DZIEŃ PIERWSZY
niedziela, 24 października
Kamienica na Koszykowej. Minęły trzy lata, od kiedy z kolejnych pięter wyprowadzili się wszyscy
najemcy: kilka miejskich urzędów i prywatna firma.
Aldona Bielska przez blisko trzy dekady sprzątała tu schody, myła podłogi, ścierała kurze
i utrzymywała łazienki w czystości. Nowy właściciel sprawił, że na tętniących życiem kondygnacjach
zagościły pustka i marazm. Kobieta zachowała dwupokojową służbówkę na parterze kosztem trwającego
lata procesu, a właściwie dwóch. Jeden – o bezprawne użytkowanie lokalu – wytoczył jej nowy
kamienicznik. W drugim Aldona oskarżyła magistrat, że oddał budynek w prywatne ręce, nie
zapewniwszy godnego bytu swojej wieloletniej pracownicy.
Bielska musiała poszukać sobie innych mieszkań do wysprzątania. Wracając wieczorem w stare mury,
czuła się co najmniej nieswojo. Niespodziewane stuki w ścianach, stękania posadzek nieraz wyrywały ją
ze snu i sprawiały, że jeszcze długo leżała z bijącym sercem, wpatrzona w sufit, nad którym wznosiły się
piętra ziejące martwotą.
Tego niedzielnego popołudnia Bielska sprzątała podwórze. Z czystego przyzwyczajenia i wrodzonego
zamiłowania do porządku zamiatała okolice śmietnika, zbierała do worków liście opadłe z rosnącego
na środku kasztanowca. Coś jej kapnęło na kurtkę. Wściekła machnęła miotłą w kierunku lecącej wrony,
chociaż wiedziała, że nie dosięgnie ptaszyska. Śledziła lot czarnych skrzydeł, zła na Stwórcę, który
wydał na świat te niewdzięczne stworzenia. Zauważyła, jak siwy ptak usiadł na balustradzie balkonu
na czwartym piętrze. Rozejrzał się niczym złodziej planujący włamanie, rozcapierzył skrzydła i jak gdyby
nigdy nic wpadł przez uchylone drzwi balkonowe wprost do środka. Przeklęty dziki lokator. Kto tam
zostawił otwarte drzwi?
Wróciła do siebie. Zadzwoniła do męża, który kazał jej wezwać gliny. Bielska nie posłuchała od razu.
Pojechała rozklekotaną windą na czwarte piętro sprawdzić, czy drzwi do lokalu są zamknięte. Nowy
właściciel zmienił wszystkie zamki i nie pofatygował się, aby zostawić jej zapasowe klucze.
Lokal zastała zamknięty. Zapukała, nacisnęła klamkę, krzyczała. Bez odzewu. Zjechała z powrotem
parter i wyszła na wewnętrzne podwórze. Do mieszkania właśnie wleciały dwie nowe wrony.
Zaniepokojona, poszła zadzwonić do obecnego właściciela. Ale jego telefon milczał.
Trwała niedzielna sesja jazzowa w klubie Tygmont na Mazowieckiej. Wielki Majk podszedł do sceny
w trakcie dość długiego pasażu, który Witczak wykonywał na swoim saksofonie altowym. Barman zrobił
gest, jakby trzymał słuchawkę przy uchu, po czym wrócił do nalewania trunków. Gitarzysta stojący obok
Witczaka zgrabnie przejął temat i przepuścił kolegę, nagradzanego skromnymi brawami.
Niski czterdziestotrzylatek Witczak, komisarz stołecznej policji zwany przez podwładnych Zerą, wypił
ostatni łyk drinka o skomplikowanej angielskiej nazwie, której brzmienia nigdy nie potrafił zapamiętać,
i narzucając krótką kurtkę, podszedł do czekającego nań samochodu. Za kierownicą siedział wielki jak
góra Tymański, czyli Hif, jeden z podwładnych Witczaka, młodszy od niego o dobre osiem lat.
Mężczyzna ledwie mieścił się w kokpicie opla.
– Jest dwunastak – oznajmił.
Przezwisko „Hif” wzięło się z czasów, kiedy policjant rozpracowywał gang narkomanów
wyłudzających na Centralnym pieniądze. Zaczepiali przypadkowych podróżnych, prosząc o gotówkę,
a jeśli nagabywany nie chciał się podzielić zawartością portfela, członkowie gangu grozili mu „czerwoną
strzałą”. Określenie to dotyczyło brunatnego płynu, który narkoman nazywał w trakcie napadu „swoją
parszywą juchą”. W ten sposób, strasząc strzykawką z własną krwią, owi – jak ich czasem nazywano – kompotowcy zarabiali na codzienną dawkę czarnej euforii. Wodzili Hifa za nos przez trzy miesiące,
schwytał ich dopiero po tym, jak przesiedział okrągły tydzień na dworcowej ławce, udając podróżnego.
Hif, ukłuty w czasie przeszukania igłą, spędził kilka wesołych tygodni w szpitalu, gdzie przyjmował leki
rozwalające mu wątrobę.
Ten ciężki kawałek policyjnego chleba policjant odreagowywał, polując na lisy, dziczki i inną
zwierzynę łowną. W codzienne rozmowy – niedotyczące bynajmniej tak istotnych spraw jak długość
badyli u łosia, jakość fajek odyńca czy futro mykity – często wplatał elementy żargonu. Dwunastak
w języku myśliwskim oznaczał jelenia z bogatym porożem. Witczak zrozumiał. Trup.
Hif, trąbiąc na taksiarzy parkujących niezgodnie z przepisami, wyminął ich gabloty oklejone reklamami
korporacji i ruszył w kierunku Kredytowej.
Warszawa tej październikowej nocy przypominała mu miasto z ponurych opowiadań fantastycznych:
sprószone mokrym światłem neonów kamienice Śródmieścia błyszczały złowrogo niczym przycumowane
statki kosmiczne. Witczak w tych niedoświetlonych budynkach widział raczej czających się w cieniu
olbrzymów, gotowych zadać człowiekowi nieoczekiwany cios.
Z klubu Tube odebrali Agnieszkę, trzeciego członka zespołu.
– Która godzina, awruk anolodreip? – zawołała, sadzając swoje chude ciało na tylnym siedzeniu opla.
Cyna, znana z mówienia wspak, mogła dzięki tej umiejętności pozwolić sobie na niecenzuralną jazdę
nawet przy komendancie Wolskim. Nieodmiennie pozostawiała go z wyrazem konsternacji na twarzy.
– Naganiacz dzwonił – tłumaczył Hif. – Ściągają nas, bo nocny dyżur zajmuje się Rosołowską.
Cyna wzruszyła ramionami. Zgon przebrzmiałej gwiazdy polskiego kina, o którym zdążył już zaszumieć
internet, jakoś mało ją obszedł.
Dziewczyna przeszła do kryminalnych zaledwie pół roku temu. Wcześniej z ramienia policji
współpracowała z fundacją Itaka. Niespełna trzydziestoletnia, niska i pryszczata, z rzadkimi włosami
postawionymi na sztorc za pomocą jakiegoś taniego żelu, w nieodłącznej skórze z podniesionym
kołnierzem przypominała niewydarzonego nastolatka, który ukradł ubranie starszemu bratu. Umiała się
bić, a dziewczęcą wrażliwość, o którą Zero ją podejrzewał, skrywała pod maską cyniczki.
Na Koszykowej, tuż przy placu Na Rozdrożu, czekał na nich patrol: dwóch zdenerwowanych
krawężników w towarzystwie Aldony Bielskiej, byłej gospodyni.
– Co jest, panowie? – rzucił Hif, kiwając kudłatą głową, kiedy wysiedli z krzywo zaparkowanego auta.
– Pani opowie – poprosił Aldonę ryży chudzielec w przekrzywionej czapce. Wymienili z kolegą
zmieszane spojrzenia.
Bielska powtórzyła im historię o otwartym oknie i wronach.
Witczak zapalił. Hif przeprosił Aldonę i odciągnął obu mundurowych na bok.
– Co wy, kurwa, w kulki sobie gracie? Po co ja komisarza zrywam z łóżka w środku nocy? Żeby
słuchać o jakichś srokach? – ględził. Odwrócił się do Zery. – Przepraszam. Naganiacz gadał, że trup.
Witczak wzruszył ramionami.
– Skoro już jesteśmy, to zajrzyjmy – zdecydował.
– Może ja wyjaśnię – wtrąciła się Bielska. – Te wrony to idą do padliny. Zawsze. A mieszkanie jest
zamknięte. Właściciel nie odbiera telefonów.
– Dostęp? – rzucił Hif. Obaj aspiranci znów spojrzeli po sobie. Nie odpowiedzieli.
– Pani prowadzi – zarządził.
Przeszli ciemnym korytarzem.
– Żarówka poszła – sarknęła Bielska. – Ta kutwa, właściciel, nawet grosza nie da.
Wąskimi drzwiami dostali się na dziedziniec, klasyczną studnię. Witczak spojrzał na zaciemnioną
pierzeję. Aldona wskazała balkon. Coś tam rzeczywiście się kotłowało. Z piętra dochodziły ponure
skrzeki.
– Kurwa – rzucił Hif. – Mówi pani, że drzwi są zamknięte?
Bielska pokiwała głową.
– Z dachu by trzeba, awruk – wtrąciła swoje Cynowska.
– Ma pani klucz na dach? – spytał Witczak. Bielska pokazała gestem, aby iść za nią.
Wjechali na szóste piętro. Przez niskie drzwi weszli do zatęchłego pomieszczenia o pochyłym stropie.
Ostre światło gołej żarówki sprawiało, że wszyscy rzucali ekspresjonistyczne cienie. Witczak i Hif mieli
latarki. Bielska otworzyła klapę i pokazała drogę.
– Szkoda, że mąż w trasie. Zwierzęta wozi do rzeźni – wyjaśniła, choć nikt jej pytał. – Pójdzie pan przy
krawędzi. Tam – wskazała palcem – można się spuścić na balkon piątego. Potem już łatwo.
– Spuścić się, powiada pani. Pewnie nie ma pani żadnej liny? – spytał Hif.
– Może by tak strażaków wezwać? – odezwał się ryży.
Witczak zaśmiał się skrzekliwie jak wrona.
– Dajesz – rozkazał. – Ja za tobą.
Hif poślizgnął się na metalowym poszyciu dachu.
– Ślisko, kurwa – skomentował.
Ruszyli. Krok za krokiem, pochyleni, łapiąc się wystających rur wentylacyjnych. Hif włożył sobie
latarkę do ust i po chwili poczuł, jak ślina ścieka mu po obfitym zaroście. Dotarli do miejsca wskazanego
przez Bielską. Tymański spojrzał w dół i pokiwał głową. Wyjął latarkę z ust, wytarł o rękaw, poświecił.
Ostrożnie klęknął na blasze, położył swoje prawie dwumetrowe ciało, spuścił jedną nogę, a potem drugą.
Kolega ubezpieczał go chwytem za kołnierz. Nagle coś trzasnęło i Tymański wyślizgnął się Witczakowi.
Poleciał w dół. Klapnął tak mocno, że cały dach aż się zatrząsł.
– Żyjesz? – rzucił Zero z nutą zaciekawienia w głosie.
– Rynna poszła – skomentował Hif.
Witczak opuścił się za nim. Była mroźna, październikowa noc, a obaj spocili się jak bobry
w żeremiach.
Hif zeskoczył na drugi balkon. Nagle rozpętało się piekło. Wrony podniosły larum, przez wąskie drzwi
przeleciało hurtem kilkanaście opierzonych ciał, uzbrojonych w dzioby i pazury. Tymański wrzasnął.
Stracił równowagę, mało co nie przeleciał przez niską barierkę. Młócąc powietrze łapami wielkimi jak
cepy, oganiał się od muskających go piór. Wreszcie nastąpiła cisza. Kraczące potwory zniknęły gdzieś
na nocnym niebie. Hif poczuł słodkawy zapach, który je przywabił.
– Żyjesz? – spytał ponownie Witczak. W świetle latarki widział tylko kłąb opierzonych, czarno-siwych
ciał i machające ręce podwładnego.
– Kurwa – powtórzył swoje zaklęcie Tymański. Splunął. – Pióra mam w ustach.
– Zrób mi miejsce – poprosił Witczak. Zeskoczył.
– Co jest, awruk? – krzyknęła z dachu Cyna, która szła za nimi.
– Wracaj na klatkę, otworzymy ci od środka – odpowiedział Hif. – Poradź Młodemu, żeby zabrał z dołu
maskę gazową.
Ptaki zasrały całą podłogę. Światło nie działało. O ścianę tłukła się samotna wrona niemogąca znaleźć
wyjścia. Hif ją przydeptał; złamał jej kark.
Lokal składał się z ośmiu pomieszczeń. Oprócz jednego wszystkie były puste, bez żadnego mebla.
Pierwszy pokój zastali urządzony. Skromnie: spanie, wieszak, komoda, stół. Obok niewielka kuchnia.
Tymański poświecił na łóżko. Bielska miała rację. W pościeli leżał trup. Nagi mężczyzna z twarzą
wyjedzoną przez ptaki. Ślady uczty były widoczne na całym ciele. Wrony nie przebiły się na szczęście
do jelit, bo wtedy fetor, a nie zwierzęta, zaalarmowałby gospodynię.
Hif poszedł otworzyć drzwi. W progu stała Cynowska, a za nią młodszy aspirant w masce.
– Do końca korytarzem i w prawo – wytłumaczył Tymański. Po chwili usłyszeli charakterystyczne
dźwięki wydawane przez człowieka topiącego się we własnych rzygach. Hif zdusił złośliwy śmiech.
Chłopak wybiegł na klatkę schodową i wylał z naprędce zsuniętej maski przegląd ostatnich posiłków.
– Wezwij, kogo tam trzeba – zarządził Zero.
Najchętniej daliby sobie spokój z pogotowiem, ale ktoś musiał urzędowo stwierdzić zgon. Tymański
obudził prokurator Malicką, a Zero wezwał Henia.
Zakontraktowany przez policję lekarz patolog był zaskakująco przystojnym mężczyzną o delikatnych
dłoniach. Witczak za każdym razem, kiedy się spotykali, zachodził w głowę, czemu ktoś tak elegancki nie
został znanym chirurgiem plastycznym albo ginekologiem. Czemu wolał plasterkować mózgi i kroić
wątroby?
Ich paroletnia znajomość nie wyjaśniła tej niewiadomej. Za jedyny trop mogła Witczakowi służyć
zasłyszana kiedyś plotka, że rodzice Henia byli właścicielami domu pogrzebowego, a on praktycznie
wychował się w kostnicy.
Lekarz traktował swoją pracę jak hobby. Wezwany, zjawiał się o dowolnej porze dnia i nocy, gotów
z zapałem pochylić się nad zwłokami.
– Pieprzony ornitolog – mruknął Henio w progu. Chłopaki z Cynowską przynieśli z bagażnika czekające
tam na podobną okazję lampy na statywach.
Przystąpili do swoich zadań. Cyna zdążyła zebrać ślady i obfotografować miejsce zdarzenia jeszcze
zanim przyjechał Henio. Tymański spisywał swoje kwity. Witczak miał pójść z Bielską zbudzić sąsiadów
z kamienicy przy alei Przyjaciół. Ich okna wychodziły na trefne podwórze.
Czekał jednak na prokurator Malicką. Drobna brunetka o dużych kasztanowych oczach, której wiek
oceniał na kilka lat przed czterdziestką, sprawiała, że pocił się w dziwnych miejscach. Lubił ją jako
współpracownika. Równocześnie odgrywała ona główne role w niejednej z fantazji, które snuł nocami.
Z reguły potem nie mógł już usnąć.
Nie kochał się w niej. Dawno temu uznał, że w jego życiu nie ma zwyczajnie miejsca na zauroczenia
typowe dla wczesnej młodości. Malicka zaś była szczęśliwą mężatką. Nigdy też nie doszło między nimi
do czegokolwiek więcej niż tylko przyjacielskiego flirtu, który sprowadzał się do przekomarzań na temat
starokawalerstwa Witczaka i dyspozycyjności Malickiej. Lubiła go. Czasem omawiali sprawy zawodowe
na mieście przy kawie lub jedząc lunch w knajpce z żarciem z Indonezji.
Tego wieczoru na kolację jadła krewetki. Lubiła połykać ogonki. Witczak je dostrzegł i przyłapał się
na zazdrości. Malicka rzygała w kącie. Patrzył na nią z rozczuleniem.
– Przepraszam – szepnęła, przecierając usta rękawem bluzy. O tej porze Witczak gotów był jej
wybaczyć wszystko. Najchętniej by ją przytulił, ale musieli wracać do rzeczywistości.
Cyna w sąsiednim pokoju spisywała protokół oględzin trupa.
– Jak długo tu leży? – rzuciła Malicka do Henia.
– Trudno powiedzieć – odpowiedział.
– Co o tym wszystkim myślisz? – spytała, odruchowo bekając.
– Dziwne – mruknął.
– Sprecyzuj, Henio, nie mamy całej nocy – poprosił Witczak.
– Niektóre rany noszą cechy przyżyciowe. – Patolog wskazał na twarz.
– Wyjadły mu gałki na żywca? – zdziwiła się Malicka.
– I nie bronił się? – spytał zaskoczony Tymański.
– Nie znalazłam żadnych dragów – dodała Cynowska.
– Wyniki toksykologii powinny dać nam jakąś odpowiedź – uciął Henio.
Witczak zajmował czteropokojowe mieszkanie na parterze willi przy Sobieskiego. Dom był ruiną.
Wieloletnie spory własnościowe sprawiły, że nieremontowany budynek niszczał. Otoczony dzikim
ogrodem, który nie izolował mieszkańców ani od hałasów ulicy, ani od zapachów dochodzących
z sąsiedniej restauracji, przypominał chatkę czarownicy albo dom Normana Batesa z Psychozy.
Zero zajrzał do salonu, gdzie na kanapie leżała śpiąca kobieta. Pilot w jej dłoni celował w telewizor.
Na ekranie migał nocny konkurs, ładna dziewczyna przy tablicy z wielką krzyżówką zapewniała
o „otwartej linii”.
Kobieta sapała przez sen. Witczak spojrzał na nią z mieszaniną współczucia i obawy. Z żalem
przyznawał, że ich dawny związek przypominał raczej szereg uników. Określenie „związek” było zresztą
bardzo na wyrost, pieśń przeszłości. Po prostu mieszkali razem i wyświadczali sobie nawzajem
codzienne przysługi. Witczak opłacał rachunki, ona gotowała, prała, rzadko szła z nim do łóżka.
Z większą hojnością obdarzała Zerę ironią i sarkazmem, zapewne obwiniając go o własne
niepowodzenia. Bezsilny wobec jej kobiecości, starał się bywać u siebie jak najrzadziej. Tym sposobem
widywali się głównie wtedy, gdy jedno bądź drugie już spało. Jak dzisiaj.
Zero usiadł w kuchni i przy włączonej lampce nastawił wodę. Zapalił. Nigdy nie miał problemów
z alkoholem jak jego ojciec. Popadł jednak w uzależnienie od tanich fajek z przemytu. Popielniczka
na stole zawsze zapełniała się podczas jego nocnych nasiadówek. Trudności ze snem wyniósł z domu
rodzinnego, prawdopodobnie odziedziczył je po matce, która skończyła z o wiele poważniejszymi
problemami na zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego. Niemniej wszystko zaczęło się właśnie
od bezsenności.
Wiedział, że przez obciążenie genetyczne stoi na równi pochyłej. Choroba ukryta w komórkach jego
mózgu sprawiła, że zrezygnował z życia osobistego i zastąpił je protezą w postaci Małgorzaty. Nie chciał
mieć dzieci. Uważał, że nawet jeśli sam nie zachoruje, z pewnością mógłby przekazać im piętno. Lekarz
matki uspokajał go jednak i zapewniał, że psychoza powinna się była ujawnić w okolicach trzydziestki,
a groźbę dziedziczenia właściwie też można podać w wątpliwość.
Witczak osiągnął już taki wiek, że myśli o założeniu rodziny zostawił za sobą. Jego zdaniem było już na
to po prostu za późno i właściwie moment, kiedy przekroczył czterdziestkę, przyjął z ulgą. Wierzył, że
teraz może się zająć wyłącznie pracą.
Właśnie wtedy, aby uczcić ten moment, wyruszył w niefortunną, jak się okazało, wyprawę do Hiszpanii,
kraju ulubionej lektury dzieciństwa: Don Kichota. Spędził tydzień w deszczu, gapiąc się
z niedowierzaniem na sewilską Giraldę, minaret przemieniony w dzwonnicę katedry. Musiał przebyć trzy
i pół tysiąca kilometrów, aby się dowiedzieć, że pierwowzór stalinowskiego Pałacu Kultury i Nauki
w Warszawie powstał w kulturze rekonkwisty! Niesamowite. Od tamtej podróży widok najwyższego
budynku w rodzinnym mieście, zaprojektowano zgodnie z socrealistycznymi kanonami, nieodmiennie
przenosił go do La Manchy i na równiny Estremadury.
Pobyt w Andaluzji Witczak uznał za pasmo porażek: nie potrafił się porozumieć z kelnerami, hotel
okazał się zawilgoconą dziurą z przeciekającym dachem i obskurną łazienką, pogoda była najgorsza
od lat. Zrażony do zagranicznych wojaży, naprędce przebukował bilet lotniczy i resztę wolnego czasu
spędził w starej daczy rodziców pod Piasecznem, zajadając się gruszkami.
Wypiwszy herbatę i skończywszy trzecią tego dnia paczkę fajek, sprawdził godzinę i poszedł
do sypialni. Dochodziła piąta trzydzieści. Na siódmą był umówiony w wydziale.
Po odstawieniu Witczaka Hif podrzucił Cynowską na Sadybę, po czym przejechał mostem
Siekierkowskim na drugą stronę Wisły, zjechał na Wał Miedzeszyński, a następnie po dwóch kilometrach
skręcił na lewo i zagłębił się w osiedle domków jednorodzinnych. Zaparkował pod jednym z nich, pilnie
strzeżonym przez systemy czujników ruchu i kamery.
Podszedł do bramy i wklepał na klawiaturze domofonu kod. Zamek wydał pojedynczy pisk, Hif pchnął
skrzydło furtki, wszedł do ogrodu i dokładnie zamknął za sobą wejście na posesję. Znalazł się w swoim
królestwie.
Pierwsze kroki skierował do aneksu kuchennego, gdzie dobrał się do doskonale zaopatrzonej lodówki.
Sprzęt był potężnych rozmiarów. Za każdym razem, kiedy Hif otwierał jedne z dwojga drzwi tej lodowej
szafy, był pewien, że mógłby w jej wnętrzu przeżyć atak atomowy. Nieco marudził, bo nie wiedział,
na który z piętnastu gatunków piwa belgijskiego miał ochotę (wybrał miętowe), zamknął część
przeznaczoną wyłącznie na trunki, otworzył drugą, wyjął ukochaną wiejską kiełbasę i opuścił aneks.
Agata, do której należał dom, chrapała w sypialni.
Skierował kroki do sali kinowej, gdzie zaczął przebierać w płytach DVD. Kolekcja kina
fantastycznonaukowego zajmowała całą ścianę pomieszczenia. Po chwili z głośników ryknęły fanfary
wytwórni 20th Century Fox, a ekran pięćdziesięciocalowego ciekłokrystalicznego telewizora zalała czerń
kosmosu. Rozpoczął się seans Obcego 3 w wersji reżyserskiej. Hif znał film na pamięć; tę część lubił
najbardziej z całej serii. Dlatego wypiwszy piwo i pożarłszy pęto kiełbasy, zapadł w spokojny sen.
Po drugiej stronie Wisły, w trzypokojowym mieszkaniu na piątym piętrze wieżowca z lat
siedemdziesiątych, postawionego w technologii „rama H”, Cyna starała się nie zbudzić śpiącej
w sypialni Anki, dziewczyny, którą poznała trzy miesiące wcześniej w knajpie Mandarynka.
Znajomość rozwijała się dynamicznie. Zdążyły już dwa razy ze sobą zerwać i kolejne dwa do siebie
wrócić. Każdy okres niezgody zamykały namiętnym seksem na wielkim łóżku zakupionym w Ikei.
Związek z Anką był dziewiątym z kolei w ciągu trzech lat, które dzieliły Cynę od wyprowadzki
z mieszkania matki, mieszczącego się na ulicy Stefana Bryły w jednym z potężnych mrówkowców
na Służewcu.
Cyna przyzwyczaiła się już do ciągłych zmian warty w swoim łóżku. Ich przyczyna nie leżała
w kapryśnym charakterze dziewczyny, ale w jej nienasyceniu. Miała naturę zdobywcy, a także dążyła
do ideału, marzyła o Claudii Schiffer w swojej pościeli. Z początku podrywała same brzydule, ciesząc
się, że mimo jej wyglądu w ogóle ktoś chciał spędzić z nią noc.
Tak naprawdę Cyna nie uważała się za lesbijkę, ale za mężczyznę w ciele kobiety. W swojej sytuacji
zorientowała się dość wcześnie, jeszcze w szkole podstawowej. W liceum poszła do psychologa,
od którego dowiedziała się, że cierpi na zespół dezaprobaty własnej płci. Zainteresowanie dziewczynami
musiała tłumić aż do dwudziestki, kiedy powiedziała „dość” dominującej matce. Wynajęła mieszkanie
i rozpoczęła życie na własny rachunek.
Dorywcze prace w klubach nocnych szybko sprawiły, że otarła się o narkotyki. Udało jej się jakoś
pozbierać. Wstąpiła do policji, a potem nawiązała współpracę z ruchem obrony kobiet. Przez kilkanaście
miesięcy działała w fundacji Itaka, zajmującej się zaginionymi. Wciąż jednak szukała czegoś więcej,
pociągały ją sytuacje skrajne. W fundacji spotkała inną policjantkę, Marlenę, z którą nawiązała krótki
romans. Marlena, najbrzydsza z jej partnerek, skontaktowała Cynę ze swoim przełożonym. Ich zespół
rozpracowywał właśnie gang Marszałka – Łotysza, którego podejrzewano o werbowanie dziewcząt
do niemieckich burdeli. Cyna znalazła wreszcie swoją niszę.
Namówiła szefa Marleny na współpracę. Przekonała go, że dotrze do Marszałka jako policjant
pod przykryciem. Góra tego nie przyklepała, „ochrona fizyczna operatora niemożliwa”, odpowiedzieli.
Wtedy Cyna postanowiła działać sama. Werbunek miał kilka postaci. Jeden ze sposobów polegał
na załatwianiu legalnej pracy w RFN. Na miejscu zaczynały się problemy, narastały długi kobiet wobec
pośrednika, który proponował prostytucję jako formę spłaty pożyczki. Wraz z mijającymi miesiącami
okazywało się, że przez absurdalnie wysokie oprocentowanie długów nigdy nie uda się ich spłacić. W ten
sposób koło się zamykało.
Drugą metodą stosowaną przez Marszałka i jego ludzi były porwania. Cynę, kiedy już zaczęła się kręcić
wokół Łotyszy, napojono alkoholem z pigułką gwałtu, a następnie zgarnięto z ulicy. Najpierw siedziała
zamknięta w piwnicy jakiegoś domu. Potem została wywieziona za granicę w schowku na tirze.
Przeżyte piekło wyryło w psychice Cyny głęboką nienawiść do przemysłu erotycznego i związanych
z nim mężczyzn. Jej akcja zakończyła się sukcesem, ale policjantka nie była już tym samym człowiekiem.
Porzuciła myśli o poddaniu się operacji zmiany płci.
Po powrocie do Polski i otrząśnięciu się z depresji napisała raport z wnioskiem o przeniesienie
do kryminalnych. Otrzymała poparcie przełożonego Marleny, zdała wszystkie testy. Zdecydowała też
o rozpoczęciu studiów zaocznych. Poszła na prawo.
Cynowska zrzuciła ubranie na podłogę sypialni, ziewnęła, przeciągnęła się i wkradła do łóżka, aby
wtulić się w pachnące nocą ciało Anki.
DZIEŃ DRUGI
poniedziałek, 25 października
O siódmej trzydzieści usiedli, aby pogadać, zanim rozejdą się do innych zajęć. Przy kawie i papierosach
sprawdzali wypełnione nocą papiery. Przejrzeli notatkę załogi mundurowej, protokół przyjęcia
zgłoszenia, zapiski z przepytania lokatorów z alei Przyjaciół, szkice Cynowskiej.
– Zróbmy tak – zarządził Zero. – My z Hifem wracamy do kamienicy i gadamy, z kim jeszcze się da.
Cyna, ty wyciągnij z nory tego kamienicznika, jak mu tam…
– Jens Schmidt. Szkop – przeczytała z notatek.
– Znajdź faceta. Chcemy z nim porozmawiać.
– Myślicie, że to morderstwo? – spytała Cynowska.
– Tak. Winne są kruki – podsumował Hif. – Nienawidzę tego ścierwa.
– Wrony – rzuciła policjantka. – Myśliwy mógłby wiedzieć.
– A chuj ci w dupę – zakończył Hif.
– Chciałbyś – mruknęła Cyna, a Tymański posłał przełożonemu znaczące spojrzenie. Nie chciałby
za żadne skarby.
Witczak musiał pojechać na sekcję. Zadzwonił do pratologa i dowiedział się, kiedy się odbędzie. Mieli
czas do czternastej.
Zero oddał inicjatywę Hifowi, który na działaniach operacyjnych zjadł zęby. Jeszcze raz przepytali
Aldonę Bielską, ale sprzątaczka nie zapamiętała niczego szczególnego. Tłumaczyła, że w piątek rano, jak
co tydzień, pojechała do córki mieszkającej w Wołominie. Wróciła w niedzielę rano i sprzątając
podwórze, zwróciła uwagę na otwarte okno. Wcześniej, jak twierdziła, nigdy nie zauważyła, żeby coś
działo się na czwartym piętrze. Owszem, czasem nocami dobiegały ją dziwne dźwięki, ale zawsze
sądziła, że to duchy.
– Duchy?
– No, wiecie, po wojnie w kamienicy działał Urząd Bezpieczeństwa – wyjaśniła. – Wielu ludzi zabili
w piwnicach.
– Proszę czekać na nasz telefon. Jeszcze porozmawiamy – zakończył rozpytanie Tymański.
Następnie odnaleźli gospodarza kamienicy, której okna wychodziły na podwórze i mieszkanie z trupem.
Razem z Cegielskim, bo tak nazywał się cieć, chodzili od drzwi do drzwi. Tam, gdzie nikogo nie
zastali, zostawiali kartkę z prośbą o kontakt.
Udało się im porozmawiać z trojgiem lokatorów.
Pierwszą osobą była około sześćdziesięcioletnia tęga kobieta. Zaprosiła ich do środka. Niedawno
wyremontowała mieszkanie. Witczak podziwiał elegancję i szyk: umeblowanie w stylu, zdaje się,
Ludwika Filipa, mahoniowe biedermeiery w salonie, fotele medalionowe.
– Tak. Tam coś się działo, proszę panów – potwierdziła, częstując ich herbatą, o którą nie prosili.
– Co takiego, proszę pani?
– Wiem, że ta kamienica stoi pusta. Nowy właściciel wywalił wszystkich i dał zaporowe ceny.
– A co pani widziała? – Hif sprecyzował pytanie.
– Okna zawsze miały zasłonięte żaluzje. A jednak przebłyskiwało przez nie światło. Takie migocące.
– Jakby kominek?
– Świece. Pomyślałam, że on ma tam garsonierę. Ten kamienicznik.
– Dostrzegła pani coś podejrzanego?
– Nie. Po prostu czasem te świece. Mniej więcej raz w miesiącu. Zawsze w weekendy. Mąż żartował,
że to Stara Dama – odpowiedziała.
– Mąż widział jakąś kobietę? – spytał Witczak.
– Nie. On konfabuluje. Stara Dama to taki duch. Mój mąż lubi mnie straszyć.
– W tamtym mieszkaniu jest balkon. Może widziała pani, że ktoś otwierał drzwi i wychodził?
Na przykład zapalić?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Latem na kasztanie jest tyle liści, że w ogóle nic nie widać – wyjaśniła. – A zimą… Nie, nie
pamiętam nikogo.
– A jeśli chodzi o ostatnie dwa dni? Nic dziwnego pani sobie nie przypomina?
Odpowiedziało im milczenie.
– Dużo wron tu ostatnio lata – podpowiedział Hif.
– No właśnie! – podjęła po chwili. – W piątek w nocy to taka się chmara zerwała, jakby ktoś w nie
strzelał.
– O której godzinie?
Kobieta obdarzyła uważnym spojrzeniem plamę na liściu rośliny stojącej na parapecie.
– Trzecia piętnaście.
Podziękowali i ruszyli do drzwi. Witczak zatrzymał się w progu.
– Mam jeszcze jedno pytanie.
– Tak, słucham?
– W ostatni piątek albo sobotę widziała pani te płomienie świec?
Kobieta zaprzeczyła ruchem głowy.
Podobne rezultaty przyniosło rozpytanie kolejnych dwóch osób. Tajemnicze światła, narzekania
na ptaki. I niewiele więcej. Zapisali telefony i poinformowali rozmówców, że jeszcze się odezwą.
Później poszli do sklepu sąsiadującego z wejściem do kamienicy. Ekspedientka, owszem, pamiętała
urzędników i pracowników firm, ponieważ czasem kupowali u niej artykuły biurowe. Nic więcej.
Pomieszczenia sekcyjne nie wabiły przytulną atmosferą. Gama zapachów, którą oferowały, drażniła
nozdrza, a jednak spokój panujący pośród kamiennych stołów i ułożonych na nich martwych ciał zawsze
przyciągał Zerę z niezrozumiałą siłą. Za każdym razem, wchodząc do piwnicznych pomieszczeń budynku,
w którym znajdował się Zakład Patologii, Witczak wzdrygał się z naturalnej niechęci do obcowania
z martwymi ciałami, ale czuł dziwaczny pociąg do spokoju, którym emanowały. Ci ludzie, a raczej ci,
którzy jeszcze niedawno ludźmi byli, mieli już za sobą szał życia, tę ciągłą gonitwę za celami
niemożliwymi do osiągnięcia. Nie musieli się już troszczyć ani o przeżycie następnego miesiąca, ani
o metafizyczne uzasadnienie podstaw własnego bytu.
Witczak zazdrościł też patologom takim jak Henio. W jego mniemaniu mieli prostą pracę. Jedyne
pytanie, na jakie musieli dać odpowiedź, brzmiało: w jaki sposób nastąpił zgon? A jeśli z jakiegoś
powodu nie potrafili znaleźć prostego rozwiązania zagadki, w zanadrzu mieli przynajmniej kilka
gotowych formułek, takich jak „zapaść naczyniowo-sercowa”. Wystarczyło wpisać jedną z nich
do protokołu, aby zamknąć sprawę, nic tak naprawdę nie tłumacząc.
Witczak zastał Henia przy głowie denata. Ostrze ręcznej piły płynnym ruchem zagłębiło się
w sklepienie czaszki. Zero przyglądał się w milczeniu, jak Henio sprawnie kończy cięcie i przystępuje
do wydobywania mózgu nieznanego mężczyzny specjalną łyżką. Z galaretowatą szaroróżową masą
w rękach podszedł do stolika pod ścianą i położył organ na talerzu wagi.
– Tysiąc sto piętnaście – odczytał wynik. – Mało.
Wskazał Witczakowi bordową plamę wielkości pomidora na płacie czołowym.
– To przyczyna śmierci? – spytał Zero.
– Nie. Ofiara otrzymała cios w głowę parę godzin przed zgonem. Krwiak zaczął się już resorbować.
Ale patrz tu. – Henio wskazał na wewnętrzną część łokcia.
– Wkłucie? A co z wynikami toksykologii? – zapytał komisarz, choć orientował się, że badania
potrwają co najmniej tydzień.
– Dwa tygodnie – odpowiedział Henio. – Jak już mówiłem, rany na czole, oczach i nosie zostały zadane
przyżyciowo. Przez dzioby. Krukowate podobno zawsze zaczynają od oczu.
– Powiesz mi coś o przyczynie śmierci?
Henio, skupiony na przecinaniu powłok skórnych denata, nie odpowiedział od razu. Z wnętrza jamy
brzusznej doszedł ich syk uchodzących gazów. Salę sekcyjną wypełnił kręcący w nosie zapach
siarkowodoru. Witczak wycofał się pod ścianę.
– Pytałem o przyczynę zgonu – powiedział nosowym głosem.
– Zapaść naczyniowo-sercowa – zażartował Henryk i machnął ręką. – Jutro podeślę ci protokół.
Witczak zdjął z trupa odciski palców. Któryś z techników zostawił to jemu, bo wiedział, że przyjedzie.
Obrócił się na pięcie i wyszedł bez pożegnania, zostawiwszy lekarza sam na sam z rozdziobanymi
szczątkami.
Jens Schmidt okazał się Niemcem mieszkającym od lat w Polsce. Rok wcześniej odkupił
od spadkobierców kamienicę zwróconą im przez miasto. Był współudziałowcem firmy Eon Ideas Sp.
z o.o., zajmującej się produkcją widowisk znanych ze srebrnego ekranu, takich jak Gwiazdy w operetce
czy Gracja i styl.
Cyna, zamiast jechać radiowozem pobranym z policyjnego garażu, ruszyła na Chełmską swoim chińskim
skuterem, który kupiła za dwa i pół tysiąca na Allegro i z którego przy pomocy mechaników z policyjnego
warsztatu zdjęła wszystkie blokady prędkości. Było już trochę za zimno na podróżowanie tym cudem
dalekowschodniej motoryzacji, ale odkąd Witczak załatwił niewielki ryczałt na prywatne środki
transportu, raz na jakiś czas korzystała ze swojego rumaka o trudnej do wymówienia nazwie na X.
Aby z Nowolipia dostać się na Dolny Mokotów, trzeba albo przebić się przez centrum, albo zjechać
nad Wisłę i pognać do Czerniakowskiej Wisłostradą. Wybrała tę drugą trasę. Było po dziesiątej
i Wisłostrada nieco się już odkorkowała po porannym szczycie.
Cyna rozpędzała się do nieprzepisowej prędkości i wykonywała manewry, po których zostawiała
za sobą bukiet wymachujących pięści i kakofonię klaksonów. Policjanci z drogówki informowani przez
porządnych obywateli nigdy jednak nie reagowali na doniesienia o rajdowcu na pomarańczowym
skuterze i w żółtym kasku. Wiedzieli, że to Cyna.
Tym razem gnała ją ciekawość. W swojej krótkiej karierze policyjnej nie otarła się jeszcze o świat
mediów. Teraz, gdy nadarzała się niepowtarzalna okazja wściubienia nosa w sam środek warszawskiego
towarzystwa, Cyna zamierzała w pełni ją wykorzystać.
Ochroniarz, pouczony o zawodowej przynależności niskiej dziewczyny o urodzie pryszczatego
licealisty, skierował ją do biura programowego, które znajdowało się w piętrowym baraku po drugiej
stronie drogi wewnętrznej, przecinającej wzdłuż cały teren wytwórni. Tam, w pokoju numer osiem, Cyna
odnalazła Jensa Schmidta. Blondyn z fryzurą w stylu Dietera Bohlena z czasów Modern Talking,
z ładnymi, acz nieco siwiejącymi wąsami i bródką à la Buffalo Bill, wstał od rozchybotanego biurka. Nie
chciał jej uwierzyć.
– Co pani mówić? – pytał. – Mohdehstwo? Przecież kamienica stoi pusty!
– Nie wiemy, czy to morderstwo – tłumaczyła Cyna. – Mój szef chce z panem porozmawiać. – Podała
mu adres.
– Tak, oczywiście. – Schmidt usiadł ciężko na plastikowym krześle. – Bezdomny?
– Nie wiemy. Próbujemy ustalić tożsamość denata. Musi pan nam pomóc.
Wezwała patrol policji z prośbą o zawiezienie Schmidta na Nowolipie. Zadzwoniła też do Witczaka
i wyszła z prymitywnego baraku, który przywodził na myśl lata siedemdziesiąte zeszłego stulecia.
Zamiast wrócić do komendy, Cyna przecięła ulicę i weszła do trzypiętrowego budynku, do którego
przyciągnęły ją liczne plakaty z informacjami o castingach. Na klatce schodowej wmieszała się w tłum
dziewczyn stojących w czymś w rodzaju kolejki. Nigdy nie potrafiła odmówić sobie pogapienia się
na niezłe dupy.
Natychmiast poczuła wiszące w powietrzu napięcie erotyczne, tak charakterystyczne dla skłębionej
sfory młodych ludzi pragnących zrobić karierę w show-biznesie.
Pospiesznie przejrzała listę firm organizujących nabory do różnych seriali i konkursów i wytypowała
jeden z anonsów. Ten, który wydał jej się najbardziej podejrzany. Zaczepiła cycatą blondynkę, pierwszą
w kolejce.
– Co to za konkurs, dziecko? – spytała bez ceregieli.
Dziewczyna wydęła wargi i pokazała ulotkę trzymaną w pulchnej dłoni. „Twarz Miesiąca”. Cyna
przeczytała nagłówek i skąpą informację o szansie na rolę w nowym serialu stacji VTV. Organizacją
castingu zajmowała się jakaś firma Star Media Studio.
– Wepchnę się przed tobą, dziecko, dobra? – zaproponowała z zalotnym mrugnięciem, które pasowało
jej jak aparat ortodontyczny krokodylowi. Zanim spytana zdążyła zaprotestować, Cyna weszła do pokoju,
gdzie odbywały się przesłuchania.
Błysk flesza na chwilę ją oślepił. Trzech mężczyzn za stołem prezydialnym przeniosło sześcioro oczu
z sutków jednej z kandydatek na pryszczatego młodzieńca w skórze.
– Tu nie wolno teraz wchodzić. Casting trwa. Nie widać? – zawołał siedzący w środku nieogolony
grubas, sterujący migawką aparatu fotograficznego ustawionego na statywie. Kandydatka na Twarz
Miesiąca porwała z podłogi sweter, biustonosz i zakrywając biust, schowała się w rogu pomieszczenia.
Cyna powoli lustrowała skład komisji.
– No, no! Co my tu mamy? – odezwała się z nutą rozbawienia tonem nauczyciela, który właśnie
przyłapał w ubikacji kilku nastoletnich palaczy recydywistów.
Cyna miała fotograficzną pamięć i była na bieżąco z portretami miejskich stręczycieli. Dwóch nie
kojarzyła, ale grubasa pośrodku rozpoznała natychmiast: był to niejaki Roman „Glista” Glistowski, znany
alfons, który dwa lata wcześniej prowadził nabór dziewczyn na dyskotekach.
Jego strategia była dość prosta: razem z kolegami poił wybrankę alkoholem z pigułką gwałtu, następnie
zaciągali nieprzytomną dziewczynę do mieszkania, robili jej pornograficzną sesję filmową. Zdobytym
w ten sposób materiałem Glista szantażował ofiarę, zmuszając ją do świadczenia doraźnych usług
seksualnych różnym biznesmenom. Stworzył w ten sposób sprawną sieć prostytutek na telefon.
Za kratkami spędził półtora roku i z tego, co Cyna pamiętała, od momentu wyjścia z więzienia nie
wchodził w konflikt z prawem. Aż do dzisiaj.
Policjantka podeszła do cyfrówki i kopniakiem strąciła aparat ze statywu. Dwóch przybocznych Glisty
podskoczyło w gotowości do bójki. Cyna leniwym ruchem odsłoniła kaburę ze służbowym pistoletem
pod skórzaną kurtką.
– No i co, Glista, gruby cwelu, mało ci było dawania dupy na Białołęce? – spytała spokojnie. Asysta
grubasa zamarła w pół kroku, czekając na jakieś instrukcje od swojego szefa. Glista oblał się potem, ale
nie stracił rezonu.
– Co jest, policyjna lesbo? Prowadzę legalny interes, nie wolno?
Cyna ucieszyła się, że rozpoznał w niej swoją nemezis. Podeszła do leżącego na podłodze aparatu
fotograficznego, drogiej, zapewne wypożyczonej lustrzanki, i glanem wgniotła jej cenny korpus
w podłogę. Jeden z asystentów grubasa jęknął w proteście.
– Koniec zabawy, kotki – oświadczyła Cyna. – Wypierdalać, ale już!
Wrzasnęła tak, że dziewczyna, która bynajmniej nie była adresatką tego okrzyku, wybiegła, aby ostrzec
inne kandydatki. Zespół rekrutacyjny powoli i z godnością wstał zza stołu prezydialnego, po czym
skierował się do drzwi. Cyna nie pozwoliła im zabrać utworzonej bazy danych, wyjęła też kartę pamięci
z pogruchotanego aparatu. Z drzwi i ścian zerwała plakaty i podeszła do kłębiącej się pod drzwiami
zdezorientowanej grupy dziewczyn. Pokazała im swoją legitymację i w krótkich, rzeczowych słowach
wyjaśniła właściwy cel castingu, w którym miały zamiar wziąć udział. Kandydatki rozproszyły się
w pośpiechu jak niepyszne.
W korytarzu pozostała jedna, ta, której cycki widziała Cyna. Dziewczyna siedziała na krześle
pod ścianą w krzywo naciągniętym sweterku i rozmazanym makijażu. Cyna podeszła i zaoferowała jej
kawę w bufecie na piętrze.
Schmidt wpatrywał się w zdjęcia, które podsunął mu Witczak.
– Rozpoznaje pan kamienicę? – spytał Zero. Indagowany zamknął oczy. – Albo ofiarę?
– Ja nic nie hozumieć – wysapał Niemiec.
Ogromna sylwetka Tymańskiego pochyliła się nad biurkiem. Łapą wielką jak bochen z całych sił
walnął w blat biurka.
– Jak to nic nie rozumiesz, kurwa? – krzyknął. – To twoja kamienica!
Niemiec spojrzał przerażony w brodatą twarz Hifa. Nie był przygotowany na krzyki.
– Jestem podejrzana? – spytał dla pewności.
– Spokojnie – zapewnił Witczak. – Chcemy tylko dojść prawdy.
– Współpracuj, człowieku, kurwa, słyszysz? – wrzasnął Tymański.
– Ja zawsze współphacować z władza – odpowiedział Niemiec.
– Od kiedy to biuro stoi puste?
– Od zawsze. Kupić hok temu. Wcześniej nie wiedzieć. – Schmidt wyjął komórkę, nerwowo przeglądał
kontakty. – Scheiße! – przeklął i sięgnął po gruby wizytownik. Wyrzucił z niego na blat biurka wszystkie
kartki. – O! To jest poprzednia właściciel.
Witczak rzucił okiem na wizytówkę. Jakub Wiman.
– Zatrzymujemy to. – Hif schował kartonik do teczki. – Dobra, teraz się spowiadasz. Ostatnie trzy dni.
Godzina po godzinie!
– Ja, ja! – Schmidt gorliwie sięgnął po kalendarz. Walnął się w czoło. – Muszę zadzwonić po
asystentka! Ona musi przywieźć moja leki. Jestem sehcowa!
Tego samego dnia po południu do komendy stołecznej wpłynęła skarga. Zazwyczaj obieg dokumentów
w tak potężnym urzędzie jest dość skomplikowany. Pismo złożone w kancelarii zostaje wpisane do księgi
kancelaryjnej, przekazane wraz z innymi papierami z danego dnia do komendanta, który rozdziela
dokumenty zgodnie z kompetencją do kolejnych działów. Podzielone listy trafiają do szefów wydziałów,
którzy z kolei akredytują pisma na kierowników poszczególnych jednostek.
W normalnym obiegu, zanim pismo znajdzie się na biurku Witczaka, mija parę dni. Jednak zasady te
w szczególnych przypadkach się obchodzi. Co prawda oryginał pisma odbywa swój normalny obieg, ale
kancelista, jeśli widzi, że sprawa należy do pilnych, a do tego jest zaprzyjaźniony z kierownikiem danej
jednostki, robi kserokopię, która wędruje jeszcze tego samego dnia wprost do adresata. I taką właśnie
kopię do gabinetu Witczaka przyniósł młodszy asystent głównego kancelisty o godzinie piętnastej
trzydzieści osiem. Komisarz czytał dokument podpisany przez prezesa firmy Star Media Studio
z narastającą irytacją. Wynikało z niego, że podwładna Witczaka, sierżant Cynowska Agnieszka,
dopuściła się rano nieuzasadnionego ataku na pracowników firmy, niszcząc dodatkowo sprzęt wart
dwanaście tysięcy złotych (załączono notatkę z komendy rejonowej).
Witczak natychmiast wezwał Cynę do siebie. Po tonie jego głosu rozpoznała, że musiało się coś
wydarzyć. Właśnie siedziała w pokoju, który dzieliła z Hifem oraz dwoma innymi policjantami, i gadała.
– Co to, do kurwy nędzy, ma znaczyć? – Zero podetknął jej pismo pod nos.
Cyna wróciła z terenu po pierwszej i jak dotąd nie zająknęła się ani słowem o akcji w wytwórni.
W drodze powrotnej przemyślała sprawę, zorientowała się, że poniosły ją nerwy, i postanowiła nie
występować przed szereg. Popełniła błąd.
– Awruk ogej anabej ćam – zaklęła pod nosem, wczytując się w pismo.
W skrócie opisała całą akcję. Wśród zaatakowanych pracowników firmy Star Media Studio, których
wymieniono w piśmie, oczywiście nie figurował Glistowski. Zero musiał uwierzyć jej na słowo.
– Co ty sobie wyobrażasz? – wysapał wściekle Witczak. Nienawidził sytuacji, które zmuszały go
do strofowania dorosłych pracowników, i to nie tylko dlatego, że wymagały wypowiedzenia więcej niż
trzech słów. – Chcesz sobie robić samosądy, to jedź do Afryki. Słyszysz? Zawieszam cię na tydzień.
Przemyśl swoje postępowanie!
Cyna wyszła bez słowa, trzaskając drzwiami. Na korytarzu minęła Hifa, który od razu poznał, że coś
przeskrobała.
– Co tam? – spytał, chcąc zaspokoić nienasyconą ciekawość, jaką wzbudzały w nim wszelkie biurowe
konflikty.
– Mam zwiecha na tydzień – mruknęła.
Dogonił ją krzyk Zeru. Przełożony wyszedł za nią na korytarz.
– Wracaj!
Wróciła, spodziewając się dłuższej reprymendy.
– Kurwa, teraz jesteś mi potrzebna. Odraczam karę na dwa dni. Wypierdalaj.
Cyna z godnością przyjęła zarówno przywrócenie do służby, jak i przekleństwo.
Monika Rawicz, asystentka Schmidta, przyjechała na Nowolipie dopiero o dwudziestej. Przywiozła leki
nasercowe, tak jak chciał Schmidt. Przez dwie godziny ustalali przebieg ostatnich trzech dni z życia jej
szefa. W trakcie rozmowy pojawiła się Dorota Malicka. Poprosiła na bok Hifa, aby zreferował jej
dotychczasowe wyniki wywiadu.
– Na całe dwa dni ma alibi. To zajęty facet. Ciągle się kręci wśród ludzi – stwierdził bez entuzjazmu.
– Szkoda.
– No, ale noce… – Tymański posłał jej tajemniczy uśmiech. – Noce ma puste. Mieszka sam. Są dwie
luki od północy do szóstej rano.
– Dobra. Ale czy znaleźliście cokolwiek? Jakiegoś haka?
Hif wzruszył ramionami.
– Macie tożsamość denata? – spytała jeszcze Malicka.
– System komputerowy nie działa. Robią jakiś upgrade. Trzeba szukać ręcznie. Zleciłem już Młodemu – wyjaśnił. – Cyna próbuje skontaktować się z Wimanem, poprzednim właścicielem kamienicy.
Malicka kiwnęła głową.
– Będę u siebie.
DZIEŃ TRZECI
wtorek, 26 października
Rano Cynowska dodzwoniła się wreszcie do Jakuba Wimana. Poprosiła go o przyjechanie do komendy.
Mężczyzna się zgodził. Zaproponowała, że wyśle po niego patrol, ale obiecał, że zjawi się w ciągu
półgodziny. Czekając, palili w pokoju Witczaka.
– Przebieg wydarzeń. Co wiemy? – poddał pod dyskusję Zero.
– Pokój jest urządzony, wygląda na ciche gniazdko. Dowiedzmy się czyje, a będziemy mieć tożsamość
ofiary. Mam nadzieję – odpowiedział Hif.
– Wiecie co? – odezwała się Cyna. – Bielska moim zdaniem ściemnia. Nie mogła nie wiedzieć, że
jacyś ludzie regularnie tam łażą.
– Trzeba kobietę przycisnąć, racja – poparł ją Hif.
– Dobra, a sam trup? – odezwał się Witczak. – Widzę dwa scenariusze. Facet przyćpał. Henio powie
nam czym. Walnął się w łeb, stracił przytomność, pojawiły się wrony – myślała na głos.
– Wrony nie sępy. Nie jedzą tylko padliny. – Tymański sięgnął do głębin swojej wiedzy łowieckiej. – Polują na inne ptaki.
– Sugerujesz, że go upolowały? – spytała z przekąsem Cynowska.
– Ruszcie głową. Naćpany facet leży goły na łóżku przy otwartym oknie. I co? Tak po prostu obsiadają
go wrony? Jakoś sobie nie przypominam, żeby gawron zaglądał mi do okna, jak ostatnio leżałem
nawalony w sypialni. Coś jest nie tak – skomentował Witczak.
– Zwłaszcza że facet nie był jeszcze martwy, jak stwierdził Henio.
– Więc mamy drugi scenariusz. Facet na łóżku był więźniem. Nie znaleźliśmy kluczy do mieszkania.
Ktoś go porwał, podał mu dragi, zostawił otwarte okno, zamknął.
– Pomyślałem… – zaczął Hif – …że wrony były częścią planu. Sąsiadka zapamiętała, że w piątek
w nocy ktoś wystraszył ptaszyska. Może sprawca się bał, że dragi przestaną działać i wrócił, żeby podać
drugą dawkę?
– Musimy to jeszcze udowodnić – podsumował Zero.
Do pokoju wszedł posterunkowy z Wimanem.
Poprzedni właściciel parceli i budynku, zniszczony mężczyzna po pięćdziesiątce, ze szczegółami opisał
bój, jaki latami toczył z miastem o zwrot kamienicy. Rzucał nazwiskami, w większości obco brzmiącymi,
wymieniał prawników i członków organizacji zrzeszających bojowników o uznanie roszczeń dawnych
właścicieli.
– Dlaczego wyrzucił pan wszystkich lokatorów? – przerwał mu Witczak.
– Tam nie było lokatorów, dzięki Bogu, tylko najemcy. Biura, urzędy. Zaproponowałem ceny rynkowe
plus czterdzieści procent – przyznał bez specjalnego wstydu.
– Z tego, co wiedzieliśmy, jakoś nie znalazł pan chętnych.
– Prowadziłem negocjacje… – westchnął. – Na ogół słyszałem, że wnętrza prezentują zbyt niski
standard. Musiałbym zainwestować grube miliony w przebudowę tej kamienicy. Dlatego kiedy nadarzyła
się okazja, sprzedałem całość.
– Interesuje nas czwarte piętro – kontynuował Witczak i podsunął mężczyźnie zdjęcie. Przez twarz
Wimana przebiegł wyraz zdziwienia i obrzydzenia. Udawany? Trudno stwierdzić. Witczak zdecydował,
że prawdopodobnie naturalny. – Kto zajmował je wcześniej?
– Jakaś inspekcja, nie pamiętam. Sprawdźcie w urzędzie miasta. – Skrzywił się.
– Dlaczego procesował się pan z Bielską?
Gospodyni zdążyła im wczoraj opowiedzieć o sprawie sądowej, którą Wiman przeciwko niej wytoczył.
– Nie chciała opuścić mieszkania. To urząd miasta powinien zapewnić jej lokal zastępczy.
– Czy ma pan jakąkolwiek wiedzę o tym, co działo się na czwartym piętrze po zdaniu pomieszczeń?
Skąd wzięły się tam meble? – spytał Witczak.
– Zmienił pan wszystkie zamki. Nie zginął panu zapasowy klucz? Może pan go komuś pożyczał? – wtrącił się Hif.
– Nie miałem żadnej wiedzy, co działo się na czwartym piętrze. W ogóle tam nie bywałem. Dam namiar
na ślusarza, może on…
– A ilu było chętnych na pomieszczenia biurowe na czwartym piętrze? Ilu zainteresowanym pan je
pokazywał i kiedy?
– Nie zostawił pan sobie kluczy do lokalu?
– Niech pan się lepiej zastanowi!
Zmęczyli go. Wiman, skołowany, twierdził, że niewiele pamięta. Ogłoszeń nie dawał, miał gęstą sieć
znajomych i liczył, że w ten sposób znajdzie najemców. Policjanci nie widzieli podstaw do zatrzymania,
ale zabronili mężczyźnie opuszczać miasto.
– Nie wierzę facetowi – oznajmił Tymański po wyjściu Wimana. – Kłamie.
– Cyna, dowiedz się w urzędzie miasta, jaka tam była inspekcja i gdzie ma teraz siedzibę – poprosił
Zero. – Idę pogadać z Malicką.
Zero uważał Malicką za kobietę co najmniej ponętną, ale na pewno nie piękną. Po każdym spotkaniu,
podczas którego dobre pół godziny spędzał na obserwacji jej twarzy, czuł ukłucie rozczarowania,
dostrzegłszy kolejną zmarszczkę lub grymas, który, podejrzewał, za dwadzieścia lat zdominuje jej rysy.
Wciąż jednak go pociągała i gdyby tylko zrobiła choć drobny gest, z chęcią zaprowadziłby ją do pokoju
hotelowego, w którym mogłyby się spełnić jego nocne fantazje.
Tym razem przyjęła go w gabinecie oddanym do dyspozycji prokuratury, piętro niżej.
– Cześć – przywitał się ostentacyjnie i nie czekając na zaproszenie, usiadł na krześle naprzeciwko, po
drugiej stronie biurka zawalonego wnioskami.
– Nie krępuj się, usiądź – rzuciła kąśliwie Malicka.
– Co z Rosołowską? – spytał o toczącą się równolegle sprawę.
– Miała dwóch konkurujących kochanków. Coś z tego będzie – odpowiedziała prokurator. – A co
z waszym ornitologiem?
W kilku słowach streścił efekty przeprowadzonego dochodzenia.
– Weźcie się do roboty, poruczniku. Grupa Maluty zaraz rozwiąże sprawę Rosołowskiej. A wy? –
Kiedy rozmawiali sam na sam na tematy zawodowe, często nazywała go porucznikiem, choć przecież
w policji nie ma takiego stopnia.
Nieco się odprężył, przeszli na tematy ogólne. Potem Zero wrócił na swoje piętro.
Usiadł w tanim fotelu biurowym z odpadającymi podłokietnikami i oddał się rozmyślaniom
o niedostatkach kadrowych. Pracy był ogrom, w końcu Warszawa to duże miasto. Musieli się spieszyć,
mieli na karku masę zaległej pisaniny, nie tylko bieżące raporty, ale także sprawozdania i analizy, których
domagała się od nich szeroko pojęta góra.
Na biurku znalazł kolejny monit o opieszałości firmy informatycznej stawiającej nowy system
wewnętrzny w policji. I za to obarczyli go odpowiedzialnością. Zaklął. Po raz enty z tęsknotą spojrzał
na kalendarz i zamarzył o emeryturze. Mógł przejść w stan spoczynku już parę lat temu. Zająłby się
na przykład hodowlą warzyw, które sprzedawałby na bazarku. Ze spokojem handlarza tym, co zawsze
potrzebne, stałby na progu swojej budki i ćmił papierosa.
Wciąż jednak odwlekał tę decyzję.
Malicka, kiedy została w swoim gabinecie sama, zadzwoniła do Wacka Maluty, dowódcy zespołu
pracującego nad sprawą Rosołowskiej, i zażądała wyników. Tak samo jak w przypadku Witczaka,
zagrała mu na ambicji: oznajmiła, że grupa Zery jest już na tropie. Prokurator wykonała jeszcze trzy
podobne telefony dotyczące aktualnie prowadzonych śledztw, po czym zaczęła się zastanawiać, co zrobić
na obiad. Chwilę sobie przypominała, co ma w lodówce, i wpadła na pomysł dania, którego dość dawno
nie robiła, a które wymagało piętnastu minut pracy. Następnie zapisała w komórce przypomnienie, żeby
w drodze do domu kupić ser i brokuły. Zdjęła botki i oparła stopy na biurku.
Odruchowo sięgnęła po torebkę, szukając paczki papierosów i zapalniczki. Zamiast tego wyjęła test
ciążowy wykonany rano. Piąty z kolei. Spóźniał się jej okres, czekała, czekała, aż kupiła sześć testów
w aptece. Z Piotrem nie mieli dzieci, to znaczy owszem, mieli je w planach, rozkoszną dwójkę, chłopca
i dziewczynkę. Ale nie teraz. Z drugiej strony zastanawiała się, czemu odkładać ciążę, czemu czekać
i na co? Zresztą w ręku miała dowód, jeden z pięciu, a niedługo sześciu, że oto życie postawiło ją i męża
przed faktem dokonanym. I co niby teraz mieli zrobić?
Bała się reakcji Piotra. Czy weźmie żonę w ramiona, jak ci wspaniali mężowie w filmach? Okręci ją
kilka razy wokół siebie, śpiewając i tańcząc? Nie. Dorota obawiała się, że nie. Piotr był zapracowany,
robił karierę w tej nowo założonej agencji antykorupcyjnej. Widział w tym dla siebie wielką szansę.
Wracał do domu tylko na krótki sen, o piątej rano znikał. Zdarzało się, że wyjeżdżał nagle na parę dni
do jednej z kilku delegatur w kraju. Rozumiała to. Kariera. Z drugiej strony brak czasu dla rodziny miał
swoje konsekwencje. Powoli oddalali się od siebie. Coraz częściej zapadało między nimi kłopotliwe
milczenie. Na początku związku brak słów nie stanowił problemu. Piotr był małomówny, ale
wynagradzał to czułością i seksem. Teraz ich współżycie przypominało nocne zapasy, był to bardziej
sposób na odreagowanie stresu niż wyznanie miłości.
Malicka stała więc przed problemem. Powinna mu powiedzieć. Nie wiedziała tylko kiedy i jak. Otarła
rękawem łzę, która spłynęła z kąta oka do skrzydełka nosa.
Tuk, tuk, tuk, rozbrzmiewało w pomieszczeniu. To stara suka stukała zbyt długimi pazurami o podłogę.
Jakub Wiman, który przez lata walczył o odzyskanie krwawicy przodków, siedział teraz na skrzypiącym
drewnianym krześle w kuchni w mieszkaniu na Powiślu i czekał. Przed nim parowała herbata, on zaś
nerwowo bębnił przydługimi paznokciami w kamienny blat stołu. Suka westchnęła głośno i położywszy
wielki łeb na kolanie swojego pana, wbiła weń długie, tęskne spojrzenie. Ogon pracował powoli,
dostojnie wskazując to zmywarkę stojącą pod ścianą, to stół po drugiej stronie pomieszczenia. Wiman
pogłaskał psa po czole pokrytym krótką sierścią. W tle rozbrzmiewały kojące dźwięki sonat Mozarta.
Mężczyzna pamiętał rozmowę, w której jakiś przypadkowo poznany pracownik GUS-u zapewniał, że
słuchanie tych właśnie utworów polepsza wyniki w testach na inteligencję. Zakupił płytę i słuchał jej
regularnie. Nie zmierzył jednak swojego ilorazu odzwierciedlającego zdolność logicznego myślenia.
Prawda była taka, że nigdy nie miał o sobie wysokiego mniemania i bał się sprawdzać. Przejawiał talent
tylko w jednej dziedzinie: tworzeniu szerokiej sieci powiązań towarzyskich. Teraz czekał na spotkanie.
Denerwował się, bezowocnie szukał ukojenia w kolejnych łykach różanej herbaty, śledził spadające
na wietrze ostatnie liście rosnącego za oknem drzewa. Mimowolnie przypomniał sobie, że tam też rośnie
kasztanowiec, nieraz obserwował różne stadia jego wegetacji. A teraz… Zacisnął powieki, jakby w ten
sposób mógł powstrzymać obrazy policyjnych zdjęć, które podsuwała mu pamięć. Dźwięk domofonu stał
się dla niego prawdziwym wybawieniem. Wiman podszedł do drzwi, aby otworzyć, wcisnął guzik
na szarej obudowie i czekał, aż gość minie podwórze i ponownie uruchomi dzwonek. Zwolniwszy
zamknięcie właściwej klatki schodowej, mężczyzna przeszedł do kuchni po swoją różaną herbatę. Po
chwili usłyszał na korytarzu otwierające się drzwi i stuk obcasów na wypaczonych klepkach podłogi
w przedpokoju.
– Jest pani nareszcie – przywitał Wiman kobietę drżącym głosem przerażonego starca.
– Gdzie Cyna? – Zero rozejrzał się po pokoju.
– Pojechała po Bielską – wyjaśnił Hif.
– Skuterem?
– Powiedziałem, żeby się nie wygłupiała.
Wypili. Po cichu. W tajemnicy przed wszystkimi. Ot, starzy kumple. Siedzieli w biurze całą noc, żywili
się resztkami z lodówki, tęsknili za popijawą.
– Wiesz, że one rozpoznają twarze? – szepnął Hif.
– Lesby?
– Nie. Krukowate. Bystre są. Używają narzędzi. Lubią się bawić.
– No i co z tego? – Witczak zapalił.
– Są niegłupie, a więc nieufne. Nie wlecą ot tak do mieszkania. Nawet gołąb tego nie zrobi. – Hif
przeglądał wcześniej stronę internetową Adama Wajraka. – A co dopiero wrona.
– Też tak mówiłem.
– Komunikują się – mówił dalej Hif. – Na przykład żeby wezwać pomoc. Informują inne ptaki ze stada
o znalezionej padlinie. Krzyczą wtedy „yell”.
– Yell, yell – powtórzył Witczak. – Słyszałeś to tam, na balkonie?
– Nie, ale zastanawiam się… Pamiętasz, co znaleźliśmy w mieszkaniu?
– Tak i nigdy tego widoku nie zapomnę.
– Nie mówię o trupie.
– Myślę o tej ilości ptasich gówien na podłodze.
Zadzwonił telefon na biurku.
– Słucham? Kto? – Na twarz Witczaka wystąpiły czerwone plamy.
Hif nie mógł uwierzyć własnym oczom.
– Niech czeka – poinstruował rozmówcę Zero. Odłożył słuchawkę, zapalił.
– Kto dzwonił? – spytał Hif.
– Dyżurny. Nieważne. Co tam mówiłeś?
– Mówiłem o ptaku. Wronie, której złamałem kark, pamiętasz?
Witczak westchnął, jakby myślami był gdzie indziej.
– Pamiętam – przyznał.
– Nie mogła odlecieć. A może…
– No, gadaj!
– Może ktoś złamał jej skrzydło i zostawił sam na sam z klientem? Może wzywała pomocy
i jednocześnie krzyczała „yell”?
– Gdzie mamy tę wronę?
– Cyna zbierała fanty.
– Dobra. Masz psa, ten pies pewnie ma weterynarza. Zadzwoń do niego i umów się na prześwietlenie.
Tylko najpierw upewnij się, że masz tego ptaka.
Hif odpowiedział wymownym spojrzeniem i wyszedł.
Na korytarzu Witczak spotkał Cynę i Aldonę Bielską. Wskazał im odpowiedni pokój. Przed drzwiami
zatrzymał Agnieszkę.
– A, przy okazji, sprawdziłam klucze od Schmidta. Pasują. Nikt nie zmieniał zamka.
– Gdzie wsadziłaś ptaka?
– Awruk, o co ci chodzi? – Policjantka przyzwyczaiła się do niewybrednych żartów, nie zmieniało to
jednak faktu, że była drażliwa.
– Wrona z Koszykowej. Hif złamał jej kark. Została na podłodze – wyjaśnił.
Agnieszka skinęła głową.
– Jest w lodówce. Na twojej półce.
– Zaproś panią do Hifa, a sama weź się do materiału dowodowego.
– Żartowałam. Ptak jest w zamrażarce.
– Zrób mi notatkę. I rozmroź tego ptaka.
Siedziała w poczekalni naprzeciwko okna dyżurnego. Ładna brunetka z długimi nogami i sporym biustem.
Małgorzata. Dlaczego nie mogli tworzyć normalnej pary? Dlaczego wszystko musiało być tak
popieprzone?
Na widok Witczaka wstała. Miała lekko zapuchniętą twarz, podkrążone oczy. A mimo to wciąż była
atrakcyjna. W inny sposób niż Malicka. Nie chciał jej przytulić.
– Co się dzieje? – spytał.
– Chodzi o Gucia – wyjaśniła.
Chłopak miał dwadzieścia dwa lata i niedawno rzucił studia. Dla Witczaka był jak syn. Przez parę
długich lat trudny syn. Kiedy Zero zaproponował Małgorzacie, żeby się wprowadziła, okazało się, że nie
jest sama. Gucio od początku sprawiał problemy. Szalał w szkole i w domu. Nie potrafił opanować
agresji. Chodzili z nim do psychologa. W gimnazjum pochłonęły go komputery i trochę się uspokoił. Miał
talent, potrafił włamywać się na strony internetowe, umieszczał sprośne rysunki w głównych witrynach
urzędów. Po maturze poszedł na informatykę, ale dostał propozycję pracy w firmie programistycznej
i olał wyższe wykształcenie. Ustatkował się.
– Dzwoniła jego dziewczyna, Klara. Gustaw zniknął.
– Może siedzi w pracy, albo nie wiem… Zapił? – Wyszli przed budynek. Wcale mu się nie podobało,
że Małgorzata przyszła do pałacu Mostowskich. Nigdy tego nie robiła. Ktoś mógł ją skojarzyć. Dla
kolegów Zero był po prostu starym kawalerem.
– Zrób coś – poprosiła.
Spojrzał na nią. Prawie z czułością. Kiedy ostatnio o coś go prosiła? Była dumna, choć nie na tyle, żeby
się wyprowadzić.
– Wynagrodzę ci to – obiecała.
– Pogadam z Klarą. To ta z dziwną fryzurą? – Co innego miał zrobić? Wysłać patrol? Dokąd? – Ale nie
mam teraz czasu.
– Powiem jej, żeby zadzwoniła. Dobrze?
Przytaknął. „Wynagrodzę ci to”. Mimo wszystko poczuł, że mu staje. Pożegnali się.
– Ty mi tu, kurwa, nie czaruj! – krzyczał Hif, kiedy Witczak wrócił do ich pokoju.
Tymański spojrzał na szefa.
– Wiesz, co mi właśnie obwieściła pani Aldona?
– Nie mam pojęcia.
– Że się wyprowadza. Jens Schmidt kupił jej mieszkanie!
Bielska wzruszyła ramionami.
– No tak, ano kupił.
– Posłuchaj, paniusiu! Koniec tego pierdolenia! Zaraz zaprowadzę cię do prokuratora i dostajesz zarzut
z artykułu sto czterdzieści osiem! – wrzasnął Hif.
– Chodzi o morderstwo – wyjaśnił Zero.
Bielska się żachnęła:
– Jakie znowu morderstwo?
– Ty mi tu nie picuj, tylko mów, kobieto! Mów wszystko, co wiesz, albo sprowadzam cię do aresztu – kontynuował Tymański. Jego wielkie ciało aż się trzęsło z gniewu.
– Coś musiała pani widzieć. To trwało. Proszę nam o tym opowiedzieć, a wróci pani do mieszkania
i będzie pani mogła szykować przeprowadzkę – obiecał Witczak.
Bielska wpatrywała się w czubki swoich pantofli. Hif chciał coś jeszcze krzyknąć, ale Witczak go
powstrzymał.
– Ten Wiman kiedyś przyszedł się godzić – zaczęła Bielska. – Obiecał, że kupi mi mieszkanie, ale
chyba za wielki był kutwa. Płacił mi… chyba za sprzątanie, a może za to, żebym nie zadawała pytań.
– A potem?
– Nie interesowałam się. Ale na czwartym piętrze coś się działo. Czasem słyszałam kroki na schodach.
Windę. Rozmowy.
– Nigdy pani nikogo nie widziała?
Adriannie
DZIEŃ PIERWSZY niedziela, 24 października Kamienica na Koszykowej. Minęły trzy lata, od kiedy z kolejnych pięter wyprowadzili się wszyscy najemcy: kilka miejskich urzędów i prywatna firma. Aldona Bielska przez blisko trzy dekady sprzątała tu schody, myła podłogi, ścierała kurze i utrzymywała łazienki w czystości. Nowy właściciel sprawił, że na tętniących życiem kondygnacjach zagościły pustka i marazm. Kobieta zachowała dwupokojową służbówkę na parterze kosztem trwającego lata procesu, a właściwie dwóch. Jeden – o bezprawne użytkowanie lokalu – wytoczył jej nowy kamienicznik. W drugim Aldona oskarżyła magistrat, że oddał budynek w prywatne ręce, nie zapewniwszy godnego bytu swojej wieloletniej pracownicy. Bielska musiała poszukać sobie innych mieszkań do wysprzątania. Wracając wieczorem w stare mury, czuła się co najmniej nieswojo. Niespodziewane stuki w ścianach, stękania posadzek nieraz wyrywały ją ze snu i sprawiały, że jeszcze długo leżała z bijącym sercem, wpatrzona w sufit, nad którym wznosiły się piętra ziejące martwotą. Tego niedzielnego popołudnia Bielska sprzątała podwórze. Z czystego przyzwyczajenia i wrodzonego zamiłowania do porządku zamiatała okolice śmietnika, zbierała do worków liście opadłe z rosnącego na środku kasztanowca. Coś jej kapnęło na kurtkę. Wściekła machnęła miotłą w kierunku lecącej wrony, chociaż wiedziała, że nie dosięgnie ptaszyska. Śledziła lot czarnych skrzydeł, zła na Stwórcę, który wydał na świat te niewdzięczne stworzenia. Zauważyła, jak siwy ptak usiadł na balustradzie balkonu na czwartym piętrze. Rozejrzał się niczym złodziej planujący włamanie, rozcapierzył skrzydła i jak gdyby nigdy nic wpadł przez uchylone drzwi balkonowe wprost do środka. Przeklęty dziki lokator. Kto tam zostawił otwarte drzwi? Wróciła do siebie. Zadzwoniła do męża, który kazał jej wezwać gliny. Bielska nie posłuchała od razu. Pojechała rozklekotaną windą na czwarte piętro sprawdzić, czy drzwi do lokalu są zamknięte. Nowy właściciel zmienił wszystkie zamki i nie pofatygował się, aby zostawić jej zapasowe klucze. Lokal zastała zamknięty. Zapukała, nacisnęła klamkę, krzyczała. Bez odzewu. Zjechała z powrotem parter i wyszła na wewnętrzne podwórze. Do mieszkania właśnie wleciały dwie nowe wrony. Zaniepokojona, poszła zadzwonić do obecnego właściciela. Ale jego telefon milczał. Trwała niedzielna sesja jazzowa w klubie Tygmont na Mazowieckiej. Wielki Majk podszedł do sceny w trakcie dość długiego pasażu, który Witczak wykonywał na swoim saksofonie altowym. Barman zrobił gest, jakby trzymał słuchawkę przy uchu, po czym wrócił do nalewania trunków. Gitarzysta stojący obok Witczaka zgrabnie przejął temat i przepuścił kolegę, nagradzanego skromnymi brawami. Niski czterdziestotrzylatek Witczak, komisarz stołecznej policji zwany przez podwładnych Zerą, wypił ostatni łyk drinka o skomplikowanej angielskiej nazwie, której brzmienia nigdy nie potrafił zapamiętać,
i narzucając krótką kurtkę, podszedł do czekającego nań samochodu. Za kierownicą siedział wielki jak góra Tymański, czyli Hif, jeden z podwładnych Witczaka, młodszy od niego o dobre osiem lat. Mężczyzna ledwie mieścił się w kokpicie opla. – Jest dwunastak – oznajmił. Przezwisko „Hif” wzięło się z czasów, kiedy policjant rozpracowywał gang narkomanów wyłudzających na Centralnym pieniądze. Zaczepiali przypadkowych podróżnych, prosząc o gotówkę, a jeśli nagabywany nie chciał się podzielić zawartością portfela, członkowie gangu grozili mu „czerwoną strzałą”. Określenie to dotyczyło brunatnego płynu, który narkoman nazywał w trakcie napadu „swoją parszywą juchą”. W ten sposób, strasząc strzykawką z własną krwią, owi – jak ich czasem nazywano – kompotowcy zarabiali na codzienną dawkę czarnej euforii. Wodzili Hifa za nos przez trzy miesiące, schwytał ich dopiero po tym, jak przesiedział okrągły tydzień na dworcowej ławce, udając podróżnego. Hif, ukłuty w czasie przeszukania igłą, spędził kilka wesołych tygodni w szpitalu, gdzie przyjmował leki rozwalające mu wątrobę. Ten ciężki kawałek policyjnego chleba policjant odreagowywał, polując na lisy, dziczki i inną zwierzynę łowną. W codzienne rozmowy – niedotyczące bynajmniej tak istotnych spraw jak długość badyli u łosia, jakość fajek odyńca czy futro mykity – często wplatał elementy żargonu. Dwunastak w języku myśliwskim oznaczał jelenia z bogatym porożem. Witczak zrozumiał. Trup. Hif, trąbiąc na taksiarzy parkujących niezgodnie z przepisami, wyminął ich gabloty oklejone reklamami korporacji i ruszył w kierunku Kredytowej. Warszawa tej październikowej nocy przypominała mu miasto z ponurych opowiadań fantastycznych: sprószone mokrym światłem neonów kamienice Śródmieścia błyszczały złowrogo niczym przycumowane statki kosmiczne. Witczak w tych niedoświetlonych budynkach widział raczej czających się w cieniu olbrzymów, gotowych zadać człowiekowi nieoczekiwany cios. Z klubu Tube odebrali Agnieszkę, trzeciego członka zespołu. – Która godzina, awruk anolodreip? – zawołała, sadzając swoje chude ciało na tylnym siedzeniu opla. Cyna, znana z mówienia wspak, mogła dzięki tej umiejętności pozwolić sobie na niecenzuralną jazdę nawet przy komendancie Wolskim. Nieodmiennie pozostawiała go z wyrazem konsternacji na twarzy. – Naganiacz dzwonił – tłumaczył Hif. – Ściągają nas, bo nocny dyżur zajmuje się Rosołowską. Cyna wzruszyła ramionami. Zgon przebrzmiałej gwiazdy polskiego kina, o którym zdążył już zaszumieć internet, jakoś mało ją obszedł. Dziewczyna przeszła do kryminalnych zaledwie pół roku temu. Wcześniej z ramienia policji współpracowała z fundacją Itaka. Niespełna trzydziestoletnia, niska i pryszczata, z rzadkimi włosami postawionymi na sztorc za pomocą jakiegoś taniego żelu, w nieodłącznej skórze z podniesionym kołnierzem przypominała niewydarzonego nastolatka, który ukradł ubranie starszemu bratu. Umiała się bić, a dziewczęcą wrażliwość, o którą Zero ją podejrzewał, skrywała pod maską cyniczki. Na Koszykowej, tuż przy placu Na Rozdrożu, czekał na nich patrol: dwóch zdenerwowanych krawężników w towarzystwie Aldony Bielskiej, byłej gospodyni. – Co jest, panowie? – rzucił Hif, kiwając kudłatą głową, kiedy wysiedli z krzywo zaparkowanego auta. – Pani opowie – poprosił Aldonę ryży chudzielec w przekrzywionej czapce. Wymienili z kolegą zmieszane spojrzenia.
Bielska powtórzyła im historię o otwartym oknie i wronach. Witczak zapalił. Hif przeprosił Aldonę i odciągnął obu mundurowych na bok. – Co wy, kurwa, w kulki sobie gracie? Po co ja komisarza zrywam z łóżka w środku nocy? Żeby słuchać o jakichś srokach? – ględził. Odwrócił się do Zery. – Przepraszam. Naganiacz gadał, że trup. Witczak wzruszył ramionami. – Skoro już jesteśmy, to zajrzyjmy – zdecydował. – Może ja wyjaśnię – wtrąciła się Bielska. – Te wrony to idą do padliny. Zawsze. A mieszkanie jest zamknięte. Właściciel nie odbiera telefonów. – Dostęp? – rzucił Hif. Obaj aspiranci znów spojrzeli po sobie. Nie odpowiedzieli. – Pani prowadzi – zarządził. Przeszli ciemnym korytarzem. – Żarówka poszła – sarknęła Bielska. – Ta kutwa, właściciel, nawet grosza nie da. Wąskimi drzwiami dostali się na dziedziniec, klasyczną studnię. Witczak spojrzał na zaciemnioną pierzeję. Aldona wskazała balkon. Coś tam rzeczywiście się kotłowało. Z piętra dochodziły ponure skrzeki. – Kurwa – rzucił Hif. – Mówi pani, że drzwi są zamknięte? Bielska pokiwała głową. – Z dachu by trzeba, awruk – wtrąciła swoje Cynowska. – Ma pani klucz na dach? – spytał Witczak. Bielska pokazała gestem, aby iść za nią. Wjechali na szóste piętro. Przez niskie drzwi weszli do zatęchłego pomieszczenia o pochyłym stropie. Ostre światło gołej żarówki sprawiało, że wszyscy rzucali ekspresjonistyczne cienie. Witczak i Hif mieli latarki. Bielska otworzyła klapę i pokazała drogę. – Szkoda, że mąż w trasie. Zwierzęta wozi do rzeźni – wyjaśniła, choć nikt jej pytał. – Pójdzie pan przy krawędzi. Tam – wskazała palcem – można się spuścić na balkon piątego. Potem już łatwo. – Spuścić się, powiada pani. Pewnie nie ma pani żadnej liny? – spytał Hif. – Może by tak strażaków wezwać? – odezwał się ryży. Witczak zaśmiał się skrzekliwie jak wrona. – Dajesz – rozkazał. – Ja za tobą. Hif poślizgnął się na metalowym poszyciu dachu. – Ślisko, kurwa – skomentował. Ruszyli. Krok za krokiem, pochyleni, łapiąc się wystających rur wentylacyjnych. Hif włożył sobie latarkę do ust i po chwili poczuł, jak ślina ścieka mu po obfitym zaroście. Dotarli do miejsca wskazanego przez Bielską. Tymański spojrzał w dół i pokiwał głową. Wyjął latarkę z ust, wytarł o rękaw, poświecił. Ostrożnie klęknął na blasze, położył swoje prawie dwumetrowe ciało, spuścił jedną nogę, a potem drugą. Kolega ubezpieczał go chwytem za kołnierz. Nagle coś trzasnęło i Tymański wyślizgnął się Witczakowi. Poleciał w dół. Klapnął tak mocno, że cały dach aż się zatrząsł. – Żyjesz? – rzucił Zero z nutą zaciekawienia w głosie. – Rynna poszła – skomentował Hif. Witczak opuścił się za nim. Była mroźna, październikowa noc, a obaj spocili się jak bobry w żeremiach.
Hif zeskoczył na drugi balkon. Nagle rozpętało się piekło. Wrony podniosły larum, przez wąskie drzwi przeleciało hurtem kilkanaście opierzonych ciał, uzbrojonych w dzioby i pazury. Tymański wrzasnął. Stracił równowagę, mało co nie przeleciał przez niską barierkę. Młócąc powietrze łapami wielkimi jak cepy, oganiał się od muskających go piór. Wreszcie nastąpiła cisza. Kraczące potwory zniknęły gdzieś na nocnym niebie. Hif poczuł słodkawy zapach, który je przywabił. – Żyjesz? – spytał ponownie Witczak. W świetle latarki widział tylko kłąb opierzonych, czarno-siwych ciał i machające ręce podwładnego. – Kurwa – powtórzył swoje zaklęcie Tymański. Splunął. – Pióra mam w ustach. – Zrób mi miejsce – poprosił Witczak. Zeskoczył. – Co jest, awruk? – krzyknęła z dachu Cyna, która szła za nimi. – Wracaj na klatkę, otworzymy ci od środka – odpowiedział Hif. – Poradź Młodemu, żeby zabrał z dołu maskę gazową. Ptaki zasrały całą podłogę. Światło nie działało. O ścianę tłukła się samotna wrona niemogąca znaleźć wyjścia. Hif ją przydeptał; złamał jej kark. Lokal składał się z ośmiu pomieszczeń. Oprócz jednego wszystkie były puste, bez żadnego mebla. Pierwszy pokój zastali urządzony. Skromnie: spanie, wieszak, komoda, stół. Obok niewielka kuchnia. Tymański poświecił na łóżko. Bielska miała rację. W pościeli leżał trup. Nagi mężczyzna z twarzą wyjedzoną przez ptaki. Ślady uczty były widoczne na całym ciele. Wrony nie przebiły się na szczęście do jelit, bo wtedy fetor, a nie zwierzęta, zaalarmowałby gospodynię. Hif poszedł otworzyć drzwi. W progu stała Cynowska, a za nią młodszy aspirant w masce. – Do końca korytarzem i w prawo – wytłumaczył Tymański. Po chwili usłyszeli charakterystyczne dźwięki wydawane przez człowieka topiącego się we własnych rzygach. Hif zdusił złośliwy śmiech. Chłopak wybiegł na klatkę schodową i wylał z naprędce zsuniętej maski przegląd ostatnich posiłków. – Wezwij, kogo tam trzeba – zarządził Zero. Najchętniej daliby sobie spokój z pogotowiem, ale ktoś musiał urzędowo stwierdzić zgon. Tymański obudził prokurator Malicką, a Zero wezwał Henia. Zakontraktowany przez policję lekarz patolog był zaskakująco przystojnym mężczyzną o delikatnych dłoniach. Witczak za każdym razem, kiedy się spotykali, zachodził w głowę, czemu ktoś tak elegancki nie został znanym chirurgiem plastycznym albo ginekologiem. Czemu wolał plasterkować mózgi i kroić wątroby? Ich paroletnia znajomość nie wyjaśniła tej niewiadomej. Za jedyny trop mogła Witczakowi służyć zasłyszana kiedyś plotka, że rodzice Henia byli właścicielami domu pogrzebowego, a on praktycznie wychował się w kostnicy. Lekarz traktował swoją pracę jak hobby. Wezwany, zjawiał się o dowolnej porze dnia i nocy, gotów z zapałem pochylić się nad zwłokami. – Pieprzony ornitolog – mruknął Henio w progu. Chłopaki z Cynowską przynieśli z bagażnika czekające tam na podobną okazję lampy na statywach. Przystąpili do swoich zadań. Cyna zdążyła zebrać ślady i obfotografować miejsce zdarzenia jeszcze zanim przyjechał Henio. Tymański spisywał swoje kwity. Witczak miał pójść z Bielską zbudzić sąsiadów
z kamienicy przy alei Przyjaciół. Ich okna wychodziły na trefne podwórze. Czekał jednak na prokurator Malicką. Drobna brunetka o dużych kasztanowych oczach, której wiek oceniał na kilka lat przed czterdziestką, sprawiała, że pocił się w dziwnych miejscach. Lubił ją jako współpracownika. Równocześnie odgrywała ona główne role w niejednej z fantazji, które snuł nocami. Z reguły potem nie mógł już usnąć. Nie kochał się w niej. Dawno temu uznał, że w jego życiu nie ma zwyczajnie miejsca na zauroczenia typowe dla wczesnej młodości. Malicka zaś była szczęśliwą mężatką. Nigdy też nie doszło między nimi do czegokolwiek więcej niż tylko przyjacielskiego flirtu, który sprowadzał się do przekomarzań na temat starokawalerstwa Witczaka i dyspozycyjności Malickiej. Lubiła go. Czasem omawiali sprawy zawodowe na mieście przy kawie lub jedząc lunch w knajpce z żarciem z Indonezji. Tego wieczoru na kolację jadła krewetki. Lubiła połykać ogonki. Witczak je dostrzegł i przyłapał się na zazdrości. Malicka rzygała w kącie. Patrzył na nią z rozczuleniem. – Przepraszam – szepnęła, przecierając usta rękawem bluzy. O tej porze Witczak gotów był jej wybaczyć wszystko. Najchętniej by ją przytulił, ale musieli wracać do rzeczywistości. Cyna w sąsiednim pokoju spisywała protokół oględzin trupa. – Jak długo tu leży? – rzuciła Malicka do Henia. – Trudno powiedzieć – odpowiedział. – Co o tym wszystkim myślisz? – spytała, odruchowo bekając. – Dziwne – mruknął. – Sprecyzuj, Henio, nie mamy całej nocy – poprosił Witczak. – Niektóre rany noszą cechy przyżyciowe. – Patolog wskazał na twarz. – Wyjadły mu gałki na żywca? – zdziwiła się Malicka. – I nie bronił się? – spytał zaskoczony Tymański. – Nie znalazłam żadnych dragów – dodała Cynowska. – Wyniki toksykologii powinny dać nam jakąś odpowiedź – uciął Henio. Witczak zajmował czteropokojowe mieszkanie na parterze willi przy Sobieskiego. Dom był ruiną. Wieloletnie spory własnościowe sprawiły, że nieremontowany budynek niszczał. Otoczony dzikim ogrodem, który nie izolował mieszkańców ani od hałasów ulicy, ani od zapachów dochodzących z sąsiedniej restauracji, przypominał chatkę czarownicy albo dom Normana Batesa z Psychozy. Zero zajrzał do salonu, gdzie na kanapie leżała śpiąca kobieta. Pilot w jej dłoni celował w telewizor. Na ekranie migał nocny konkurs, ładna dziewczyna przy tablicy z wielką krzyżówką zapewniała o „otwartej linii”. Kobieta sapała przez sen. Witczak spojrzał na nią z mieszaniną współczucia i obawy. Z żalem przyznawał, że ich dawny związek przypominał raczej szereg uników. Określenie „związek” było zresztą bardzo na wyrost, pieśń przeszłości. Po prostu mieszkali razem i wyświadczali sobie nawzajem codzienne przysługi. Witczak opłacał rachunki, ona gotowała, prała, rzadko szła z nim do łóżka. Z większą hojnością obdarzała Zerę ironią i sarkazmem, zapewne obwiniając go o własne niepowodzenia. Bezsilny wobec jej kobiecości, starał się bywać u siebie jak najrzadziej. Tym sposobem widywali się głównie wtedy, gdy jedno bądź drugie już spało. Jak dzisiaj. Zero usiadł w kuchni i przy włączonej lampce nastawił wodę. Zapalił. Nigdy nie miał problemów
z alkoholem jak jego ojciec. Popadł jednak w uzależnienie od tanich fajek z przemytu. Popielniczka na stole zawsze zapełniała się podczas jego nocnych nasiadówek. Trudności ze snem wyniósł z domu rodzinnego, prawdopodobnie odziedziczył je po matce, która skończyła z o wiele poważniejszymi problemami na zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego. Niemniej wszystko zaczęło się właśnie od bezsenności. Wiedział, że przez obciążenie genetyczne stoi na równi pochyłej. Choroba ukryta w komórkach jego mózgu sprawiła, że zrezygnował z życia osobistego i zastąpił je protezą w postaci Małgorzaty. Nie chciał mieć dzieci. Uważał, że nawet jeśli sam nie zachoruje, z pewnością mógłby przekazać im piętno. Lekarz matki uspokajał go jednak i zapewniał, że psychoza powinna się była ujawnić w okolicach trzydziestki, a groźbę dziedziczenia właściwie też można podać w wątpliwość. Witczak osiągnął już taki wiek, że myśli o założeniu rodziny zostawił za sobą. Jego zdaniem było już na to po prostu za późno i właściwie moment, kiedy przekroczył czterdziestkę, przyjął z ulgą. Wierzył, że teraz może się zająć wyłącznie pracą. Właśnie wtedy, aby uczcić ten moment, wyruszył w niefortunną, jak się okazało, wyprawę do Hiszpanii, kraju ulubionej lektury dzieciństwa: Don Kichota. Spędził tydzień w deszczu, gapiąc się z niedowierzaniem na sewilską Giraldę, minaret przemieniony w dzwonnicę katedry. Musiał przebyć trzy i pół tysiąca kilometrów, aby się dowiedzieć, że pierwowzór stalinowskiego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie powstał w kulturze rekonkwisty! Niesamowite. Od tamtej podróży widok najwyższego budynku w rodzinnym mieście, zaprojektowano zgodnie z socrealistycznymi kanonami, nieodmiennie przenosił go do La Manchy i na równiny Estremadury. Pobyt w Andaluzji Witczak uznał za pasmo porażek: nie potrafił się porozumieć z kelnerami, hotel okazał się zawilgoconą dziurą z przeciekającym dachem i obskurną łazienką, pogoda była najgorsza od lat. Zrażony do zagranicznych wojaży, naprędce przebukował bilet lotniczy i resztę wolnego czasu spędził w starej daczy rodziców pod Piasecznem, zajadając się gruszkami. Wypiwszy herbatę i skończywszy trzecią tego dnia paczkę fajek, sprawdził godzinę i poszedł do sypialni. Dochodziła piąta trzydzieści. Na siódmą był umówiony w wydziale. Po odstawieniu Witczaka Hif podrzucił Cynowską na Sadybę, po czym przejechał mostem Siekierkowskim na drugą stronę Wisły, zjechał na Wał Miedzeszyński, a następnie po dwóch kilometrach skręcił na lewo i zagłębił się w osiedle domków jednorodzinnych. Zaparkował pod jednym z nich, pilnie strzeżonym przez systemy czujników ruchu i kamery. Podszedł do bramy i wklepał na klawiaturze domofonu kod. Zamek wydał pojedynczy pisk, Hif pchnął skrzydło furtki, wszedł do ogrodu i dokładnie zamknął za sobą wejście na posesję. Znalazł się w swoim królestwie. Pierwsze kroki skierował do aneksu kuchennego, gdzie dobrał się do doskonale zaopatrzonej lodówki. Sprzęt był potężnych rozmiarów. Za każdym razem, kiedy Hif otwierał jedne z dwojga drzwi tej lodowej szafy, był pewien, że mógłby w jej wnętrzu przeżyć atak atomowy. Nieco marudził, bo nie wiedział, na który z piętnastu gatunków piwa belgijskiego miał ochotę (wybrał miętowe), zamknął część przeznaczoną wyłącznie na trunki, otworzył drugą, wyjął ukochaną wiejską kiełbasę i opuścił aneks. Agata, do której należał dom, chrapała w sypialni. Skierował kroki do sali kinowej, gdzie zaczął przebierać w płytach DVD. Kolekcja kina
fantastycznonaukowego zajmowała całą ścianę pomieszczenia. Po chwili z głośników ryknęły fanfary wytwórni 20th Century Fox, a ekran pięćdziesięciocalowego ciekłokrystalicznego telewizora zalała czerń kosmosu. Rozpoczął się seans Obcego 3 w wersji reżyserskiej. Hif znał film na pamięć; tę część lubił najbardziej z całej serii. Dlatego wypiwszy piwo i pożarłszy pęto kiełbasy, zapadł w spokojny sen. Po drugiej stronie Wisły, w trzypokojowym mieszkaniu na piątym piętrze wieżowca z lat siedemdziesiątych, postawionego w technologii „rama H”, Cyna starała się nie zbudzić śpiącej w sypialni Anki, dziewczyny, którą poznała trzy miesiące wcześniej w knajpie Mandarynka. Znajomość rozwijała się dynamicznie. Zdążyły już dwa razy ze sobą zerwać i kolejne dwa do siebie wrócić. Każdy okres niezgody zamykały namiętnym seksem na wielkim łóżku zakupionym w Ikei. Związek z Anką był dziewiątym z kolei w ciągu trzech lat, które dzieliły Cynę od wyprowadzki z mieszkania matki, mieszczącego się na ulicy Stefana Bryły w jednym z potężnych mrówkowców na Służewcu. Cyna przyzwyczaiła się już do ciągłych zmian warty w swoim łóżku. Ich przyczyna nie leżała w kapryśnym charakterze dziewczyny, ale w jej nienasyceniu. Miała naturę zdobywcy, a także dążyła do ideału, marzyła o Claudii Schiffer w swojej pościeli. Z początku podrywała same brzydule, ciesząc się, że mimo jej wyglądu w ogóle ktoś chciał spędzić z nią noc. Tak naprawdę Cyna nie uważała się za lesbijkę, ale za mężczyznę w ciele kobiety. W swojej sytuacji zorientowała się dość wcześnie, jeszcze w szkole podstawowej. W liceum poszła do psychologa, od którego dowiedziała się, że cierpi na zespół dezaprobaty własnej płci. Zainteresowanie dziewczynami musiała tłumić aż do dwudziestki, kiedy powiedziała „dość” dominującej matce. Wynajęła mieszkanie i rozpoczęła życie na własny rachunek. Dorywcze prace w klubach nocnych szybko sprawiły, że otarła się o narkotyki. Udało jej się jakoś pozbierać. Wstąpiła do policji, a potem nawiązała współpracę z ruchem obrony kobiet. Przez kilkanaście miesięcy działała w fundacji Itaka, zajmującej się zaginionymi. Wciąż jednak szukała czegoś więcej, pociągały ją sytuacje skrajne. W fundacji spotkała inną policjantkę, Marlenę, z którą nawiązała krótki romans. Marlena, najbrzydsza z jej partnerek, skontaktowała Cynę ze swoim przełożonym. Ich zespół rozpracowywał właśnie gang Marszałka – Łotysza, którego podejrzewano o werbowanie dziewcząt do niemieckich burdeli. Cyna znalazła wreszcie swoją niszę. Namówiła szefa Marleny na współpracę. Przekonała go, że dotrze do Marszałka jako policjant pod przykryciem. Góra tego nie przyklepała, „ochrona fizyczna operatora niemożliwa”, odpowiedzieli. Wtedy Cyna postanowiła działać sama. Werbunek miał kilka postaci. Jeden ze sposobów polegał na załatwianiu legalnej pracy w RFN. Na miejscu zaczynały się problemy, narastały długi kobiet wobec pośrednika, który proponował prostytucję jako formę spłaty pożyczki. Wraz z mijającymi miesiącami okazywało się, że przez absurdalnie wysokie oprocentowanie długów nigdy nie uda się ich spłacić. W ten sposób koło się zamykało. Drugą metodą stosowaną przez Marszałka i jego ludzi były porwania. Cynę, kiedy już zaczęła się kręcić wokół Łotyszy, napojono alkoholem z pigułką gwałtu, a następnie zgarnięto z ulicy. Najpierw siedziała zamknięta w piwnicy jakiegoś domu. Potem została wywieziona za granicę w schowku na tirze. Przeżyte piekło wyryło w psychice Cyny głęboką nienawiść do przemysłu erotycznego i związanych z nim mężczyzn. Jej akcja zakończyła się sukcesem, ale policjantka nie była już tym samym człowiekiem.
Porzuciła myśli o poddaniu się operacji zmiany płci. Po powrocie do Polski i otrząśnięciu się z depresji napisała raport z wnioskiem o przeniesienie do kryminalnych. Otrzymała poparcie przełożonego Marleny, zdała wszystkie testy. Zdecydowała też o rozpoczęciu studiów zaocznych. Poszła na prawo. Cynowska zrzuciła ubranie na podłogę sypialni, ziewnęła, przeciągnęła się i wkradła do łóżka, aby wtulić się w pachnące nocą ciało Anki.
DZIEŃ DRUGI poniedziałek, 25 października O siódmej trzydzieści usiedli, aby pogadać, zanim rozejdą się do innych zajęć. Przy kawie i papierosach sprawdzali wypełnione nocą papiery. Przejrzeli notatkę załogi mundurowej, protokół przyjęcia zgłoszenia, zapiski z przepytania lokatorów z alei Przyjaciół, szkice Cynowskiej. – Zróbmy tak – zarządził Zero. – My z Hifem wracamy do kamienicy i gadamy, z kim jeszcze się da. Cyna, ty wyciągnij z nory tego kamienicznika, jak mu tam… – Jens Schmidt. Szkop – przeczytała z notatek. – Znajdź faceta. Chcemy z nim porozmawiać. – Myślicie, że to morderstwo? – spytała Cynowska. – Tak. Winne są kruki – podsumował Hif. – Nienawidzę tego ścierwa. – Wrony – rzuciła policjantka. – Myśliwy mógłby wiedzieć. – A chuj ci w dupę – zakończył Hif. – Chciałbyś – mruknęła Cyna, a Tymański posłał przełożonemu znaczące spojrzenie. Nie chciałby za żadne skarby. Witczak musiał pojechać na sekcję. Zadzwonił do pratologa i dowiedział się, kiedy się odbędzie. Mieli czas do czternastej. Zero oddał inicjatywę Hifowi, który na działaniach operacyjnych zjadł zęby. Jeszcze raz przepytali Aldonę Bielską, ale sprzątaczka nie zapamiętała niczego szczególnego. Tłumaczyła, że w piątek rano, jak co tydzień, pojechała do córki mieszkającej w Wołominie. Wróciła w niedzielę rano i sprzątając podwórze, zwróciła uwagę na otwarte okno. Wcześniej, jak twierdziła, nigdy nie zauważyła, żeby coś działo się na czwartym piętrze. Owszem, czasem nocami dobiegały ją dziwne dźwięki, ale zawsze sądziła, że to duchy. – Duchy? – No, wiecie, po wojnie w kamienicy działał Urząd Bezpieczeństwa – wyjaśniła. – Wielu ludzi zabili w piwnicach. – Proszę czekać na nasz telefon. Jeszcze porozmawiamy – zakończył rozpytanie Tymański. Następnie odnaleźli gospodarza kamienicy, której okna wychodziły na podwórze i mieszkanie z trupem. Razem z Cegielskim, bo tak nazywał się cieć, chodzili od drzwi do drzwi. Tam, gdzie nikogo nie zastali, zostawiali kartkę z prośbą o kontakt. Udało się im porozmawiać z trojgiem lokatorów. Pierwszą osobą była około sześćdziesięcioletnia tęga kobieta. Zaprosiła ich do środka. Niedawno wyremontowała mieszkanie. Witczak podziwiał elegancję i szyk: umeblowanie w stylu, zdaje się, Ludwika Filipa, mahoniowe biedermeiery w salonie, fotele medalionowe.
– Tak. Tam coś się działo, proszę panów – potwierdziła, częstując ich herbatą, o którą nie prosili. – Co takiego, proszę pani? – Wiem, że ta kamienica stoi pusta. Nowy właściciel wywalił wszystkich i dał zaporowe ceny. – A co pani widziała? – Hif sprecyzował pytanie. – Okna zawsze miały zasłonięte żaluzje. A jednak przebłyskiwało przez nie światło. Takie migocące. – Jakby kominek? – Świece. Pomyślałam, że on ma tam garsonierę. Ten kamienicznik. – Dostrzegła pani coś podejrzanego? – Nie. Po prostu czasem te świece. Mniej więcej raz w miesiącu. Zawsze w weekendy. Mąż żartował, że to Stara Dama – odpowiedziała. – Mąż widział jakąś kobietę? – spytał Witczak. – Nie. On konfabuluje. Stara Dama to taki duch. Mój mąż lubi mnie straszyć. – W tamtym mieszkaniu jest balkon. Może widziała pani, że ktoś otwierał drzwi i wychodził? Na przykład zapalić? Kobieta wzruszyła ramionami. – Latem na kasztanie jest tyle liści, że w ogóle nic nie widać – wyjaśniła. – A zimą… Nie, nie pamiętam nikogo. – A jeśli chodzi o ostatnie dwa dni? Nic dziwnego pani sobie nie przypomina? Odpowiedziało im milczenie. – Dużo wron tu ostatnio lata – podpowiedział Hif. – No właśnie! – podjęła po chwili. – W piątek w nocy to taka się chmara zerwała, jakby ktoś w nie strzelał. – O której godzinie? Kobieta obdarzyła uważnym spojrzeniem plamę na liściu rośliny stojącej na parapecie. – Trzecia piętnaście. Podziękowali i ruszyli do drzwi. Witczak zatrzymał się w progu. – Mam jeszcze jedno pytanie. – Tak, słucham? – W ostatni piątek albo sobotę widziała pani te płomienie świec? Kobieta zaprzeczyła ruchem głowy. Podobne rezultaty przyniosło rozpytanie kolejnych dwóch osób. Tajemnicze światła, narzekania na ptaki. I niewiele więcej. Zapisali telefony i poinformowali rozmówców, że jeszcze się odezwą. Później poszli do sklepu sąsiadującego z wejściem do kamienicy. Ekspedientka, owszem, pamiętała urzędników i pracowników firm, ponieważ czasem kupowali u niej artykuły biurowe. Nic więcej. Pomieszczenia sekcyjne nie wabiły przytulną atmosferą. Gama zapachów, którą oferowały, drażniła nozdrza, a jednak spokój panujący pośród kamiennych stołów i ułożonych na nich martwych ciał zawsze przyciągał Zerę z niezrozumiałą siłą. Za każdym razem, wchodząc do piwnicznych pomieszczeń budynku, w którym znajdował się Zakład Patologii, Witczak wzdrygał się z naturalnej niechęci do obcowania z martwymi ciałami, ale czuł dziwaczny pociąg do spokoju, którym emanowały. Ci ludzie, a raczej ci, którzy jeszcze niedawno ludźmi byli, mieli już za sobą szał życia, tę ciągłą gonitwę za celami
niemożliwymi do osiągnięcia. Nie musieli się już troszczyć ani o przeżycie następnego miesiąca, ani o metafizyczne uzasadnienie podstaw własnego bytu. Witczak zazdrościł też patologom takim jak Henio. W jego mniemaniu mieli prostą pracę. Jedyne pytanie, na jakie musieli dać odpowiedź, brzmiało: w jaki sposób nastąpił zgon? A jeśli z jakiegoś powodu nie potrafili znaleźć prostego rozwiązania zagadki, w zanadrzu mieli przynajmniej kilka gotowych formułek, takich jak „zapaść naczyniowo-sercowa”. Wystarczyło wpisać jedną z nich do protokołu, aby zamknąć sprawę, nic tak naprawdę nie tłumacząc. Witczak zastał Henia przy głowie denata. Ostrze ręcznej piły płynnym ruchem zagłębiło się w sklepienie czaszki. Zero przyglądał się w milczeniu, jak Henio sprawnie kończy cięcie i przystępuje do wydobywania mózgu nieznanego mężczyzny specjalną łyżką. Z galaretowatą szaroróżową masą w rękach podszedł do stolika pod ścianą i położył organ na talerzu wagi. – Tysiąc sto piętnaście – odczytał wynik. – Mało. Wskazał Witczakowi bordową plamę wielkości pomidora na płacie czołowym. – To przyczyna śmierci? – spytał Zero. – Nie. Ofiara otrzymała cios w głowę parę godzin przed zgonem. Krwiak zaczął się już resorbować. Ale patrz tu. – Henio wskazał na wewnętrzną część łokcia. – Wkłucie? A co z wynikami toksykologii? – zapytał komisarz, choć orientował się, że badania potrwają co najmniej tydzień. – Dwa tygodnie – odpowiedział Henio. – Jak już mówiłem, rany na czole, oczach i nosie zostały zadane przyżyciowo. Przez dzioby. Krukowate podobno zawsze zaczynają od oczu. – Powiesz mi coś o przyczynie śmierci? Henio, skupiony na przecinaniu powłok skórnych denata, nie odpowiedział od razu. Z wnętrza jamy brzusznej doszedł ich syk uchodzących gazów. Salę sekcyjną wypełnił kręcący w nosie zapach siarkowodoru. Witczak wycofał się pod ścianę. – Pytałem o przyczynę zgonu – powiedział nosowym głosem. – Zapaść naczyniowo-sercowa – zażartował Henryk i machnął ręką. – Jutro podeślę ci protokół. Witczak zdjął z trupa odciski palców. Któryś z techników zostawił to jemu, bo wiedział, że przyjedzie. Obrócił się na pięcie i wyszedł bez pożegnania, zostawiwszy lekarza sam na sam z rozdziobanymi szczątkami. Jens Schmidt okazał się Niemcem mieszkającym od lat w Polsce. Rok wcześniej odkupił od spadkobierców kamienicę zwróconą im przez miasto. Był współudziałowcem firmy Eon Ideas Sp. z o.o., zajmującej się produkcją widowisk znanych ze srebrnego ekranu, takich jak Gwiazdy w operetce czy Gracja i styl. Cyna, zamiast jechać radiowozem pobranym z policyjnego garażu, ruszyła na Chełmską swoim chińskim skuterem, który kupiła za dwa i pół tysiąca na Allegro i z którego przy pomocy mechaników z policyjnego warsztatu zdjęła wszystkie blokady prędkości. Było już trochę za zimno na podróżowanie tym cudem dalekowschodniej motoryzacji, ale odkąd Witczak załatwił niewielki ryczałt na prywatne środki transportu, raz na jakiś czas korzystała ze swojego rumaka o trudnej do wymówienia nazwie na X. Aby z Nowolipia dostać się na Dolny Mokotów, trzeba albo przebić się przez centrum, albo zjechać nad Wisłę i pognać do Czerniakowskiej Wisłostradą. Wybrała tę drugą trasę. Było po dziesiątej
i Wisłostrada nieco się już odkorkowała po porannym szczycie. Cyna rozpędzała się do nieprzepisowej prędkości i wykonywała manewry, po których zostawiała za sobą bukiet wymachujących pięści i kakofonię klaksonów. Policjanci z drogówki informowani przez porządnych obywateli nigdy jednak nie reagowali na doniesienia o rajdowcu na pomarańczowym skuterze i w żółtym kasku. Wiedzieli, że to Cyna. Tym razem gnała ją ciekawość. W swojej krótkiej karierze policyjnej nie otarła się jeszcze o świat mediów. Teraz, gdy nadarzała się niepowtarzalna okazja wściubienia nosa w sam środek warszawskiego towarzystwa, Cyna zamierzała w pełni ją wykorzystać. Ochroniarz, pouczony o zawodowej przynależności niskiej dziewczyny o urodzie pryszczatego licealisty, skierował ją do biura programowego, które znajdowało się w piętrowym baraku po drugiej stronie drogi wewnętrznej, przecinającej wzdłuż cały teren wytwórni. Tam, w pokoju numer osiem, Cyna odnalazła Jensa Schmidta. Blondyn z fryzurą w stylu Dietera Bohlena z czasów Modern Talking, z ładnymi, acz nieco siwiejącymi wąsami i bródką à la Buffalo Bill, wstał od rozchybotanego biurka. Nie chciał jej uwierzyć. – Co pani mówić? – pytał. – Mohdehstwo? Przecież kamienica stoi pusty! – Nie wiemy, czy to morderstwo – tłumaczyła Cyna. – Mój szef chce z panem porozmawiać. – Podała mu adres. – Tak, oczywiście. – Schmidt usiadł ciężko na plastikowym krześle. – Bezdomny? – Nie wiemy. Próbujemy ustalić tożsamość denata. Musi pan nam pomóc. Wezwała patrol policji z prośbą o zawiezienie Schmidta na Nowolipie. Zadzwoniła też do Witczaka i wyszła z prymitywnego baraku, który przywodził na myśl lata siedemdziesiąte zeszłego stulecia. Zamiast wrócić do komendy, Cyna przecięła ulicę i weszła do trzypiętrowego budynku, do którego przyciągnęły ją liczne plakaty z informacjami o castingach. Na klatce schodowej wmieszała się w tłum dziewczyn stojących w czymś w rodzaju kolejki. Nigdy nie potrafiła odmówić sobie pogapienia się na niezłe dupy. Natychmiast poczuła wiszące w powietrzu napięcie erotyczne, tak charakterystyczne dla skłębionej sfory młodych ludzi pragnących zrobić karierę w show-biznesie. Pospiesznie przejrzała listę firm organizujących nabory do różnych seriali i konkursów i wytypowała jeden z anonsów. Ten, który wydał jej się najbardziej podejrzany. Zaczepiła cycatą blondynkę, pierwszą w kolejce. – Co to za konkurs, dziecko? – spytała bez ceregieli. Dziewczyna wydęła wargi i pokazała ulotkę trzymaną w pulchnej dłoni. „Twarz Miesiąca”. Cyna przeczytała nagłówek i skąpą informację o szansie na rolę w nowym serialu stacji VTV. Organizacją castingu zajmowała się jakaś firma Star Media Studio. – Wepchnę się przed tobą, dziecko, dobra? – zaproponowała z zalotnym mrugnięciem, które pasowało jej jak aparat ortodontyczny krokodylowi. Zanim spytana zdążyła zaprotestować, Cyna weszła do pokoju, gdzie odbywały się przesłuchania. Błysk flesza na chwilę ją oślepił. Trzech mężczyzn za stołem prezydialnym przeniosło sześcioro oczu z sutków jednej z kandydatek na pryszczatego młodzieńca w skórze. – Tu nie wolno teraz wchodzić. Casting trwa. Nie widać? – zawołał siedzący w środku nieogolony grubas, sterujący migawką aparatu fotograficznego ustawionego na statywie. Kandydatka na Twarz
Miesiąca porwała z podłogi sweter, biustonosz i zakrywając biust, schowała się w rogu pomieszczenia. Cyna powoli lustrowała skład komisji. – No, no! Co my tu mamy? – odezwała się z nutą rozbawienia tonem nauczyciela, który właśnie przyłapał w ubikacji kilku nastoletnich palaczy recydywistów. Cyna miała fotograficzną pamięć i była na bieżąco z portretami miejskich stręczycieli. Dwóch nie kojarzyła, ale grubasa pośrodku rozpoznała natychmiast: był to niejaki Roman „Glista” Glistowski, znany alfons, który dwa lata wcześniej prowadził nabór dziewczyn na dyskotekach. Jego strategia była dość prosta: razem z kolegami poił wybrankę alkoholem z pigułką gwałtu, następnie zaciągali nieprzytomną dziewczynę do mieszkania, robili jej pornograficzną sesję filmową. Zdobytym w ten sposób materiałem Glista szantażował ofiarę, zmuszając ją do świadczenia doraźnych usług seksualnych różnym biznesmenom. Stworzył w ten sposób sprawną sieć prostytutek na telefon. Za kratkami spędził półtora roku i z tego, co Cyna pamiętała, od momentu wyjścia z więzienia nie wchodził w konflikt z prawem. Aż do dzisiaj. Policjantka podeszła do cyfrówki i kopniakiem strąciła aparat ze statywu. Dwóch przybocznych Glisty podskoczyło w gotowości do bójki. Cyna leniwym ruchem odsłoniła kaburę ze służbowym pistoletem pod skórzaną kurtką. – No i co, Glista, gruby cwelu, mało ci było dawania dupy na Białołęce? – spytała spokojnie. Asysta grubasa zamarła w pół kroku, czekając na jakieś instrukcje od swojego szefa. Glista oblał się potem, ale nie stracił rezonu. – Co jest, policyjna lesbo? Prowadzę legalny interes, nie wolno? Cyna ucieszyła się, że rozpoznał w niej swoją nemezis. Podeszła do leżącego na podłodze aparatu fotograficznego, drogiej, zapewne wypożyczonej lustrzanki, i glanem wgniotła jej cenny korpus w podłogę. Jeden z asystentów grubasa jęknął w proteście. – Koniec zabawy, kotki – oświadczyła Cyna. – Wypierdalać, ale już! Wrzasnęła tak, że dziewczyna, która bynajmniej nie była adresatką tego okrzyku, wybiegła, aby ostrzec inne kandydatki. Zespół rekrutacyjny powoli i z godnością wstał zza stołu prezydialnego, po czym skierował się do drzwi. Cyna nie pozwoliła im zabrać utworzonej bazy danych, wyjęła też kartę pamięci z pogruchotanego aparatu. Z drzwi i ścian zerwała plakaty i podeszła do kłębiącej się pod drzwiami zdezorientowanej grupy dziewczyn. Pokazała im swoją legitymację i w krótkich, rzeczowych słowach wyjaśniła właściwy cel castingu, w którym miały zamiar wziąć udział. Kandydatki rozproszyły się w pośpiechu jak niepyszne. W korytarzu pozostała jedna, ta, której cycki widziała Cyna. Dziewczyna siedziała na krześle pod ścianą w krzywo naciągniętym sweterku i rozmazanym makijażu. Cyna podeszła i zaoferowała jej kawę w bufecie na piętrze. Schmidt wpatrywał się w zdjęcia, które podsunął mu Witczak. – Rozpoznaje pan kamienicę? – spytał Zero. Indagowany zamknął oczy. – Albo ofiarę? – Ja nic nie hozumieć – wysapał Niemiec. Ogromna sylwetka Tymańskiego pochyliła się nad biurkiem. Łapą wielką jak bochen z całych sił walnął w blat biurka. – Jak to nic nie rozumiesz, kurwa? – krzyknął. – To twoja kamienica!
Niemiec spojrzał przerażony w brodatą twarz Hifa. Nie był przygotowany na krzyki. – Jestem podejrzana? – spytał dla pewności. – Spokojnie – zapewnił Witczak. – Chcemy tylko dojść prawdy. – Współpracuj, człowieku, kurwa, słyszysz? – wrzasnął Tymański. – Ja zawsze współphacować z władza – odpowiedział Niemiec. – Od kiedy to biuro stoi puste? – Od zawsze. Kupić hok temu. Wcześniej nie wiedzieć. – Schmidt wyjął komórkę, nerwowo przeglądał kontakty. – Scheiße! – przeklął i sięgnął po gruby wizytownik. Wyrzucił z niego na blat biurka wszystkie kartki. – O! To jest poprzednia właściciel. Witczak rzucił okiem na wizytówkę. Jakub Wiman. – Zatrzymujemy to. – Hif schował kartonik do teczki. – Dobra, teraz się spowiadasz. Ostatnie trzy dni. Godzina po godzinie! – Ja, ja! – Schmidt gorliwie sięgnął po kalendarz. Walnął się w czoło. – Muszę zadzwonić po asystentka! Ona musi przywieźć moja leki. Jestem sehcowa! Tego samego dnia po południu do komendy stołecznej wpłynęła skarga. Zazwyczaj obieg dokumentów w tak potężnym urzędzie jest dość skomplikowany. Pismo złożone w kancelarii zostaje wpisane do księgi kancelaryjnej, przekazane wraz z innymi papierami z danego dnia do komendanta, który rozdziela dokumenty zgodnie z kompetencją do kolejnych działów. Podzielone listy trafiają do szefów wydziałów, którzy z kolei akredytują pisma na kierowników poszczególnych jednostek. W normalnym obiegu, zanim pismo znajdzie się na biurku Witczaka, mija parę dni. Jednak zasady te w szczególnych przypadkach się obchodzi. Co prawda oryginał pisma odbywa swój normalny obieg, ale kancelista, jeśli widzi, że sprawa należy do pilnych, a do tego jest zaprzyjaźniony z kierownikiem danej jednostki, robi kserokopię, która wędruje jeszcze tego samego dnia wprost do adresata. I taką właśnie kopię do gabinetu Witczaka przyniósł młodszy asystent głównego kancelisty o godzinie piętnastej trzydzieści osiem. Komisarz czytał dokument podpisany przez prezesa firmy Star Media Studio z narastającą irytacją. Wynikało z niego, że podwładna Witczaka, sierżant Cynowska Agnieszka, dopuściła się rano nieuzasadnionego ataku na pracowników firmy, niszcząc dodatkowo sprzęt wart dwanaście tysięcy złotych (załączono notatkę z komendy rejonowej). Witczak natychmiast wezwał Cynę do siebie. Po tonie jego głosu rozpoznała, że musiało się coś wydarzyć. Właśnie siedziała w pokoju, który dzieliła z Hifem oraz dwoma innymi policjantami, i gadała. – Co to, do kurwy nędzy, ma znaczyć? – Zero podetknął jej pismo pod nos. Cyna wróciła z terenu po pierwszej i jak dotąd nie zająknęła się ani słowem o akcji w wytwórni. W drodze powrotnej przemyślała sprawę, zorientowała się, że poniosły ją nerwy, i postanowiła nie występować przed szereg. Popełniła błąd. – Awruk ogej anabej ćam – zaklęła pod nosem, wczytując się w pismo. W skrócie opisała całą akcję. Wśród zaatakowanych pracowników firmy Star Media Studio, których wymieniono w piśmie, oczywiście nie figurował Glistowski. Zero musiał uwierzyć jej na słowo. – Co ty sobie wyobrażasz? – wysapał wściekle Witczak. Nienawidził sytuacji, które zmuszały go do strofowania dorosłych pracowników, i to nie tylko dlatego, że wymagały wypowiedzenia więcej niż trzech słów. – Chcesz sobie robić samosądy, to jedź do Afryki. Słyszysz? Zawieszam cię na tydzień.
Przemyśl swoje postępowanie! Cyna wyszła bez słowa, trzaskając drzwiami. Na korytarzu minęła Hifa, który od razu poznał, że coś przeskrobała. – Co tam? – spytał, chcąc zaspokoić nienasyconą ciekawość, jaką wzbudzały w nim wszelkie biurowe konflikty. – Mam zwiecha na tydzień – mruknęła. Dogonił ją krzyk Zeru. Przełożony wyszedł za nią na korytarz. – Wracaj! Wróciła, spodziewając się dłuższej reprymendy. – Kurwa, teraz jesteś mi potrzebna. Odraczam karę na dwa dni. Wypierdalaj. Cyna z godnością przyjęła zarówno przywrócenie do służby, jak i przekleństwo. Monika Rawicz, asystentka Schmidta, przyjechała na Nowolipie dopiero o dwudziestej. Przywiozła leki nasercowe, tak jak chciał Schmidt. Przez dwie godziny ustalali przebieg ostatnich trzech dni z życia jej szefa. W trakcie rozmowy pojawiła się Dorota Malicka. Poprosiła na bok Hifa, aby zreferował jej dotychczasowe wyniki wywiadu. – Na całe dwa dni ma alibi. To zajęty facet. Ciągle się kręci wśród ludzi – stwierdził bez entuzjazmu. – Szkoda. – No, ale noce… – Tymański posłał jej tajemniczy uśmiech. – Noce ma puste. Mieszka sam. Są dwie luki od północy do szóstej rano. – Dobra. Ale czy znaleźliście cokolwiek? Jakiegoś haka? Hif wzruszył ramionami. – Macie tożsamość denata? – spytała jeszcze Malicka. – System komputerowy nie działa. Robią jakiś upgrade. Trzeba szukać ręcznie. Zleciłem już Młodemu – wyjaśnił. – Cyna próbuje skontaktować się z Wimanem, poprzednim właścicielem kamienicy. Malicka kiwnęła głową. – Będę u siebie.
DZIEŃ TRZECI wtorek, 26 października Rano Cynowska dodzwoniła się wreszcie do Jakuba Wimana. Poprosiła go o przyjechanie do komendy. Mężczyzna się zgodził. Zaproponowała, że wyśle po niego patrol, ale obiecał, że zjawi się w ciągu półgodziny. Czekając, palili w pokoju Witczaka. – Przebieg wydarzeń. Co wiemy? – poddał pod dyskusję Zero. – Pokój jest urządzony, wygląda na ciche gniazdko. Dowiedzmy się czyje, a będziemy mieć tożsamość ofiary. Mam nadzieję – odpowiedział Hif. – Wiecie co? – odezwała się Cyna. – Bielska moim zdaniem ściemnia. Nie mogła nie wiedzieć, że jacyś ludzie regularnie tam łażą. – Trzeba kobietę przycisnąć, racja – poparł ją Hif. – Dobra, a sam trup? – odezwał się Witczak. – Widzę dwa scenariusze. Facet przyćpał. Henio powie nam czym. Walnął się w łeb, stracił przytomność, pojawiły się wrony – myślała na głos. – Wrony nie sępy. Nie jedzą tylko padliny. – Tymański sięgnął do głębin swojej wiedzy łowieckiej. – Polują na inne ptaki. – Sugerujesz, że go upolowały? – spytała z przekąsem Cynowska. – Ruszcie głową. Naćpany facet leży goły na łóżku przy otwartym oknie. I co? Tak po prostu obsiadają go wrony? Jakoś sobie nie przypominam, żeby gawron zaglądał mi do okna, jak ostatnio leżałem nawalony w sypialni. Coś jest nie tak – skomentował Witczak. – Zwłaszcza że facet nie był jeszcze martwy, jak stwierdził Henio. – Więc mamy drugi scenariusz. Facet na łóżku był więźniem. Nie znaleźliśmy kluczy do mieszkania. Ktoś go porwał, podał mu dragi, zostawił otwarte okno, zamknął. – Pomyślałem… – zaczął Hif – …że wrony były częścią planu. Sąsiadka zapamiętała, że w piątek w nocy ktoś wystraszył ptaszyska. Może sprawca się bał, że dragi przestaną działać i wrócił, żeby podać drugą dawkę? – Musimy to jeszcze udowodnić – podsumował Zero. Do pokoju wszedł posterunkowy z Wimanem. Poprzedni właściciel parceli i budynku, zniszczony mężczyzna po pięćdziesiątce, ze szczegółami opisał bój, jaki latami toczył z miastem o zwrot kamienicy. Rzucał nazwiskami, w większości obco brzmiącymi, wymieniał prawników i członków organizacji zrzeszających bojowników o uznanie roszczeń dawnych właścicieli. – Dlaczego wyrzucił pan wszystkich lokatorów? – przerwał mu Witczak. – Tam nie było lokatorów, dzięki Bogu, tylko najemcy. Biura, urzędy. Zaproponowałem ceny rynkowe plus czterdzieści procent – przyznał bez specjalnego wstydu. – Z tego, co wiedzieliśmy, jakoś nie znalazł pan chętnych.
– Prowadziłem negocjacje… – westchnął. – Na ogół słyszałem, że wnętrza prezentują zbyt niski standard. Musiałbym zainwestować grube miliony w przebudowę tej kamienicy. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja, sprzedałem całość. – Interesuje nas czwarte piętro – kontynuował Witczak i podsunął mężczyźnie zdjęcie. Przez twarz Wimana przebiegł wyraz zdziwienia i obrzydzenia. Udawany? Trudno stwierdzić. Witczak zdecydował, że prawdopodobnie naturalny. – Kto zajmował je wcześniej? – Jakaś inspekcja, nie pamiętam. Sprawdźcie w urzędzie miasta. – Skrzywił się. – Dlaczego procesował się pan z Bielską? Gospodyni zdążyła im wczoraj opowiedzieć o sprawie sądowej, którą Wiman przeciwko niej wytoczył. – Nie chciała opuścić mieszkania. To urząd miasta powinien zapewnić jej lokal zastępczy. – Czy ma pan jakąkolwiek wiedzę o tym, co działo się na czwartym piętrze po zdaniu pomieszczeń? Skąd wzięły się tam meble? – spytał Witczak. – Zmienił pan wszystkie zamki. Nie zginął panu zapasowy klucz? Może pan go komuś pożyczał? – wtrącił się Hif. – Nie miałem żadnej wiedzy, co działo się na czwartym piętrze. W ogóle tam nie bywałem. Dam namiar na ślusarza, może on… – A ilu było chętnych na pomieszczenia biurowe na czwartym piętrze? Ilu zainteresowanym pan je pokazywał i kiedy? – Nie zostawił pan sobie kluczy do lokalu? – Niech pan się lepiej zastanowi! Zmęczyli go. Wiman, skołowany, twierdził, że niewiele pamięta. Ogłoszeń nie dawał, miał gęstą sieć znajomych i liczył, że w ten sposób znajdzie najemców. Policjanci nie widzieli podstaw do zatrzymania, ale zabronili mężczyźnie opuszczać miasto. – Nie wierzę facetowi – oznajmił Tymański po wyjściu Wimana. – Kłamie. – Cyna, dowiedz się w urzędzie miasta, jaka tam była inspekcja i gdzie ma teraz siedzibę – poprosił Zero. – Idę pogadać z Malicką. Zero uważał Malicką za kobietę co najmniej ponętną, ale na pewno nie piękną. Po każdym spotkaniu, podczas którego dobre pół godziny spędzał na obserwacji jej twarzy, czuł ukłucie rozczarowania, dostrzegłszy kolejną zmarszczkę lub grymas, który, podejrzewał, za dwadzieścia lat zdominuje jej rysy. Wciąż jednak go pociągała i gdyby tylko zrobiła choć drobny gest, z chęcią zaprowadziłby ją do pokoju hotelowego, w którym mogłyby się spełnić jego nocne fantazje. Tym razem przyjęła go w gabinecie oddanym do dyspozycji prokuratury, piętro niżej. – Cześć – przywitał się ostentacyjnie i nie czekając na zaproszenie, usiadł na krześle naprzeciwko, po drugiej stronie biurka zawalonego wnioskami. – Nie krępuj się, usiądź – rzuciła kąśliwie Malicka. – Co z Rosołowską? – spytał o toczącą się równolegle sprawę. – Miała dwóch konkurujących kochanków. Coś z tego będzie – odpowiedziała prokurator. – A co z waszym ornitologiem? W kilku słowach streścił efekty przeprowadzonego dochodzenia. – Weźcie się do roboty, poruczniku. Grupa Maluty zaraz rozwiąże sprawę Rosołowskiej. A wy? –
Kiedy rozmawiali sam na sam na tematy zawodowe, często nazywała go porucznikiem, choć przecież w policji nie ma takiego stopnia. Nieco się odprężył, przeszli na tematy ogólne. Potem Zero wrócił na swoje piętro. Usiadł w tanim fotelu biurowym z odpadającymi podłokietnikami i oddał się rozmyślaniom o niedostatkach kadrowych. Pracy był ogrom, w końcu Warszawa to duże miasto. Musieli się spieszyć, mieli na karku masę zaległej pisaniny, nie tylko bieżące raporty, ale także sprawozdania i analizy, których domagała się od nich szeroko pojęta góra. Na biurku znalazł kolejny monit o opieszałości firmy informatycznej stawiającej nowy system wewnętrzny w policji. I za to obarczyli go odpowiedzialnością. Zaklął. Po raz enty z tęsknotą spojrzał na kalendarz i zamarzył o emeryturze. Mógł przejść w stan spoczynku już parę lat temu. Zająłby się na przykład hodowlą warzyw, które sprzedawałby na bazarku. Ze spokojem handlarza tym, co zawsze potrzebne, stałby na progu swojej budki i ćmił papierosa. Wciąż jednak odwlekał tę decyzję. Malicka, kiedy została w swoim gabinecie sama, zadzwoniła do Wacka Maluty, dowódcy zespołu pracującego nad sprawą Rosołowskiej, i zażądała wyników. Tak samo jak w przypadku Witczaka, zagrała mu na ambicji: oznajmiła, że grupa Zery jest już na tropie. Prokurator wykonała jeszcze trzy podobne telefony dotyczące aktualnie prowadzonych śledztw, po czym zaczęła się zastanawiać, co zrobić na obiad. Chwilę sobie przypominała, co ma w lodówce, i wpadła na pomysł dania, którego dość dawno nie robiła, a które wymagało piętnastu minut pracy. Następnie zapisała w komórce przypomnienie, żeby w drodze do domu kupić ser i brokuły. Zdjęła botki i oparła stopy na biurku. Odruchowo sięgnęła po torebkę, szukając paczki papierosów i zapalniczki. Zamiast tego wyjęła test ciążowy wykonany rano. Piąty z kolei. Spóźniał się jej okres, czekała, czekała, aż kupiła sześć testów w aptece. Z Piotrem nie mieli dzieci, to znaczy owszem, mieli je w planach, rozkoszną dwójkę, chłopca i dziewczynkę. Ale nie teraz. Z drugiej strony zastanawiała się, czemu odkładać ciążę, czemu czekać i na co? Zresztą w ręku miała dowód, jeden z pięciu, a niedługo sześciu, że oto życie postawiło ją i męża przed faktem dokonanym. I co niby teraz mieli zrobić? Bała się reakcji Piotra. Czy weźmie żonę w ramiona, jak ci wspaniali mężowie w filmach? Okręci ją kilka razy wokół siebie, śpiewając i tańcząc? Nie. Dorota obawiała się, że nie. Piotr był zapracowany, robił karierę w tej nowo założonej agencji antykorupcyjnej. Widział w tym dla siebie wielką szansę. Wracał do domu tylko na krótki sen, o piątej rano znikał. Zdarzało się, że wyjeżdżał nagle na parę dni do jednej z kilku delegatur w kraju. Rozumiała to. Kariera. Z drugiej strony brak czasu dla rodziny miał swoje konsekwencje. Powoli oddalali się od siebie. Coraz częściej zapadało między nimi kłopotliwe milczenie. Na początku związku brak słów nie stanowił problemu. Piotr był małomówny, ale wynagradzał to czułością i seksem. Teraz ich współżycie przypominało nocne zapasy, był to bardziej sposób na odreagowanie stresu niż wyznanie miłości. Malicka stała więc przed problemem. Powinna mu powiedzieć. Nie wiedziała tylko kiedy i jak. Otarła rękawem łzę, która spłynęła z kąta oka do skrzydełka nosa. Tuk, tuk, tuk, rozbrzmiewało w pomieszczeniu. To stara suka stukała zbyt długimi pazurami o podłogę. Jakub Wiman, który przez lata walczył o odzyskanie krwawicy przodków, siedział teraz na skrzypiącym
drewnianym krześle w kuchni w mieszkaniu na Powiślu i czekał. Przed nim parowała herbata, on zaś nerwowo bębnił przydługimi paznokciami w kamienny blat stołu. Suka westchnęła głośno i położywszy wielki łeb na kolanie swojego pana, wbiła weń długie, tęskne spojrzenie. Ogon pracował powoli, dostojnie wskazując to zmywarkę stojącą pod ścianą, to stół po drugiej stronie pomieszczenia. Wiman pogłaskał psa po czole pokrytym krótką sierścią. W tle rozbrzmiewały kojące dźwięki sonat Mozarta. Mężczyzna pamiętał rozmowę, w której jakiś przypadkowo poznany pracownik GUS-u zapewniał, że słuchanie tych właśnie utworów polepsza wyniki w testach na inteligencję. Zakupił płytę i słuchał jej regularnie. Nie zmierzył jednak swojego ilorazu odzwierciedlającego zdolność logicznego myślenia. Prawda była taka, że nigdy nie miał o sobie wysokiego mniemania i bał się sprawdzać. Przejawiał talent tylko w jednej dziedzinie: tworzeniu szerokiej sieci powiązań towarzyskich. Teraz czekał na spotkanie. Denerwował się, bezowocnie szukał ukojenia w kolejnych łykach różanej herbaty, śledził spadające na wietrze ostatnie liście rosnącego za oknem drzewa. Mimowolnie przypomniał sobie, że tam też rośnie kasztanowiec, nieraz obserwował różne stadia jego wegetacji. A teraz… Zacisnął powieki, jakby w ten sposób mógł powstrzymać obrazy policyjnych zdjęć, które podsuwała mu pamięć. Dźwięk domofonu stał się dla niego prawdziwym wybawieniem. Wiman podszedł do drzwi, aby otworzyć, wcisnął guzik na szarej obudowie i czekał, aż gość minie podwórze i ponownie uruchomi dzwonek. Zwolniwszy zamknięcie właściwej klatki schodowej, mężczyzna przeszedł do kuchni po swoją różaną herbatę. Po chwili usłyszał na korytarzu otwierające się drzwi i stuk obcasów na wypaczonych klepkach podłogi w przedpokoju. – Jest pani nareszcie – przywitał Wiman kobietę drżącym głosem przerażonego starca. – Gdzie Cyna? – Zero rozejrzał się po pokoju. – Pojechała po Bielską – wyjaśnił Hif. – Skuterem? – Powiedziałem, żeby się nie wygłupiała. Wypili. Po cichu. W tajemnicy przed wszystkimi. Ot, starzy kumple. Siedzieli w biurze całą noc, żywili się resztkami z lodówki, tęsknili za popijawą. – Wiesz, że one rozpoznają twarze? – szepnął Hif. – Lesby? – Nie. Krukowate. Bystre są. Używają narzędzi. Lubią się bawić. – No i co z tego? – Witczak zapalił. – Są niegłupie, a więc nieufne. Nie wlecą ot tak do mieszkania. Nawet gołąb tego nie zrobi. – Hif przeglądał wcześniej stronę internetową Adama Wajraka. – A co dopiero wrona. – Też tak mówiłem. – Komunikują się – mówił dalej Hif. – Na przykład żeby wezwać pomoc. Informują inne ptaki ze stada o znalezionej padlinie. Krzyczą wtedy „yell”. – Yell, yell – powtórzył Witczak. – Słyszałeś to tam, na balkonie? – Nie, ale zastanawiam się… Pamiętasz, co znaleźliśmy w mieszkaniu? – Tak i nigdy tego widoku nie zapomnę. – Nie mówię o trupie. – Myślę o tej ilości ptasich gówien na podłodze. Zadzwonił telefon na biurku.
– Słucham? Kto? – Na twarz Witczaka wystąpiły czerwone plamy. Hif nie mógł uwierzyć własnym oczom. – Niech czeka – poinstruował rozmówcę Zero. Odłożył słuchawkę, zapalił. – Kto dzwonił? – spytał Hif. – Dyżurny. Nieważne. Co tam mówiłeś? – Mówiłem o ptaku. Wronie, której złamałem kark, pamiętasz? Witczak westchnął, jakby myślami był gdzie indziej. – Pamiętam – przyznał. – Nie mogła odlecieć. A może… – No, gadaj! – Może ktoś złamał jej skrzydło i zostawił sam na sam z klientem? Może wzywała pomocy i jednocześnie krzyczała „yell”? – Gdzie mamy tę wronę? – Cyna zbierała fanty. – Dobra. Masz psa, ten pies pewnie ma weterynarza. Zadzwoń do niego i umów się na prześwietlenie. Tylko najpierw upewnij się, że masz tego ptaka. Hif odpowiedział wymownym spojrzeniem i wyszedł. Na korytarzu Witczak spotkał Cynę i Aldonę Bielską. Wskazał im odpowiedni pokój. Przed drzwiami zatrzymał Agnieszkę. – A, przy okazji, sprawdziłam klucze od Schmidta. Pasują. Nikt nie zmieniał zamka. – Gdzie wsadziłaś ptaka? – Awruk, o co ci chodzi? – Policjantka przyzwyczaiła się do niewybrednych żartów, nie zmieniało to jednak faktu, że była drażliwa. – Wrona z Koszykowej. Hif złamał jej kark. Została na podłodze – wyjaśnił. Agnieszka skinęła głową. – Jest w lodówce. Na twojej półce. – Zaproś panią do Hifa, a sama weź się do materiału dowodowego. – Żartowałam. Ptak jest w zamrażarce. – Zrób mi notatkę. I rozmroź tego ptaka. Siedziała w poczekalni naprzeciwko okna dyżurnego. Ładna brunetka z długimi nogami i sporym biustem. Małgorzata. Dlaczego nie mogli tworzyć normalnej pary? Dlaczego wszystko musiało być tak popieprzone? Na widok Witczaka wstała. Miała lekko zapuchniętą twarz, podkrążone oczy. A mimo to wciąż była atrakcyjna. W inny sposób niż Malicka. Nie chciał jej przytulić. – Co się dzieje? – spytał. – Chodzi o Gucia – wyjaśniła. Chłopak miał dwadzieścia dwa lata i niedawno rzucił studia. Dla Witczaka był jak syn. Przez parę długich lat trudny syn. Kiedy Zero zaproponował Małgorzacie, żeby się wprowadziła, okazało się, że nie jest sama. Gucio od początku sprawiał problemy. Szalał w szkole i w domu. Nie potrafił opanować
agresji. Chodzili z nim do psychologa. W gimnazjum pochłonęły go komputery i trochę się uspokoił. Miał talent, potrafił włamywać się na strony internetowe, umieszczał sprośne rysunki w głównych witrynach urzędów. Po maturze poszedł na informatykę, ale dostał propozycję pracy w firmie programistycznej i olał wyższe wykształcenie. Ustatkował się. – Dzwoniła jego dziewczyna, Klara. Gustaw zniknął. – Może siedzi w pracy, albo nie wiem… Zapił? – Wyszli przed budynek. Wcale mu się nie podobało, że Małgorzata przyszła do pałacu Mostowskich. Nigdy tego nie robiła. Ktoś mógł ją skojarzyć. Dla kolegów Zero był po prostu starym kawalerem. – Zrób coś – poprosiła. Spojrzał na nią. Prawie z czułością. Kiedy ostatnio o coś go prosiła? Była dumna, choć nie na tyle, żeby się wyprowadzić. – Wynagrodzę ci to – obiecała. – Pogadam z Klarą. To ta z dziwną fryzurą? – Co innego miał zrobić? Wysłać patrol? Dokąd? – Ale nie mam teraz czasu. – Powiem jej, żeby zadzwoniła. Dobrze? Przytaknął. „Wynagrodzę ci to”. Mimo wszystko poczuł, że mu staje. Pożegnali się. – Ty mi tu, kurwa, nie czaruj! – krzyczał Hif, kiedy Witczak wrócił do ich pokoju. Tymański spojrzał na szefa. – Wiesz, co mi właśnie obwieściła pani Aldona? – Nie mam pojęcia. – Że się wyprowadza. Jens Schmidt kupił jej mieszkanie! Bielska wzruszyła ramionami. – No tak, ano kupił. – Posłuchaj, paniusiu! Koniec tego pierdolenia! Zaraz zaprowadzę cię do prokuratora i dostajesz zarzut z artykułu sto czterdzieści osiem! – wrzasnął Hif. – Chodzi o morderstwo – wyjaśnił Zero. Bielska się żachnęła: – Jakie znowu morderstwo? – Ty mi tu nie picuj, tylko mów, kobieto! Mów wszystko, co wiesz, albo sprowadzam cię do aresztu – kontynuował Tymański. Jego wielkie ciało aż się trzęsło z gniewu. – Coś musiała pani widzieć. To trwało. Proszę nam o tym opowiedzieć, a wróci pani do mieszkania i będzie pani mogła szykować przeprowadzkę – obiecał Witczak. Bielska wpatrywała się w czubki swoich pantofli. Hif chciał coś jeszcze krzyknąć, ale Witczak go powstrzymał. – Ten Wiman kiedyś przyszedł się godzić – zaczęła Bielska. – Obiecał, że kupi mi mieszkanie, ale chyba za wielki był kutwa. Płacił mi… chyba za sprzątanie, a może za to, żebym nie zadawała pytań. – A potem? – Nie interesowałam się. Ale na czwartym piętrze coś się działo. Czasem słyszałam kroki na schodach. Windę. Rozmowy. – Nigdy pani nikogo nie widziała?