Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony53 467
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań30 865

Troisi Licia - Dziedziczka smoka 1 - Testament Thubana

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :942.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Troisi Licia - Dziedziczka smoka 1 - Testament Thubana.pdf

Livianes EBooki Troisi Licia Dziedziczka smoka
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Licia Troisi Dziedziczka smoka ‒ Tom I Testament Thubana Z języka włoskiego przełożyła Anna Gogolin Tytuł oryginału La ragazza drago. 1. L’eredita di Thuban Wydanie oryginalne 2008 Wydanie polskie 2010

Cykl Dziedziczka smoka: Tom I: Testament Thubana Tom II: Drzewo Idhunn Tom III: Klepsydra Aldibaha

Spis treści Prolog 1. Dzień jakich wiele. 2. Wróżka nad brzegiem rzeki 3. Na egzaminie u profesora 4. Odwrócić kartkę 5. Serce Mattii 6. Nowy dom 7. Metalowe skrzydła 8. Pewnego wieczoru w cyrku 9. Rywalka Sofii 10. Niewiarygodna historia 11. Dni zwątpienia 12. Podziemne sekrety 13. Widzenie 14. Pod jeziorem 15. Kompas 16. Rekonwalescencja 17. Tajna misja 18. Rozpaczliwa walka 19. Poczucie winy 20. Zniewolony 21. W siedzibie wroga 22. Thuban 23. Lidja i Sofia 24. Na początku drogi Notatki

Prolog Ostatni ryk Thubana wstrząsnął ziemią aż do trzewi. Oślepiający blask otulił wyschnięte gałęzie Drzewa Świata i nagle wszystko zmieniło się w światło i zgiełk. Lung zwinął się w kłębek i przykrył uszy dłońmi. Dygotał, świadomy, że ów ryk zmiecie wszystko, co napotka na swej drodze. A jednak kiedy ucichł, ziemia przestała drżeć. Chłopiec z wolna otworzył oczy i ujrzał, jak z tumanów kurzu nad polem bitwy wyłaniają się mury i mar- murowe wieżyczki miasta. Smokonia nadal tam była, mieniła się oślepiającą bielą na tle ołowia- nego nieba, z którego lada chwila mógł spaść deszcz. Wszystkie hałasy ucichły i cały świat zda- wał się wypatrywać jakiegoś znaku. Przyczajony za kamieniem, Lung wstrzymał oddech. Patrzył, oniemiały, jak cielska Thubana i Nidhoggra wiją się w ogniu walki, i widział, jak Drzewo Świata więdnie po każdym uderzeniu, stopniowo tracąc owoce. Nie odważył się wkro- czyć do akcji, za bardzo się obawiał, że ziemia lada chwila rozstąpi się pod gwałtownymi ciosami tych dwóch olbrzymich cielsk. Modlił się, żeby starcie dobiegło końca i żeby Thuban odniósł zwycięstwo, nim będzie za późno. Lecz nierealna cisza, która panowała w tej chwili, wydawała im się jeszcze straszliwsza. Lung miał złe przeczucia i ostatecznie postanowił wychylić się ze swej kryjówki, by sprawdzić, co się tak naprawdę stało. Po Nidhoggrze nie było śladu i tylko imponująca sylwetka Thubana nadal majaczyła nad ziemią. Jego ogromne błoniaste skrzydła były potargane, a po zielonych łuskach obficie spływała krew. Kiedy spadła pierwsza kropla deszczu, Lung zobaczył, że jego Pan wznosi paszczę ku niebu. Piorun rozdarł ciepłe powietrze nad doliną i delikatny szum wody nareszcie wypełnił nieruchomą pustkę, która jeszcze przed chwilą spowijała cały świat. W ślepiach Thubana błysnął triumf, a jego cielsko osunęło się niemal bezszelestnie na ziemię, przykrywając polanę. ‒ Nie! Lung rzucił się do przodu. Pędził co tchu po błotnistej ziemi, a dobiegłszy do Thubana, uklęknął. ‒ Jak się czujecie, mój Panie? ‒ zawołał drżącym głosem. Paszcza Thubana była tak duża, jak połowa jego ciała, i chyba nie było nikogo, kto nie przeraziliby się widokiem zwartego sze- regu jego ostrych kłów. Szpiczasty grzebień rozszerzał się po bokach głowy. Ale choć Thuban wyglądał tak groźnie, Lung nie czuł strachu. Dla niego było to oblicze przyjaciela. Przepiękne niebieskie ślepia były zamglone, oddech rwał się coraz bardziej. Łzy napłynęły chłopcu do oczu. Nigdy by nie pomyślał, że któregoś dnia przyjdzie mu oglądać wielkiego Thu- bana, najmądrzejszego i najpotężniejszego ze smoków, ostatniego potomka swego rodu, w takim stanie. ‒ Udało mi się, pokonałem go... ‒ wyrzęził Thuban. Jego głos był tak niski i słaby, że chłopiec niemal go nie rozpoznał. ‒ Nie trwońcie energii, mój Panie, najpierw pozwólcie, bym się wami zaopiekował ‒ powie- dział śpiesznie, kładąc dłoń na twardym grzebieniu smoka. Przebiegł spojrzeniem jego cielsko, a im więcej widział ran, tym bardziej boleść zaćmiewała mu umysł. Stan był poważny, lecz nie należało tracić nadziei. On zamierzał uratować Thubana i przywrócić światu jego dawny porzą- dek. ‒ Słuchaj uważnie, Lung, bo nie zostało mi zbyt wiele czasu. Nidhoggr nie został pokonany do końca. Udało mi się tylko uwięzić go tu w dole, na dnie tej doliny. Zużyłem na to wszystkie moje moce i nadszedł mój kres.

Nie. Kłamał. To nie mogła być prawda, a przynajmniej nie po tym wszystkim, co się wyda- rzyło. ‒ Musicie przywrócić życie Drzewu Świata i odnaleźć jego zaginione owoce! Tak wiele jest rzeczy, których musicie mnie jeszcze nauczyć, a ja... ‒ Lung ‒ odezwał się Thuban ‒ czas smoków dobiegł końca. Teraz to wy, ludzie, musicie kontynuować ich dzieło. Drzewo Świata nie umarło, Nidhoggrowi nie udało się go zniszczyć. To nie jest koniec, to zaledwie początek... Te słowa pozwoliły Lungowi zrozumieć powagę sytuacji. Świat, który znał do tej pory, zani- kał, zaś jego Pan nigdy już nie miał stać u jego boku. Łzy spłynęły mu mimo woli po policzkach. Thuban zamknął na chwilę ślepia, po czym ostatnim wysiłkiem znów zaczął mówić: ‒ Na razie Nidhoggr nie może nikomu zaszkodzić, lecz nadejdzie dzień, że się obudzi, a wtedy trzeba będzie stanąć do walki. Będziecie musieli być gotowi na wszystko, nawet na poświęcenie własnego życia. ‒ Bez was nigdy nam się to nie uda! Gdy zabraknie smoków, Nidhoggr i inne wywerny zatriumfują. ‒ Mylisz Sir. My, smoki, zawsze będziemy u waszego boku. Część z nas znalazła już nawet ciała, w których będzie odpoczywać dopóty, dopóki Nidhoggr nie złamie pieczęci i nie obudzi się. Lung przypomniał sobie nauki, których Thuban udzielił mu dawno temu, w czasach, gdy on był jeszcze dzieckiem, a ich znajomość była świeża. Niektórzy spośród nas mogą zamieszkać przed śmiercią w duszy człowieka. Zapadają wtedy w waszych ciałach w sen i budzą się dopiero gdy nazbierają dość sił, by znów się objawić. „Oto, co należy zrobić”; pomyślał chłopiec, a jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem smoka. ‒ Już cztery smoki nie umarły nadaremnie, Lung. Wstąpiły w cztery ludzkie ciała i czekają na przebudzenie. Chłopiec otarł mokre od łez oczy i popatrzył na Thubana z determinacją. ‒ Wybierzcie mnie. Wybierzcie moje ciało i żyjcie w nim. Smok w milczeniu pochylił ku niemu paszczę. ‒ Twoja miłość do mnie jest aż tak wielka? ‒ Większa niż cokolwiek innego. ‒ Jeżeli mnie przyjmiesz w swoim ciele, przekażesz swoim spadkobiercom niełatwe dzie- dzictwo. Mój duch przejdzie na twoje dzieci i na dzieci twoich dzieci, a kiedy nadejdzie czas roz- strzygającej bitwy i ja się obudzę, one będą musiały stanąć u mego boku w walce z Nidhoggrem, rozumiesz? ‒ Wy, smoki, długo walczyłyście za nas i za ten świat; nie sądzisz, że teraz nasza kolej? ‒ powiedział Lung dumnie. ‒ To, że przekażę moim potomkom takie dziedzictwo, jest dla mnie zaszczytem. Thuban zamknął ślepia z westchnieniem. ‒ Jeżeli taka jest właśnie twoja wola, połóż na mnie swoją dłoń. Lung nie kazał się dwa razy prosić. Wciąż jeszcze połykając łzy, położył dłoń na zielonym klejnocie, który jarzył się bladym światłem na smoczym czole. Dusza człowieka nie zamieszkuje jakiegoś konkretnego miejsca w ciele; dusza człowieka jest w jego rękach, w jego głowie, w jego stopach, a jednocześnie nie ma jej w żadnym z tych miejsc. Co zaś się tyczy duszy smoka, to zawiera się ona w tym kamieniu. Zwykliśmy go nazywać Okiem Umysłu.

‒ Kiedy wszystko się dopełni i ja zamieszkam w tobie, Drzewo Świata i Smokonia znikną. Lecz nie obawiaj się, one nie ulegną zagładzie. Po prostu będą się błąkać w zaświatach, czekając na decydujący dzień. A wtedy wrócą na Ziemię i świat smoków i ludzi znów stanie się jednością. Lung pomyślał ze smutkiem o Smokonii, o jej alejach z czystego marmuru i ogromnych, kipiących życiem budynkach. Wyrósł w tym mieście i kochał je, tymczasem wyglądało na to, że go już nigdy nie zobaczy. Dojmujący żal ścisnął go za gardło, on jednak zachował w sercu to ostatnie, słodkie wspomnienie z przeszłości i przygotował się. Najpierw poczuł pod dłonią ciepło, które przywiodło mu na myśl dom i miłość, a które z cza- sem zaczęło promieniować na jego ramię, dotarło do serca I w końcu wypełniło sobą całe ciało. Nigdy dotąd Lung nie doznał czegoś podobnego. Raptem ogarnął go spokój, a wraz z nim prze- konanie, że nie było takiej rzeczy, której by nie pojmował. ‒ Dziękuję za wszystko, mój synu. Jeżeli w przyszłości będzie więcej takich ludzi jak ty, jest jeszcze dla tego świata nadzieja. Ostatnie słowa, wypowiedziane łamiącym się głosem, zdawały się dobiegać jego uszu z daleka. Lung otworzył usta, by się odezwać, wtem jednak przejmujące zimno zmusiło go do zdjęcia dłoni z klejnotu. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia, ale jedynym, co zobaczył, było martwe cielsko Thubana. Lśniąca zieleń łusek zmatowiała i wyblakła, ślepia patrzyły bez wyrazu. Widok zniweczonej, próżnej, złamanej potęgi Thubana był straszliwy. Lung wyciągnął ramiona, by raz jeszcze przytulić się do smoka, ale im więcej mijało czasu, tym bardziej on rozpływał się w jego rękach, tak jak dym rozpływa się w powietrzu. Świat smoków niknął, rozpraszał się niczym mgła w południe. Po chwili Lung przyciskał do piersi już tylko pustkę. Wreszcie dał upust łzom. Początkowe kwilenie zmieniło się stopniowo w gniewny okrzyk, rzucony nabrzmiałemu deszczem niebu. Lung był zrozpaczony. Szukał przyjaciela na dnie swojej duszy, ale znalazł tam tylko najgłuchsze z głuchych mil- czeń. Gdzie podziewał się Thuban? Czy naprawdę był w nim? Nie zdążył sobie odpowiedzieć na to pytanie, gdy ziemia znów zatrzęsła się od nagłego grzmotu. Lung instynktownie spojrzał w stronę miasta. Zobaczył, że wieże chwiały się groźnie w posadach, a kawałki marmuru odrywały się od podłoża, wzniecając tumany kurzu. Grunt rozstąpił mu się pod nogami i gdyby nie przeskoczył przez pęknięcie, niechybnie spadłby w przepaść. Potem rozległ się przerażający ryk i Smokonia zaczęła wzbijać się do góry. Olbrzymia połać ziemi uniosła się, zabierając ze sobą całe miasto oraz Drzewo Świata. Huk skał był wszechobecny, ale kiedy w końcu połać poszybowała równym rytmem, Smokonia odnalazła utraconą równowagę. Kamienice zastygły w bezruchu, a wieżyczki przestały się trząść. Lung przyglądał się, jak wielkie Miasto Smoków, jego dom, wzlatuje ku niebu, pchane jakąś niewidzialną siłą. Było już co najmniej dziesięć metrów nad ziemią i nic nie wskazywało na to, by miało się zatrzymać. Unosiło z sobą to wszystko, co kochał. Chłopiec nie odrywał wzroku od tej ogromnej latającej wyspy, wpatrując się do samego końca w zarysy jej wież i lśnienie murów. Oglądał w myślach obrazy z własnych wspomnień, a także inne obrazy, nieznane i jakby nie do niego należące. „Mój Panie...”; pomyślał, kładąc rękę na sercu. A potem chmury połknęły Smokonię i znów zapanował spokój. Ostał się tylko plusk deszczu. Lung poczuł się bezbrzeżnie samotny. Nieopo- dal niego otwierał paszczę bezkresny krater. I to były jedyne pozostałości po pobycie Smokonii na tym świecie, ruiny jej dotychczasowego istnienia. Chłopiec szedł dopóty, dopóki nie dotarł na brzeg krateru. To, co tam zobaczył, napełniło go grozą. Pochylił się i położył rękę na przeoranej ziemi, a ona zadrżała pod jego dotykiem. W dole, u jego stóp, Nidhoggr pogrążony był we śnie. Lung czuł, że wraz z nim spało zło, które zrujno-

wało mu życie. Ścisnął w dłoni garść ziemi i obiecał: ‒ Będę na was czekał i nad wami czuwał, mój Panie. Wszyscy będziemy to robili.

1. Dzień jakich wiele. Dął wiatr. Lecz nie był to jeden z tych złych wiatrów, które mierzwiły loczki Sofii, dopóki nie zmieniły ich w gęstwinę nie do rozplątania. Ten wiatr był przyjemny, ożywczy, jak powiew na pokładzie statku. Miasto tonęło w nienaturalnym błękicie bezchmurnego nieba. Białe wieże lśniły w promieniach słońca, marmurowe fontanny i wykwintne ogrody przydawały uroku pla- com i wąskim uliczkom. Sofia przyglądała się im z podziwem, ale w głębi serca czuła nostalgię. To wszystko było zbyt piękne i świetliste, aby mogło trwać, i ona wiedziała na pewno, że prędzej czy później cudowne widowisko zniknie bez śladu, zupełnie jakby nigdy nie istniało. Wyszła na szklany balkon i pod stopami zobaczyła chmury. Szybowała w przestworzach, ale, nie wiedzieć czemu, nie przejmował jej lęk. A przecież zazwyczaj wystarczyło, by weszła na pierwszy stopień schodów i już kręciło jej się w głowie. Wszelako tam wysoko, gdzie bryza pie- ściła jej twarz, wychyliła się całym tułowiem w stronę pustki. Lądy i rzeki przepływały pod jej spojrzeniem, miasto przemieszczało się wartko ku niebu. Nagle bezkresny cień przykrył zieleń w dole; Sofia instynktownie uniosła wzrok w stronę błękitu, ciekawa, co to było. Słońce oślepiło ją, sprawiając, że nie była w stanie odróżnić żadnego kształtu. ‒ Więc jak, wstajesz czy nie? Zimno. W nogi, w ramiona. ‒ Męczy mnie, że każdego ranka muszę cię wołać dwa razy i wdrapywać się aż tutaj, gdy wszystkie dzieci są już na dole. Sofia przetarła oczy. Ani śladu tonącego w słońcu cudownego miasta, ani śladu bezkresnego cienia. Tylko zwykły sufit z plamami wilgoci. ‒ Więc jak będzie? W jej polu widzenia pojawiła się ascetyczna, chuda postać Giovanny. Giovanna była osobą, której wieku nie sposób było określić. A może ona po prostu urodziła się stara? Zaczęła pracować w sierocińcu, gdy Sofii jeszcze nie było na świecie. Zajmowała się wszystkim po trochu: prała, prasowała, gotowała. Krążyły pogłoski, że ona również była sierotą i raz zagościwszy w domu dziecka, już nigdy go nie opuściła. Patrząc na nią, Sofia myślała sobie, że w przyszłości podzieli jej los: wyrośnie w sierocińcu i będzie oglądać Rzym zza bramy, aż pewnego dnia stanie się koścista i zgorzkniała jak ona. Inni zresztą nie przepuszczali żadnej okazji, by jej o tym przypo- mnieć. ‒ Nikt nie adoptuje trzynastolatki, to pewne jak amen w pacierzu. Zostaniesz tu do grobowej deski ‒ wyrokował Marco, czyli najprzychylniej do niej nastawiony młody mieszkaniec siero- cińca. ‒ Przepraszam ‒ mruknęła Sofia, siadając na łóżku i opierając bose stopy na podłodze. Zetknięcie z zimną posadzką sprawiło, że przez jej ciało przebiegł dreszcz. ‒ Przepraszam, przepraszam... Powtarzasz mi to co rano i co rano muszę tu przychodzić, by cię zwlekać z łóżka! Sofia puściła te słowa mimo uszu; Giovanna wypowiadała je co dnia i w końcu cała ta scena zupełnie spowszedniała. ‒ Zmykaj do łazienki; jeśli dobrze pójdzie, przyniosę ci ukradkiem jakiś rogalik. To była kolejna rzecz, którą Giovanna robiła co dnia. Sofia popędziła do łazienki. Jeżeli późne wstawanie miało jakieś dobre strony, to niewątpli- wie należało do nich zaliczyć wolną łazienkę. Sofia lubiła samotność. Gdyby ktoś zapytał ją, jaki

był największy mankament życia w sierocińcu, wskazałaby na brak prywatności. Natykała się na ludzi zawsze i wszędzie. Razem z nią spało w pokoju dziesięć osób, jadło sto, uczyło się trzy- dzieści i tak dalej. Jedyną chwilą samotności była poranna wizyta w łazience. Wybrała jedną z umywalek i zaczęła płukać buzię. Przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze; tak jak mogła się spodziewać, jej rude, kręcone włosy tworzyły splątaną gęstwinę. Oto dlaczego wszyscy nazywali ją Dynią. Westchnęła. Spojrzała badawczo na pstrzące się wokół nosa piegi, mając nadzieję, że ich nie przybyło. To były stare dzieje; kiedy miała pięć lat, jakiś chłopiec z sierocińca opowiedział jej historię dziewczyny, której piegi zaczęły się mnożyć i mnożyły dopóty, dopóki nie przykryły całej twarzy i reszty ciała. Aż pewnego dnia biedaczka spostrzegła, że jej skóra jest czerwona jak pomidor i odtąd nie wytknęła nosa z domu. Dzisiaj Sofia wiedziała co prawda, że ta opowieść była tylko żartem obliczonym na to, by ją przerazić, ale i tak obawa, że i jej mogłoby się coś podobnego przytrafić, nie przestawała jej prześladować. Właśnie dlatego nie umiała się oprzeć pokusie i co rano starannie przeglądała się w lustrze. Niewiele było zresztą pokus, którym umiałaby się oprzeć, pomyślała smętnie. Wierzyła w tę niedorzeczną historię, lęk wysokości dręczył ją tak bar- dzo, że aż wstyd, a poza tym była ulubionym kozłem ofiarnym zakonnic i wychowawców. O dzieciach nie wspominając. Wstydziła się rozmawiać nawet z tymi najmłodszymi i wszyscy stroili sobie z niej żarty. Poranny przegląd zakończyło przyjrzenie się zielonym oczom, a zwłaszcza małemu znamie- niu na czole, tuż nad brwiami. Osobliwe to było znamię: niebieskawe i lekko odstające. Jakiś czas temu zakonnice zaprowadziły wszystkie dzieci do lekarza na okresowe badania kontrolne. Lekarz, który ją przyjął, długo się temu dziwnemu znamieniu przyglądał. ‒ Masz je od zawsze? Sofia przytaknęła bojaźliwie. Prawda była taka, że bała się lekarzy, a na domiar złego ten przypatrywał się jej z wyjątkowym zainteresowaniem. Od razu pomyślała, że pewnie cierpi na jakąś bardzo poważną chorobę. ‒ I zawsze tak wyglądało? Znowu przytaknęła. ‒ Hmm... Mruknięcie doktora zabrzmiało dla niej jak wyrok śmierci. ‒ Miej je pod kontrolą. ‒ Ale czy to coś poważnego? ‒ jej głos drżał. Lekarz wybuchnął śmiechem. ‒ Nie, nie... Wszystkie znamiona powinno się mieć pod kontrolą. Jeżeli zauważysz, że rośnie, powiedz to komuś i poproś, by cię do mnie przyprowadził, zgoda? Sofia zastosowała się oczywiście do zaleceń. Przekonawszy się, że wszystko jest w porządku, weszła pod prysznic. Postanowiła rozkoszo- wać się tą chwilą samotności, jak długo się da. Jednak władczy głos Giovanny sprowadził ją bru- talnie na ziemię. ‒ Co tam?! Ile wody zamierzasz jeszcze zużyć? Rusz się, szkoła czeka! Sofia westchnęła. W książce jej życia powtarzała się do znudzenia wciąż ta sama strona. Nawet jej sny zawsze były takie same. Niemal każdej nocy śniło jej się szybujące w przestwo- rzach białe miasto, zmieniały się tylko nieistotne szczegóły. Jego widok napełniał ją szczęściem, ale i melancholią. Przyjemnie było zmieniać się we śnie. Patrząc z balkonów miasta na rozciągający się pod jej stopami świat, Sofia stawała się kimś zupełnie innym, i to nie tylko dlatego, że nie cierpiała

wówczas na lęk wysokości. Była pewna siebie, nie dręczyły jej żadne myśli ani zmartwienia. Czuła się swobodnie, jakby to miasto było jej prawdziwym domem, jej miejscem na ziemi. Założyła sweterek i rajtuzy. Wbiegając po schodach po dwa stopnie naraz, popędziła co tchu do refektarza. Omal nie przewróciła przy tym Giovanny z cappuccino i rogalem na tacce. W pomieszczeniu panowała cisza jak makiem zasiał. Dzieci, które niedawno jadły tam śniadanie, poprzestawiały ławki, z długiego stołu nie uprzątnięto jeszcze filiżanek i okruszków chleba. ‒ Tym razem siostra Prudenzia ci nie daruje, a ja popatrzę na to z przyjemnością ‒ żachnęła się Giovanna. Sofia wypiła duszkiem cappuccino, a potem wzięła rogalik i pobiegła z nim do sali lekcyjnej. * * * Zaledwie przestąpiła próg, dyrektorka zgromiła ją wzrokiem. To niebywałe, ale czasem jedno jej spojrzenie wystarczyło, by temperatura w pomieszczeniu spadła. Dosłownie. Chociaż siostra Prudenzia miała już swoje lata, była pełna wigoru i wyprostowana jak trzcina. Niemal zawsze chowała ręce w fałdach czarnego habitu, zwykła też groźnie marszczyć brwi. Kiedy się o coś gniewała, jedna z nich lekko się unosiła, a wtedy wszyscy spuszczali wzrok. Spod jej czarno-białego czepka nie wymykał się żaden kosmyk włosów i nawet przeoru- jące jej czoło zmarszczki były proste i równe, jakby i one podlegały surowej dyscyplinie. Tej samej, którą siostra Prudenzia narzucała sobie oraz całej placówce. Teraz spojrzała na swój zegarek na pasku z czarnej skóry. ‒ Dwadzieścia minut ‒ rzekła. Sofia wiedziała, że tym razem posunęła się za daleko. Gdyby mogła, rozpłynęłaby się w powietrzu. Jej uszy zaogniły się i cała stanęła w pąsach. ‒ Widzę, że nic do ciebie nie dociera i upierasz się krnąbrnie przy swoim nagannym zacho- waniu. ‒ Proszę o wybaczenie... ‒ powiedziała dziewczynka ledwie dosłyszalnie. Siostra Prudenzia przerwała jej, unosząc dłoń. ‒ Powtarzasz to co rano, twój akt skruchy dawno się zdewaluował. Taka już była jej natura. Była chodzącym słownikiem, jak zwykła mawiać Giovanna. ‒ Zastanowisz się nad swoim postępowaniem przy obiedzie. Sofia dobrze wiedziała, co to znaczy. Nawet nie próbowała protestować. ‒ Przez cały tydzień będziesz pomagać w kuchni. Dziewczynka otworzyła usta, ale nie odezwała się ani słowem. To i tak nie miałoby sensu. Jednak wysokość wymierzonej kary była dla niej jak policzek. ‒ Usiądź. Poszła do ławki z pochyloną głową, odmówiła na stojąco tradycyjną modlitwę poranną, a później skupiła się na lekcjach. Ten dzień nie był bardziej upokarzający niż inne. Sofia nie była złą uczennicą i nie odstawała od reszty. Przykładała się do nauki jak mogła, sęk w tym, że cierpiała na stan chronicznego roz- targnienia. Nie można jej było za to winić. Po tym, jak przez pół godziny podpierała dłonią poli- czek, usiłując utrwalić w pamięci wszystko, co do niej mówiono, zatapiała się w marzeniach i zaczynała myśleć o niebieskich migdałach. Często tworzyła w wyobraźni światy paralelne do tych, o których czytała w książkach, wymyślała własnych bohaterów i wczuwała się w ich role. Nocami czytywała pod kołdrą, trzymając w zębach latarkę i nasłuchując, czy czasem Gio- vanna albo któraś z sióstr nie rusza na obchód. Chociaż nauczyciele raczej nie pochwalali jej ulu- bionych książek, czyli powieści fantastycznych i horrorów, ona nadal je cichaczem zdobywała.

Każdy pretekst był dobry, by popuścić wodze fantazji i uciec w myślach z niedużej, mroźnej zimą i gorącej latem sali lekcyjnej, w której uczyła się wraz z innymi sierotami. ‒ Sofio! Zerwała się na równe nogi. No proszę, znowu ta sama historia. Siedziała sobie w klasie i słu- chała nauczyciela muzyki, który rozprawiał o Mozarcie, a w chwilę później już była na wiedeń- skim dworze, spacerując w chmurze falban i koronek komnatami bajkowego pałacu. ‒ Więc jak będzie? Odpowiesz mi na pytanie czy nie? Sofia rozpaczliwie szukała czegoś, co pozwoliłoby jej zrozumieć, o czym była mowa. Powio- dła wzrokiem po tablicy, po kolegach i koleżankach z klasy. Lecz ich twarze zdawały jej się nie- przeniknione. ‒ Widelec ‒ szepnął ktoś. Zapewne Marco, siedzący w ławce tuż za nią. ‒ Odpowiedź brzmi widelec. Sofia uczepiła się tej podpowiedzi jak ostatniej deski ratunku. ‒ Widelec! ‒ oznajmiła skwapliwie. Klasa wybuchnęła śmiechem i tylko profesor obrzucił ją lodowatym spojrzeniem. ‒ No cóż, naprawdę nie wiedziałem, że widelce tak dobrze się znają na muzyce i że jeden z nich konkurował z Mozartem. Sofia zarumieniła się po cebulki włosów. ‒ Salieri, Sofio, Salieri! Kolejna dwója, druga w tym miesiącu, jak widzę... ‒ powiedział nauczyciel, sięgając po długopis. Sofia usiadła. Miała nadzieję, że ziemia pod jej nogami rozstąpi się i ją pochłonie. Zanim to jednak nastąpiło, nie odmówiła sobie tej przyjemności i odwróciła się do zdradzieckiego suflera. Marco wzruszył ramionami na widok jej rozpaczliwej miny. ‒ Beznadziejny z ciebie przypadek, Dynio. Zawsze wpadasz w pułapkę, to już staje się nudne. ‒ Sofio! Dziewczynka odwróciła się gwałtownie. ‒ Przestaniesz zaczepiać Marca, czy chcesz dostać kolejną dwóję? ‒ Ale ja... ‒ Miej choć na tyle przyzwoitości, by zamilknąć, razem z tym twoim umuzykalnionym widelcem. Sofii nie pozostało nic innego, jak tylko się poddać. Los i tak zawsze rzucał jej kłody pod nogi. * * * Z obiadu także nie miała zbyt wiele przyjemności. Przede wszystkim dlatego, że trzeba było jeść groszek, a ona nienawidziła, jak go w sierocińcu przyrządzano. Podawano go z selerem, też coś! Trudno było jej sobie wyobrazić gorszy zestaw. ‒ Zagrasz nam coś, Dynio? ‒ zapytał jakiś chłopiec, podając jej widelec. Wszyscy wokół śmiali się do rozpuku. Sofia starała się zachować godność. ‒ Marco umyślnie źle mi podpowiedział. ‒ Tak, tak... Musisz nam kiedyś wytłumaczyć, co widelec ma wspólnego z lekcją muzyki. Wokół znów rozległy się śmiechy. Sofia westchnęła i zabrała się za nakładanie groszku na talerz, żywiąc nadzieję, że jej kole- dzy postanowią rozpłynąć się z jakiegoś powodu w nicości.

Tak czy inaczej, to co nastąpiło po obiedzie, było jeszcze gorsze. Giovanna przyszła po nią, gdy jadalnia była już prawie pusta. ‒ Co to? Groszek nadal na talerzu? Dziewczynka nie odpowiedziała ani słowem. ‒ Tysiące osób umierają z głodu, a ty tak marnujesz jedzenie? Sofia pomyślała cierpko, że nawet człowiek głodny nie posuwa się za granice, które ten gro- szek już dawno przekroczył. Toteż podniosła się i w milczeniu skierowała do kuchni. To miejsce zawsze przypominało jej piekło na ziemi. W powietrzu nieustająco unosiła się wilgotna, lepka mgła, przesycona zapachem smażenia i przypalonego sosu. W olbrzymich garach bez przerwy coś się gotowało, a z pieca buchał nieznośny żar. Posadzka była śliska za sprawą wody wyciekającej z wysłużonej zmywarki do naczyń i Sofia wiele razy ryzykowała, że złamie sobie na niej kark. Poza Giovanną w kuchni pracowała tylko młoda, drobna siostra, która nigdy się nie odzywała, i to właśnie wskutek tych braków w personelu wysyłano tam Sofię na pomoc. Na szczęście kiedy weszła, po mgle już prawie nie było śladu. W związku z tym znoszenie pary ze zmywarki do naczyń powinno być łatwiejsze, pomyślała z westchnieniem ulgi. Szkoda tylko, że urządzenie jak zwykle nie wykonało swojego zadania i przed Sofią wyrosła sterta brud- nych naczyń. Na zmywaniu upłynęło jej niemal całe popołudnie, a kiedy wreszcie wyszła z kuchni, aż szumiało jej w uszach od plotek, które Giovanna opowiadała piskliwym głosem przez kilka godzin z rzędu. Pewnie dlatego wizja odrabiania w świetlicy zadań domowych już nie wydawała się jej taka straszna. Świetlica była przestronnym pomieszczeniem, wyposażonym w dwa stoły i długie ławki. Dzieci siadały na nich i uczyły się, podczas gdy wokół panował nieopisany harmider. Sofia, której czupryna cuchnęła spalenizną i płynem do naczyń, a sweterek był przepocony, przyłączyła się do innych. Ale gdy otworzyła piórnik, włosy stanęły jej dęba. Ze środka pomknęła ku niej jaszczurka! Dziewczynka zerwała się na równe nogi, potrącając przy tym dwóch kolegów. Zwierzątko popę- dziło przez świetlicę, odprowadzane śmiechem chłopców i krzykami obrzydzenia dziewczynek. Uwadze Sofii nie umknęła zadowolona z siebie mina wpatrzonego w nią Marca. Bez wątpienia to on wymyślił ten żart. ‒ Jeszcze ci figle w głowie, Sofio?! ‒ Giovanna wyłoniła się z pustki z miotłą w ręku. ‒ Ależ to nie moja wina! ‒ Jasne, to nigdy nie jest twoja wina, ale kiedy coś się dzieje, ty zawsze masz w tym swój udział. ‒ Ja... ‒ głos uwiązł jej w gardle. Bronienie się nie miało sensu. Gdy ktoś znaczył tak mało jak ona, dręczenie go było na porządku dziennym. Toteż pochyliła głowę z rezygnacją i wysłu- chała besztania Giovanny, która bezlitośnie kazała jej wrócić jutro do kuchni. * * * Pod wieczór Sofia wróciła wyczerpana do pokoju. Od razu rzuciła się na łóżko i zaczęła roz- koszować ciszą. Jesień przebarwiła już liście wielkiego platanu w ogrodzie. Niebo powlekło się ponurą czerwienią. Sofia uwielbiała jesień. O tej porze roku zmierzch zapadał wcześniej i ona miała pretekst, by szybciej wrócić do pokoju, gdzie mogła zaznać samotności i zatopić się w myślach. Położyła się na plecach i powiodła wzrokiem po wilgotnych plamach na suficie, dopatrując się w nich fantastycznych stworzeń, podobnie jak latem robiła to z obłokami. Był to jeden ze spo- sobów na ucieczkę od szarości zwykłych dni, które od początku jej pobytu w sierocińcu nie były

niczym innym, jak bezustanną serią poniżeń. Dziewczynka pogrążała się właśnie w otchłani smutku, kiedy nagle weszła Giovanna. ‒ Siostra Prudenzia chce z tobą porozmawiać. Sofia poczuła ucisk w żołądku. Siostra Prudenzia raczej nie miała w zwyczaju nikogo wzy- wać. Po raz ostatni doszło do tego, gdy Luca dopuścił się jakiejś drobnej kradzieży w spiżarni. Nigdy wcześniej ani nigdy później żadnemu dziecku nie wymierzono kary cielesnej. ‒ Ze mną? ‒ zapytała Sofia z niedowierzaniem, podnosząc się. ‒ Oczywiście. Przełknęła ślinę i usiadła nieruchomo na łóżku. Troska w głosie Giovanny mówiła sama za siebie: ona też musiała pomyśleć o czymś strasznym, skoro nie ofuknęła jej jak zwykle. Sofia ostrożnie zsunęła się z łóżka i poszła za nią. Choć jej pokój i gabinet siostry Prudenzii dzieliły tylko dwa korytarze i jedna kondygnacja, przeprawa zdawała się trwać całą wieczność. Czasu było aż nadto, żeby snuć czarne wizje co do powodów dziwnego zawezwania. Giovanna delikatnie zapukała do drzwi, wyrywając Sofię z krainy fantazji. Zaproszenie do środka zabrzmiało ponuro i jakby wojowniczo. ‒ Odwagi, idź ‒ powiedziała Giovanna zachęcająco. Sofia weszła nieśmiało. Nigdy wcześniej nie widziała gabinetu. Wszyscy mówili o nim, co prawda, z lękiem i szacunkiem, niewielu jednak miało sposobność w nim bywać. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciła uwagę, było drewno. Wszechobecne drewno w czerwo- nym kolorze. Czerwone było duże, stojące pod ścianą biurko, a także wypełniona po brzegi książkami biblioteczka. Nawet okazały drewniany krucyfiks, który wisiał za plecami siostry, był czerwony. ‒ Można? ‒ Podejdź. Siostra Prudenzia siedziała za biurkiem i zapisywała coś wiecznym piórem w opasłej księ- dze. Sofia zbliżyła się do niej wolnym krokiem. Zobaczyła krzesło, lecz nie miała pewności, czy wolno jej na nim usiąść. To było piękne krzesło obite czarną skórą, przymocowaną okrągłymi gwoźdźmi z mosiądzu. ‒ Siadaj. Sofia uczyniła, jak jej polecono. Była zdecydowana wypełnić każdy nakaz dyrektorki. Maje- statyczne siedzisko sprawiało, że czuła się jeszcze mniejsza niż zazwyczaj. Wreszcie siostra Prudenzia podniosła na nią wzrok. Na nosie miała lekkie okulary w złoco- nych oprawkach. Sofia widziała ją w nich po raz pierwszy. ‒ Jutro spotkasz się z pewną osobą, tak więc zwalniam cię z obowiązku uczestniczenia w lekcjach. Dziewczynka osłupiała. Układała w myślach pytanie, które cisnęło się jej na usta. ‒ Pewien szanowany profesor zamierza cię adoptować. Adopcja. To jedno słowo zagłuszyło wszystkie wypełniające gabinet dźwięki i kompletnie rozproszyło myśli Sofii. Zniknął nawet jej strach. ‒ Adoptować... mnie? ‒ zapytała dziewczynka łamiącym się pod wpływem emocji głosem. Siostra Prudenzia obrzuciła ją znaczącym spojrzeniem. ‒ Tak, ciebie. Ten człowiek jest profesorem antropologii i nalegał, by pozwolono mu się z tobą spotkać. Wydaje się, że znał twoich rodziców. Jutro przyjdzie tutaj i jeśli nie pojawią się problemy, wkrótce cię stąd zabierze. To był sen. Nie mogło być inaczej. Opuści mury sierocińca. Może nawet jutro wieczorem. Nareszcie zobaczy Rzym nie tylko zza bramy.

‒ Możesz już odejść ‒ powiedziała sucho siostra Prudenzia. Sofia wróciła do rzeczywistości. Poderwała się gwałtownie z krzesła, zatarła ręce, bąknęła „dziękuję” i ,,do widzenia”, a potem dopadła do drzwi. Na zewnątrz było pusto. Ściany korytarza lśniły w poświacie lamp. Sofia zastygła w bezru- chu tuż za progiem. Ni stąd, ni zowąd posadzka, ziejąca zza okien ciemność oraz przytłumione światła wydały jej się obce i prowizoryczne. Przed chwilą wydarzyła się rzecz niesłychana. Nikt nigdy tu do niej nie przyszedł. Nikt nigdy nie zwrócił na nią uwagi. Zawsze była zbyt lękliwa, zbyt mała lub zbyt duża, aby jakiś pan czy pani mogli ją wybrać na córkę. I oto teraz chciał ją adoptować pewien profesor! Sofia nie potrafiła go sobie nawet wyobrazić. Dla niej był on jakąś bliżej nieokreśloną, majestatyczną postacią, ręką, która wyciągała ją z sierocińca, tak jak wyciąga się kartę z talii. W monotonnej księdze jej życia, wśród niczym się od siebie nie różniących stronic, pojawiło się nagle coś innego. Niezapisana kartka.

2. Wróżka nad brzegiem rzeki Mattia kopnął stojący na ziemi słoik. Ten zderzył się ze słupem latarni, wydając urywany, nieprzyjemny dźwięk. „Oto, jak się teraz czuję”, pomyślał chłopiec gniewnie. Jego uczucia zostały właśnie zdep- tane jak wycieraczka i trudno mu było powstrzymać łzy. Raz po raz osuszał je palcem w kącikach oczu, żeby nie spłynęły po policzkach i nie zmieniły się w coś tak poniżającego jak płacz. Wszystko zaczęło się podczas zajęć z gimnastyki. Mattia poszedł do szatni z workiem na strój w dłoni, pełen najlepszych intencji. Zgoda, to nie był może dobry dzień, ale przecież nie różnił się zbytnio od pozostałych. Samotnie spędzona przerwa, a na drugie śniadanie te przeklęte krakersy, którymi mama uparcie go karmiła. ‒ Słodycze są niezdrowe, poza tym chyba pamiętasz, że doktor kazał ci schudnąć. Tylko jak to wytłumaczyć kolegom z klasy, którzy zajadali tradycyjne chipsy. Jeśli zbieranie dobrych ocen i nieuchodzenie przy tym za nieuleczalnego kujona było nie lada wyzwaniem, to co dopiero powiedzieć o niewystawianiu się na pośmiewisko, kiedy na drugie śniadanie jadło się wyłącznie żałosne dietetyczne „krakersy bez soli”, jak głosił wszem i wobec gigantyczny napis na opakowaniu. Początkowo nikt nie zwrócił uwagi na jego wejście do szatni, z czego on skwapliwie skorzy- stał, by przebrać się chyłkiem gdzieś w rogu. Nienawidził swoich kolegów, wszystkich bez wyjątku. Oni byli szczupli, wysportowani i mieli wystrzałowe ciuchy. Nosili markowe obuwie i modne stroje, podczas gdy on wyjął z woreczka spraną koszulkę z Myszką Miki oraz wyblakłe spodenki. Założył je z rezygnacją i jak męczennik przygotował się na znoszenie drwiących spojrzeń Valerii i innych dziewcząt. Przezywały go Świnka, za co zresztą nie mógł ich ganić. Dobrze wie- dział, że był tłusty, a w tych spodenkach naprawdę przypominał prosiaka. Spod nogawek wyła- niały się szyderczo pulchne uda. Potem przyszła kolej na koszulkę i dopiero wtedy ją zauważył. Była olbrzymia, gigantyczna, niemożliwa do ukrycia. I rzeczywiście, nim minęła chwila, widzieli ją już wszyscy. ‒ Co tam masz, Myszkę Miki o trzech uszach? ‒ Spójrz, jaka dziura! ‒ To mysia dziura, ja wam mówię. Myszka Miki z mysimi dziurami! ‒ powiedział jakiś chło- pak, wyrywając mu koszulkę z dłoni i rzucając ją koledze. A przecież to była tylko dziura, przeklęta dziura na piersiach. Mattia powtarzał mamie, że potrzebny mu strój z prawdziwego zdarzenia, ona jednak upierała się przy swoim: ‒ Na pieniądzach nam nie zbywa, a ta koszulka jest jeszcze całkiem dobra. Przecież zakła- dasz ją zaledwie dwa razy w tygodniu, prawda? Doskonale się nadaje, by się w niej pocić. Złośliwy chichot kolegów nadal dźwięczał mu w uszach. Mattia próbował ich co prawda uspokoić, ale jedynym, co osiągnął, było zrobienie z siebie durnia, który biegał z jednego końca szatni na drugi, nadaremnie starając się odzyskać koszulkę. ‒ Nauczyciel będzie się gniewał. No dalej, chodźcie! Na tym się skończyło. Koszulka spadła na podłogę, a koledzy wybiegli z szatni w swoich markowych strojach, nie przestając się z niego wyśmiewać. Kiedy podniósł koszulkę z ziemi, zobaczył, że dziura zmieniła się w wielkie rozdarcie. * * *

Lecz najgorsze wydarzyło się dopiero po lekcji. Chcąc uniknąć drwin kolegów, Mattia zgłosił się na ochotnika do posprzątania sali gimnastycznej i do szatni wszedł na samym końcu. Nauczy- ciel skorzystał z okazji, by go zawezwać i powiedzieć mu bez owijania w bawełnę, że na następne zajęcia ma sobie sprawić porządny strój. Mina, z jaką to mówił, była chyba bardziej upokarzająca niż kpiące komentarze kolegów. Nauczyciel patrzył na niego z litością, tak jak się patrzy na biedaków. Ale to nie to tak go ubodło, o wiele gorsze były dobiegające z dziewczęcej toalety głosy. Jeden z nich rozpoznał w okamgnieniu. Giada. Giada była bez dwóch zdań najpiękniejszą dziewczyną w klasie. Miała ciemne włosy, zielone oczy i rozbrajający uśmiech. Nie można było się w niej nie zakochać. I faktycznie, prawie wszy- scy chłopcy do niej wzdychali. Oczywiście Giada nie raczyła nawet spojrzeć na takiego niedorajdę jak on, ale Mattii wystar- czało, że mógł wpatrywać się w jej plecy, kiedy siadała w ławce przed nim, i całymi godzinami kontemplować jej wspaniałe długie włosy. ‒ Więc idziesz z nim na randkę? ‒ zapytała Francesca, najlepsza przyjaciółka Giady. ‒ Sądzę, że tak. Zobaczymy, co z tego wyniknie ‒ a oto i głos samej Giady. Jedyny w swoim rodzaju, cudownie świszczący przy literce „s” i przeciągający samogłoski... ‒ I przyjedzie po ciebie na motocyklu? ‒ Jasne. Powiedział, że wstąpi po mnie po szkole. ‒ Bomba... Zatem wszyscy tutaj go zobaczą. ‒ Dokładnie. ‒ A co na to twoi rodzice? ‒ O tej porze są w pracy. O niczym się nie dowiedzą. ‒ Chłopak z liceum... Chciałabym mieć tyle szczęścia co ty... Ja nie mogę nawet o kimś takim marzyć, co najwyżej zwróci na mnie uwagę ten kujon Mattia. Mattia westchnął ciężko. Etykietka kujona przylgnęła do niego i nigdy się od niej nie uwolni. ‒ Nie zainteresowałabym się nim, nawet gdyby był ostatnim chłopakiem na ziemi. ‒ Ja też nie, no co ty... tak tylko mówiłam. ‒ A widziałaś, jaki dał dzisiaj popis? Ta niechlujna koszulka... Czy on w ogóle ma ojca i matkę? ‒ Ach, więc nie wiesz? Matka wychowuje go samotnie... Ojciec rzekomo wziął nogi za pas, kiedy jeszcze była w ciąży. ‒ Naprawdę? ‒ Tak, tak! Tak przynajmniej mama Marty powiedziała mojej mamie. ‒ Nie dziwię się, że wyrósł na takie dziwadło, skoro nie ma ojca... Widziałaś, jak on na mnie patrzy? Tak tylko pytam... ‒ Jasne. Jak zboczeniec. ‒ Trochę się go boję. Chyba niedługo przeniosę się do innej ławki, siedzenie tuż przed nim nie jest niczym miłym. Mattia wyszedł bez słowa, zabierając tylko swój zdeformowany tornister i worek. Nawet nie pomyślał, żeby się przebrać. Na szczęście gimnastyka zawsze była na ostatniej lekcji. Nic go nie obchodziło, że nadal miał na sobie swój żałosny strój. Przecież, zdaniem Giady, i tak był okropny, prawda? Para dżinsów to za mało, by stać się normalnym człowiekiem. Był przygnębiony, poniżony i zły. Wszystko i wszyscy odizolowali się od niego, a on niena- widził całego świata. Gardził szkołą, w której tak dobrze mu szło i w której wszyscy mu powta- rzali, że nie miał nic poza głową do nauki. Tymczasem prawda była taka, że miał nie tylko głowę,

ale i serce. Tak przynajmniej było, zanim zaczęła się lekcja gimnastyki. I jego serce należało do Giady, tylko do niej. Gniewał się też na mamę, która niczego nie rozumiała i traktowała go jak matołka. To ona upierała się, by go ubierać w te żałosne koszulki z postaciami z bajek, jakby ciągle jeszcze cho- dził do podstawówki. Poza tym miał po dziurki w nosie wiecznego braku pieniędzy, używanych książek i ubrań kupionych na straganie. Kopnął kamień, a ten ‒ co już było szczytem nieszczęścia ‒ uderzył w drzwiczki jakiegoś samochodu. Alarm zaryczał wniebogłosy. Kiedy rozległ się okrzyk: „Hej! Kto to?!”, Mattia wziął nogi za pas i zbiegł co tchu po schodach prowadzących na brzeg Tybru. Po jakichś stu metrach poczuł pieczenie w klatce piersiowej i musiał się zatrzymać, by złapać oddech. Pochylił się, wyczerpany, i wreszcie znalazł się na samym dnie rozpaczy. Brzydził się sobą i pytał gorzko, dlaczego to jemu przytrafiło się takie życie. A potem zapła- kał zupełnie po dziewczyńsku, co oczywiście tylko wzmogło obrzydzenie do siebie. ‒ Głowa do góry, nie może być aż tak źle... Odwrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z jasnowłosą dziewczyną. Jej włosy okalały policzki, zaś wokół nosa pstrzyły się piegi. Uśmiechała się ze zrozumieniem i była śliczna ze swoją okrągłą, trochę dziecinną buzią i zadartym noskiem. Mattia podniósł się, świadom, że była to jedna z najbardziej kompromitujących sytuacji w jego krótkim życiu. Podczas gdy on się prostował, dziewczyna sięgnęła do kieszeni swojej skórzanej kurtki i podała mu paczkę chusteczek higienicznych. ‒ Masz, otrzyj łzy. Mężczyźni nie powinni płakać. * * * Puściła do niego oko, a jej twarz była przy tym tak urocza, że Mattia niemal zapomniał o wstydzie. Usiedli na ławeczce nad brzegiem rzeki. Woda płynęła łagodnym, zielonym strumieniem, tworząc przedziwne nurty, nad których naturą żadne z nich nie miało się teraz zamiaru zastana- wiać. Od czasu do czasu przepływała przed nimi jakaś zgniła gałąź czy plastikowy woreczek. Dookoła panował osobliwy, niemal senny spokój, który wkrótce udzielił się Mattii. ‒ Nie powinieneś się nią aż tak przejmować ‒ powiedziała dziewczyna ze wzrokiem wbitym w rzekę. Oglądana z profilu, była jeszcze ładniejsza. Musiała mieć przynajmniej dwadzieścia lat, co w oczach dwunastoletniego Mattii było wiekiem bardzo poważnym. ‒ Tak ‒ dodała, odwracając się. ‒ Mam na myśli Giadę. Mattia osłupiał. ‒ Dziewczynki w twoim wieku to rozkapryszone pannice, które niczego nie rozumieją. A ta ich mania na punkcie chodzenia na randki ze starszymi od siebie... Nie uważasz, że to dzieci- nada? Mattia zorientował się, że nadal rozdziawia usta, i czym prędzej je zamknął. Skąd ona wie- działa o jego miłości do Giady? ‒ Ja wiele wiem, Mattia. Teraz to już naprawdę był przerażony. Zerwał się na równe nogi i zaczął rozglądać dokoła. Skąd znała jego imię? To niesłychane, przecież nigdy wcześniej jej nie widział i dopiero co zawarli znajomość. ‒ Szłaś za mną? Śledzisz mnie? Ona nie przestawała się uśmiechać.

‒ Powiedzmy, że jestem kimś w rodzaju wróżki.. . To była niedorzeczna odpowiedź, a jednak Mattii wydała się dziwnie zasadna. Z jednej strony coś mu mówiło, że to musiał być sen, ale z drugiej brnął w niego z zamkniętymi oczyma. Ostatecznie śnienie na jawie nie było przestępstwem, zwłaszcza jeśli ktoś był smutny i bardzo czegoś pragnął. Nim się obejrzał, był kompletnie oczarowany. Niewiele z tego co prawda rozumiał, lecz przebywanie w towarzystwie wróżki wydawało mu się zabawne. Jakżeby mogło być inaczej. Skoro cała ta scena była wytworem jego wyobraźni, nie mogło mu się przydarzyć nic złego. Już sam fakt, że taka śliczna panna siedziała przy nim i prowadziła z nim rozmowę, nie mógł być niczym innym niż mrzonką. ‒ Przyszłam tu, aby ci pomóc, Mattia ‒ dziewczyna wyciągnęła rękę z kieszeni skórzanej kurtki i podała mu ją. ‒ Mam na imię Nidafjoll, ale możesz się do mnie zwracać Nida, jeśli wolisz. Uścisnąwszy jej dłoń, Mattia zauważył, że była zimna jak lód, jednak dziewczyna posłała mu tak czarowny uśmiech, że szybko o tym zapomniał. Tymczasem Nida znów spojrzała na rzekę. ‒ Problem polega na tym, Mattia, że twoja wielka dusza została uwięziona w ciele, które, jak by to powiedzieć... pozostawia wiele do życzenia. Gdyby to od ciebie zależało, wzbiłbyś się do lotu, mam rację? A jednak przygwożdżono cię do ziemi. Mattia przytaknął z poważną miną. Taka była straszna prawda. ‒ Ja jestem wróżką i wyraźnie widzę, że w głębi duszy jesteś wspaniałym człowiekiem. Sęk w tym, że inni nie zwracają uwagi na nic poza twoim wyglądem. To dlatego cię ignorują. Chłopiec westchnął. Pierwszy raz w życiu ktoś go rozumiał. ‒ Przyjmijmy na chwilę, że mogłabym ci podarować odpowiednie dla twojej duszy ciało, tak żebyś mógł chodzić z podniesioną głową i nie musiał się wstydzić za swoje pulchne nogi czy grube palce. Mattia natychmiast wyobraził sobie, że ma ciało jak z okładki, a poza tym odpowiednie ubra- nia, odpowiednią twarz i odpowiednich przyjaciół. Zmienił się w kogoś, kto nigdy nie popełnia błędów i kto zawsze wie, co powiedzieć. ‒ Gdyby to mogło być prawdą... ‒ westchnął z rozmarzeniem. ‒ Jesteś motylem, Mattia, motylem, który musi wykluć się z poczwarki. Ja mogę sprawić, że to się stanie. ‒ Poważnie?! ‒ wykrzyknął z niedowierzaniem. ‒ Nie musisz pytać. Przecież wiesz, że to możliwe. Dziewczyna miała rację. Mattia odniósł wrażenie, że świat wokół niego zmienił się nie do poznania. Wewnętrzny głos, który uparcie nakazywał mu ostrożność, był już tylko dalekim, nie- mal niedosłyszalnym echem. Wszystko wskazywało na to, że czasami bajki mogą się urzeczy- wistnić. Nida znowu się uśmiechnęła. Wyjęła z kieszeni także drugą rękę, podsunęła ją Mattii pod nos, a potem rozprostowała palce. Dziwny metalowy przedmiot, coś w rodzaju małego pająka, rozbłysnął w promieniach słońca. Przypominał układ scalony komputera, tak bardzo był skompli- kowany i niezwykły. Mattia przyglądał mu się, oczarowany. ‒ Co to? ‒ Coś, co pomoże ci wydostać się ze skorupy. Masz po uszy twojego pulchnego ciała? ‒ O tak! ‒ odparł Mattia gniewnie.

‒ I masz dość znoszonych ubrań i wiecznych wpadek? ‒ Przysięgam, że już nie mogę ich znieść ‒ zapewnił z rosnącym przekonaniem, nieomal żar- liwie. ‒ Zatem weź to i zobaczysz, że wszystko się zmieni. Staniesz się inną osobą, taką, o jakiej marzysz. Będziesz miał odpowiednie ubrania, odpowiednią twarz i odpowiednich przyjaciół. Czyli to wszystko, czego przed chwilą pragnąłeś. Nida posłała mu porozumiewawczy uśmiech i Mattia nie wiedział, co powiedzieć. W końcu pochylił głowę. Odezwał się jego wrodzony sceptycyzm. ‒ Słuchaj, to nie jest możliwe. Mam wrażenie, że jesteśmy w bajce, w której wystarczy wziąć magiczny przedmiot, by zmienić się w kogoś innego. W realnym świecie to nie do pomyślenia. Dziewczyna zmarszczyła brwi, po czym wstała z ławeczki i zdjęła kurtkę. Miała na sobie skąpą dżinsową spódniczkę oraz czerwoną, obcisłą bluzkę. Odwróciła się do Mattii plecami, a on oniemiał. Wzdłuż jej kręgosłupa biegło coś w rodzaju metalowego łańcucha, którego każde ogniwo wbijało się przedziwnymi szponami w kręgi. Łańcuch wyłaniał się znad głębokiego dekoltu i wystawał spod bluzki. Nida nacisnęła palcem nasadę szyi, a wtedy szpony schowały się, jedno ogniwo wsunęło się w drugie i cały łańcuch przekształcił się w coś, co do złudzenia przy- pominało oglądany przed chwilą przedmiot. Nida oderwała go od szyi i jej skóra momentalnie się pomarszczyła, włosy posiwiały, a plecy zgarbiły. Kiedy znów się odwróciła, Mattia ledwie ją roz- poznał. Jej twarz była poorana zmarszczkami i miała w sobie coś przerażającego. Oczy skurczyły się, wyblakły, jakby przesłonił je mleczny welon, i zdawały się tonąć w obwisłej, matowej skó- rze. Nawet jej bezpośredni, szczery uśmiech zmienił się w odstręczający grymas. Mattia, którego ten widok wprawił w trwogę, zastygł w bezruchu. Stał naprzeciw Nidy jak słup soli, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Mimo tego, co się stało, nadal darzył tę dziewczynę niewytłumaczalnym zaufaniem, zupełnie jakby rzuciła na niego urok. ‒ Bez tego... ‒ Nida odsłoniła w uśmiechu bezzębne dziąsła. ‒ I z tym... ‒ ujęła osobliwy przedmiot w dwa palce i położyła go z powrotem za szyję. A wówczas w okamgnieniu przyjęła postać ślicznej trzpiotki, jaką była jeszcze niedawno. ‒ Przekonałam cię? Mattia był zdezorientowany. Wyglądało na to, że przeniósł się do bajki. Ten posrebrzany pająk mógł sprawić, że upodobni się do tajemniczego chłopaka, który przyjedzie po Giadę pod szkołę. Na samą myśl o tym zakręciło mu się w głowie. ‒ Jeżeli go chcesz, jest twój. Wahał się nie dłużej niż ułamek sekundy. Pragnienie posiadania magicznego przedmiotu było pokusą nie do odparcia. Ratunek znajdował się kilka centymetrów od niego i lśnił zachęcająco w lodowatych palcach Nidy. Mattia bezwiednie wyciągnął rękę i ujął go, drżąc jak liść. Wyczuł, że był zimny i twardy, ale przede wszystkim prawdziwy. ‒ Dlaczego mi pomagasz? ‒ spytał w ostatnim przypływie sceptycyzmu. ‒ Ponieważ marzenia czasem się spełniają. Na tym polega moja praca. Pragnąłeś, by twoje życie się zmieniło, a kto bardzo czegoś pragnie, zdobywa to. Moim zajęciem jest pomaganie takim ludziom jak ty. Obdarowała go przyjaznym uśmiechem. Mattia popatrzył na nią niezbyt mądrze. A potem nabrał na tyle pewności siebie, by po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmawiać, odwzajemnić jej uśmiech. Ścisnął w dłoni osobliwe narzędzie i spojrzał na nią oczyma wilgotnymi od łez. ‒ Bardzo dziękuję. Nida wzruszyła ramionami. ‒ To obowiązek wróżki. Mattia nie wiedział, co powiedzieć. Choć przedmiot, który otrzymał, po trosze go intrygował,

a po trosze przerażał, w żadnym razie nie mógł wypuścić go z rąk. Serce tłukło się jak oszalałe w jego piersi i ani myślało się uspokoić. Być może jego życie potoczy się teraz innym torem, przynajmniej we śnie. Uniósł wzrok, by pożegnać się z dziewczyną, ale ku swojemu zdziwieniu odkrył, że znikła. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu. Mattia został sam nad brzegiem rzeki, dokuczał mu tylko lekki ból głowy. Czuł się jak ktoś, kogo nagle wyrwano ze snu. Otuma- niony, obrócił się dookoła siebie z niepewną miną. ‒ Wszystko w porządku? Podskoczył, jakby ukąsiła go tarantula, i dopiero kiedy się przekonał, że chodziło o zwykłego zamiatacza, odetchnął głośno, usiłując się uspokoić. ‒ Dobrze się czujesz? ‒ mężczyzna ponowił pytanie. W ręku trzymał miotłę i miał dziwny wyraz twarzy. ‒ Tak, tak... wszystko w porządku ‒ powiedział Mattia bez zbytniego przekonania. ‒ Zobaczyłem, że jesteś sam nad brzegiem, a chłopcy w twoim wieku raczej tu nie bywają. Mattia cofnął się o krok do tyłu. ‒ Nie, nie byłem sam, rozmawiałem... ‒ urwał gwałtownie. ‒ Przepraszam, czy nie widział pan tutaj przypadkiem pewnej dziewczyny? Mężczyzna popatrzył na niego podejrzliwie. ‒ Byłeś sam ‒ odparł. Cudownie, do pełni szczęścia brakowało już tylko, by postradał rozum. Tłuścioch, kujon, a do tego wariat. Wbił wzrok w ziemię, pocierając ręką czoło. ‒ Chcesz, żebym zawiózł cię do szpitala? Mattia niemal go nie słuchał, zbyt pochłaniało go wpatrywanie się we własną dłoń. Była pusta! Wziął głęboki oddech. Spokój. Musiał zachować spokój. To był tylko sen na jawie. Uśmiechnął się najbardziej przekonująco, jak potrafił. ‒ Wszystko w porządku, dziękuję. Po prostu się zamyśliłem. Człowiek z miotłą przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, wreszcie wzruszył ramionami. ‒ Rób, jak uważasz. Mattia udał się w kierunku schodów prowadzących na nabrzeże, odprowadzany gderaniem mężczyzny. Czuł się dziwnie zawiedziony. Fajnie byłoby być kimś innym, kimś naprawdę odlo- towym. Szkoda, że... I właśnie kiedy wspinał się po schodach, ukazała się jego oczom. Jej dziecinna buzia zamaja- czyła w cieniu rzucanym przez most. Trwało to nie dłużej niż chwilę: wystarczyło, że zmrużył oczy, by rozpłynęła się w pustce. A jednak wróżka uśmiechnęła się do niego, mógłby przysiąc. Instynktownie wsunął dłoń do kieszeni i natychmiast poczuł chłód metalu. Jego serce na moment przestało bić. Co tchu wdrapał się na szczyt schodów i zaczął biec, jakby sam diabeł go gonił. * * * Ukryta tam, gdzie cień mostu był najgłębszy, uśmiechnięta Nida odprowadzała go wzrokiem. ‒ I jak poszło? Odwróciła się. Tuż przed nią stał młodzieniec, którego uroda w niczym nie ustępowała jej własnej. Miał faliste, miedzianokasztanowe włosy i uśmiechał się tak czarująco i szczerze jak ona. Miał na sobie wyszukany strój: jasne spodnie i brązową marynarkę o świetnym fasonie, wokół szyi zawinął kaszmirowy szal. Ustawicznie poprawiał sobie włosy, z pewną egzaltacją przeczesując je dłonią. ‒ Wszystko w porządku ‒ odpowiedziała Nida, a potem znów spojrzała w stronę, w którą pobiegł Mattia.

‒ Jak sądzisz, kiedy do nas przyjdzie? ‒ O ile dobrze znam tych smarkaczy, to pójdzie prosto do domu, stanie przed lustrem i założy wszczep. A wtedy będzie nasz. Młodzieniec przyjrzał się jej rozczarowany. ‒ Wolałbym, aby przyszedł od razu. Nida spoważniała. ‒ Uspokój się, Ratatoskr. On twierdzi, że wybrańcy jeszcze się nie obudzili, tak więc nie jesteśmy spóźnieni. Może nawet wręcz przeciwnie. ‒ Może. Ale im szybciej to załatwimy, tym lepiej. ‒ Nie obawiaj się. On zwycięży. Nida ponownie popatrzyła w kierunku schodów, po których wspiął się Mattia. Była pewna, że wkrótce znów go zobaczą.

3. Na egzaminie u profesora Sofia po raz setny wygładziła sweterek. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się wstydzić za własną garderobę. Zazwyczaj nosiła ubrania z drugiej ręki lub takie, z których ktoś już wyrósł, ale za duże dżinsy i szerokie swetry, czyli jej odzież zimowa, doskonale się wpisywały w rolę, jaką we własnym mniemaniu odgrywała. Przecież koniec końców była tylko zwykłą dziewczynką, maleńkim i w gruncie rzeczy nikomu niepotrzebnym trybem mechanizmu wszechświata. Lecz nie tego ranka. Nagle zapragnęła rzucać się w oczy, być ładna i sympatyczna. Musiała wywrzeć dobre wrażenie na tym człowieku, musiała zapaść mu w pamięć. To była jedyna okazja, by odmienić swoje życie i raz na zawsze opuścić sierociniec. Przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Zielony sweter pasował do koloru jej oczu. Przykła- danie wagi do pewnych rzeczy wydawało jej się śmieszne, ale wmówiła sobie, że profesor to doceni. Na samym końcu związała włosy. Tylko tyle mogła zrobić, by nie wyglądać w swoich zmierzwionych puklach jak dynia. Raz jeszcze obrzuciła się spojrzeniem. ‒ No dalej, dobrze wyglądasz. Sofia odwróciła się na pięcie i zobaczyła wyłaniającą się zza jej pleców Giovannę. ‒ Tak myślisz? ‒ spytała niespokojnie. Choć ich stosunki nigdy nie wykroczyły poza to, co zazwyczaj wiąże przeciętną sierotę z równie przeciętną posługaczką, Giovanna ni stąd, ni zowąd urosła do rangi jej jedynej powierniczki. Na jej wargi wypłynął dobrotliwy uśmiech. ‒ Oczywiście! Jesteś ładną i sympatyczną dziewczynką, wierz mi. No i do twarzy ci w tym sweterku. Te słowa dodały Sofii otuchy. Najprawdopodobniej nie były szczere, ale każdy potrzebuje niekiedy małych kłamstw, by iść przez życie z podniesioną głową. Giovanna położyła jej dłonie na ramionach. ‒ Wiesz, czasami myślałam, że podzielisz mój los i nigdy stąd nie odejdziesz. Wiele lat temu byłam taka jak ty. Jej oczy zwilgotniały. Ta niespodziewana deklaracja wprawiła Sofię w zakłopotanie, a jedno- cześnie mile połechtała jej próżność. Tego rodzaju myśli nie były jej obce. ‒ Po mnie nikt nigdy nie przyszedł, ale tobie nadarza się dziś wielka okazja. Nie zmarnuj jej. Giovanna poprawiła jej sweterek i wygładziła fałdki. Sofia zastanawiała się, czy mamy robią to samo ze swoimi dziećmi i jak się człowiek czuje, gdy ktoś każdego ranka poprawia mu ubra- nia. ‒ Gotowa? Przytaknęła niepewnie. Stojąc przed drzwiami do gabinetu siostry Prudenzii, czuła, że jej serce bije mocniej. Wie- działa, że kiedy przejdzie przez próg, nic już nie będzie takie samo. Ujęła w dłoń i przekręciła lodowatą gałkę. Podobnie jak poprzedniego wieczoru, uderzyła ją czerwień mahoniu, ale teraz gabinet tonął w świetle. Weszła wolnym krokiem. Blask jesiennego słońca spowijał dwie postaci, z których jedna była wysoka i wyprostowana, a druga mniejsza i bardziej przy kości. Sofia rozpoznała je w oka- mgnieniu. Poczuła ucisk w gardle. To był on. ‒ Przedstawiam ci profesora Georga Schlafena, Sofio. Dziewczynka nie miała odwagi unieść wzroku, kolana jej drżały.

‒ Witaj, Sofio. Miał piękny, dość wysoki głos. Jego twarz była pociągła, a lekko odstający podbródek pora- stała starannie przystrzyżona bródka. Małe oczy spoglądały żywo, ukryte za czarnymi, okrągłymi okularami. Profesor uśmiechał się przyjaźnie i wyciągał do niej otwartą dłoń. Był intrygującą krzyżówką mnicha (takiego jak ci, którzy przychodzili czasami z wizytą do sierocińca) i klasycz- nego naukowca. Tkwił nieruchomo z wyciągniętą dłonią i przyklejonym do ust uśmiechem, nie przesuwając się ani o milimetr. ‒ Sofio! ‒ syknęła siostra Prudenzia z ledwo hamowanym gniewem. Sofia wzdrygnęła się i dopiero wtedy podała profesorowi rękę. Uścisk jego dłoni był ciepły i krzepiący ‒ Dobrze. Mówił z lekko cudzoziemskim akcentem. Sofia utkwiła wzrok w jego osobliwym stroju. Był ubrany jak człowiek z dziewiętnastego wieku: w kamizelkę, na której pole wisiał łańcuch kie- szonkowego zegarka, czarne spodnie, długi, ciemny surdut i dość duży krawat. Sofia poczuła instynktowną sympatię do tego jegomościa, przerastającego ją zaledwie o pół głowy. ‒ Ojciec profesora był z pochodzenia Niemcem, natomiast matka Włoszką. Sam profesor przez długi czas mieszkał w Monachium, gdzie przeprowadził znaczną część swoich badań antro- pologicznych. Dziś jest w tej dziedzinie prawdziwym autorytetem i cieszy się wielkim poważa- niem w środowisku kulturalnym. ‒ Nazbyt pani łaskawa ‒ powiedział profesor z niekłamaną skromnością. ‒ Profesor miał sposobność poznać twojego ojca i to właśnie przyjaźń, która ich połączyła, przywiodła go aż tutaj. Długo cię szukał, Sofio, by wywiązać się z dawno złożonej obietnicy. A kiedy wreszcie wpadł na twój ślad, przyszedł, żeby cię poznać i zabrać ze sobą. Sofia wodziła wzrokiem od profesora do siostry Prudenzii i z powrotem. Siostra Prudenzia była opanowana i surowa jak zwykle. Profesor kiwał się na nogach, zaś jego buty trzeszczały za każdym razem, gdy stawał na palcach. ‒ Poprosił o rozmowę z tobą, a ja postanowiłam uczynić temu życzeniu zadość. Wyobrażam sobie, że ty również chciałabyś mu zadać wiele pytań, toteż zostawiam was samych. Przed odejściem dyrektorka zmroziła Sofię wymownym spojrzeniem. W odpowiedzi dziew- czynka wyprostowała się i oderwała wzrok od podłogi. Musiała wystawić dobre świadectwo sie- rocińcowi, a mimo to czuła, że jej twarz przypomina pysk spaniela, którego właśnie zbeształ jego pan. Wkrótce potem drzwi zamknęły się z trzaskiem i w gabinecie zapanowała głucha cisza. Trzeszczenie butów profesora było tam teraz jedynym dźwiękiem. ‒ Dobrze ‒ rzekł profesor po chwili. Sofia wyłamywała sobie palce. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, błysnąć inteligencją i przestać tkwić w bezruchu jak roślina. ‒ Dosyć... jak by to ująć... sztywna ta nasza opiekunka, prawda? Profesor puścił do niej oko, na co Sofia uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Choć nie sposób się było z tym nie zgodzić, nigdy nie słyszała, by ktoś tak się wyrażał o siostrze Prudenzii. ‒ Usiądźmy ‒ powiedział profesor, sięgając po krzesło. Usiadł na nim i elegancko założył nogę na nogę. Sofia zajęła to samo miejsce, na którym siedziała poprzedniego dnia. ‒ Cóż to, obcy człowiek chce cię adoptować, a ty nie masz do niego żadnych pytań? Sofia uniosła wzrok. Czuła się jak skończona idiotka. Profesor jednak uśmiechał się dobrotli- wie. ‒ Jest pan pewien, że chce adoptować właśnie mnie? Profesor zatrząsł się od śmiechu, co tylko spotęgowało onieśmielenie Sofii. Dziewczynka

usztywniła się i wsunęła dłonie pod uda. Skarciła samą siebie za to dziecinne pytanie. ‒ Tak nisko się cenisz? ‒ zagadnął profesor. Uspokoił się i otarł łzy z kącików oczu. ‒ Tak ‒ odpowiedziała Sofia instynktownie. ‒ Niesłusznie, Sofio, bardzo niesłusznie ‒ oznajmił profesor z nagłą powagą. ‒ Tak czy ina- czej, to właśnie ciebie chcę adoptować, nikogo innego. Uwierz mi, nie ma drugiej takiej jak ty ‒ dodał, znów puszczając do niej oko. Sofia uśmiechnęła się, zbita z tropu. ‒ Naprawdę znał pan mojego ojca? ‒ Nie tylko twojego ojca. Ja znam wszystkich twoich przodków. Znam twoją historię, jeśli chcesz tak to ująć. ‒ Ale jego samego ‒ upierała się Sofia. ‒ Poznał go pan? Profesor przyjrzał się jej od stóp do głów. ‒ Ty nie wiesz, kim on był, prawda? Sofia znowu skuliła się na krześle. ‒ Nie, przebywam tu od szóstego miesiąca życia. Nic nie wiem o moich rodzicach. Nie wiem, czy nadal żyją, czy umarli... ‒ Twój ojciec umarł dawno temu. Był wyjątkowym człowiekiem, ale ignorował swoje zdol- ności tak samo jak ty. Niskie mniemanie o sobie jest u was rodzinne ‒ Georg Schlafen uśmiech- nął się, ale zaraz spoważniał. ‒ Zginął w wypadku, lecz ja obiecałem mu, że się tobą zaopiekuję. ‒ A moja matka? ‒ Przykro mi, nigdy jej nie poznałem. Odpowiedź profesora wydała się Sofii wymijająca. ‒ Ale... jaki on był? ‒ spytała dziewczynka spontanicznie. ‒ To znaczy mój ojciec. Profesor zatopił się na moment we wspomnieniach. ‒ Bardzo podobny do ciebie. Odziedziczyłaś po nim oczy i włosy, co zaś się tyczy piegów, to przypuszczam, że dostałaś je w prezencie od twojej matki. „Kompletnie chybiony prezent”, pomyślała Sofia. ‒ Przede wszystkim jednak łączy cię z ojcem to ‒ profesor wskazał palcem znamię, które miała pomiędzy brwiami. Popatrzyła na swoje czoło, a kiedy zaczęła widzieć podwójnie, prze- tarła oczy. Profesor zaśmiał się. ‒ Nie wiedziałam, że znamiona są dziedziczne... ‒ Część tak ‒ wyjaśnił jakby od niechcenia. Potem znów zapanowała cisza. Profesor kilka razy powiedział „Dobrze”, kilka razy westchnął, po czym skierował rozmowę na bardziej tradycyjne tory. Kiedy zapytał Sofię o postępy w nauce, usztywniła się, jakby ją wywołano do tablicy. Co się stanie, jeżeli nie udzieli poprawnej odpowiedzi? Albo jeśli okaże się niedouczona? Zaczęła coś bąkać na temat lekcji w szkole przy sierocińcu, dyplomatycznie pominęła kwe- stię ocen i spróbowała ogólnikowo nakreślić program zajęć. Jednak profesor wszedł jej w słowo. ‒ Co wiesz o astronomii? ‒ spytał. Sofia wpadła w konsternację. Astronomia nie należała do przedmiotów, które wchodziły w skład edukacji gimnazjalnej. Czyżby w Niemczech było inaczej? ‒ No więc... niekiedy wpatruję się w gwiazdy... Zimą szukała ich rozpaczliwie na niebie, nawet jeśli czasem takie wystawanie nocą na podwórku kończyło się przemarznięciem do szpiku kości. Światła Rzymu zaćmiewały gwiazdy.

Sofia z biedą odróżniała Wielki Wóz, niekiedy widywała też podobny do olbrzymiej kafetiery Orion. ‒ Dobrze, ale co o niej wiesz? Sofia ściągnęła łopatki. ‒ No cóż... ogólnie rzecz biorąc... ‒ A o botanice? ‒ profesor nie dawał jej wytchnienia. Sofia przypomniała sobie nagle, że w podstawówce hodowała z kolegami z klasy fasolkę. ‒ Wiem co nieco na temat ogrodu. Siostry kazały nam hodować warzywa ‒ oznajmiła, stara- jąc się nadać stosowną powagę temu odległemu doświadczeniu z roślinami strączkowymi. ‒ Hm... ‒ profesor popatrzył na nią spod wpółprzymkniętych powiek, jakby chciał się jej w ten sposób lepiej przyjrzeć. ‒ A mitologia? Mity nordyjskie? Starożytne opowieści greckie? Sofia czuła się fatalnie. Przeczytała kilka książek z tej dziedziny, ponieważ lubiła tego typu historie, ale jej znajomość tematu ograniczała się do najsłynniejszych mitów. Profesor uważał ją zapewne za matołka. W końcu się poddała. ‒ Przykro mi, ale prawie nic o tym nie wiem ‒ powiedziała, opadając na krzesło. Jedyne, czego w tej chwili pragnęła, to zapaść się pod ziemię. Schlafen umilkł i wydawało się, że rozważa każde jej słowo. Wreszcie oparł dłonie na udach i zaczął się podnosić. ‒ Będziemy mieli trochę pracy, ale spodziewałem się tego. Sofia spojrzała na niego pytająco. ‒ Mieszkam stosunkowo niedaleko; kupiłem stary dom nad jeziorem Albano. Znasz to jezioro? Mówiono jej o nim. Ponoć znajdowało się na południe od Rzymu, w pagórkowatej okolicy zwanej „del Castelli”. Sofia wiedziała tylko, że produkowano tam dobre wino, a rzymianie jeź- dzili w te strony na pieczone prosię. Przytaknęła niepewnie. ‒ Dobrze ‒ rzekł profesor. ‒ Osiadłem tam ze względu na moje badania. To miejsce jest spo- kojne i w pewien sposób... mistyczne, że się tak wyrażę. Twoim zadaniem będzie po prostu pomaganie mi. Będziesz utrzymywać porządek w bibliotece albo coś dla mnie przepisywać... Zaczął przedstawiać jej długą listę obowiązków, w których Sofia od razu się pogubiła. Jej uwaga skupiła się na czymś zgoła innym. Twoim zadaniem, powiedział. ‒ Moim zadaniem? ‒ powtórzyła, wyraźnie zaskoczona. Profesor urwał w pół słowa. ‒ Właśnie tak, twoim zadaniem ‒ odparł stanowczo. Sofia przełknęła ślinę. ‒ Chce mi pan powiedzieć, że mnie z sobą zabiera? ‒ Oczywiście. Jutro rano stąd odejdziesz. ‒ Ale przecież wszystko pomyliłam! To znaczy... nie mam pojęcia o sprawach, o które pan mnie pytał, poza tym... ‒ Nie obchodzi mnie, czy masz o nich pojęcie, czy nie ‒ profesor wszedł jej w słowo. ‒ Po prostu chciałem sprawdzić, na jakim jesteś poziomie, nic ponadto. Jeśli masz mi pomagać, muszę cię paru rzeczy nauczyć, czyż nie? Ale to będzie niezła zabawa, zobaczysz. Chociaż jego ciepły uśmiech dobrze wróżył na przyszłość, Sofia nie potrafiła wydobyć z sie- bie głosu. Działo się coś niewiarygodnego i trudno jej było uwierzyć, że to prawda. Profesor, który nie omieszkał zauważyć jej zdumienia, próbował dodać jej otuchy: ‒ Moja droga, wiedziałem, że cię stąd zabiorę, jeszcze zanim cię zobaczyłem, zanim w ogóle tu przyszedłem. Wiedziałem o tym, kiedy wpadłem na twój ślad, kiedy odkryłem, gdzie przeby-