Guy Gavriel Kay
Pożeglować do Sarancjum
Tłumaczyła Agnieszka Sylwanowicz
Moim synom, Samuelowi Alexandrowi i Matthew Tylerowi, na których patrzę z miłością...
codziennie
Wszystko z niczego tworzyć
I uczyć śpiewu gwiazdy poranne.
PODZIĘKOWANIA
Choć jasno to wynika z tytułu książki, ale muszę wspomnieć, że inspirację do jej napisania
zawdzięczam Williamowi Butlerowi Yeatsowi, którego poetyckie i prozatorskie rozważania nad
tajemnicami Bizancjum zaprowadziły mnie do tego miasta i podsunęły kilka głównych motywów
oraz dały poczucie, że w takim otoczeniu wyobraźnię można znakomicie pogodzić z historią.
Od dawna jestem przekonany, że aby przedstawić fikcyjną wersję jakiegoś okresu
historycznego, najpierw trzeba się jak najwięcej o nim dowiedzieć. Bizancjum zostało doskonale
opisane przez własnych, chociaż skłóconych między sobą, historyków. Ich dzieła, a także
osobiste kontakty – za pośrednictwem poczty elektronicznej – z wieloma uczonymi oraz ich
szczere wsparcie pogłębiły i ukierunkowały moją wiedzę. Mam nadzieję, że nie muszę
podkreślać, iż wymienione przeze mnie osoby nie ponoszą najmniejszej odpowiedzialności za
błędy czy świadome zmiany poczynione w tym, co zasadniczo stanowi wariację na temat
Bizancjum.
Z przyjemnością odnotowuję wielką pomoc, jaką otrzymałem dzięki dziełu Alana Camerona
o wyścigach rydwanów i stronnictwach hipodromowych; Rossiego, Nordhagena i L’Orange’a
o mozaikach; Lionela Cassona o podróżowaniu w starożytnym świecie; Roberta Browninga,
szczególnie o Justynianie i Teodorze; Warrena Treadgolda o wojsku; Davida Talbota Rice’a,
Stephena Runcimana, Gervase’a Mathew i Ernsta Kitzingera o bizantyńskim pojmowaniu piękna;
oraz ogólniejszym historiom Cyrila Manga, H.W. Haussiga, Marka Whittowa, Averil Cameron
i G. Ostrogorskycgo. Dziękuję także za pomoc, jaką uzyskałem, uczestnicząc w ożywionych
i inspirująco swarliwych internetowych listach dyskusyjnych poświęconych Bizancjum oraz
późnej starożytności. Moje metody badawcze zmieniły się całkowicie.
Na bardziej osobistej płaszczyźnie moim pierwszym i najsurowszym czytelnikiem pozostaje
Rex Kay, mapę sporządził dzięki swym wielkim umiejętnościom Martin Springett, a nad
tekstami moich czterech książek czuwa Meg Masters, kanadyjska, bardzo przeze mnie ceniona
redaktorka. Linda McKnight i Anthea Morton-Saner w Toronto i Londynie wspierają mnie swoją
przyjaźnią oraz niezwykłymi umiejętnościami jako agentki literackie; wymagający niekiedy autor
docenia te dwie cechy. Moja matka zaszczepiła mi w dzieciństwie zamiłowanie do książek,
a potem wiarę, że sam mogę pisać. Nadal to robi. Moja żona natomiast stwarza przestrzeń,
w której mogą się pojawić słowa i opowieści. Stwierdzenie, że jestem wdzięczny, jest poważnym
niedomówieniem.
... I nie wiedzieliśmy, czy znajdujemy się w niebie czy na ziemi. Nie ma bowiem na ziemi
takiego przepychu czy takiego piękna, i nie wiedzieliśmy, jak je opisać. Wiemy jedynie, że tam
wśród ludzi mieszka Bóg, a ich obrzędy są wspanialsze od uroczystości innych ludów. Nie
możemy bowiem zapomnieć tego piękna.
Kronika podróży Włodzimierza. Wielkiego Księcia Kijowskiego, do Konstantynopola
Prolog
Nocne burze zdarzały się latem w Sarancjum na tyle często, że wielokrotnie opowiadana
historia o tym, jak to cesarz Apiusz odszedł do boga w środku potężnej burzy, kiedy nad
Świętym Miastem rozpalały się błyskawice i przetaczały gromy, mogła być wiarygodna. Nawet
Perteniusz z Eubulus, zaledwie dwadzieścia lat później, tak właśnie podawał tę historię, dodając
upadek posągu cesarza przed spiżowymi wrotami, które prowadziły do pałacu, oraz
rozszczepienie dębu rosnącego tuż za murami strzegącymi miasta od strony lądu. Historycy
często przedkładają efekt dramatyczny nad prawdę. To słabość tego zawodu.
W rzeczywistości noc, w której Apiusz wydał ostatnie tchnienie w Sali Porfirowej Pałacu
Attenińskiego, była w Mieście bezdeszczowa. Wieczorem wyraźnie na północ od Sarancjum,
w kierunku uprawnych ziem Trakezji, widziano kilka rozbłysków błyskawic i słyszano grzmoty.
Wziąwszy pod uwagę wydarzenia, które wkrótce nastąpiły, ten północny kierunek można by
uznać za wystarczający znak.
Cesarz nie miał żyjących synów, a jego trzej siostrzeńcy przed niespełna rokiem dość
widowiskowo zawiedli w próbie charakterów, czego konsekwencje ponieśli. Kiedy zatem Apiusz
usłyszał – albo i nie – ostatnie w swoim długim życiu słowa, które zostały wypowiedziane przez
wewnętrzny głos boga, mówiącego tylko do niego: „Zdejmij koronę, czeka na ciebie władca
cesarzy”, w Sarancjum nie było mianowanego cesarza.
Trzej mężczyźni, którzy w tej jeszcze chłodnej godzinie przedświtu weszli do Sali
Porfirowej, doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa niestabilnej sytuacji. Eunuch
Gezjusz, kanclerz dworu cesarskiego, nabożnie złożył dłonie o długich, szczupłych palcach, po
czym ukląkł sztywno, by ucałować nagie stopy zmarłego cesarza. To samo uczynili kolejno
Adrastus, przełożony urzędów, który zawiadywał służbami cywilnymi i administracją, oraz
Waleriusz, dowódca excubitores gwardii cesarskiej.
– Trzeba zwołać senat – mruknął Gezjusz swoim cichym głosem. – Natychmiast musi
rozpocząć posiedzenie.
– Natychmiast – zgodził się Adrastus, wstając i pedantycznie poprawiając kołnierz swojej
długiej do kostek tuniki. – A patriarcha musi rozpocząć obrzędy żałobne.
– W Mieście zostanie zachowany porządek – rzekł Waleriusz żołnierskim tonem. – Ja się
tym zajmę.
Dwaj pozostali spojrzeli na niego.
– Oczywiście – powiedział łagodnie Adrastus i pogładził się po schludnie utrzymanej
brodzie. Zachowanie porządku to główny powód, dla którego Waleriusz pojawił się w tej sali
jako jedna z pierwszych osób, które dowiedziały się o tej godnej ubolewania sytuacji. Jego uwagi
były... nieco zbyt oczywiste.
Armia znajdowała się wówczas głównie na wschodzie i północy; duża jej część stacjonowała
w pobliżu Eubulus na obecnej granicy z Bassanią, a inna, złożona głównie z najemników, broniła
otwartych przestrzeni Trakezji przed barbarzyńskimi wypadami Karchitów i Vrachów, którzy
ostatnio byli wyjątkowo spokojni. Gdyby senat zwlekał, strateg każdego z tych zgrupowań
wojskowych mógłby się stać decydującym czynnikiem – albo cesarzem.
Senat składał się z nieudolnych, roztrzęsionych, przestraszonych ludzi. Obawiano się, że jeśli
nie otrzyma wyraźnych wskazówek, będzie opóźniał swe działanie. Trzej urzędnicy znajdujący
się w jednej sali ze zmarłym wiedzieli o tym bardzo dobrze.
– Polecę, by zawiadomiono wysoko postawione rodziny – odezwał się spokojnie Gezjusz. –
Ich członkowie będą chcieli złożyć wyrazy szacunku.
– Naturalnie – odparł Adrastus. – Szczególnie Daleinoi. Jeśli się nie mylę, Flawiusz Daleinus
powrócił do Miasta zaledwie dwa dni temu.
Eunuch był zbyt doświadczonym człowiekiem, by się zaczerwienić. Waleriusz odwrócił się
już ku drzwiom.
– Postępuj ze szlachetnie urodzonymi tak, jak uważasz za stosowne – rzucił przez ramię. –
W Mieście jest jednak pięćset tysięcy ludzi, którzy na wieść o śmierci cesarza poczują strach
przed gniewem świętego Dżada, który może zstąpić na cesarstwo pozbawione przywódcy. Zajmę
się nimi. Zawiadomię prefekta miejskiego, by przygotował swoich ludzi. Cieszcie się, że w nocy
nie było burzy z piorunami.
Wyszedł z sali, energicznie stąpając po mozaikach zdobiących posadzkę i nie garbiąc
szerokich ramion, mimo swoich sześćdziesięciu lat. Pozostali dwaj spojrzeli po sobie. Adrastus
pierwszy odwrócił wzrok, by spojrzeć na zmarłego, który leżał we wspaniałym łożu, i na,
wysadzanego klejnotami ptaka, siedzącego na srebrnej gałęzi obok owego łoża. Wokół panowała
cisza.
Po wyjściu z Pałacu Attenińskiego Waleriusz zatrzymał się w ogrodach cesarskich tylko po
to, by splunąć w krzaki, i wtedy zorientował się, że do inwokacji o wschodzie słońca jest jeszcze
trochę czasu. Nad wodą unosił się biały księżyc. Wiatr wiał z zachodu; Waleriusz słyszał szum
morza, a wśród woni letnich kwiatów i cedrów wyczuwał zapach soli niesiony bryzą.
Oddalił się od wody oświetlonej późnymi gwiazdami, minął plątaninę pałaców i budynków
służb cywilnych, trzy kapliczki, budynek i warsztaty Cesarskiej Gildii Jedwabniczej, boiska,
warsztaty złotników oraz absurdalnie ozdobne Łaźnie Marizjana i skierował się ku koszarom
excubitores, leżącym w pobliżu spiżowych wrót, które prowadziły do Miasta.
Na zewnątrz czekał młody Leontes. Waleriusz wydał mu dokładne polecenia, starannie
zapamiętane jakiś czas temu, w oczekiwaniu na ten dzień.
Jego prefekt wrócił do koszar i chwilę później Waleriusz usłyszał, że excubitores – jego
ludzie przez ostatnie dziesięć lat – szykują się do działania. Zaczerpnął głęboko tchu, czując, jak
bardzo bije mu serce, i wiedząc, jak wielkie znaczenie ma ukrycie jakiegokolwiek podniecenia.
Przypomniał sobie, iż ma wysłać do Petrusa, który mieszkał poza pałacem cesarskim,
wiadomość, że święty cesarz Dżada Apiusz nie żyje, że rozpoczęła się wielka gra. W milczeniu
podziękował bogu, że jego własny siostrzeniec jest zdecydowanie lepszym człowiekiem niż trzej
siostrzeńcy Apiusza.
Zobaczył, jak Leontes i excubitores wychodzą z koszar w cienie przedświtu. Twarz miał po
żołniersku obojętną.
Miał to być dzień wyścigów na hipodromie, a Astorgus od Błękitnych wygrał ostatnie cztery
wyścigi podczas poprzednich zawodów. Producent sandałów Focjusz założył się o pieniądze, na
przegranie których nie było go stać, że główny woźnica Błękitnych wygra dzisiaj pierwsze trzy
wyścigi, co da szczęśliwą siódemkę z rzędu. Poprzedniej nocy Focjuszowi przyśniła się
dwunastka, a wyścigi kwadryg oznaczały, że Astorgus będzie powoził dwunastoma końmi; jeśli
dodać jedynkę i dwójkę, tworzącą tę dwunastkę... znów otrzyma się trójkę! Gdyby wczorajszego
popołudnia Focjusz nie zobaczył ducha na dachu kolumnady stojącej naprzeciwko jego
warsztatu, byłby zupełnie spokojny o swój zakład.
Zostawił żonę i syna śpiących w mieszkaniu nad warsztatem i ostrożnie – wiedział, że ulice
Miasta są nocą niebezpieczne – zmierzał do hipodromu. Do wschodu słońca było jeszcze daleko;
biały, ubywający księżyc wisiał na zachodzie nad morzem, unosząc się nad wieżami i kopułami
kompleksu cesarskiego. Focjusz nie mógł sobie pozwolić na opłacanie za każdym razem miejsca
siedzącego, nie mówiąc już o miejscu w zacienionej części trybun. W dniu wyścigu
mieszkańcom miasta rozdawano tylko dziesięć tysięcy darmowych miejsc. Ci, którzy nie mogli
kupować, czekali.
Kiedy Focjusz przybył pod majaczącą w mroku bryłę hipodromu, na otwartym placu
znajdowały się już trzy czy cztery tysiące widzów. Sam pobyt w tym miejscu przyprawiał go
o dreszcz emocji, odpędzający resztki senności. Pośpiesznie zdjął swoją zwykłą, brązową tunikę
i przebrał się w wyjętą z worka błękitną. Dzięki ciemności nikogo nie zgorszył. Dołączył do
grupki podobnie ubranych osób. W tym jednym uległ żonie po pobiciu przez Zielonych dwa lata
temu podczas szczególnie gwałtownego sezonu letniego: dopóki nie znalazł się w stosunkowo
bezpiecznym towarzystwie innych Błękitnych, nosił strój nie rzucający się w oczy. Przywitał się
z paroma współstronnikami, których znał po imieniu, sam radośnie powitany. Ktoś podał mu
kubek taniego wina; Focjusz upił łyk i podał kubek dalej.
Obok przeszedł doradca wyścigowy sprzedający listę dzisiejszych wyścigów i swoje
przewidywania. Focjusz nie umiał czytać, więc nie dał się skusić, ale widział, jak inni płacą kilka
miedziaków za kartę. Na środku Forum Hipodromu zajął miejsce półnagi i śmierdzący święty
błazen, który już pouczał tłum o złu płynącym z wyścigów. Miał donośny głos i dostarczał
pewnej rozrywki... jeśli nie stało się pod wiatr. Uliczni handlarze zaczęli sprzedawać figi,
kandaryjskie melony i pieczoną jagnięcinę. Focjusz spakował sobie klinek sera i część chleba
z poprzedniego dnia. Ale i tak był zbyt podekscytowany, by odczuwać głód.
Nieopodal, w pobliżu własnego wejścia, zebrała się podobna grupka Zielonych. Focjusz nie
dostrzegał wśród nich Pappia, dmuchacza szkła, ale wiedział, że tam będzie. To z nim się
założył. Z nadchodzącym świtem Focjusz jak zwykle zaczął się zastanawiać, czy nie postąpił
lekkomyślnie. Ten duch, którego widział w biały dzień...
Noc była, jak na lato, łagodna, z lekką bryzą. Później, kiedy zaczną się wyścigi, zrobi się
bardzo gorąco. Podczas południowej przerwy łaźnie publiczne oraz gospody będą zatłoczone.
Focjusz, wciąż rozmyślając o swoim zakładzie, zastanawiał się, czy nie powinien po drodze
zatrzymać się przy cmentarzu z tabliczką rzucającą klątwę na głównego woźnicę Zielonych,
Skorcjusza. To właśnie ten chłopak miał największe szanse stanąć dzisiaj – czy też wjechać –
między Astorgiem i jego siedmioma kolejnymi zwycięstwami. Ostatnim razem spadł z rydwanu
w środku serii i stłukł sobie ramię, więc nie powoził, kiedy Astorgus wygrał tę wspaniałą
czwórkę pod koniec dnia.
Focjusz czuł się urażony, że ciemnoskóry, ledwie brodaty parweniusz z pustyń Ammuzu –
czy skądkolwiek pochodził – może stanowić takie zagrożenie dla jego ukochanego Astorga.
Pomyślał ze smutkiem, że jednak powinien był kupić tę tabliczkę z klątwą. Przed dwoma dniami
terminator w gildii lnianej zginął od ciosu nożem w tawernie i zaraz został pochowany:
wspaniała okazja dla właścicieli tabliczek do prośby o wstawiennictwo u grobu osoby, która
zginęła gwałtowną śmiercią. Wszyscy wiedzieli, że dzięki temu zapisane klątwy nabierają
większego znaczenia. Focjusz uznał, że jeśli Astorgus dzisiaj przegra, to wyłącznie przez niego.
Nie miał pojęcia, jak wtedy zapłaci Pappiowi. Wolał o tym nie myśleć. I o reakcji żony.
– Niech żyją Błękitni! – zawołał nagle. Kilkunastu mężczyzn stojących wokół niego podjęło
okrzyk.
– Niech żyją Błękitni sami ze sobą! – Zza przejścia nadeszła przewidziana odpowiedź.
– Gdyby tylko jacyś Zieloni mieli jaja! – odwrzasnął mężczyzna stojący obok Focjusza.
Focjusz roześmiał się. Biały księżyc już się schował za pałacami cesarskimi. Wstawał świt, na
wschodzie po swojej ciemnej podróży pod światem wjeżdżał rydwanem na niebo Dżad.
A potem rydwany śmiertelników ruszą w imię wspaniałego boga i będą się ścigać przez cały
letni dzień w świętym mieście Sarancjum. I, jeśli Dżad pozwoli. Błękitni zatryumfują nad
śmierdzącymi Zielonymi, którzy, jak wszyscy wiedzieli, nie są lepsi od barbarzyńców,
pogańskich Bassanidów czy nawet Kindathów.
– Patrzcie – odezwał się ktoś ostro i pokazał ręką.
Focjusz odwrócił się. Usłyszał kroki, zanim jeszcze zobaczył żołnierzy – cienie wyłaniające
się z cieni – maszerujących przez Spiżowe Wrota u zachodniego krańca placu.
Na Forum Hipodromu weszli z kompleksu cesarskiego excubitores, całe ich setki, uzbrojone
i odziane w zbroje pod złocisto-czerwonymi tunikami. O tej porze było to na tyle niezwykłe, że
aż przerażające. W minionym roku dwakroć miały miejsce drobne zamieszki, kiedy to co
bardziej zacietrzewieni zwolennicy obu kolorów wszczęli bijatykę. Pojawiły się wtedy noże i kije
i w rozgromieniu walczących pomogli ludziom miejskiego prefekta excubitores. Uspokajanie
przez cesarską gwardię Sarancjum nie należało do łagodnych czynności. W obu przypadkach na
kamieniach legło po kilkunastu zabitych.
Ktoś inny powiedział:
– Święty Dżadzie, proporce! – Dopiero wtedy Focjusz zobaczył, że barwy excubitores
zostały opuszczone do połowy drzewc. Poczuł zimny wiatr wiejący mu przez duszę, lecz nie
z żadnego ziemskiego kierunku.
Cesarz nie żyje.
Ich ukochany przez boga ojciec opuścił ich. Sarancjum zostało osierocone, porzucone,
otwarte dla wrogów ze wschodu, północy i zachodu, zajadłych i bezbożnych. A skoro nie ma
cesarza Dżada, to kto wie, jakie demony czy duchy z półświata mogą teraz zstąpić na
bezbronnych śmiertelników, by siać między nimi spustoszenie? Czy to dlatego Focjusz zobaczył
ducha? Pomyślał o powrocie zarazy, o wojnie i głodzie. W tej chwili wyobraził sobie swoje
martwe dziecko. Przerażenie rzuciło go na kolana, na bruk placu. Uświadomił sobie, że opłakuje
cesarza, którego nigdy nie widział inaczej niż tylko jako odległą, hieratyczną postać w cesarskiej
loży hipodromu.
I wtedy wytwórca sandałów Focjusz, zwykły człowiek żyjący w świecie zwykłych ludzi,
zrozumiał, że tego dnia wyścigi się nie odbędą. Ze jego lekkomyślny zakład z dmuchaczem szkła
został unieważniony. Mimo przerażenia i żalu odczul naglą ulgę niczym jasny promień słońca.
Trzy wyścigi z rzędu? To był głupi zakład, a teraz Focjusz był już spokojny.
Na placu klęczało wiele osób. Święty błazen postanowił skorzystać z okazji i podniósł
oskarżycielski głos, ale Focjusz nie słyszał go w narastającym hałasie, więc nie wiedział, co
takiego błazen teraz potępia. Bezbożność, rozwiązłość, podział wśród duchowieństwa, heretyków
o heladyckich przekonaniach. Zwykła litania. Jeden z excubitores podszedł do niego i powiedział
mu coś cicho. Święty mąż, jak to święty mąż, zignorował żołnierza. Wtedy jednak Focjusz ujrzał
ze zdumieniem, jak asceta otrzymuje cios drzewcem włóczni w golenie. Obdartus wydał okrzyk
– bardziej ze zdumienia niż jakichkolwiek innych powodów – i w milczeniu padł na kolana.
Wtedy nad jęk tłumu wzniósł się inny glos, stanowczy i mocny, zmuszający do posłuchu.
Mówca jako jedyny na całym forum siedział na koniu.
– Wysłuchajcie mnie! Nikomu nie stanie się tu żadna krzywda, jeśli zostanie zachowany
porządek. Widzicie nasze proporce. Mówią same za siebie. Nasz wspaniały cesarz,
najukochańszy, po trzykroć wyniesiony rządca Dżada na ziemi, opuścił nas, by połączyć się
z bogiem w chwale słońca. Nie odbędą się dziś żadne wyścigi, ale bramy hipodromu zostaną
wam otwarte, byście mogli się wzajem pocieszać, podczas gdy cesarski senat zbierze się, aby
ogłosić naszego nowego cesarza.
Głośniejszy pomruk tłumu. Wszyscy wiedzieli przecież, że nie ma spadkobiercy. Focjusz
zobaczył, że do hipodromu ze wszystkich kierunków wlewają się ludzie. Taka wiadomość
rozniesie się lotem błyskawicy. Zaczerpnął tchu, usiłując nie ulec ogarniającej go po raz kolejny
panice. Cesarz nie żyje. W Sarancjum nie ma cesarza.
Jeździec ponownie uniósł rękę, by uspokoić tłum. Siedział na koniu prosto jak włócznia,
odziany jak jego żołnierze. O jego randze świadczył tylko kary koń i srebrna lamówka na
wierzchniej tunice. Żadnej ostentacji. Chłop z Trakezji, syn rolnika przybyły w młodości na
południe, który awansował w armii dzięki ciężkiej pracy i ogromnej odwadze podczas walki.
Wszyscy znali jego historię. Mężczyzna wśród mężczyzn – tak się powiadało o Waleriuszu
z Trakezji, dowódcy excubitores.
Mówił teraz:
– We wszystkich kaplicach i sanktuariach Miasta będą duchowni, a inni przyjdą tu do was,
by poprowadzić obrzędy żałobne w hipodromie pod słońcem Dżada.
Tu uczynił znak słonecznego dysku.
– Niech Dżad cię strzeże, Waleriuszu! – ktoś zawołał.
Mężczyzna siedzący na koniu zdawał się tego nie słyszeć. Szorstki i krzepki Trakezyjczyk
nigdy nie schlebiał tłumowi, tak jak inni z cesarskiego kompleksu. Jego excubitores wypełniali
swe obowiązki sprawnie i bez stronniczości, nawet jeśli ranili, a czasem zabijali ludzi. Zieloni
i Błękitni, a czasami nawet wysoko urodzeni, byli traktowani jednakowo, jako że wielu z co
bardziej rozhukanych przedstawicieli stronnictw hipodromowych było synami arystokratów. Nikt
nawet nie wiedział, które stronnictwo popiera Waleriusz ani jaką religię wyznaje spośród
rozlicznych podziałów dżadyckiej wiary, choć oczywiście snuto domysły. Wiedziano, że jego
siostrzeniec jest orędownikiem Błękitnych, ale rodziny często były podzielone pod względem
popierania stronnictw.
Focjusz pomyślał, że po rannych modlitwach w ulubionej kapliczce nieopodal Forum
Mezaros wróci do żony i syna. Niebo od wschodu zrobiło się szare. Focjusz spojrzał w kierunku
hipodromu i zobaczył, że zgodnie z obietnicą excubitores otwierają bramy.
Zawahał się, ale wtedy ujrzał dmuchacza szkła, Pappia, stojącego daleko od pozostałych
Zielonych, samego w pustej przestrzeni. Płakał i łzy ściekały mu na bujną brodę. Focjusz,
poruszony zupełnie nieoczekiwanym uczuciem, podszedł do niego. Pappio spostrzegł go i wytarł
oczy. Bez słowa wkroczyli ramię w ramię na teren hipodromu; słońce boga wstało z lasów i pól
położonych na wschód od potrójnych murów strzegących Sarancjum od strony lądu i zaczął się
dzień.
Plautus Bonosus nigdy nie chciał być senatorem. Jego wybór na ten urząd w wieku
czterdziestu lat przede wszystkim go zirytował. Przeszkadzało mu między innymi straszliwie
przestarzałe prawo, stanowiące, że senatorom nie wolno brać za pożyczanie pieniędzy więcej niż
sześć procent całej sumy. Członkowie „Nazwisk” – rodzin arystokratycznych wpisanych do
cesarskich rejestrów – mogli brać osiem, a wszyscy inni, nawet poganie i Kindathowie, dziesięć
procent. Liczby te podwajały się oczywiście przy morskich wyprawach, ale tylko człowiek
opętany demonem szaleństwa ulokowałby fundusze w morskiej wyprawie kupieckiej za
dwanaście procent. Bonosus nie był szaleńcem, a ostatnio – raczej bezsilnym człowiekiem
interesu.
Senator cesarstwa sarantyńskiego. Taki zaszczyt! Złościło go nawet puszenie się jego żony,
która tak niewiele rozumiała z całej tej sytuacji. Senat robił to, co kazał mu robić cesarz albo jego
osobiści doradcy; nie mniej i z całą pewnością nie więcej. Ze stanowiskiem tym nie wiązała się
żadna władza ani uzasadniony prestiż. Może było tak kiedyś, jeszcze na zachodzie, w pierwszych
dniach po założeniu Rhodias, kiedy to potężne miasto zaczęło się rozwijać na swoim wzgórzu,
a dumni, spokojni ludzie – choć zapewne byli poganami – rozprawiali nad najlepszym sposobem
ukształtowania królestwa. Zanim jednak Rhodias w Bachiarze stało się sercem światowego
imperium – około czterystu lat temu – tamtejszy senat już był posłusznym narzędziem cesarzy
mieszkających w tarasowym pałacu nad rzeką.
Te legendarne ogrody pałacowe porastały teraz chwasty i zaśmiecał gruz, a Wielki Pałac
został splądrowany i osmalony ogniem przed stu laty. Smutne, skurczone Rhodias było siedzibą
słabego wysokiego patriarchy Dżada i zwalczało barbarzyńców z północy i wschodu – Antów,
którzy – według wiarygodnych doniesień – wciąż nacierali włosy niedźwiedzim sadłem.
A senat tu, w Sarancjum – w Nowym Rhodias – był równie bezwolny i usłużny jak niegdyś
w cesarstwie zachodnim. Zupełnie możliwe, pomyślał Bonosus ponuro, rozglądając się po sali
senatu o skomplikowanych mozaikach na podłodze, ścianach i niewielkiej, delikatnej kopule, że
te same dzikusy, które splądrowały Rhodias – albo ktoś jeszcze gorszy – wkrótce mogą zrobić to
samo tutaj, gdzie teraz mieszkają cesarze, jako że zachód został utracony i oddzielony. Walka
o sukcesję ukazuje słabości każdego imperium, i to bardzo.
Apiusz panował trzydzieści sześć lat. Trudno w to uwierzyć. Wiekowy, zmęczony, a ostatnio
pod urokiem i wpływem swoich chiromantów, nie chciał wyznaczyć następcy po tym, jak jego
siostrzeńcy nie przeszli próby, na którą ich wystawił. Nic byli teraz nawet brani pod uwagę –
ślepcy ani osoby o widocznym kalectwie nie mogą zasiadać na Złotym Tronie. Rozcięte nozdrza
i wydłubane oczy sprawiły, że senatorowie nie myśleli nawet o wygnanych siostrzeńcach
Apiusza.
Bonosus potrząsnął głową, rozdrażniony tokiem własnych myśli. Sugerował on, że
pięćdziesięciu mężczyzn obecnych w tej sali ma podjąć jakąś decyzję. W rzeczywistości mieli po
prostu zatwierdzić to, co wynikało z intryg rozgrywających się teraz w cesarskim kompleksie.
Niedługo przybędzie kanclerz Gezjusz albo Adrastus, albo Hilarin, przełożony cesarskiej
sypialni, i poinformuje ich, jaką mądrą decyzję mają podjąć. To była tylko gra, teatr.
A zaledwie przed dwoma dniami do Sarancjum powrócił ze swoich rodzinnych dóbr,
leżących po drugiej stronie cieśniny, Flawiusz Daleinus. Nadzwyczajny zbieg okoliczności.
Bonosus nie miał żadnemu z Daleinoi nic do zarzucenia, a przynajmniej nic mu nie było
o tym wiadomo. To dobrze. Niezbyt go obchodzili, a nawet jeśli jakiś kupiec o nieco lepszym
pochodzeniu rozmyślał o jednej z najbogatszych i najznakomitszych rodzin w cesarstwie, nie
miało to raczej znaczenia.
Oradiusz, przewodniczący senatu, dawał znak do rozpoczęcia posiedzenia. W zamęcie
panującym w sali nie odnosiło to zbyt wielkiego skutku. Bonosus podszedł do swojej ławy
i usiadł, kłaniając się oficjalnie przed siedziskiem przewodniczącego. Zauważyli to inni i poszli
za jego przykładem. W końcu zapanował porządek. W tej chwili Bonosus zdał sobie sprawę
z obecności tłumu za drzwiami.
Ich skrzydła drgały od głuchych, budzących przerażenie uderzeń. Wtórowało im dzikie
wywrzaskiwanie imion – obywatele Sarancjum wyraźnie mieli swoich kandydatów do
zaproponowania dostojnym senatorom cesarstwa.
Sądząc po odgłosach, za drzwiami mogła toczyć się bójka. Cóż za niespodzianka, pomyślał
sardonicznie Bonosus. Patrzył, zafascynowany, jak pozłacane, zdobne drzwi sali senatu –
w końcu dzieją się tu ważne sprawy – zaczynają się wybrzuszać pod spadającymi na nie ciosami.
Wspaniały symbol, pomyślał Bonosus: drzwi wyglądają okazale, lecz ustępują pod najmniejszym
naciskiem. Ktoś w odległej ławie wydał pozbawione godności kwiknięcie. Plautus Bonosus,
będący w krotochwilnym nastroju, zaczął się śmiać.
Drzwi otwarły się z trzaskiem. Czterej strażnicy polecieli w tył. Do sali wpadł z hałasem
tłum obywateli, wśród których znajdowali się też i niewolnicy. Pierwszy szereg natychmiast
jednak się zatrzymał, onieśmielony. Mozaiki, złoto i klejnoty do czegoś się przydają, pomyślał
Bonosus, ciągle ironicznie rozbawiony. Z kopuły spoglądał w dół wizerunek Heladika,
pędzącego na rydwanie z pochodnią w ręce ku swemu ojcu, Słońcu; wizerunek ten budził
obecnie w cesarstwie spore kontrowersje.
Wyglądało na to, że nikt z obecnych w sali senatu nie potrafi odpowiednio zareagować na
wtargnięcie tłumu, który teraz falował niespokojnie: ludzie z zewnątrz parli do przodu, a ci w sali
starali się stać w miejscu, nie bardzo wiedząc, co mają zrobić, kiedy już się w niej znaleźli. Były
tu oba stronnictwa – Błękitni i Zieloni. Bonosus spojrzał na przewodniczącego. Oradiusz tkwił
bez ruchu na swoim miejscu, jak przykuty. Tłumiąc rozbawienie, Bonosus wzruszył w myślach
ramionami i wstał.
– Witaj, ludu Sarancjum! – powiedział z powagą, wyciągając obie ręce. – Jestem pewien, że
wasza pomoc w naszych rozważaniach w tym jakże trudnym czasie będzie nieoceniona. Czy
zanim wycofacie się i pozwolicie nam szukać świętego natchnienia u Dżada, byśmy mogli
wypełnić nasze niezwykle ważne zadanie, zechcecie nam uczynić zaszczyt i wyjawicie imiona
osób, które uznaliście za godne zasiadania na Złotym Tronie?
Wszystko to trwało bardzo krótko.
Bonosus polecił pisarzowi senackiemu posłusznie powtarzać i zapisywać każde
z wykrzykiwanych imion. Nie było wielu niespodzianek. Znani stratedzy, równie popularni
arystokraci. Cesarscy urzędnicy. Jeden wyścigowy woźnica. Bonosus z powagą jego imię też
kazał zapisać: Astorgus od Błękitnych. Śmiać się z tego będzie mógł później.
Oradiusz, który spostrzegł, że bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło, zmusił się do
wygłoszenia swoim głębokim głosem kwiecistej przemowy dziękczynnej. Wydawało się, że
została przyjęta dość dobrze, mimo że Bonosus raczej wątpił, by motłoch zgromadzony w sali
zrozumiał choć połowę z archaicznej retoryki Oradiusza. Przewodniczący poprosił strażników,
by pomogli lojalnym obywatelom cesarstwa wyjść z sali. Wyszli – Błękitni. Zieloni, sklepikarze,
terminatorzy, członkowie gildii, żebracy, wielorasowa reprezentacja bardzo dużego miasta.
Sarantyńczycy nie byli nastawieni szczególnie buntowniczo, pomyślał kwaśno Bonosus, jeśli
codziennie dostawali swój darmowy chleb, mogli sprzeczać się o religię i mieli swoich
ukochanych aktorów, woźniców i tancerki.
Właśnie, woźniców. Najświętszy cesarz Dżada, woźnica Astorgus! Wspaniały obraz!
Mógłby wymusić na ludziach posłuszeństwo batem, pomyślał Bonosus, pozwalając sobie na
kolejną chwilę rozbawienia.
Wyczerpawszy swój zapas aktywności, Plautus Bonosus wsparł się na ręce i czekał, by
z cesarskiego kompleksu przybyli posłańcy i powiedzieli senatorom, co mają myśleć.
Sprawa okazała się jednak nieco bardziej skomplikowana. Morderstwo, nawet w Sarancjum,
mogło czasem stanowić niespodziankę.
W lepszych dzielnicach miasta w poprzednim pokoleniu nastała moda na dodawanie na
drugich i trzecich piętrach domów zamkniętych balkonów. Te wystające nad wąskimi uliczkami
pokoje słoneczne, jak na ironię, choć było to do przewidzenia, prawie całkowicie zasłaniały
światło słońca, a wszystko w imię statusu i umożliwienia kobietom z co lepszych rodzin
podglądania życia ulicznego przez zasłony z paciorków, a czasami ekstrawaganckie okna, bez
upokarzającej świadomości, że same są obserwowane.
Za czasów cesarza Apiusza prefekt miejski ustalił, jak daleko te konstrukcje mogły wystawać
ze ścian domów, i wprowadził swoje zarządzenie w czyn, burząc te solaria, które nie spełniały
warunków. Rzecz jasna, nie zdarzało się to na ulicach, gdzie swoje miejskie domy miały osoby
wyjątkowo zamożne i wpływowe. Umiejętnościom skarżenia się jednego patrycjusza
dorównywały talenty innego do przekupstwa lub gróźb. Nie można było oczywiście całkowicie
powstrzymać prywatnych działań i w ciągu ostatnich lat nawet w najlepszych dzielnicach miały
miejsce pożałowania godne zajścia.
W przesadnie dużym solarium przy jednej z takich ulic między pięknymi ceglanymi
fasadami, hojnie wyposażonymi w latarnie, zapewniające drogie oświetlenie w nocy, siedzi teraz
mężczyzna, obserwując to ulicę, to rozkosznie powolne, wdzięczne ruchy kobiety, która splata
i układa włosy w sypialni tuż za owym mężczyzną.
Sądzi on, że jej brak skrępowania stanowi jakby złożony mu hołd. Siedząc bez przyodziewku
na krawędzi łóżka, kobieta ukazuje swe ciało w serii krzywizn i wklęsłości: uniesiona ręka,
gładkie zagłębienie łokcia, wypukłości piersi i biodra koloru miodu oraz pokryte lekkim
puszkiem miejsce między udami, gdzie mężczyzna był mile widziany minionej nocy.
Nocy, podczas której przybył posłaniec z wieścią o śmierci cesarza.
W rzeczywistości mężczyzna myli się co do jednego: nieskrępowana nagość kobiety ma
więcej wspólnego z jej swobodą niż z jakimkolwiek uczuciem do niego. Przecież nawykła do
tego, że mężczyźni oglądają jej ciało. On to wie, ale czasami woli o tym zapominać.
Obserwuje ją z lekkim uśmiechem. Ma gładko ogoloną, okrągłą twarz o miękkim podbródku
i szarych oczach o uważnym spojrzeniu. Nie jest przystojny ani nie przyciąga uwagi, lecz
emanuje z niego łagodność, ugodowość, otwartość. Jest to, oczywiście, przydatne.
Zauważa, iż w ciągu lata jej ciemnobrązowe włosy nabrały rudawego odcienia. Zastanawia
się, kiedy miała okazję przebywać na dworze wystarczająco długo, by tak się stało, a po chwili
zdaje sobie sprawę, że ten kolor może być sztuczny. Nie pyta. Nie zamierza wnikać w szczegóły
tego, co robi, kiedy nie są razem w tym mieszkaniu, które kupił dla niej przy starannie wybranej
ulicy.
To przypomina mu, dlaczego sam się teraz w nim znajduje. Odwraca wzrok od kobiety
siedzącej na łożu – ma na imię Aliana – i przenosi go z powrotem na ulicę, za zasłonę
z paciorków. Kręci się już trochę ludzi, bo słońce dawno wstało i wiadomość na pewno obiegła
Sarancjum.
Drzwi, które obserwuje, są wciąż zamknięte. Na zewnątrz stoi dwóch strażników, ale oni są
tam zawsze. Zna ich imiona, podobnie jak pozostałych, oraz ich życiorysy. Takie szczegóły mogą
czasem mieć znaczenie. Właściwie raczej je mają. Jest ostrożny w takich sprawach i mniej
łagodny, niż mogłoby się to wydawać mniej bystrym obserwatorom.
Tuż przed wschodem słońca przez drzwi wszedł pośpiesznie mężczyzna, najwyraźniej
z jakąś wiadomością. Obserwujący zauważył w świetle pochodni jego liberię. Uśmiechnął się
wtedy. Kanclerz Gezjusz postanowił wykonać ruch. A więc gra się zaczęła. Mężczyzna
w solarium spodziewa się, że ją wygra, ale jest już na tyle doświadczony w sprawach władzy, by
wiedzieć, że wcale nie musi tak się stać. Nazywa się Petrus.
– Jesteś mną zmęczony – odzywa się kobieta, przerywając ciszę. Głos ma cichy, rozbawiony.
Wystudiowane ruchy jej rąk układających fryzurę nie ustają. – Niestety, nadszedł ten dzień.
– Taki dzień nie nadejdzie nigdy – odpowiada spokojnie mężczyzna, także rozbawiony. To
gra, którą prowadzą w całkowicie nieprawdopodobnej pewności swego związku. Nie odrywa
jednak wzroku od drzwi.
– Znów się znajdę na ulicy, na łasce stronnictw. Zabawka dla rozhukanych stronników
o manierach barbarzyńców. Odrzucona aktorka, zhańbiona i opuszczona, która najlepsze lata ma
już za sobą.
Kiedy zmarł cesarz Apiusz, miała dwadzieścia lat. Mężczyzna widział lato trzydzieści jeden
razy; nie był młody, ale powiadano o nim – przed i po owym roku – że jest jednym z tych, którzy
nigdy nie byli młodzi.
– Dałbym ci dwa dni – mruknął – zanim twoje płoche serce zdobędzie biżuterią i prywatną
łaźnią jakiś rozwścieczony potomek którejś z arystokratycznych rodzin czy wschodzący kupiec
handlujący jedwabiem albo isfahańskimi przyprawami.
– Prywatna łaźnia – zgadza się kobieta – stanowiłaby znaczną pokusę.
Rzuca na nią okiem, uśmiecha się. Wiedziała, że tak zrobi, i wcale nie przypadkiem udało jej
się ustawić bokiem, z obiema rękoma uniesionymi do włosów, z głową zwróconą ku niemu
i szeroko rozwartymi ciemnymi oczyma. Była na scenie, od kiedy skończyła siedem lat. Przez
chwilę tkwi nieruchomo, a potem wybucha śmiechem.
Mężczyzna o miękkich rysach, ubrany jedynie w popielatą tunikę, całkowicie bez bielizny po
miłosnych uniesieniach, potrząsa głową. Jego własne płowe włosy są nieco przerzedzone, lecz
jeszcze nie siwe.
– Nasz ukochany cesarz nie żyje, w zasięgu wzroku żadnego spadkobiercy, Sarancjum jest
w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a ty dręczysz zrozpaczonego i zaniepokojonego człowieka.
– Mogę podejść i podręczyć go jeszcze trochę? – pyta.
Widzi, że mężczyzna się waha. To ją zaskakuje i w gruncie rzeczy nawet podnieca: to miara
tego, jak bardzo jej potrzebuje, że nawet tego poranka...
W tej chwili jednak z ulicy dobiega kilka dźwięków. Szczęk zamka, otwarcie i zamknięcie
ciężkich drzwi, pośpieszne, zbyt donośne głosy, a potem jeszcze jeden, stanowczy i rozkazujący.
Mężczyzna siedzący przy zasłonie z paciorków szybko się odwraca i spogląda w dół, na ulicę.
Kobieta milknie, ważąc w tej chwili wiele istotnych w jej życiu spraw. Lecz w gruncie
rzeczy ta prawdziwa decyzja została podjęta już jakiś czas temu. Wierzy mu i – co zdumiewające
– sobie. Owija się, jakby dla obrony, lnianymi prześcieradłami, po czym, patrząc na profil
mężczyzny, z którego twarzy całkowicie zniknęła zwykła łagodność, pyta:
– Co włożył?
Mężczyzna później stwierdzi, że nie powinien być aż tak zaskoczony owym pytaniem ani
tym, co kobieta – z pełnym rozmysłem – przez nie ujawniła. Jej atrakcyjność dla niego od
początku polegała co najmniej w takim samym stopniu na dowcipie i przenikliwości, jak na jej
urodzie oraz talentach, które przyciągały sarantyńczyków do teatru w każdy wieczór jej
występów, podczas których rozochoceni mężczyźni krzyczeli, śmiali się i klaskali.
Jest jednak zdumiony, a taki stan u niego to rzadkość. Nie jest człowiekiem dającym się
łatwo wprawić w zakłopotanie. Przypadkiem jest to jedna ze spraw, z której jej się nie zwierzył.
A jak się okazuje, strój, jaki wybrał sobie srebrnowłosy mężczyzna, wychodzący tego
brzemiennego w skutki ranka na ulicę jeszcze pogrążoną w cieniu, na świat, jest bardzo ważny.
Petrus spogląda na kobietę. Odwraca się od widoku za oknem do niej, co oboje będą później
pamiętać. Widzi, że się okryła, że trochę się boi, chociaż z pewnością by temu zaprzeczyła.
Umyka mu bardzo niewiele. Jest poruszony zarówno implikacjami jej pytania, jak i jej strachem.
– Wiedziałaś? – zapytał cicho.
– Miałeś nadzwyczajne wymagania co do tego mieszkania – mruczy – z solarium nad tą
właśnie ulicą. Nietrudno było zauważyć, które drzwi można było stąd obserwować. A teatr czy
sala bankietowa Błękitnych są źródłami informacji o cesarskich manipulacjach tak samo dobrymi
jak pałace czy koszary. Co on włożył, Petrusie?
Kiedy chce skupić na sobie uwagę, ma zwyczaj ściszania głosu, a nie podnoszenia go –
wyszkolenie sceniczne. To bardzo skuteczne, jak wiele innych jej umiejętności. Petrus znów
patrzy przez zasłonę na ulicę, na grupkę mężczyzn stojących przed tymi jednymi drzwiami, które
mają znaczenie.
– Białą szatę – odpowiada i po chwili dodaje szeptem: – Oblamowaną od ramion do kolan na
fioletowo.
– Ach tak – odpowiada kobieta, po czym wstaje i podchodzi do mężczyzny, wlokąc za sobą
koniec okrywającego ją prześcieradła. Nie jest wysoka, lecz porusza się tak, jakby była. – Włożył
purpurę. Tego ranka. A zatem?
– A zatem – powtarza za nią, lecz nie jako pytanie.
Sięgając przez paciorki zasłony jedną ręką, robi krótki, nienaganny znak słonecznego dysku,
na który od dawna czekają ludzie w mieszkaniu na parterze po drugiej stronie ulicy. Odczekuje
tylko, by zobaczyć taki sam znak przekazany z niewielkiego, okutego żelazem wejścia dla straży,
po czym wstaje i podchodzi do drobnej, wspaniałej kobiety, stojącej między pokojem i solarium.
– Co się stanie, Petrusie? – pyta kobieta. – Co się teraz stanie? Nie jest rosłym mężczyzną, co
czasami tylko wzmacnia atmosferę spokojnego opanowania, którą potrafi wytworzyć wokół
siebie.
– Była mowa o dręczeniu – mruczy. – Prawda? Mamy teraz trochę wolnego czasu.
Kobieta waha się, a potem uśmiecha i prześcieradło, stanowiące przez chwilę jej odzienie,
spływa na podłogę.
Wkrótce poniżej na ulicy rozlega się wrzawa. Krzyki, rozpaczliwe wołanie, tupot nóg. Tym
razem kochankowie nie wychodzą z łóżka. W pewnej chwili mężczyzna szepcze kobiecie do
ucha, przypominając jej o obietnicy złożonej nieco ponad rok wcześniej. Oczywiście pamiętała
o niej, ale nigdy nie pozwoliła sobie w nią całkowicie uwierzyć. Dzisiaj – tego ranka – obejmując
jego usta swoimi wargami, a jego ciało przyjmując w siebie, myśląc o śmierci cesarza tej nocy
i o drugiej śmierci w tej chwili, a także o najwyższym nieprawdopodobieństwie miłości, wierzy.
Teraz naprawdę mu wierzy.
Nic jej bardziej nie przerażało, a jest to kobieta, która mimo swej młodości prowadziła życie
pełne wielkiego, uzasadnionego strachu. Nieco później, gdy wraca im zdolność mówienia
i przemija wspólny dreszcz, kobieta odzywa się. Z jej ust padają słowa:
– Pamiętaj, Petrusie. Prywatna łaźnia, zimna i gorąca woda i para albo znajdę sobie jakiegoś
handlarza przypraw, który wie, jak traktować wysoko urodzoną damę.
Przez całe życie chciał tylko brać udział w wyścigach rydwanów.
Wydawało mu się, że od pierwszego przebłysku świadomości swojego istnienia na świecie
jego pragnieniem było przebywanie wśród koni, obserwowanie, jak galopują, chodzą stępem
i kłusem; przemawianie do nich, rozmowa o nich, o rydwanach i woźnicach przez cały boży
dzień aż do zapadnięcia nocy. Chciał się nimi opiekować, karmić, przyjmować na świat,
przyuczać do uprzęży, lejców, bata, rydwanu, wrzawy tłumu. A potem – z łaski Dżada i na cześć
Heladika, dzielnego boskiego syna, który zginął w swoim rydwanie, gdy niósł ludziom ogień –
stanąć w swojej własnej kwadrydze za czterema końmi, wychylając się mocno do przodu nad ich
ogonami, z lejcami owiniętymi wokół ciała, by nie wyśliznęły mu się ze spoconych palców,
z nożem wetkniętym za pas, by się błyskawicznie odciąć, gdyby wypadł, i przynaglać je do
niewyobrażalnych dla innych ludzi prędkości i szaleńczego wdzięku na zakrętach.
Lecz hipodromy i rydwany należały do szerszego świata, a nic w cesarstwie sarantyńskim –
nawet cześć oddawana bogu – nie było czyste i proste. Tu, w Mieście, było ostatnio wręcz
niebezpiecznie mówić o Heladiku ze zbytnią swobodą. Przed paroma laty wysoki patriarcjia
w tym, co zostało ze zrujnowanego Rhodias, oraz wschodni patriarcha tu, w Sarancjum, wydali
rzadkie wspólne oświadczenie, że święty Dżad, bóg w słońcu i poza słońcem, nie miał żadnych
dzieci, śmiertelnych czy też nie i że wszyscy ludzie są duchowo synami boga. Ze istota Dżada
jest ponad wszelkie rozmnażanie. Że oddawanie czci lub nawet rozważanie koncepcji poczętego
syna jest pogaństwem, atakiem na czystą boskość boga.
Opozycyjni duchowni w dalekiej Soriyyi i gdzie indziej pytali jednak, w jaki inny sposób
oślepiająco jasny Złocisty Władca Światów jest osiągalny dla pokornej ludzkości? Jeśli Dżad
kocha swe śmiertelne dzieło, synów swego ducha, to czy nie jest słuszne założenie, iż wcieliłby
część samego siebie w śmiertelną postać, by przypieczętować przymierze tej miłości? A tą
pieczęcią był Heladikos, Woźnica, jego dziecko.
Byli też Antowie, którzy zwyciężyli w Bachiarze i przyjęli wiarę w Dżada, a razem z nim
w Heladika, lecz jako półboga, a nie zaledwie śmiertelnego dziecka. Barbarzyńskie pogaństwo,
grzmieli teraz ortodoksyjni duchowni, oprócz tych, którzy mieszkali w Bachiarze pod rządami
Antów. A ponieważ w Rhodias mieszkał dzięki lasce tych ostatnich sam wysoki patriarcha,
gromy rzucane na heladyckie herezje na zachodzie były przytłumione.
W Sarancjum jednak sprawy wiary omawiano bez końca i wszędzie: w portowych
tawernach, domach publicznych, jadłodajniach, w hipodromie, w teatrach. Nie można było kupić
broszy do spinania płaszcza, nie wysłuchując poglądów sprzedawcy na Heladika czy właściwą
liturgię inwokacji o wschodzie słońca.
W cesarstwie – a szczególnie w samym Mieście – żyło zbyt wiele osób, które za długo
myślały i czciły boga po swojemu, by patriarchowie i duchowni mogli je agresywnie
prześladować, lecz oznaki pogłębiającego się podziału były wszędzie i zawsze gdzieś tliły się
niepokoje.
W Soriyyi, leżącej na południu między pustynią i morzem, gdzie dżadyci mieszkali
niebezpiecznie blisko granicy bassanidzkiej, wśród Kindathów i ponuro milczących, nomadzkich
plemion z Ammuzu oraz leżących za nim pustyń, których niewytłumaczalna wiara różniła się
w zależności od plemienia, świątynie Heladika trafiały się tak często, jak sanktuaria i kaplice
wystawione bogu. W krainach graniczących z wrogiem odwaga syna i jego gotowość do
poświęcenia były zaletami wysławianymi zarówno przez duchowieństwo, jak i przez świeckich
przywódców. Miasto, strzeżone przez potężne potrójne mury i morze, mogło sobie pozwolić na
odmienne poglądy, mówiono w pustynnych krainach. A Rhodias na dalekim zachodzie zostało
spustoszone dawno temu, więc jakimż przewodnictwem mógł teraz służyć jego wysoki
patriarcha?
Skorcjusz z Soriyyi, najmłodszy woźnica, jaki kiedykolwiek powoził w barwach Zielonych
z Sarancjum, który chciał tylko jeździć rydwanem i myśleć wyłącznie o szybkości i ogierach,
będąc skrytym młodzieńcem – właściwie na wpół synem pustyni – modlił się w cichości swej
duszy do Heladika i jego złotego rydwanu. Już w dzieciństwie uznał, że żaden woźnica nie może
nie oddawać czci Woźnicy. Co więcej, żywił wewnętrzne przekonanie – chociaż nie pobierał
w tych sprawach żadnych nauk – że jego przeciwnicy na wyścigach, którzy zgadzali się
z oświadczeniem patriarchów i zaprzeczali istnienia boskiego syna, sami się odcinali od
wszelkiej pomocy, kiedy wypadali spod łukowatych sklepień na niebezpieczne, probiercze piaski
hipodromu przed osiemdziesiąt tysięcy wrzeszczących obywateli.
To ich problem.
W wieku dziewiętnastu lat powoził Pierwszym Rydwanem Zielonych na największym
stadionie świata i miał rzeczywistą szansę zostać pierwszym woźnicą od czasów Esperanina
Ormaeza, który wygrał w Mieście swój setny wyścig przed dwudziestymi urodzinami,
przypadającymi w końcu lata.
Ale cesarz umarł. Tego dnia wyścigi się nie odbędą, a bóg jeden wie, ile dni będą trwały
obrzędy żałobne. Tego ranka w hipodromie znalazło się co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi,
którzy wylegli na tor, ale nie przyglądali się rydwanom jadącym w procesji, lecz rozmawiali
między sobą cicho, z niepokojem, albo słuchali żółto odzianych duchownych intonujących
liturgiczne śpiewy. W zeszłym tygodniu Skorcjusz stracił pół dnia wyścigów z powodu urazu
ramienia, a teraz czyżby przepadł ten dzień i następny tydzień? Może przepadnie jeszcze
kolejny?
Skorcjusz wiedział, że w takiej chwili nie powinien tak się przejmować własnymi
problemami. Skarciliby go za to i heladycy, i ortodoksi – w pewnych sprawach duchowieństwo
było jednomyślne.
Widział mężczyzn szlochających na trybunach i na torze; inni gestykulowali zbyt szeroko,
mówili zbyt głośno, ze strachem w oczach. Skorcjusz widział taki strach na twarzach innych
woźniców podczas wyścigów. Sam go nigdy nie czuł, oprócz tego dnia, gdy zza pustyni nadeszły
grabieżcze bassanidzkie armie, a on, stojąc na wałach obronnych miasta, podniósł wzrok
i zobaczył oczy ojca. Poddali się wtedy, stracili swoje miasto i domy, a w cztery lata później
odzyskali je na mocy traktatu zawartego po zwycięstwach na północnej granicy. Podbite tereny
cały czas przechodziły z rąk do rąk.
Skorcjusz rozumiał, że teraz cesarstwo może znajdować się w niebezpieczeństwie. Podobnie
jak konie, potrzebowało silnej ręki. Kłopot w tym, że dorastając tam, gdzie dorastał, widział
wschodnie armie Shirvana, króla królów, zbyt wiele razy, by choć w przybliżeniu czuć taki
niepokój jak ludzie, na których teraz patrzył. Życie jest zbyt bogate, zbyt świeże, zbyt
nieprawdopodobnie ekscytujące, by go przygnębić, nawet tego dnia.
Ma dziewiętnaście lat i jest woźnicą. W Sarancjum.
Sens jego życia stanowiły konie, tak jak kiedyś marzył. Sprawy szerszego świata... Skorcjusz
mógł je zostawić innym. Ktoś zostanie mianowany cesarzem. Już niedługo ktoś zasiądzie
w kathisma – cesarskiej loży – w połowie zachodniej ściany hipodromu i – daj boże! – upuści
białą chustkę na znak rozpoczęcia parady, po czym wyjadą uroczyście rydwany i zaczną się
wyścigi. Dla woźnicy jest nieistotne, pomyślał Skorcjusz z Soriyyi, kim jest człowiek z chustką.
Był zaiste młody; przebywał w Mieście niespełna pół roku, zwerbowany przez stronnika
Zielonych z małego hipodromu w Samicy, gdzie powoził wybrakowanymi końmi dla mało
liczących się Czerwonych – i gdzie wygrywał wyścigi. Musiał jeszcze bardzo wydorośleć i wiele
się nauczyć. Tak się stanie, i to dość szybko. Ludzie czasami się zmieniają.
Skorcjusz oparł się o ścianę w sklepionym, zacienionym przejściu, obserwując tłum z tego
dogodnego miejsca, skąd można było cofnąć się do wewnętrznych warsztatów, stanowisk dla
zwierząt i maleńkich mieszkań personelu hipodromu pod trybunami. Zamknięte drzwi w połowie
tunelu prowadziły do przepastnych cystern, gdzie przechowywano znaczną część miejskich
zapasów wody. W dni wolne od wyścigów młodsi woźnice i stajenni czasami urządzali sobie na
małych łódkach regaty między tysiącami tamtejszych kolumn, w rozbrzmiewających echem,
wilgotnych, pogrążonych w półmroku przestrzeniach.
Skorcjusz zastanawiał się, czy nie powinien wyjść na zewnątrz i przejść przez forum do
stajni Zielonych, by rzucić okiem na swój najlepszy zaprzęg, zostawiając duchownych ich
śpiewom, a rozkrzyczaną miejską społeczność przerzucaniu się imionami kandydatów na
cesarza, mimo trwających świętych obrzędów.
Rozpoznał, co prawda niezbyt wyraźnie, kilka z wykrzykiwanych imion. Jak dotąd nie znał
jeszcze całej armii sarantyńskich oficerów i arystokratów, a co dopiero mówić o oszałamiającej
liczbie urzędników z pałacu. Któż mógłby tego dokonać i wciąż skupiać się na tym, co ważne?
Skorcjusz wygrał osiemdziesiąt trzy wyścigi, a urodziny miał ostatniego dnia lata. To dałoby się
zrobić. Potarł stłuczone ramię i spojrzał w górę. Żadnych chmur, groźba deszczu odeszła na
wschód. To będzie bardzo gorący dzień. Upał służył Skorcjuszowi na torze. Urodzony w Soriyyi,
spalony słońcem boga, znosił rozpalone do białości lato lepiej niż większość pozostałych
woźniców. Był pewien, że to byłby jego dobry dzień. Teraz został stracony. Cesarz umarł.
Przypuszczał, że zanim skończy się poranek, nad hipodromem będzie się unosić coś więcej
niż słowa i imiona. Takie tłumy rzadko bywały spokojne przez dłuższy czas, a okoliczności tego
dnia sprawiły, że Zieloni i Błękitni przemieszali się bardziej, niż to było bezpieczne. Kiedy
powietrze robiło się gorące, rosła też temperatura nastrojów. Tuż przed wyjazdem Skorcjusza
rozruchy na hipodromie w Samicy skończyły się pożarem połowy dzielnicy Kindathów,
wywołanym przez tłumy wylewające się na ulice.
Tego ranka znaleźli się tu jednak excubitores, uzbrojeni i czujni, a atmosfera była raczej
pełna niepokoju niż złości. Skorcjusz mógł się mylić co do rozruchów. On pierwszy przyznałby,
że poza końmi nie ma właściwie o niczym pojęcia. Powiedziała mu to pewna kobieta zaledwie
dwie noce wcześniej, ale jej słowa brzmiały po kociemu leniwie, a ona sama nie sprawiała
wrażenia niezadowolonej. Właściwie Skorcjusz odkrył, że ten sam łagodny głos, którym
uspokajał płochliwe konie, działał czasami na kobiety czekające na niego po dniu wyścigów albo
wysyłające po Skorcjusza swoich służących.
Nie zawsze jednak to działało. W połowie nocy spędzonej z tą kocicą miał dziwne wrażenie,
że może wolałaby, żeby obchodził się z nią jak z kwadrygą na ostrym finiszu w świście bata. To
była niepokojąca myśl. Oczywiście nigdy tego nie sprawdzi. Choć trudno było zrozumieć
kobiety, warto jednak było o nich myśleć.
Ale na pewno nie tak często jak o koniach. Nic nie jest tego warte.
– Jak ramię?
Skorcjusz obejrzał się szybko, ledwo maskując zaskoczenie. Niewysoki, dobrze zbudowany
mężczyzna, który zadał to pytanie, stanął swobodnie w przejściu obok niego; nie był to ktoś, po
kim Skorcjusz spodziewałby się uprzejmego pytania o swoje zdrowie.
– O wiele lepiej – poinformował krótko Astorga z Błękitnych, najlepszego woźnicę dnia,
człowieka, dla zmierzenia się z którym został sprowadzony z Samicy. Stojąc obok starszego
mężczyzny, Skorcjusz czuł się niezręcznie, wręcz głupio. Nie miał pojęcia, jak się zachować
w takiej chwili. Na cześć Astorga wzniesiono wśród pomników ustawionych na spina – osi
hipodromu – nie jeden, lecz dwa posągi, a jeden z nich odlano ze spiżu. Astorgus podobno pół
tuzina razy jadł kolację w Pałacu Attenińskim. Urzędnicy z kompleksu cesarskiego zasięgali jego
opinii w wewnętrznych sprawach Miasta.
Astorgus roześmiał się wesoło.
– Nie mam na myśli nic złego, chłopcze. Żadnych trucizn, tabliczek z klątwami, żadnych
kroków w ciemności przed domem damy.
Skorcjusz poczuł, że się czerwieni.
– Wiem o tym – wymamrotał.
Astorgus ze wzrokiem utkwionym w zatłoczonych trybunach i torze dodał:
– Rywalizacja służy nam wszystkim. Dzięki niej ludzie rozmawiają o wyścigach. Nawet
kiedy się nie odbywają. Dzięki niej robią zakłady. – Oparł się o jeden z filarów wspierających
łuk. – Sprawia, że chcą więcej dni wyścigowych. Składają cesarzom prośby. Cesarze chcą, by
obywatele byli zadowoleni. Umieszczają w kalendarzu więcej wyścigów. To oznacza więcej
mieszków dla nas wszystkich, chłopcze. Pomożesz mi o wiele szybciej zrezygnować z wyścigów.
– Odwrócił się do Skorcjusza z uśmiechem. Miał zdumiewająco pobliźnioną twarz.
– Chcesz się wycofać? – zapytał ze zdumieniem chłopak.
– Tak – odparł Astorgus łagodnie. – Mam trzydzieści dziewięć lat. Najwyższy czas się
wycofać.
– Nie pozwolą ci. Błękitni zażądają twojego powrotu.
– I powrócę. Raz. Dwa razy. Za odpowiednią cenę. A potem dam moim starym kościom
zasłużony odpoczynek, a złamania, blizny i upadki zostawię tobie albo jeszcze młodszym. Masz
pojęcie, ile razy widziałem śmierć woźnicy na torze?
W ciągu swojej krótkiej kariery Skorcjusz sam widział dość śmiertelnych wypadków, by nie
musiał odpowiadać na to pytanie. Niezależnie od reprezentowanych barw stronnictwa, ściągało
się na siebie życzenia śmierci lub kalectwa rozszalałych zwolenników obozu przeciwnego.
Ludzie przychodzili do hipodromu, by w takim samym stopniu zobaczyć krew i usłyszeć krzyki,
jak podziwiać prędkość. Śmiertelne klątwy zapisane na woskowych tabliczkach wrzucano do
grobów, studni i cystern, zakopywano na rozstajach dróg, wrzucano do morza z murów Miasta
przy świetle księżyca. Alchemicy i chiromanci – ci prawdziwi oraz szarlatani – dostawali
pieniądze za rzucanie przekleństw na określonych woźniców i konie. W hipodromach cesarstwa
woźnice ścigali się w takim samym stopniu ze śmiercią – Dziewiątym Woźnicą – co ze sobą
nawzajem. Heladikos, syn Dżada, zginął w swym rydwanie, a oni szli w jego ślady. Przynajmniej
niektórzy z nich.
Dwaj woźnice przez chwilę stali w milczeniu, przyglądając się zamętowi z zacienionego
przejścia. Skorcjusz wiedział, że gdyby ktoś ich zauważył, zostaliby natychmiast oblężeni.
Ale byli bezpieczni. Po chwili Astorgus powiedział bardzo cicho:
– Ten mężczyzna. W tamtej grupce. Błękitnych? On nie jest Błękitnym. Znam go. Ciekawe,
co robi?
Skorcjusz, niezbyt zainteresowany, zerknął we wskazanym kierunku i zobaczył, jak
mężczyzna unosi dłonie do ust i krzyczy patrycjuszowskim, donośnym głosem:
– Daleinus na Złoty Tron! Błękitni za Flawiuszem Daleinem!
– Coś takiego – powiedział Astorgus, Pierwszy Woźnica Błękitnych, prawie do siebie. –
Tutaj też? Ależ z niego sprytny łajdak.
Skorcjusz nie miał pojęcia, o czym mówi starszy mężczyzna. Zrozumie dopiero dużo
później, cofając się pamięcią i dopasowując do siebie fragmenty układanki.
Tego przysadzistego, starannie wygolonego mężczyznę w nienagannie wyprasowanej
błękitnej tunice wytwórca sandałów Focjusz obserwował już od pewnego czasu.
Stojąc w przemieszanej grupie zwolenników różnych stronnictw i obywateli bez wyraźnych
sympatii, Focjusz osuszył czoło wilgotnym rękawem i usiłował nie zwracać uwagi na pot
ściekający mu po żebrach i plecach. Tunikę miał poplamioną i brudną. Podobnie wyglądała
zielona tunika stojącego obok niego Pappia. Łysiejącą głowę dmuchacza szkła przykrywała
czapka, która kiedyś mogła być i szykowna, lecz teraz stanowiła przyklapnięty obiekt ogólnych
docinków. Było nieznośnie gorąco. Bryza zanikła wraz ze wschodem słońca.
Ten rosły, elegancki mężczyzna zastanawiał Focjusza. Stał pewnie w grupie Błękitnych,
wśród których znajdowało się kilku przywódców, tych, którzy przewodzili wspólnym okrzykom
podczas parady oraz po zwycięstwach. Focjusz nie widział go jednak nigdy przedtem ani na
trybunach Błękitnych, ani na bankietach czy uroczystościach.
Szturchnął nagle Pappia.
– Znasz go? – Wskazał ręką mężczyznę. Pappio, z rozdziawionymi ustami, zmrużył oczy od
blasku. Nagle skinął głową.
– Jeden z nas. A przynajmniej był nim w zeszłym roku.
Focjusz poczuł podniecenie. Właśnie miał podejść do grupy Błękitnych, kiedy mężczyzna,
którego obserwował, uniósł ręce do ust i wykrzyczał imię Flawiusza Daleina, proponując tego
wyjątkowo znanego arystokratę na cesarza w imieniu Błękitnych. Kiedy jednak w chwilę potem
z rozmaitych miejsc hipodromu rozległ się taki sam okrzyk, w imieniu Zielonych, znowu
Błękitnych, a nawet pomniejszych stronnictw Czerwonych i Białych, a potem w imieniu jednej
z gildii, i jeszcze kilku innych, wytwórca sandałów Focjusz roześmiał się w głos.
– W imię świętego Dżada! – usłyszał pełen goryczy okrzyk Pappia. – Czy on nas wszystkich
uważa za głupców?
Technika „spontanicznej aklamacji” nie była stronnictwom obca. Muzyk każdego koloru
odpowiadał między innymi za dobór i wyszkolenie ludzi, którzy podejmowali okrzyki
w krytycznych momentach wyścigów. Należenie do stronnictwa dawało przyjemność usłyszenia,
jak cały hipodrom rozbrzmiewa doskonale zgranym, potężnym okrzykiem „Cała chwała
wspaniałym Błękitnym!” czy „Wieczne zwycięstwo wielkiemu Astorgowi!”, biegnącym od
północnych trybun, wokół zakrętu i wzdłuż przeciwnej strony, wtórując rundzie honorowej
zwycięskiego woźnicy, przejeżdżającego przed milczącymi, pobitymi Zielonymi.
– Pewnie tak – odparł kwaśno mężczyzna stojący obok Focjusza. – Co Daleinoi mogą
wiedzieć o kimkolwiek z nas?
– To honorowa rodzina! – wtrącił ktoś inny.
Focjusz zostawił ich dyskusji. Poszedł w kierunku grupki Błękitnych. Kipiał gniewem.
Uderzył oszusta w ramię. Z takiej odległości czuł od mężczyzny jakiś zapach. Perfumy?
W hipodromie?
– Na światło Dżada, kim jesteś? – zapytał. – Nie jesteś z Błękitnych, więc jak śmiesz
przemawiać w naszym imieniu?
Mężczyzna odwrócił się. Był potężny, lecz nie gruby. Miał dziwne, bladozielone oczy, które
teraz patrzyły na Focjusza, jakby ten był jakimś owadem, wypełzłym z flaszki z winem. Mimo
natłoku myśli Focjusz zadał sobie pytanie, jak czyjakolwiek tunika mogła tego ranka pozostać
tak świeża i czysta.
Inni usłyszeli jego słowa. Spojrzeli na Focjusza i mężczyznę, który powiedział z pogardą
wyraźnym, ostrym głosem:
– A ty, jak ośmielam się domyślać, jesteś Archiwistą Błękitnych w Sarancjum? Ha. Zapewne
nawet nie potrafisz czytać.
– Może i nie – wtrącił zuchwale Pappio – ale zeszłej jesieni na naszym bankiecie kończącym
sezon miałeś na sobie tunikę Zielonych. Pamiętam, że tam byłeś. Wzniosłeś nawet toast. Byłeś
pijany!
Mężczyzna wyraźnie uznał Pappia za blisko spokrewnionego z pełzającym stworem, którym
był Focjusz. Zmarszczył nos.
– A jakieś nowe zarządzenie zakazuje teraz zmieniać barwy? Nie wolno mi cieszyć się
i święcić tryumfów potężnego Asporta?
– Kogo? – zapytał Focjusz.
– Astorga – rzekł szybko mężczyzna. – Astorga z Błękitnych.
– Wynoś się stąd – powiedział Daccilio, który za pamięci Focjusza zawsze był jednym
z przywódców stronnictwa Błękitnych i podczas tegorocznych uroczystości otwarcia hipodromu
niósł flagę. – Wynoś się, ale już!
– Najpierw zdejmij tę niebieską tunikę! – odezwał się ktoś ze złością. Rozległy się czyjeś
podniesione głosy. Ludzie zwrócili głowy w ich kierunku. Ze wszystkich stron hipodromu nazbyt
dobrze zgrani oszuści wciąż wykrzykiwali imię Flawiusza Daleina. Czując palący gniew, który
właściwie stanowił rodzaj radości, Focjusz zacisnął spocone dłonie na świeżutkiej, błękitnej
tunice oszusta.
Asportus, rzeczywiście.
Szarpnął mocno i poczuł, że tunika drze się na ramieniu. Spinająca ją zdobna klejnotami
brosza spadła na piasek. Focjusz roześmiał się – po czym wrzasnął, uderzony czymś pod
kolanami. Zachwiał się i padł w pył. Zupełnie jak upadek woźnicy, pomyślał.
Podniósł załzawione oczy, nie mogąc z bólu złapać tchu. Excubitores. Oczywiście. Pojawiło
się trzech. Uzbrojonych, bezosobowych, bezlitosnych. Mogli go zabić równie łatwo, jak uderzyć
po kolanach, i to równie bezkarnie.
To jest Sarancjum. Zwykli ludzie codziennie ginęli dla przykładu. W pierś Focjusza mierzyła
włócznia.
– Następny człowiek, który kogoś uderzy, oberwie grotem, a nie drzewcem – oznajmił
mężczyzna z włócznią. Jego głos spod hełmu brzmiał głucho, ale był całkowicie spokojny.
Cesarscy gwardziści byli najlepiej wyszkolonymi ludźmi w Mieście.
– No to będziecie mieć dużo roboty – stwierdził bez ogródek nie zastraszony Daccilio. –
Zdaje się, że spontaniczna demonstracja zaplanowana przez znakomitych Daleinoi nie przynosi
pożądanych rezultatów.
Trzej excubitores spojrzeli na trybuny, a ten z wymierzoną włócznią zaklął, już nie tak
spokojnie. Wszędzie wybuchały bójki na pięści, zwłaszcza wokół ludzi, którzy wykrzykiwali te
jawnie spreparowane hasła. Focjusz leżał bez ruchu, nie śmiąc nawet rozetrzeć sobie nóg, dopóki
grot włóczni nie zachwiał się i nie oddalił. Zielonooki oszust w podartej niebieskiej tunice już
zniknął. Focjusz nie miał pojęcia, dokąd poszedł.
Obok niego ukląkł Pappio.
– Dobrze się czujesz, przyjacielu?
Focjuszowi udało się skinąć głową. Wytarł sobie z twarzy łzy i pot. Jego tunikę i nogi
pokrywał teraz pył ze świętego toru, na którym ścigali się woźnice. Poczuł nagłą sympatię do
łysiejącego dmuchacza szkła. Pappio był Zielonym, to prawda, ale mimo to okazał się
porządnym człowiekiem. I pomógł odkryć oszustwo.
Asportus z Błękitnych! Asportus? Focjusz o mało się nie udławił. Można się było
spodziewać, że Daleinoi, ci aroganccy patrycjusze, mają tak mało szacunku dla obywateli, że
wyobrażają sobie, iż ta niezręczna pantomima mogła posadzić zadek Flawiusza na Złotym
Tronie!
Stojący obok nich excubitores stanęli nagle w szeregu, najeżeni z wojskową precyzją.
Focjusz zerknął za nich. Jakiś mężczyzna wjechał na koniu do hipodromu, posuwając się powoli
wzdłuż spina ku punktowi środkowemu.
Inni też zauważyli jeźdźca. Ktoś zawołał jego imię i okrzyk podjęło więcej głosów. Tym
razem było to spontaniczne. Kiedy ściągnięciem wodzy zatrzymał konia, otoczyła go straż
excubitores. Ich oficjalny szyk oraz milczenie przyciągnęły wzrok dwudziestu tysięcy ludzi
i zmusiło ich stopniowo do spokoju.
– Obywatele Sarancjum, mam wieści. – Waleriusz, dowódca excubitores, zawołał szorstkim,
żołnierskim tonem.
Oczywiście nie słyszeli go wszyscy, ale jego słowa powtarzane przez innych – co zawsze
miało tu miejsce – obiegły ogromną przestrzeń, dotarły wysoko na trybuny, na drugą stronę spina
z jej obeliskami i posągami, do pustej kathisma, gdzie podczas wyścigów zasiadał cesarz, i pod
luki, skąd rozwój sytuacji obserwowało paru woźniców i kilka osób z obsługi hipodromu
chroniących się przed palącym słońcem.
Focjusz dostrzegł na piasku obok siebie broszę. Szybko wziął ją do ręki. Chyba nikt tego nie
zauważył. Sprzeda ją wkrótce za wystarczającą kwotę pieniędzy, by zmienić swoje życie. Teraz
jednak szybko wstał. Był zakurzony, brudny, lepił się od potu, ale uznał, że powinien stać, kiedy
padnie imię jego cesarza.
Mylił się co do rozwoju wypadków, ale dlaczego miałby rozumieć tańczony tego dnia
taniec?
O wiele później okazało się, co było dziwne i nad wyraz żenujące, że śledztwo, prowadzone
przez przełożonego urzędów za pośrednictwem kwestora cesarskiego wywiadu, nie jest w stanie
wykazać, kto zamordował najznaczniejszego sarantyńskiego arystokratę swoich czasów.
Dość szybko ustalono, że Flawiusz Daleinus – który tak niedawno wrócił do Miasta –
wyszedł rano z domu w dniu śmierci cesarza Apiusza w towarzystwie swoich dwóch starszych
synów, siostrzeńca i niewielkiego orszaku. Członkowie rodziny potwierdzili, że szedł do sali
senatu, by przekazać senatorom wyrazy wsparcia w trudnych chwilach próby i podejmowania
decyzji. Istniała pewna sugestia – nie potwierdzona przez nikogo z kompleksu cesarskiego – że
umówił się tam na spotkanie z kanclerzem, który miał go później odprowadzić do Pałacu
Attenińskiego, by złożył tam ostatnie wyrazy szacunku.
Guy Gavriel Kay Pożeglować do Sarancjum Tłumaczyła Agnieszka Sylwanowicz
Moim synom, Samuelowi Alexandrowi i Matthew Tylerowi, na których patrzę z miłością... codziennie Wszystko z niczego tworzyć I uczyć śpiewu gwiazdy poranne.
PODZIĘKOWANIA Choć jasno to wynika z tytułu książki, ale muszę wspomnieć, że inspirację do jej napisania zawdzięczam Williamowi Butlerowi Yeatsowi, którego poetyckie i prozatorskie rozważania nad tajemnicami Bizancjum zaprowadziły mnie do tego miasta i podsunęły kilka głównych motywów oraz dały poczucie, że w takim otoczeniu wyobraźnię można znakomicie pogodzić z historią. Od dawna jestem przekonany, że aby przedstawić fikcyjną wersję jakiegoś okresu historycznego, najpierw trzeba się jak najwięcej o nim dowiedzieć. Bizancjum zostało doskonale opisane przez własnych, chociaż skłóconych między sobą, historyków. Ich dzieła, a także osobiste kontakty – za pośrednictwem poczty elektronicznej – z wieloma uczonymi oraz ich szczere wsparcie pogłębiły i ukierunkowały moją wiedzę. Mam nadzieję, że nie muszę podkreślać, iż wymienione przeze mnie osoby nie ponoszą najmniejszej odpowiedzialności za błędy czy świadome zmiany poczynione w tym, co zasadniczo stanowi wariację na temat Bizancjum. Z przyjemnością odnotowuję wielką pomoc, jaką otrzymałem dzięki dziełu Alana Camerona o wyścigach rydwanów i stronnictwach hipodromowych; Rossiego, Nordhagena i L’Orange’a o mozaikach; Lionela Cassona o podróżowaniu w starożytnym świecie; Roberta Browninga, szczególnie o Justynianie i Teodorze; Warrena Treadgolda o wojsku; Davida Talbota Rice’a, Stephena Runcimana, Gervase’a Mathew i Ernsta Kitzingera o bizantyńskim pojmowaniu piękna; oraz ogólniejszym historiom Cyrila Manga, H.W. Haussiga, Marka Whittowa, Averil Cameron i G. Ostrogorskycgo. Dziękuję także za pomoc, jaką uzyskałem, uczestnicząc w ożywionych i inspirująco swarliwych internetowych listach dyskusyjnych poświęconych Bizancjum oraz późnej starożytności. Moje metody badawcze zmieniły się całkowicie. Na bardziej osobistej płaszczyźnie moim pierwszym i najsurowszym czytelnikiem pozostaje Rex Kay, mapę sporządził dzięki swym wielkim umiejętnościom Martin Springett, a nad tekstami moich czterech książek czuwa Meg Masters, kanadyjska, bardzo przeze mnie ceniona redaktorka. Linda McKnight i Anthea Morton-Saner w Toronto i Londynie wspierają mnie swoją przyjaźnią oraz niezwykłymi umiejętnościami jako agentki literackie; wymagający niekiedy autor docenia te dwie cechy. Moja matka zaszczepiła mi w dzieciństwie zamiłowanie do książek, a potem wiarę, że sam mogę pisać. Nadal to robi. Moja żona natomiast stwarza przestrzeń, w której mogą się pojawić słowa i opowieści. Stwierdzenie, że jestem wdzięczny, jest poważnym niedomówieniem.
... I nie wiedzieliśmy, czy znajdujemy się w niebie czy na ziemi. Nie ma bowiem na ziemi takiego przepychu czy takiego piękna, i nie wiedzieliśmy, jak je opisać. Wiemy jedynie, że tam wśród ludzi mieszka Bóg, a ich obrzędy są wspanialsze od uroczystości innych ludów. Nie możemy bowiem zapomnieć tego piękna. Kronika podróży Włodzimierza. Wielkiego Księcia Kijowskiego, do Konstantynopola
Prolog Nocne burze zdarzały się latem w Sarancjum na tyle często, że wielokrotnie opowiadana historia o tym, jak to cesarz Apiusz odszedł do boga w środku potężnej burzy, kiedy nad Świętym Miastem rozpalały się błyskawice i przetaczały gromy, mogła być wiarygodna. Nawet Perteniusz z Eubulus, zaledwie dwadzieścia lat później, tak właśnie podawał tę historię, dodając upadek posągu cesarza przed spiżowymi wrotami, które prowadziły do pałacu, oraz rozszczepienie dębu rosnącego tuż za murami strzegącymi miasta od strony lądu. Historycy często przedkładają efekt dramatyczny nad prawdę. To słabość tego zawodu. W rzeczywistości noc, w której Apiusz wydał ostatnie tchnienie w Sali Porfirowej Pałacu Attenińskiego, była w Mieście bezdeszczowa. Wieczorem wyraźnie na północ od Sarancjum, w kierunku uprawnych ziem Trakezji, widziano kilka rozbłysków błyskawic i słyszano grzmoty. Wziąwszy pod uwagę wydarzenia, które wkrótce nastąpiły, ten północny kierunek można by uznać za wystarczający znak. Cesarz nie miał żyjących synów, a jego trzej siostrzeńcy przed niespełna rokiem dość widowiskowo zawiedli w próbie charakterów, czego konsekwencje ponieśli. Kiedy zatem Apiusz usłyszał – albo i nie – ostatnie w swoim długim życiu słowa, które zostały wypowiedziane przez wewnętrzny głos boga, mówiącego tylko do niego: „Zdejmij koronę, czeka na ciebie władca cesarzy”, w Sarancjum nie było mianowanego cesarza. Trzej mężczyźni, którzy w tej jeszcze chłodnej godzinie przedświtu weszli do Sali Porfirowej, doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa niestabilnej sytuacji. Eunuch Gezjusz, kanclerz dworu cesarskiego, nabożnie złożył dłonie o długich, szczupłych palcach, po czym ukląkł sztywno, by ucałować nagie stopy zmarłego cesarza. To samo uczynili kolejno Adrastus, przełożony urzędów, który zawiadywał służbami cywilnymi i administracją, oraz Waleriusz, dowódca excubitores gwardii cesarskiej. – Trzeba zwołać senat – mruknął Gezjusz swoim cichym głosem. – Natychmiast musi rozpocząć posiedzenie. – Natychmiast – zgodził się Adrastus, wstając i pedantycznie poprawiając kołnierz swojej długiej do kostek tuniki. – A patriarcha musi rozpocząć obrzędy żałobne. – W Mieście zostanie zachowany porządek – rzekł Waleriusz żołnierskim tonem. – Ja się tym zajmę. Dwaj pozostali spojrzeli na niego. – Oczywiście – powiedział łagodnie Adrastus i pogładził się po schludnie utrzymanej brodzie. Zachowanie porządku to główny powód, dla którego Waleriusz pojawił się w tej sali jako jedna z pierwszych osób, które dowiedziały się o tej godnej ubolewania sytuacji. Jego uwagi były... nieco zbyt oczywiste.
Armia znajdowała się wówczas głównie na wschodzie i północy; duża jej część stacjonowała w pobliżu Eubulus na obecnej granicy z Bassanią, a inna, złożona głównie z najemników, broniła otwartych przestrzeni Trakezji przed barbarzyńskimi wypadami Karchitów i Vrachów, którzy ostatnio byli wyjątkowo spokojni. Gdyby senat zwlekał, strateg każdego z tych zgrupowań wojskowych mógłby się stać decydującym czynnikiem – albo cesarzem. Senat składał się z nieudolnych, roztrzęsionych, przestraszonych ludzi. Obawiano się, że jeśli nie otrzyma wyraźnych wskazówek, będzie opóźniał swe działanie. Trzej urzędnicy znajdujący się w jednej sali ze zmarłym wiedzieli o tym bardzo dobrze. – Polecę, by zawiadomiono wysoko postawione rodziny – odezwał się spokojnie Gezjusz. – Ich członkowie będą chcieli złożyć wyrazy szacunku. – Naturalnie – odparł Adrastus. – Szczególnie Daleinoi. Jeśli się nie mylę, Flawiusz Daleinus powrócił do Miasta zaledwie dwa dni temu. Eunuch był zbyt doświadczonym człowiekiem, by się zaczerwienić. Waleriusz odwrócił się już ku drzwiom. – Postępuj ze szlachetnie urodzonymi tak, jak uważasz za stosowne – rzucił przez ramię. – W Mieście jest jednak pięćset tysięcy ludzi, którzy na wieść o śmierci cesarza poczują strach przed gniewem świętego Dżada, który może zstąpić na cesarstwo pozbawione przywódcy. Zajmę się nimi. Zawiadomię prefekta miejskiego, by przygotował swoich ludzi. Cieszcie się, że w nocy nie było burzy z piorunami. Wyszedł z sali, energicznie stąpając po mozaikach zdobiących posadzkę i nie garbiąc szerokich ramion, mimo swoich sześćdziesięciu lat. Pozostali dwaj spojrzeli po sobie. Adrastus pierwszy odwrócił wzrok, by spojrzeć na zmarłego, który leżał we wspaniałym łożu, i na, wysadzanego klejnotami ptaka, siedzącego na srebrnej gałęzi obok owego łoża. Wokół panowała cisza. Po wyjściu z Pałacu Attenińskiego Waleriusz zatrzymał się w ogrodach cesarskich tylko po to, by splunąć w krzaki, i wtedy zorientował się, że do inwokacji o wschodzie słońca jest jeszcze trochę czasu. Nad wodą unosił się biały księżyc. Wiatr wiał z zachodu; Waleriusz słyszał szum morza, a wśród woni letnich kwiatów i cedrów wyczuwał zapach soli niesiony bryzą. Oddalił się od wody oświetlonej późnymi gwiazdami, minął plątaninę pałaców i budynków służb cywilnych, trzy kapliczki, budynek i warsztaty Cesarskiej Gildii Jedwabniczej, boiska, warsztaty złotników oraz absurdalnie ozdobne Łaźnie Marizjana i skierował się ku koszarom excubitores, leżącym w pobliżu spiżowych wrót, które prowadziły do Miasta. Na zewnątrz czekał młody Leontes. Waleriusz wydał mu dokładne polecenia, starannie zapamiętane jakiś czas temu, w oczekiwaniu na ten dzień. Jego prefekt wrócił do koszar i chwilę później Waleriusz usłyszał, że excubitores – jego ludzie przez ostatnie dziesięć lat – szykują się do działania. Zaczerpnął głęboko tchu, czując, jak
bardzo bije mu serce, i wiedząc, jak wielkie znaczenie ma ukrycie jakiegokolwiek podniecenia. Przypomniał sobie, iż ma wysłać do Petrusa, który mieszkał poza pałacem cesarskim, wiadomość, że święty cesarz Dżada Apiusz nie żyje, że rozpoczęła się wielka gra. W milczeniu podziękował bogu, że jego własny siostrzeniec jest zdecydowanie lepszym człowiekiem niż trzej siostrzeńcy Apiusza. Zobaczył, jak Leontes i excubitores wychodzą z koszar w cienie przedświtu. Twarz miał po żołniersku obojętną. Miał to być dzień wyścigów na hipodromie, a Astorgus od Błękitnych wygrał ostatnie cztery wyścigi podczas poprzednich zawodów. Producent sandałów Focjusz założył się o pieniądze, na przegranie których nie było go stać, że główny woźnica Błękitnych wygra dzisiaj pierwsze trzy wyścigi, co da szczęśliwą siódemkę z rzędu. Poprzedniej nocy Focjuszowi przyśniła się dwunastka, a wyścigi kwadryg oznaczały, że Astorgus będzie powoził dwunastoma końmi; jeśli dodać jedynkę i dwójkę, tworzącą tę dwunastkę... znów otrzyma się trójkę! Gdyby wczorajszego popołudnia Focjusz nie zobaczył ducha na dachu kolumnady stojącej naprzeciwko jego warsztatu, byłby zupełnie spokojny o swój zakład. Zostawił żonę i syna śpiących w mieszkaniu nad warsztatem i ostrożnie – wiedział, że ulice Miasta są nocą niebezpieczne – zmierzał do hipodromu. Do wschodu słońca było jeszcze daleko; biały, ubywający księżyc wisiał na zachodzie nad morzem, unosząc się nad wieżami i kopułami kompleksu cesarskiego. Focjusz nie mógł sobie pozwolić na opłacanie za każdym razem miejsca siedzącego, nie mówiąc już o miejscu w zacienionej części trybun. W dniu wyścigu mieszkańcom miasta rozdawano tylko dziesięć tysięcy darmowych miejsc. Ci, którzy nie mogli kupować, czekali. Kiedy Focjusz przybył pod majaczącą w mroku bryłę hipodromu, na otwartym placu znajdowały się już trzy czy cztery tysiące widzów. Sam pobyt w tym miejscu przyprawiał go o dreszcz emocji, odpędzający resztki senności. Pośpiesznie zdjął swoją zwykłą, brązową tunikę i przebrał się w wyjętą z worka błękitną. Dzięki ciemności nikogo nie zgorszył. Dołączył do grupki podobnie ubranych osób. W tym jednym uległ żonie po pobiciu przez Zielonych dwa lata temu podczas szczególnie gwałtownego sezonu letniego: dopóki nie znalazł się w stosunkowo bezpiecznym towarzystwie innych Błękitnych, nosił strój nie rzucający się w oczy. Przywitał się z paroma współstronnikami, których znał po imieniu, sam radośnie powitany. Ktoś podał mu kubek taniego wina; Focjusz upił łyk i podał kubek dalej. Obok przeszedł doradca wyścigowy sprzedający listę dzisiejszych wyścigów i swoje przewidywania. Focjusz nie umiał czytać, więc nie dał się skusić, ale widział, jak inni płacą kilka miedziaków za kartę. Na środku Forum Hipodromu zajął miejsce półnagi i śmierdzący święty błazen, który już pouczał tłum o złu płynącym z wyścigów. Miał donośny głos i dostarczał
pewnej rozrywki... jeśli nie stało się pod wiatr. Uliczni handlarze zaczęli sprzedawać figi, kandaryjskie melony i pieczoną jagnięcinę. Focjusz spakował sobie klinek sera i część chleba z poprzedniego dnia. Ale i tak był zbyt podekscytowany, by odczuwać głód. Nieopodal, w pobliżu własnego wejścia, zebrała się podobna grupka Zielonych. Focjusz nie dostrzegał wśród nich Pappia, dmuchacza szkła, ale wiedział, że tam będzie. To z nim się założył. Z nadchodzącym świtem Focjusz jak zwykle zaczął się zastanawiać, czy nie postąpił lekkomyślnie. Ten duch, którego widział w biały dzień... Noc była, jak na lato, łagodna, z lekką bryzą. Później, kiedy zaczną się wyścigi, zrobi się bardzo gorąco. Podczas południowej przerwy łaźnie publiczne oraz gospody będą zatłoczone. Focjusz, wciąż rozmyślając o swoim zakładzie, zastanawiał się, czy nie powinien po drodze zatrzymać się przy cmentarzu z tabliczką rzucającą klątwę na głównego woźnicę Zielonych, Skorcjusza. To właśnie ten chłopak miał największe szanse stanąć dzisiaj – czy też wjechać – między Astorgiem i jego siedmioma kolejnymi zwycięstwami. Ostatnim razem spadł z rydwanu w środku serii i stłukł sobie ramię, więc nie powoził, kiedy Astorgus wygrał tę wspaniałą czwórkę pod koniec dnia. Focjusz czuł się urażony, że ciemnoskóry, ledwie brodaty parweniusz z pustyń Ammuzu – czy skądkolwiek pochodził – może stanowić takie zagrożenie dla jego ukochanego Astorga. Pomyślał ze smutkiem, że jednak powinien był kupić tę tabliczkę z klątwą. Przed dwoma dniami terminator w gildii lnianej zginął od ciosu nożem w tawernie i zaraz został pochowany: wspaniała okazja dla właścicieli tabliczek do prośby o wstawiennictwo u grobu osoby, która zginęła gwałtowną śmiercią. Wszyscy wiedzieli, że dzięki temu zapisane klątwy nabierają większego znaczenia. Focjusz uznał, że jeśli Astorgus dzisiaj przegra, to wyłącznie przez niego. Nie miał pojęcia, jak wtedy zapłaci Pappiowi. Wolał o tym nie myśleć. I o reakcji żony. – Niech żyją Błękitni! – zawołał nagle. Kilkunastu mężczyzn stojących wokół niego podjęło okrzyk. – Niech żyją Błękitni sami ze sobą! – Zza przejścia nadeszła przewidziana odpowiedź. – Gdyby tylko jacyś Zieloni mieli jaja! – odwrzasnął mężczyzna stojący obok Focjusza. Focjusz roześmiał się. Biały księżyc już się schował za pałacami cesarskimi. Wstawał świt, na wschodzie po swojej ciemnej podróży pod światem wjeżdżał rydwanem na niebo Dżad. A potem rydwany śmiertelników ruszą w imię wspaniałego boga i będą się ścigać przez cały letni dzień w świętym mieście Sarancjum. I, jeśli Dżad pozwoli. Błękitni zatryumfują nad śmierdzącymi Zielonymi, którzy, jak wszyscy wiedzieli, nie są lepsi od barbarzyńców, pogańskich Bassanidów czy nawet Kindathów. – Patrzcie – odezwał się ktoś ostro i pokazał ręką. Focjusz odwrócił się. Usłyszał kroki, zanim jeszcze zobaczył żołnierzy – cienie wyłaniające się z cieni – maszerujących przez Spiżowe Wrota u zachodniego krańca placu.
Na Forum Hipodromu weszli z kompleksu cesarskiego excubitores, całe ich setki, uzbrojone i odziane w zbroje pod złocisto-czerwonymi tunikami. O tej porze było to na tyle niezwykłe, że aż przerażające. W minionym roku dwakroć miały miejsce drobne zamieszki, kiedy to co bardziej zacietrzewieni zwolennicy obu kolorów wszczęli bijatykę. Pojawiły się wtedy noże i kije i w rozgromieniu walczących pomogli ludziom miejskiego prefekta excubitores. Uspokajanie przez cesarską gwardię Sarancjum nie należało do łagodnych czynności. W obu przypadkach na kamieniach legło po kilkunastu zabitych. Ktoś inny powiedział: – Święty Dżadzie, proporce! – Dopiero wtedy Focjusz zobaczył, że barwy excubitores zostały opuszczone do połowy drzewc. Poczuł zimny wiatr wiejący mu przez duszę, lecz nie z żadnego ziemskiego kierunku. Cesarz nie żyje. Ich ukochany przez boga ojciec opuścił ich. Sarancjum zostało osierocone, porzucone, otwarte dla wrogów ze wschodu, północy i zachodu, zajadłych i bezbożnych. A skoro nie ma cesarza Dżada, to kto wie, jakie demony czy duchy z półświata mogą teraz zstąpić na bezbronnych śmiertelników, by siać między nimi spustoszenie? Czy to dlatego Focjusz zobaczył ducha? Pomyślał o powrocie zarazy, o wojnie i głodzie. W tej chwili wyobraził sobie swoje martwe dziecko. Przerażenie rzuciło go na kolana, na bruk placu. Uświadomił sobie, że opłakuje cesarza, którego nigdy nie widział inaczej niż tylko jako odległą, hieratyczną postać w cesarskiej loży hipodromu. I wtedy wytwórca sandałów Focjusz, zwykły człowiek żyjący w świecie zwykłych ludzi, zrozumiał, że tego dnia wyścigi się nie odbędą. Ze jego lekkomyślny zakład z dmuchaczem szkła został unieważniony. Mimo przerażenia i żalu odczul naglą ulgę niczym jasny promień słońca. Trzy wyścigi z rzędu? To był głupi zakład, a teraz Focjusz był już spokojny. Na placu klęczało wiele osób. Święty błazen postanowił skorzystać z okazji i podniósł oskarżycielski głos, ale Focjusz nie słyszał go w narastającym hałasie, więc nie wiedział, co takiego błazen teraz potępia. Bezbożność, rozwiązłość, podział wśród duchowieństwa, heretyków o heladyckich przekonaniach. Zwykła litania. Jeden z excubitores podszedł do niego i powiedział mu coś cicho. Święty mąż, jak to święty mąż, zignorował żołnierza. Wtedy jednak Focjusz ujrzał ze zdumieniem, jak asceta otrzymuje cios drzewcem włóczni w golenie. Obdartus wydał okrzyk – bardziej ze zdumienia niż jakichkolwiek innych powodów – i w milczeniu padł na kolana. Wtedy nad jęk tłumu wzniósł się inny glos, stanowczy i mocny, zmuszający do posłuchu. Mówca jako jedyny na całym forum siedział na koniu. – Wysłuchajcie mnie! Nikomu nie stanie się tu żadna krzywda, jeśli zostanie zachowany porządek. Widzicie nasze proporce. Mówią same za siebie. Nasz wspaniały cesarz, najukochańszy, po trzykroć wyniesiony rządca Dżada na ziemi, opuścił nas, by połączyć się
z bogiem w chwale słońca. Nie odbędą się dziś żadne wyścigi, ale bramy hipodromu zostaną wam otwarte, byście mogli się wzajem pocieszać, podczas gdy cesarski senat zbierze się, aby ogłosić naszego nowego cesarza. Głośniejszy pomruk tłumu. Wszyscy wiedzieli przecież, że nie ma spadkobiercy. Focjusz zobaczył, że do hipodromu ze wszystkich kierunków wlewają się ludzie. Taka wiadomość rozniesie się lotem błyskawicy. Zaczerpnął tchu, usiłując nie ulec ogarniającej go po raz kolejny panice. Cesarz nie żyje. W Sarancjum nie ma cesarza. Jeździec ponownie uniósł rękę, by uspokoić tłum. Siedział na koniu prosto jak włócznia, odziany jak jego żołnierze. O jego randze świadczył tylko kary koń i srebrna lamówka na wierzchniej tunice. Żadnej ostentacji. Chłop z Trakezji, syn rolnika przybyły w młodości na południe, który awansował w armii dzięki ciężkiej pracy i ogromnej odwadze podczas walki. Wszyscy znali jego historię. Mężczyzna wśród mężczyzn – tak się powiadało o Waleriuszu z Trakezji, dowódcy excubitores. Mówił teraz: – We wszystkich kaplicach i sanktuariach Miasta będą duchowni, a inni przyjdą tu do was, by poprowadzić obrzędy żałobne w hipodromie pod słońcem Dżada. Tu uczynił znak słonecznego dysku. – Niech Dżad cię strzeże, Waleriuszu! – ktoś zawołał. Mężczyzna siedzący na koniu zdawał się tego nie słyszeć. Szorstki i krzepki Trakezyjczyk nigdy nie schlebiał tłumowi, tak jak inni z cesarskiego kompleksu. Jego excubitores wypełniali swe obowiązki sprawnie i bez stronniczości, nawet jeśli ranili, a czasem zabijali ludzi. Zieloni i Błękitni, a czasami nawet wysoko urodzeni, byli traktowani jednakowo, jako że wielu z co bardziej rozhukanych przedstawicieli stronnictw hipodromowych było synami arystokratów. Nikt nawet nie wiedział, które stronnictwo popiera Waleriusz ani jaką religię wyznaje spośród rozlicznych podziałów dżadyckiej wiary, choć oczywiście snuto domysły. Wiedziano, że jego siostrzeniec jest orędownikiem Błękitnych, ale rodziny często były podzielone pod względem popierania stronnictw. Focjusz pomyślał, że po rannych modlitwach w ulubionej kapliczce nieopodal Forum Mezaros wróci do żony i syna. Niebo od wschodu zrobiło się szare. Focjusz spojrzał w kierunku hipodromu i zobaczył, że zgodnie z obietnicą excubitores otwierają bramy. Zawahał się, ale wtedy ujrzał dmuchacza szkła, Pappia, stojącego daleko od pozostałych Zielonych, samego w pustej przestrzeni. Płakał i łzy ściekały mu na bujną brodę. Focjusz, poruszony zupełnie nieoczekiwanym uczuciem, podszedł do niego. Pappio spostrzegł go i wytarł oczy. Bez słowa wkroczyli ramię w ramię na teren hipodromu; słońce boga wstało z lasów i pól położonych na wschód od potrójnych murów strzegących Sarancjum od strony lądu i zaczął się
dzień. Plautus Bonosus nigdy nie chciał być senatorem. Jego wybór na ten urząd w wieku czterdziestu lat przede wszystkim go zirytował. Przeszkadzało mu między innymi straszliwie przestarzałe prawo, stanowiące, że senatorom nie wolno brać za pożyczanie pieniędzy więcej niż sześć procent całej sumy. Członkowie „Nazwisk” – rodzin arystokratycznych wpisanych do cesarskich rejestrów – mogli brać osiem, a wszyscy inni, nawet poganie i Kindathowie, dziesięć procent. Liczby te podwajały się oczywiście przy morskich wyprawach, ale tylko człowiek opętany demonem szaleństwa ulokowałby fundusze w morskiej wyprawie kupieckiej za dwanaście procent. Bonosus nie był szaleńcem, a ostatnio – raczej bezsilnym człowiekiem interesu. Senator cesarstwa sarantyńskiego. Taki zaszczyt! Złościło go nawet puszenie się jego żony, która tak niewiele rozumiała z całej tej sytuacji. Senat robił to, co kazał mu robić cesarz albo jego osobiści doradcy; nie mniej i z całą pewnością nie więcej. Ze stanowiskiem tym nie wiązała się żadna władza ani uzasadniony prestiż. Może było tak kiedyś, jeszcze na zachodzie, w pierwszych dniach po założeniu Rhodias, kiedy to potężne miasto zaczęło się rozwijać na swoim wzgórzu, a dumni, spokojni ludzie – choć zapewne byli poganami – rozprawiali nad najlepszym sposobem ukształtowania królestwa. Zanim jednak Rhodias w Bachiarze stało się sercem światowego imperium – około czterystu lat temu – tamtejszy senat już był posłusznym narzędziem cesarzy mieszkających w tarasowym pałacu nad rzeką. Te legendarne ogrody pałacowe porastały teraz chwasty i zaśmiecał gruz, a Wielki Pałac został splądrowany i osmalony ogniem przed stu laty. Smutne, skurczone Rhodias było siedzibą słabego wysokiego patriarchy Dżada i zwalczało barbarzyńców z północy i wschodu – Antów, którzy – według wiarygodnych doniesień – wciąż nacierali włosy niedźwiedzim sadłem. A senat tu, w Sarancjum – w Nowym Rhodias – był równie bezwolny i usłużny jak niegdyś w cesarstwie zachodnim. Zupełnie możliwe, pomyślał Bonosus ponuro, rozglądając się po sali senatu o skomplikowanych mozaikach na podłodze, ścianach i niewielkiej, delikatnej kopule, że te same dzikusy, które splądrowały Rhodias – albo ktoś jeszcze gorszy – wkrótce mogą zrobić to samo tutaj, gdzie teraz mieszkają cesarze, jako że zachód został utracony i oddzielony. Walka o sukcesję ukazuje słabości każdego imperium, i to bardzo. Apiusz panował trzydzieści sześć lat. Trudno w to uwierzyć. Wiekowy, zmęczony, a ostatnio pod urokiem i wpływem swoich chiromantów, nie chciał wyznaczyć następcy po tym, jak jego siostrzeńcy nie przeszli próby, na którą ich wystawił. Nic byli teraz nawet brani pod uwagę – ślepcy ani osoby o widocznym kalectwie nie mogą zasiadać na Złotym Tronie. Rozcięte nozdrza i wydłubane oczy sprawiły, że senatorowie nie myśleli nawet o wygnanych siostrzeńcach Apiusza.
Bonosus potrząsnął głową, rozdrażniony tokiem własnych myśli. Sugerował on, że pięćdziesięciu mężczyzn obecnych w tej sali ma podjąć jakąś decyzję. W rzeczywistości mieli po prostu zatwierdzić to, co wynikało z intryg rozgrywających się teraz w cesarskim kompleksie. Niedługo przybędzie kanclerz Gezjusz albo Adrastus, albo Hilarin, przełożony cesarskiej sypialni, i poinformuje ich, jaką mądrą decyzję mają podjąć. To była tylko gra, teatr. A zaledwie przed dwoma dniami do Sarancjum powrócił ze swoich rodzinnych dóbr, leżących po drugiej stronie cieśniny, Flawiusz Daleinus. Nadzwyczajny zbieg okoliczności. Bonosus nie miał żadnemu z Daleinoi nic do zarzucenia, a przynajmniej nic mu nie było o tym wiadomo. To dobrze. Niezbyt go obchodzili, a nawet jeśli jakiś kupiec o nieco lepszym pochodzeniu rozmyślał o jednej z najbogatszych i najznakomitszych rodzin w cesarstwie, nie miało to raczej znaczenia. Oradiusz, przewodniczący senatu, dawał znak do rozpoczęcia posiedzenia. W zamęcie panującym w sali nie odnosiło to zbyt wielkiego skutku. Bonosus podszedł do swojej ławy i usiadł, kłaniając się oficjalnie przed siedziskiem przewodniczącego. Zauważyli to inni i poszli za jego przykładem. W końcu zapanował porządek. W tej chwili Bonosus zdał sobie sprawę z obecności tłumu za drzwiami. Ich skrzydła drgały od głuchych, budzących przerażenie uderzeń. Wtórowało im dzikie wywrzaskiwanie imion – obywatele Sarancjum wyraźnie mieli swoich kandydatów do zaproponowania dostojnym senatorom cesarstwa. Sądząc po odgłosach, za drzwiami mogła toczyć się bójka. Cóż za niespodzianka, pomyślał sardonicznie Bonosus. Patrzył, zafascynowany, jak pozłacane, zdobne drzwi sali senatu – w końcu dzieją się tu ważne sprawy – zaczynają się wybrzuszać pod spadającymi na nie ciosami. Wspaniały symbol, pomyślał Bonosus: drzwi wyglądają okazale, lecz ustępują pod najmniejszym naciskiem. Ktoś w odległej ławie wydał pozbawione godności kwiknięcie. Plautus Bonosus, będący w krotochwilnym nastroju, zaczął się śmiać. Drzwi otwarły się z trzaskiem. Czterej strażnicy polecieli w tył. Do sali wpadł z hałasem tłum obywateli, wśród których znajdowali się też i niewolnicy. Pierwszy szereg natychmiast jednak się zatrzymał, onieśmielony. Mozaiki, złoto i klejnoty do czegoś się przydają, pomyślał Bonosus, ciągle ironicznie rozbawiony. Z kopuły spoglądał w dół wizerunek Heladika, pędzącego na rydwanie z pochodnią w ręce ku swemu ojcu, Słońcu; wizerunek ten budził obecnie w cesarstwie spore kontrowersje. Wyglądało na to, że nikt z obecnych w sali senatu nie potrafi odpowiednio zareagować na wtargnięcie tłumu, który teraz falował niespokojnie: ludzie z zewnątrz parli do przodu, a ci w sali starali się stać w miejscu, nie bardzo wiedząc, co mają zrobić, kiedy już się w niej znaleźli. Były tu oba stronnictwa – Błękitni i Zieloni. Bonosus spojrzał na przewodniczącego. Oradiusz tkwił bez ruchu na swoim miejscu, jak przykuty. Tłumiąc rozbawienie, Bonosus wzruszył w myślach
ramionami i wstał. – Witaj, ludu Sarancjum! – powiedział z powagą, wyciągając obie ręce. – Jestem pewien, że wasza pomoc w naszych rozważaniach w tym jakże trudnym czasie będzie nieoceniona. Czy zanim wycofacie się i pozwolicie nam szukać świętego natchnienia u Dżada, byśmy mogli wypełnić nasze niezwykle ważne zadanie, zechcecie nam uczynić zaszczyt i wyjawicie imiona osób, które uznaliście za godne zasiadania na Złotym Tronie? Wszystko to trwało bardzo krótko. Bonosus polecił pisarzowi senackiemu posłusznie powtarzać i zapisywać każde z wykrzykiwanych imion. Nie było wielu niespodzianek. Znani stratedzy, równie popularni arystokraci. Cesarscy urzędnicy. Jeden wyścigowy woźnica. Bonosus z powagą jego imię też kazał zapisać: Astorgus od Błękitnych. Śmiać się z tego będzie mógł później. Oradiusz, który spostrzegł, że bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło, zmusił się do wygłoszenia swoim głębokim głosem kwiecistej przemowy dziękczynnej. Wydawało się, że została przyjęta dość dobrze, mimo że Bonosus raczej wątpił, by motłoch zgromadzony w sali zrozumiał choć połowę z archaicznej retoryki Oradiusza. Przewodniczący poprosił strażników, by pomogli lojalnym obywatelom cesarstwa wyjść z sali. Wyszli – Błękitni. Zieloni, sklepikarze, terminatorzy, członkowie gildii, żebracy, wielorasowa reprezentacja bardzo dużego miasta. Sarantyńczycy nie byli nastawieni szczególnie buntowniczo, pomyślał kwaśno Bonosus, jeśli codziennie dostawali swój darmowy chleb, mogli sprzeczać się o religię i mieli swoich ukochanych aktorów, woźniców i tancerki. Właśnie, woźniców. Najświętszy cesarz Dżada, woźnica Astorgus! Wspaniały obraz! Mógłby wymusić na ludziach posłuszeństwo batem, pomyślał Bonosus, pozwalając sobie na kolejną chwilę rozbawienia. Wyczerpawszy swój zapas aktywności, Plautus Bonosus wsparł się na ręce i czekał, by z cesarskiego kompleksu przybyli posłańcy i powiedzieli senatorom, co mają myśleć. Sprawa okazała się jednak nieco bardziej skomplikowana. Morderstwo, nawet w Sarancjum, mogło czasem stanowić niespodziankę. W lepszych dzielnicach miasta w poprzednim pokoleniu nastała moda na dodawanie na drugich i trzecich piętrach domów zamkniętych balkonów. Te wystające nad wąskimi uliczkami pokoje słoneczne, jak na ironię, choć było to do przewidzenia, prawie całkowicie zasłaniały światło słońca, a wszystko w imię statusu i umożliwienia kobietom z co lepszych rodzin podglądania życia ulicznego przez zasłony z paciorków, a czasami ekstrawaganckie okna, bez upokarzającej świadomości, że same są obserwowane. Za czasów cesarza Apiusza prefekt miejski ustalił, jak daleko te konstrukcje mogły wystawać ze ścian domów, i wprowadził swoje zarządzenie w czyn, burząc te solaria, które nie spełniały
warunków. Rzecz jasna, nie zdarzało się to na ulicach, gdzie swoje miejskie domy miały osoby wyjątkowo zamożne i wpływowe. Umiejętnościom skarżenia się jednego patrycjusza dorównywały talenty innego do przekupstwa lub gróźb. Nie można było oczywiście całkowicie powstrzymać prywatnych działań i w ciągu ostatnich lat nawet w najlepszych dzielnicach miały miejsce pożałowania godne zajścia. W przesadnie dużym solarium przy jednej z takich ulic między pięknymi ceglanymi fasadami, hojnie wyposażonymi w latarnie, zapewniające drogie oświetlenie w nocy, siedzi teraz mężczyzna, obserwując to ulicę, to rozkosznie powolne, wdzięczne ruchy kobiety, która splata i układa włosy w sypialni tuż za owym mężczyzną. Sądzi on, że jej brak skrępowania stanowi jakby złożony mu hołd. Siedząc bez przyodziewku na krawędzi łóżka, kobieta ukazuje swe ciało w serii krzywizn i wklęsłości: uniesiona ręka, gładkie zagłębienie łokcia, wypukłości piersi i biodra koloru miodu oraz pokryte lekkim puszkiem miejsce między udami, gdzie mężczyzna był mile widziany minionej nocy. Nocy, podczas której przybył posłaniec z wieścią o śmierci cesarza. W rzeczywistości mężczyzna myli się co do jednego: nieskrępowana nagość kobiety ma więcej wspólnego z jej swobodą niż z jakimkolwiek uczuciem do niego. Przecież nawykła do tego, że mężczyźni oglądają jej ciało. On to wie, ale czasami woli o tym zapominać. Obserwuje ją z lekkim uśmiechem. Ma gładko ogoloną, okrągłą twarz o miękkim podbródku i szarych oczach o uważnym spojrzeniu. Nie jest przystojny ani nie przyciąga uwagi, lecz emanuje z niego łagodność, ugodowość, otwartość. Jest to, oczywiście, przydatne. Zauważa, iż w ciągu lata jej ciemnobrązowe włosy nabrały rudawego odcienia. Zastanawia się, kiedy miała okazję przebywać na dworze wystarczająco długo, by tak się stało, a po chwili zdaje sobie sprawę, że ten kolor może być sztuczny. Nie pyta. Nie zamierza wnikać w szczegóły tego, co robi, kiedy nie są razem w tym mieszkaniu, które kupił dla niej przy starannie wybranej ulicy. To przypomina mu, dlaczego sam się teraz w nim znajduje. Odwraca wzrok od kobiety siedzącej na łożu – ma na imię Aliana – i przenosi go z powrotem na ulicę, za zasłonę z paciorków. Kręci się już trochę ludzi, bo słońce dawno wstało i wiadomość na pewno obiegła Sarancjum. Drzwi, które obserwuje, są wciąż zamknięte. Na zewnątrz stoi dwóch strażników, ale oni są tam zawsze. Zna ich imiona, podobnie jak pozostałych, oraz ich życiorysy. Takie szczegóły mogą czasem mieć znaczenie. Właściwie raczej je mają. Jest ostrożny w takich sprawach i mniej łagodny, niż mogłoby się to wydawać mniej bystrym obserwatorom. Tuż przed wschodem słońca przez drzwi wszedł pośpiesznie mężczyzna, najwyraźniej z jakąś wiadomością. Obserwujący zauważył w świetle pochodni jego liberię. Uśmiechnął się wtedy. Kanclerz Gezjusz postanowił wykonać ruch. A więc gra się zaczęła. Mężczyzna
w solarium spodziewa się, że ją wygra, ale jest już na tyle doświadczony w sprawach władzy, by wiedzieć, że wcale nie musi tak się stać. Nazywa się Petrus. – Jesteś mną zmęczony – odzywa się kobieta, przerywając ciszę. Głos ma cichy, rozbawiony. Wystudiowane ruchy jej rąk układających fryzurę nie ustają. – Niestety, nadszedł ten dzień. – Taki dzień nie nadejdzie nigdy – odpowiada spokojnie mężczyzna, także rozbawiony. To gra, którą prowadzą w całkowicie nieprawdopodobnej pewności swego związku. Nie odrywa jednak wzroku od drzwi. – Znów się znajdę na ulicy, na łasce stronnictw. Zabawka dla rozhukanych stronników o manierach barbarzyńców. Odrzucona aktorka, zhańbiona i opuszczona, która najlepsze lata ma już za sobą. Kiedy zmarł cesarz Apiusz, miała dwadzieścia lat. Mężczyzna widział lato trzydzieści jeden razy; nie był młody, ale powiadano o nim – przed i po owym roku – że jest jednym z tych, którzy nigdy nie byli młodzi. – Dałbym ci dwa dni – mruknął – zanim twoje płoche serce zdobędzie biżuterią i prywatną łaźnią jakiś rozwścieczony potomek którejś z arystokratycznych rodzin czy wschodzący kupiec handlujący jedwabiem albo isfahańskimi przyprawami. – Prywatna łaźnia – zgadza się kobieta – stanowiłaby znaczną pokusę. Rzuca na nią okiem, uśmiecha się. Wiedziała, że tak zrobi, i wcale nie przypadkiem udało jej się ustawić bokiem, z obiema rękoma uniesionymi do włosów, z głową zwróconą ku niemu i szeroko rozwartymi ciemnymi oczyma. Była na scenie, od kiedy skończyła siedem lat. Przez chwilę tkwi nieruchomo, a potem wybucha śmiechem. Mężczyzna o miękkich rysach, ubrany jedynie w popielatą tunikę, całkowicie bez bielizny po miłosnych uniesieniach, potrząsa głową. Jego własne płowe włosy są nieco przerzedzone, lecz jeszcze nie siwe. – Nasz ukochany cesarz nie żyje, w zasięgu wzroku żadnego spadkobiercy, Sarancjum jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a ty dręczysz zrozpaczonego i zaniepokojonego człowieka. – Mogę podejść i podręczyć go jeszcze trochę? – pyta. Widzi, że mężczyzna się waha. To ją zaskakuje i w gruncie rzeczy nawet podnieca: to miara tego, jak bardzo jej potrzebuje, że nawet tego poranka... W tej chwili jednak z ulicy dobiega kilka dźwięków. Szczęk zamka, otwarcie i zamknięcie ciężkich drzwi, pośpieszne, zbyt donośne głosy, a potem jeszcze jeden, stanowczy i rozkazujący. Mężczyzna siedzący przy zasłonie z paciorków szybko się odwraca i spogląda w dół, na ulicę. Kobieta milknie, ważąc w tej chwili wiele istotnych w jej życiu spraw. Lecz w gruncie rzeczy ta prawdziwa decyzja została podjęta już jakiś czas temu. Wierzy mu i – co zdumiewające – sobie. Owija się, jakby dla obrony, lnianymi prześcieradłami, po czym, patrząc na profil mężczyzny, z którego twarzy całkowicie zniknęła zwykła łagodność, pyta:
– Co włożył? Mężczyzna później stwierdzi, że nie powinien być aż tak zaskoczony owym pytaniem ani tym, co kobieta – z pełnym rozmysłem – przez nie ujawniła. Jej atrakcyjność dla niego od początku polegała co najmniej w takim samym stopniu na dowcipie i przenikliwości, jak na jej urodzie oraz talentach, które przyciągały sarantyńczyków do teatru w każdy wieczór jej występów, podczas których rozochoceni mężczyźni krzyczeli, śmiali się i klaskali. Jest jednak zdumiony, a taki stan u niego to rzadkość. Nie jest człowiekiem dającym się łatwo wprawić w zakłopotanie. Przypadkiem jest to jedna ze spraw, z której jej się nie zwierzył. A jak się okazuje, strój, jaki wybrał sobie srebrnowłosy mężczyzna, wychodzący tego brzemiennego w skutki ranka na ulicę jeszcze pogrążoną w cieniu, na świat, jest bardzo ważny. Petrus spogląda na kobietę. Odwraca się od widoku za oknem do niej, co oboje będą później pamiętać. Widzi, że się okryła, że trochę się boi, chociaż z pewnością by temu zaprzeczyła. Umyka mu bardzo niewiele. Jest poruszony zarówno implikacjami jej pytania, jak i jej strachem. – Wiedziałaś? – zapytał cicho. – Miałeś nadzwyczajne wymagania co do tego mieszkania – mruczy – z solarium nad tą właśnie ulicą. Nietrudno było zauważyć, które drzwi można było stąd obserwować. A teatr czy sala bankietowa Błękitnych są źródłami informacji o cesarskich manipulacjach tak samo dobrymi jak pałace czy koszary. Co on włożył, Petrusie? Kiedy chce skupić na sobie uwagę, ma zwyczaj ściszania głosu, a nie podnoszenia go – wyszkolenie sceniczne. To bardzo skuteczne, jak wiele innych jej umiejętności. Petrus znów patrzy przez zasłonę na ulicę, na grupkę mężczyzn stojących przed tymi jednymi drzwiami, które mają znaczenie. – Białą szatę – odpowiada i po chwili dodaje szeptem: – Oblamowaną od ramion do kolan na fioletowo. – Ach tak – odpowiada kobieta, po czym wstaje i podchodzi do mężczyzny, wlokąc za sobą koniec okrywającego ją prześcieradła. Nie jest wysoka, lecz porusza się tak, jakby była. – Włożył purpurę. Tego ranka. A zatem? – A zatem – powtarza za nią, lecz nie jako pytanie. Sięgając przez paciorki zasłony jedną ręką, robi krótki, nienaganny znak słonecznego dysku, na który od dawna czekają ludzie w mieszkaniu na parterze po drugiej stronie ulicy. Odczekuje tylko, by zobaczyć taki sam znak przekazany z niewielkiego, okutego żelazem wejścia dla straży, po czym wstaje i podchodzi do drobnej, wspaniałej kobiety, stojącej między pokojem i solarium. – Co się stanie, Petrusie? – pyta kobieta. – Co się teraz stanie? Nie jest rosłym mężczyzną, co czasami tylko wzmacnia atmosferę spokojnego opanowania, którą potrafi wytworzyć wokół siebie. – Była mowa o dręczeniu – mruczy. – Prawda? Mamy teraz trochę wolnego czasu.
Kobieta waha się, a potem uśmiecha i prześcieradło, stanowiące przez chwilę jej odzienie, spływa na podłogę. Wkrótce poniżej na ulicy rozlega się wrzawa. Krzyki, rozpaczliwe wołanie, tupot nóg. Tym razem kochankowie nie wychodzą z łóżka. W pewnej chwili mężczyzna szepcze kobiecie do ucha, przypominając jej o obietnicy złożonej nieco ponad rok wcześniej. Oczywiście pamiętała o niej, ale nigdy nie pozwoliła sobie w nią całkowicie uwierzyć. Dzisiaj – tego ranka – obejmując jego usta swoimi wargami, a jego ciało przyjmując w siebie, myśląc o śmierci cesarza tej nocy i o drugiej śmierci w tej chwili, a także o najwyższym nieprawdopodobieństwie miłości, wierzy. Teraz naprawdę mu wierzy. Nic jej bardziej nie przerażało, a jest to kobieta, która mimo swej młodości prowadziła życie pełne wielkiego, uzasadnionego strachu. Nieco później, gdy wraca im zdolność mówienia i przemija wspólny dreszcz, kobieta odzywa się. Z jej ust padają słowa: – Pamiętaj, Petrusie. Prywatna łaźnia, zimna i gorąca woda i para albo znajdę sobie jakiegoś handlarza przypraw, który wie, jak traktować wysoko urodzoną damę. Przez całe życie chciał tylko brać udział w wyścigach rydwanów. Wydawało mu się, że od pierwszego przebłysku świadomości swojego istnienia na świecie jego pragnieniem było przebywanie wśród koni, obserwowanie, jak galopują, chodzą stępem i kłusem; przemawianie do nich, rozmowa o nich, o rydwanach i woźnicach przez cały boży dzień aż do zapadnięcia nocy. Chciał się nimi opiekować, karmić, przyjmować na świat, przyuczać do uprzęży, lejców, bata, rydwanu, wrzawy tłumu. A potem – z łaski Dżada i na cześć Heladika, dzielnego boskiego syna, który zginął w swoim rydwanie, gdy niósł ludziom ogień – stanąć w swojej własnej kwadrydze za czterema końmi, wychylając się mocno do przodu nad ich ogonami, z lejcami owiniętymi wokół ciała, by nie wyśliznęły mu się ze spoconych palców, z nożem wetkniętym za pas, by się błyskawicznie odciąć, gdyby wypadł, i przynaglać je do niewyobrażalnych dla innych ludzi prędkości i szaleńczego wdzięku na zakrętach. Lecz hipodromy i rydwany należały do szerszego świata, a nic w cesarstwie sarantyńskim – nawet cześć oddawana bogu – nie było czyste i proste. Tu, w Mieście, było ostatnio wręcz niebezpiecznie mówić o Heladiku ze zbytnią swobodą. Przed paroma laty wysoki patriarcjia w tym, co zostało ze zrujnowanego Rhodias, oraz wschodni patriarcha tu, w Sarancjum, wydali rzadkie wspólne oświadczenie, że święty Dżad, bóg w słońcu i poza słońcem, nie miał żadnych dzieci, śmiertelnych czy też nie i że wszyscy ludzie są duchowo synami boga. Ze istota Dżada jest ponad wszelkie rozmnażanie. Że oddawanie czci lub nawet rozważanie koncepcji poczętego syna jest pogaństwem, atakiem na czystą boskość boga. Opozycyjni duchowni w dalekiej Soriyyi i gdzie indziej pytali jednak, w jaki inny sposób
oślepiająco jasny Złocisty Władca Światów jest osiągalny dla pokornej ludzkości? Jeśli Dżad kocha swe śmiertelne dzieło, synów swego ducha, to czy nie jest słuszne założenie, iż wcieliłby część samego siebie w śmiertelną postać, by przypieczętować przymierze tej miłości? A tą pieczęcią był Heladikos, Woźnica, jego dziecko. Byli też Antowie, którzy zwyciężyli w Bachiarze i przyjęli wiarę w Dżada, a razem z nim w Heladika, lecz jako półboga, a nie zaledwie śmiertelnego dziecka. Barbarzyńskie pogaństwo, grzmieli teraz ortodoksyjni duchowni, oprócz tych, którzy mieszkali w Bachiarze pod rządami Antów. A ponieważ w Rhodias mieszkał dzięki lasce tych ostatnich sam wysoki patriarcha, gromy rzucane na heladyckie herezje na zachodzie były przytłumione. W Sarancjum jednak sprawy wiary omawiano bez końca i wszędzie: w portowych tawernach, domach publicznych, jadłodajniach, w hipodromie, w teatrach. Nie można było kupić broszy do spinania płaszcza, nie wysłuchując poglądów sprzedawcy na Heladika czy właściwą liturgię inwokacji o wschodzie słońca. W cesarstwie – a szczególnie w samym Mieście – żyło zbyt wiele osób, które za długo myślały i czciły boga po swojemu, by patriarchowie i duchowni mogli je agresywnie prześladować, lecz oznaki pogłębiającego się podziału były wszędzie i zawsze gdzieś tliły się niepokoje. W Soriyyi, leżącej na południu między pustynią i morzem, gdzie dżadyci mieszkali niebezpiecznie blisko granicy bassanidzkiej, wśród Kindathów i ponuro milczących, nomadzkich plemion z Ammuzu oraz leżących za nim pustyń, których niewytłumaczalna wiara różniła się w zależności od plemienia, świątynie Heladika trafiały się tak często, jak sanktuaria i kaplice wystawione bogu. W krainach graniczących z wrogiem odwaga syna i jego gotowość do poświęcenia były zaletami wysławianymi zarówno przez duchowieństwo, jak i przez świeckich przywódców. Miasto, strzeżone przez potężne potrójne mury i morze, mogło sobie pozwolić na odmienne poglądy, mówiono w pustynnych krainach. A Rhodias na dalekim zachodzie zostało spustoszone dawno temu, więc jakimż przewodnictwem mógł teraz służyć jego wysoki patriarcha? Skorcjusz z Soriyyi, najmłodszy woźnica, jaki kiedykolwiek powoził w barwach Zielonych z Sarancjum, który chciał tylko jeździć rydwanem i myśleć wyłącznie o szybkości i ogierach, będąc skrytym młodzieńcem – właściwie na wpół synem pustyni – modlił się w cichości swej duszy do Heladika i jego złotego rydwanu. Już w dzieciństwie uznał, że żaden woźnica nie może nie oddawać czci Woźnicy. Co więcej, żywił wewnętrzne przekonanie – chociaż nie pobierał w tych sprawach żadnych nauk – że jego przeciwnicy na wyścigach, którzy zgadzali się z oświadczeniem patriarchów i zaprzeczali istnienia boskiego syna, sami się odcinali od wszelkiej pomocy, kiedy wypadali spod łukowatych sklepień na niebezpieczne, probiercze piaski hipodromu przed osiemdziesiąt tysięcy wrzeszczących obywateli.
To ich problem. W wieku dziewiętnastu lat powoził Pierwszym Rydwanem Zielonych na największym stadionie świata i miał rzeczywistą szansę zostać pierwszym woźnicą od czasów Esperanina Ormaeza, który wygrał w Mieście swój setny wyścig przed dwudziestymi urodzinami, przypadającymi w końcu lata. Ale cesarz umarł. Tego dnia wyścigi się nie odbędą, a bóg jeden wie, ile dni będą trwały obrzędy żałobne. Tego ranka w hipodromie znalazło się co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy wylegli na tor, ale nie przyglądali się rydwanom jadącym w procesji, lecz rozmawiali między sobą cicho, z niepokojem, albo słuchali żółto odzianych duchownych intonujących liturgiczne śpiewy. W zeszłym tygodniu Skorcjusz stracił pół dnia wyścigów z powodu urazu ramienia, a teraz czyżby przepadł ten dzień i następny tydzień? Może przepadnie jeszcze kolejny? Skorcjusz wiedział, że w takiej chwili nie powinien tak się przejmować własnymi problemami. Skarciliby go za to i heladycy, i ortodoksi – w pewnych sprawach duchowieństwo było jednomyślne. Widział mężczyzn szlochających na trybunach i na torze; inni gestykulowali zbyt szeroko, mówili zbyt głośno, ze strachem w oczach. Skorcjusz widział taki strach na twarzach innych woźniców podczas wyścigów. Sam go nigdy nie czuł, oprócz tego dnia, gdy zza pustyni nadeszły grabieżcze bassanidzkie armie, a on, stojąc na wałach obronnych miasta, podniósł wzrok i zobaczył oczy ojca. Poddali się wtedy, stracili swoje miasto i domy, a w cztery lata później odzyskali je na mocy traktatu zawartego po zwycięstwach na północnej granicy. Podbite tereny cały czas przechodziły z rąk do rąk. Skorcjusz rozumiał, że teraz cesarstwo może znajdować się w niebezpieczeństwie. Podobnie jak konie, potrzebowało silnej ręki. Kłopot w tym, że dorastając tam, gdzie dorastał, widział wschodnie armie Shirvana, króla królów, zbyt wiele razy, by choć w przybliżeniu czuć taki niepokój jak ludzie, na których teraz patrzył. Życie jest zbyt bogate, zbyt świeże, zbyt nieprawdopodobnie ekscytujące, by go przygnębić, nawet tego dnia. Ma dziewiętnaście lat i jest woźnicą. W Sarancjum. Sens jego życia stanowiły konie, tak jak kiedyś marzył. Sprawy szerszego świata... Skorcjusz mógł je zostawić innym. Ktoś zostanie mianowany cesarzem. Już niedługo ktoś zasiądzie w kathisma – cesarskiej loży – w połowie zachodniej ściany hipodromu i – daj boże! – upuści białą chustkę na znak rozpoczęcia parady, po czym wyjadą uroczyście rydwany i zaczną się wyścigi. Dla woźnicy jest nieistotne, pomyślał Skorcjusz z Soriyyi, kim jest człowiek z chustką. Był zaiste młody; przebywał w Mieście niespełna pół roku, zwerbowany przez stronnika Zielonych z małego hipodromu w Samicy, gdzie powoził wybrakowanymi końmi dla mało liczących się Czerwonych – i gdzie wygrywał wyścigi. Musiał jeszcze bardzo wydorośleć i wiele
się nauczyć. Tak się stanie, i to dość szybko. Ludzie czasami się zmieniają. Skorcjusz oparł się o ścianę w sklepionym, zacienionym przejściu, obserwując tłum z tego dogodnego miejsca, skąd można było cofnąć się do wewnętrznych warsztatów, stanowisk dla zwierząt i maleńkich mieszkań personelu hipodromu pod trybunami. Zamknięte drzwi w połowie tunelu prowadziły do przepastnych cystern, gdzie przechowywano znaczną część miejskich zapasów wody. W dni wolne od wyścigów młodsi woźnice i stajenni czasami urządzali sobie na małych łódkach regaty między tysiącami tamtejszych kolumn, w rozbrzmiewających echem, wilgotnych, pogrążonych w półmroku przestrzeniach. Skorcjusz zastanawiał się, czy nie powinien wyjść na zewnątrz i przejść przez forum do stajni Zielonych, by rzucić okiem na swój najlepszy zaprzęg, zostawiając duchownych ich śpiewom, a rozkrzyczaną miejską społeczność przerzucaniu się imionami kandydatów na cesarza, mimo trwających świętych obrzędów. Rozpoznał, co prawda niezbyt wyraźnie, kilka z wykrzykiwanych imion. Jak dotąd nie znał jeszcze całej armii sarantyńskich oficerów i arystokratów, a co dopiero mówić o oszałamiającej liczbie urzędników z pałacu. Któż mógłby tego dokonać i wciąż skupiać się na tym, co ważne? Skorcjusz wygrał osiemdziesiąt trzy wyścigi, a urodziny miał ostatniego dnia lata. To dałoby się zrobić. Potarł stłuczone ramię i spojrzał w górę. Żadnych chmur, groźba deszczu odeszła na wschód. To będzie bardzo gorący dzień. Upał służył Skorcjuszowi na torze. Urodzony w Soriyyi, spalony słońcem boga, znosił rozpalone do białości lato lepiej niż większość pozostałych woźniców. Był pewien, że to byłby jego dobry dzień. Teraz został stracony. Cesarz umarł. Przypuszczał, że zanim skończy się poranek, nad hipodromem będzie się unosić coś więcej niż słowa i imiona. Takie tłumy rzadko bywały spokojne przez dłuższy czas, a okoliczności tego dnia sprawiły, że Zieloni i Błękitni przemieszali się bardziej, niż to było bezpieczne. Kiedy powietrze robiło się gorące, rosła też temperatura nastrojów. Tuż przed wyjazdem Skorcjusza rozruchy na hipodromie w Samicy skończyły się pożarem połowy dzielnicy Kindathów, wywołanym przez tłumy wylewające się na ulice. Tego ranka znaleźli się tu jednak excubitores, uzbrojeni i czujni, a atmosfera była raczej pełna niepokoju niż złości. Skorcjusz mógł się mylić co do rozruchów. On pierwszy przyznałby, że poza końmi nie ma właściwie o niczym pojęcia. Powiedziała mu to pewna kobieta zaledwie dwie noce wcześniej, ale jej słowa brzmiały po kociemu leniwie, a ona sama nie sprawiała wrażenia niezadowolonej. Właściwie Skorcjusz odkrył, że ten sam łagodny głos, którym uspokajał płochliwe konie, działał czasami na kobiety czekające na niego po dniu wyścigów albo wysyłające po Skorcjusza swoich służących. Nie zawsze jednak to działało. W połowie nocy spędzonej z tą kocicą miał dziwne wrażenie, że może wolałaby, żeby obchodził się z nią jak z kwadrygą na ostrym finiszu w świście bata. To była niepokojąca myśl. Oczywiście nigdy tego nie sprawdzi. Choć trudno było zrozumieć
kobiety, warto jednak było o nich myśleć. Ale na pewno nie tak często jak o koniach. Nic nie jest tego warte. – Jak ramię? Skorcjusz obejrzał się szybko, ledwo maskując zaskoczenie. Niewysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, który zadał to pytanie, stanął swobodnie w przejściu obok niego; nie był to ktoś, po kim Skorcjusz spodziewałby się uprzejmego pytania o swoje zdrowie. – O wiele lepiej – poinformował krótko Astorga z Błękitnych, najlepszego woźnicę dnia, człowieka, dla zmierzenia się z którym został sprowadzony z Samicy. Stojąc obok starszego mężczyzny, Skorcjusz czuł się niezręcznie, wręcz głupio. Nie miał pojęcia, jak się zachować w takiej chwili. Na cześć Astorga wzniesiono wśród pomników ustawionych na spina – osi hipodromu – nie jeden, lecz dwa posągi, a jeden z nich odlano ze spiżu. Astorgus podobno pół tuzina razy jadł kolację w Pałacu Attenińskim. Urzędnicy z kompleksu cesarskiego zasięgali jego opinii w wewnętrznych sprawach Miasta. Astorgus roześmiał się wesoło. – Nie mam na myśli nic złego, chłopcze. Żadnych trucizn, tabliczek z klątwami, żadnych kroków w ciemności przed domem damy. Skorcjusz poczuł, że się czerwieni. – Wiem o tym – wymamrotał. Astorgus ze wzrokiem utkwionym w zatłoczonych trybunach i torze dodał: – Rywalizacja służy nam wszystkim. Dzięki niej ludzie rozmawiają o wyścigach. Nawet kiedy się nie odbywają. Dzięki niej robią zakłady. – Oparł się o jeden z filarów wspierających łuk. – Sprawia, że chcą więcej dni wyścigowych. Składają cesarzom prośby. Cesarze chcą, by obywatele byli zadowoleni. Umieszczają w kalendarzu więcej wyścigów. To oznacza więcej mieszków dla nas wszystkich, chłopcze. Pomożesz mi o wiele szybciej zrezygnować z wyścigów. – Odwrócił się do Skorcjusza z uśmiechem. Miał zdumiewająco pobliźnioną twarz. – Chcesz się wycofać? – zapytał ze zdumieniem chłopak. – Tak – odparł Astorgus łagodnie. – Mam trzydzieści dziewięć lat. Najwyższy czas się wycofać. – Nie pozwolą ci. Błękitni zażądają twojego powrotu. – I powrócę. Raz. Dwa razy. Za odpowiednią cenę. A potem dam moim starym kościom zasłużony odpoczynek, a złamania, blizny i upadki zostawię tobie albo jeszcze młodszym. Masz pojęcie, ile razy widziałem śmierć woźnicy na torze? W ciągu swojej krótkiej kariery Skorcjusz sam widział dość śmiertelnych wypadków, by nie musiał odpowiadać na to pytanie. Niezależnie od reprezentowanych barw stronnictwa, ściągało się na siebie życzenia śmierci lub kalectwa rozszalałych zwolenników obozu przeciwnego. Ludzie przychodzili do hipodromu, by w takim samym stopniu zobaczyć krew i usłyszeć krzyki,
jak podziwiać prędkość. Śmiertelne klątwy zapisane na woskowych tabliczkach wrzucano do grobów, studni i cystern, zakopywano na rozstajach dróg, wrzucano do morza z murów Miasta przy świetle księżyca. Alchemicy i chiromanci – ci prawdziwi oraz szarlatani – dostawali pieniądze za rzucanie przekleństw na określonych woźniców i konie. W hipodromach cesarstwa woźnice ścigali się w takim samym stopniu ze śmiercią – Dziewiątym Woźnicą – co ze sobą nawzajem. Heladikos, syn Dżada, zginął w swym rydwanie, a oni szli w jego ślady. Przynajmniej niektórzy z nich. Dwaj woźnice przez chwilę stali w milczeniu, przyglądając się zamętowi z zacienionego przejścia. Skorcjusz wiedział, że gdyby ktoś ich zauważył, zostaliby natychmiast oblężeni. Ale byli bezpieczni. Po chwili Astorgus powiedział bardzo cicho: – Ten mężczyzna. W tamtej grupce. Błękitnych? On nie jest Błękitnym. Znam go. Ciekawe, co robi? Skorcjusz, niezbyt zainteresowany, zerknął we wskazanym kierunku i zobaczył, jak mężczyzna unosi dłonie do ust i krzyczy patrycjuszowskim, donośnym głosem: – Daleinus na Złoty Tron! Błękitni za Flawiuszem Daleinem! – Coś takiego – powiedział Astorgus, Pierwszy Woźnica Błękitnych, prawie do siebie. – Tutaj też? Ależ z niego sprytny łajdak. Skorcjusz nie miał pojęcia, o czym mówi starszy mężczyzna. Zrozumie dopiero dużo później, cofając się pamięcią i dopasowując do siebie fragmenty układanki. Tego przysadzistego, starannie wygolonego mężczyznę w nienagannie wyprasowanej błękitnej tunice wytwórca sandałów Focjusz obserwował już od pewnego czasu. Stojąc w przemieszanej grupie zwolenników różnych stronnictw i obywateli bez wyraźnych sympatii, Focjusz osuszył czoło wilgotnym rękawem i usiłował nie zwracać uwagi na pot ściekający mu po żebrach i plecach. Tunikę miał poplamioną i brudną. Podobnie wyglądała zielona tunika stojącego obok niego Pappia. Łysiejącą głowę dmuchacza szkła przykrywała czapka, która kiedyś mogła być i szykowna, lecz teraz stanowiła przyklapnięty obiekt ogólnych docinków. Było nieznośnie gorąco. Bryza zanikła wraz ze wschodem słońca. Ten rosły, elegancki mężczyzna zastanawiał Focjusza. Stał pewnie w grupie Błękitnych, wśród których znajdowało się kilku przywódców, tych, którzy przewodzili wspólnym okrzykom podczas parady oraz po zwycięstwach. Focjusz nie widział go jednak nigdy przedtem ani na trybunach Błękitnych, ani na bankietach czy uroczystościach. Szturchnął nagle Pappia. – Znasz go? – Wskazał ręką mężczyznę. Pappio, z rozdziawionymi ustami, zmrużył oczy od blasku. Nagle skinął głową. – Jeden z nas. A przynajmniej był nim w zeszłym roku. Focjusz poczuł podniecenie. Właśnie miał podejść do grupy Błękitnych, kiedy mężczyzna,
którego obserwował, uniósł ręce do ust i wykrzyczał imię Flawiusza Daleina, proponując tego wyjątkowo znanego arystokratę na cesarza w imieniu Błękitnych. Kiedy jednak w chwilę potem z rozmaitych miejsc hipodromu rozległ się taki sam okrzyk, w imieniu Zielonych, znowu Błękitnych, a nawet pomniejszych stronnictw Czerwonych i Białych, a potem w imieniu jednej z gildii, i jeszcze kilku innych, wytwórca sandałów Focjusz roześmiał się w głos. – W imię świętego Dżada! – usłyszał pełen goryczy okrzyk Pappia. – Czy on nas wszystkich uważa za głupców? Technika „spontanicznej aklamacji” nie była stronnictwom obca. Muzyk każdego koloru odpowiadał między innymi za dobór i wyszkolenie ludzi, którzy podejmowali okrzyki w krytycznych momentach wyścigów. Należenie do stronnictwa dawało przyjemność usłyszenia, jak cały hipodrom rozbrzmiewa doskonale zgranym, potężnym okrzykiem „Cała chwała wspaniałym Błękitnym!” czy „Wieczne zwycięstwo wielkiemu Astorgowi!”, biegnącym od północnych trybun, wokół zakrętu i wzdłuż przeciwnej strony, wtórując rundzie honorowej zwycięskiego woźnicy, przejeżdżającego przed milczącymi, pobitymi Zielonymi. – Pewnie tak – odparł kwaśno mężczyzna stojący obok Focjusza. – Co Daleinoi mogą wiedzieć o kimkolwiek z nas? – To honorowa rodzina! – wtrącił ktoś inny. Focjusz zostawił ich dyskusji. Poszedł w kierunku grupki Błękitnych. Kipiał gniewem. Uderzył oszusta w ramię. Z takiej odległości czuł od mężczyzny jakiś zapach. Perfumy? W hipodromie? – Na światło Dżada, kim jesteś? – zapytał. – Nie jesteś z Błękitnych, więc jak śmiesz przemawiać w naszym imieniu? Mężczyzna odwrócił się. Był potężny, lecz nie gruby. Miał dziwne, bladozielone oczy, które teraz patrzyły na Focjusza, jakby ten był jakimś owadem, wypełzłym z flaszki z winem. Mimo natłoku myśli Focjusz zadał sobie pytanie, jak czyjakolwiek tunika mogła tego ranka pozostać tak świeża i czysta. Inni usłyszeli jego słowa. Spojrzeli na Focjusza i mężczyznę, który powiedział z pogardą wyraźnym, ostrym głosem: – A ty, jak ośmielam się domyślać, jesteś Archiwistą Błękitnych w Sarancjum? Ha. Zapewne nawet nie potrafisz czytać. – Może i nie – wtrącił zuchwale Pappio – ale zeszłej jesieni na naszym bankiecie kończącym sezon miałeś na sobie tunikę Zielonych. Pamiętam, że tam byłeś. Wzniosłeś nawet toast. Byłeś pijany! Mężczyzna wyraźnie uznał Pappia za blisko spokrewnionego z pełzającym stworem, którym był Focjusz. Zmarszczył nos. – A jakieś nowe zarządzenie zakazuje teraz zmieniać barwy? Nie wolno mi cieszyć się
i święcić tryumfów potężnego Asporta? – Kogo? – zapytał Focjusz. – Astorga – rzekł szybko mężczyzna. – Astorga z Błękitnych. – Wynoś się stąd – powiedział Daccilio, który za pamięci Focjusza zawsze był jednym z przywódców stronnictwa Błękitnych i podczas tegorocznych uroczystości otwarcia hipodromu niósł flagę. – Wynoś się, ale już! – Najpierw zdejmij tę niebieską tunikę! – odezwał się ktoś ze złością. Rozległy się czyjeś podniesione głosy. Ludzie zwrócili głowy w ich kierunku. Ze wszystkich stron hipodromu nazbyt dobrze zgrani oszuści wciąż wykrzykiwali imię Flawiusza Daleina. Czując palący gniew, który właściwie stanowił rodzaj radości, Focjusz zacisnął spocone dłonie na świeżutkiej, błękitnej tunice oszusta. Asportus, rzeczywiście. Szarpnął mocno i poczuł, że tunika drze się na ramieniu. Spinająca ją zdobna klejnotami brosza spadła na piasek. Focjusz roześmiał się – po czym wrzasnął, uderzony czymś pod kolanami. Zachwiał się i padł w pył. Zupełnie jak upadek woźnicy, pomyślał. Podniósł załzawione oczy, nie mogąc z bólu złapać tchu. Excubitores. Oczywiście. Pojawiło się trzech. Uzbrojonych, bezosobowych, bezlitosnych. Mogli go zabić równie łatwo, jak uderzyć po kolanach, i to równie bezkarnie. To jest Sarancjum. Zwykli ludzie codziennie ginęli dla przykładu. W pierś Focjusza mierzyła włócznia. – Następny człowiek, który kogoś uderzy, oberwie grotem, a nie drzewcem – oznajmił mężczyzna z włócznią. Jego głos spod hełmu brzmiał głucho, ale był całkowicie spokojny. Cesarscy gwardziści byli najlepiej wyszkolonymi ludźmi w Mieście. – No to będziecie mieć dużo roboty – stwierdził bez ogródek nie zastraszony Daccilio. – Zdaje się, że spontaniczna demonstracja zaplanowana przez znakomitych Daleinoi nie przynosi pożądanych rezultatów. Trzej excubitores spojrzeli na trybuny, a ten z wymierzoną włócznią zaklął, już nie tak spokojnie. Wszędzie wybuchały bójki na pięści, zwłaszcza wokół ludzi, którzy wykrzykiwali te jawnie spreparowane hasła. Focjusz leżał bez ruchu, nie śmiąc nawet rozetrzeć sobie nóg, dopóki grot włóczni nie zachwiał się i nie oddalił. Zielonooki oszust w podartej niebieskiej tunice już zniknął. Focjusz nie miał pojęcia, dokąd poszedł. Obok niego ukląkł Pappio. – Dobrze się czujesz, przyjacielu? Focjuszowi udało się skinąć głową. Wytarł sobie z twarzy łzy i pot. Jego tunikę i nogi pokrywał teraz pył ze świętego toru, na którym ścigali się woźnice. Poczuł nagłą sympatię do łysiejącego dmuchacza szkła. Pappio był Zielonym, to prawda, ale mimo to okazał się
porządnym człowiekiem. I pomógł odkryć oszustwo. Asportus z Błękitnych! Asportus? Focjusz o mało się nie udławił. Można się było spodziewać, że Daleinoi, ci aroganccy patrycjusze, mają tak mało szacunku dla obywateli, że wyobrażają sobie, iż ta niezręczna pantomima mogła posadzić zadek Flawiusza na Złotym Tronie! Stojący obok nich excubitores stanęli nagle w szeregu, najeżeni z wojskową precyzją. Focjusz zerknął za nich. Jakiś mężczyzna wjechał na koniu do hipodromu, posuwając się powoli wzdłuż spina ku punktowi środkowemu. Inni też zauważyli jeźdźca. Ktoś zawołał jego imię i okrzyk podjęło więcej głosów. Tym razem było to spontaniczne. Kiedy ściągnięciem wodzy zatrzymał konia, otoczyła go straż excubitores. Ich oficjalny szyk oraz milczenie przyciągnęły wzrok dwudziestu tysięcy ludzi i zmusiło ich stopniowo do spokoju. – Obywatele Sarancjum, mam wieści. – Waleriusz, dowódca excubitores, zawołał szorstkim, żołnierskim tonem. Oczywiście nie słyszeli go wszyscy, ale jego słowa powtarzane przez innych – co zawsze miało tu miejsce – obiegły ogromną przestrzeń, dotarły wysoko na trybuny, na drugą stronę spina z jej obeliskami i posągami, do pustej kathisma, gdzie podczas wyścigów zasiadał cesarz, i pod luki, skąd rozwój sytuacji obserwowało paru woźniców i kilka osób z obsługi hipodromu chroniących się przed palącym słońcem. Focjusz dostrzegł na piasku obok siebie broszę. Szybko wziął ją do ręki. Chyba nikt tego nie zauważył. Sprzeda ją wkrótce za wystarczającą kwotę pieniędzy, by zmienić swoje życie. Teraz jednak szybko wstał. Był zakurzony, brudny, lepił się od potu, ale uznał, że powinien stać, kiedy padnie imię jego cesarza. Mylił się co do rozwoju wypadków, ale dlaczego miałby rozumieć tańczony tego dnia taniec? O wiele później okazało się, co było dziwne i nad wyraz żenujące, że śledztwo, prowadzone przez przełożonego urzędów za pośrednictwem kwestora cesarskiego wywiadu, nie jest w stanie wykazać, kto zamordował najznaczniejszego sarantyńskiego arystokratę swoich czasów. Dość szybko ustalono, że Flawiusz Daleinus – który tak niedawno wrócił do Miasta – wyszedł rano z domu w dniu śmierci cesarza Apiusza w towarzystwie swoich dwóch starszych synów, siostrzeńca i niewielkiego orszaku. Członkowie rodziny potwierdzili, że szedł do sali senatu, by przekazać senatorom wyrazy wsparcia w trudnych chwilach próby i podejmowania decyzji. Istniała pewna sugestia – nie potwierdzona przez nikogo z kompleksu cesarskiego – że umówił się tam na spotkanie z kanclerzem, który miał go później odprowadzić do Pałacu Attenińskiego, by złożył tam ostatnie wyrazy szacunku.