaga precyzji. Wąska ścieżka, a po obu jej stronach zguba, jeśli się zrobi choć jeden fałszywy krok. Wciąż odczuwał skutki wypicia napoju, wyostrzenie zmysłów. W części jego umysłu tliła się świadomość, że to, co teraz robi, może zostać uznane za szaleństwo, ale on nie miał takiego wrażenia. Wydawało mu się, że jest... chroniony. Zanim zobaczył konia, usłyszał go. Wilki mogły pożreć księżyce, ogłaszając nastanie końca dni i śmierć bogów, ale jeszcze nie znalazły szpaka Halldra. Bern odezwał się cicho, tak by zwierzę mogło rozpoznać jego głos, kiedy się zbliżał. Potarmosił grzywę Gyllira, odwiązał sznur od drzewa i wyprowadził konia z powrotem na pole. Ubywający błękitny

księżyc stał teraz wysoko; noc minęła swe przesilenie, zwracając się ku świtowi. I Będzie musiał się śpieszyć. - Co ci kazała zrobić? Bern odwrócił się błyskawicznie. Wyostrzone zmysły wyostrzonymi zmysłami, ale nie słyszał, by ktokolwiek się zbliżał. Gdyby miał miecz, dobyłby go, ale nie zabrał nawet sztyletu. Poza tym rozpoznał ten głos. - Co tu robisz? - Ratuję ci życie - odparła kobieta. - Jak sądzę. Choć może się to okazać niemożliwe. Kulejąc, wyszła spomiędzy drzew. Zdał sobie sprawę, że nie usłyszał jej kroków, bo czekała na niego. - Jak to? - Odpowiedz na moje pytanie. Co ci kazała zrobić? Bern się zawahał. Gyllir parsknął i potrząsnął łbem, zaniepokojony. - Zrób to, powiedz mi tamto, stań tu, idź tam - powiedział Bern. Dlaczego wy wszystkie tak bardzo się lubujecie w wydawaniu rozkazów? - Mogę odejść - odparła młoda kobieta łagodnie. Dostrzegł, że wzruszyła ramionami. - I z całą pewnością nie kazałam ci się rozbierać i kłaść dla mnie do łóżka. Bern oblał się szkarłatem. Nagle rozpaczliwie ucieszył się z panujących ciemności. Dziewczyna czekała. To prawda, pomyślał, może odejść, a on będzie... dokładnie w tym samym miejscu, co przed chwilą. Nie miał pojęcia, co ona tu robi, ale ta niewiedza pasowała do tej nocy. Mogłoby go to niemal rozbawić, gdyby nie był tak mocno uwikłany w... kobiece sprawy.. - Uczyniła zaklęcie - rzekł w końcu - na tym krześle, ubrana w niebieski płaszcz. Dla magii. - Wiem o krześle i płaszczu - powiedziała zniecierpliwionym tonem dziewczyna. - Gdzie cię wysyła? - Z powrotem do miasta. Uczyniła mnie dla nich niewidzialnym. Mogę przejechać środkiem ulicy i nikt mnie nie zobaczy. - Usłyszał, jak w jego głosie pojawia się nuta tryumfu. W końcu, dlaczego nie? To przecież jest zdumiewające. - Mam wejść na statek południowców - będzie tam trap zgodnie z prawem statek można oglądać - i udać się prosto do ładowni - Z koniem? Przytaknął. - Mają tam zwierzęta. Na dół też wiedzie trap.

- A potem? - Odpłynę na nim i wysiądę w następnym porcie. Zapewne w Ferrieres. Widział, że się w niego wpatruje. - Niewidzialny? Z koniem? Na statku? Znów skinął głową. Zaczęła się śmiać. Bern poczuł, że kolejny raz się rumieni. - Bawi cię to? Śmiejesz się z mocy własnej volur. Z magii kobiet? Usiłowała się opanować, zasłoniwszy usta dłonią. - Powiedz mi - zapytała w końcu - jeśli nie można cię zobaczyć, to jak to możliwe, że na ciebie patrzę? Serce mocno zatłukło Bemowi o żebra. Potarł czoło dłonią. Przez chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa. - Ty, mmm... jesteś jedną z nich. Częścią, mmm... seithru? Zrobiła krok w jego stronę. Zobaczył, że kręci głową pod kapturem. Już się nie śmiała. - Bernie Thorkellsonie, widzę cię, ponieważ nie rzucono na ciebie żadnego czaru. Zostaniesz pojmany, kiedy tylko wjedziesz do miasta. Złapany jak dziecko. Okłamano cię. Zaczerpnął głęboko tchu. Spojrzał w niebo. Księżyc duchów, wczesnowiosenne gwiazdy. Jego trzymające wodze dłonie trzęsły się. - Dlaczego miałaby... powiedziała, że nienawidzi Halldra równie mocno, jak ja! - To prawda. Nie był nam przyjacielem. Ale Szczudłonogi nie żyje. Przyda jej się życzliwość nowego naczelnika, bez względu na to, kto nim zostanie. Schwytanie cię - a przed południem wszyscy się dowiedzą, że rzuciła na ciebie czar nakazujący ci do nich wrócić - pomoże jej się wkupić w łaski tego człowieka, prawda? Już nie czuł się chroniony. - Potrzebujemy tu jedzenia i pracy - ciągnęła spokojnie. - Potrzebujemy zarówno strachu, jak i pomocy miasta. Potrzebuje tego każda volur, gdziekolwiek się znajduje. Stałeś się jej szansą na rozpoczęcie wszystkiego od nowa po długim zatargu z Halldrem. Twoje dzisiejsze przybycie było dla niej darem. Przypomniał sobie twarz kobiety unoszącą się nad nim w łóżku, oświetloną tylko blaskiem ognia. - Na wiele sposobów - dodała dziewczyna, jakby czytała mu w myślach. - Ona nie ma mocy, nie ma seithru? - Tego nie powiedziałam. Chociaż nie sądzę, żeby miała. - Magia nie istnieje? Nie da się uczynić człowieka niewidzialnym? Znowu się roześmiała. - Jeśli oszczepnik rzuci włócznię i nie trafi w cel, uznasz, że włóczni są bezużyteczne?

Było zbyt ciemno, by wyczytać cokolwiek z jej twarzy. Uświadomił sobie coś. - Nienawidzisz jej - powiedział. - Dlatego tu jesteś. Bo... bo zmusiła węża, żeby cię ugryzł! Zobaczył, że jest zaskoczona, że po raz pierwszy się zawahała. - Nie kocham jej, to prawda - zgodziła się. - Ale nie dlatego tu jestem. - A więc dlaczego? - zapytał Bern nieco rozpaczliwym tonem. Znowu chwila przerwy. Chciał, żeby już było jasno. Wciąż nie widział jej twarzy. - Łączy nas pokrewieństwo, Bernie Thorkellsonie - oznajmiła. - Jestem tu z tego powodu. - Co? - spytał z osłupieniem Bern. - Twoja siostra poślubiła mojego brata, na stałym lądzie. - Siv poślubiła...? - Nie, Athira wyszła za mojego brata Gevina. Nagle poczuł się zły, choć nie bardzo wiedział dlaczego. - To nie czyni nas krewniakami, kobieto. Nawet w ciemności widział, że ją zranił. Koń znów się poruszył i zarżał cicho, zniecierpliwiony bezczynnością. - Znalazłam się daleko od domu - powiedziała kobieta. - Twoja rodzina jest mi chyba najbliższa na tej wyspie. Wybacz moją śmiałość. Jego rodzina nie miała ziemi, a ojca wygnano. On sam był sługą, zmuszonym do spania w stodole na słomie przez następne dwa lata. - Jaką śmiałość? - zapytał szorstko Bern. - Nie to miałem na myśli. Nie był pewien, co właściwie miał na myśli. Zapadła cisza. Myślał intensywnie. - Wysłali cię do voluń Powiadomili, że masz dar? Kaptur poruszył się do góry i na dół. - To ciekawe, jak często niezamężne najmłodsze córki mają dar, nil prawdaż? - Dlaczego nigdy o tobie nie słyszałem? - Nie możemy mieć żadnych powiązań, żeby być bardziej uzależnionymi od ifolur. Dlatego sprowadzają dziewczyny z odległych wiosek i gospodarstw. Wszystkie wróżbitki tak robią. Chociaż ja rozmawiałam z twoją matką. - Naprawdę? O czym? Dlaczego...? Kolejne wzruszenie ramion. - Frigga jest kobietą. Athira dała mi dla niej wiadomość. - Wszystkie macie swoje sztuczki, prawda? Nagle poczuł gorycz. - Miecze i topory są dużo lepsze, tak? - zapytała ostrym tonem. Znowu się w niego wpatrywała, choć wiedział, że ciemność skrywa i jego twarz. - Wszyscy staramy się jakoś urządzić w życiu, Bernie Thorkellsonie. I mężczyźni, i kobiety. Inaczej, dlaczego byś tu przyszedł?

Wciąż ta gorycz. - Bo mój ojciec jest głupcem, który zabił człowieka. - A kim jest jego syn? - Głupcem, który zginie, zanim wzejdzie następny księżyc. To dobry sposób na... urządzenie się w życiu, prawda? Użyteczny krewniak dla ciebie. Spojrzała w bok, nic nie mówiąc. Znów usłyszał konia. Poczuł wiatr, a w nim zmianę, jakby noc istotnie obracała się już ku świtaniu. - Ten wąż... - zaczął niezręcznie. - Czy on...? - Nie zostałam zatruta. Ale boli. - Bardzo się oddaliłaś od osady. - Jedna z nas jest na straży przez całą noc. Zmieniamy się, te młodsze. Ludzie przychodzą w ciemności. W ten sposób wypatrzyłam cię na koniu i powiedziałam jej. - Nie, chodziło mi o to, że... teraz. Żeby mnie ostrzec. - Och. - Zamilkła na chwilę. - A zatem mi wierzysz? Po raz pierwszy w jej głosie pojawiła się nuta zwątpienia, smutku. Zdradzała dla niego volur. Uśmiechnął się krzywo. - Patrzysz wprost na mnie, tak jak powiedziałaś. Nie mogę być aż tak słabo widoczny. Kiedy wstanie słońce, zauważy mnie nawet pijany w trupa jeździec spadający z konia. Tak, wierzę ci. Odetchnęła. - Co ci zrobią? - zapytał. Właśnie przyszło mu to do głowy. - Jeśli się dowiedzą, że tu byłam? Nie chcę o tym myśleć. - Urwała. - Dziękuję, że zapytałeś. Nagle się zawstydził. Odchrząknął. - Jeśli nie pojadę z powrotem do wioski, zorientują się, że to ty... mnie ostrzegłaś? Nieoczekiwanie znowu parsknęła śmiechem. - Być może uznają, że wykazałeś się sprytem sam z siebie. Zawtórował jej śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. Miał świadomość, że to może być uznane za oznakę szaleństwa zesłanego przez bogów, śmiech u progu takiej czy innej straszliwej śmierci. Nie za bezrozumność wodnej choroby człowieka pogryzionego przez chorego lisa; lecz za szaleństwo kogoś, kto utracił kontakt z rzeczywistością. Śmiech w tym miejscu, kolejna osobliwość w leśnym mroku, pośród duchów zmarłych, pod błękitnym księżycem, ściganym po niebie przez I wilka.