LuckyLol

  • Dokumenty348
  • Odsłony46 889
  • Obserwuję57
  • Rozmiar dokumentów462.9 MB
  • Ilość pobrań28 012

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 2 - Pojedynki Wampirów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :915.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

LuckyLol
EBooki

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 2 - Pojedynki Wampirów.pdf

LuckyLol EBooki Alyxandra Harvey
Użytkownik LuckyLol wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 166 stron)

ALYXANDRA HARVEY POJEDYNKI WAMPIRÓW Tłumaczenie Julia Chimiak

PROLOG Anglia 1975 Gdyby Isabeau St. Croix wiedziała, że będzie to jej ostatnia Wigilia, nałożyłaby sobie trzecią porcję puddingu śliwkowego. Póki co trzymała się z dala od bawialni. Nigdy by nie pomyślała, że salon może być tak zatłoczony i duszny, ale kiedy wspomniała o tym Benoit, tylko się roześmiał i powiedział, żeby poczekała do lata, kiedy całe miasto zasnute jest węglowym pyłem. - Nie myśl, że cię nie widzę, chou - dodał surowo. Benoit był wysoki, chudy i nosił fantazyjne wąsy. Z ogarniętej rewolucją Francji uciekło tak wielu dystyngowanych dżentelmenów, że każdy elegancki londyński dom miał obecnie francuskiego kucharza. Nieważne, że większość z nich we własnym domu nigdy nie ugotowała nawet jajka. Tutaj radzili sobie całkiem nieźle. - Mais non, psujesz moją marchewkę. - Przepędził jednego ze zdenerwowanych kuchcików. Korzystając z chwilowego zamieszania, Isabeau usunęła się w kąt zatłoczonej kuchni. Powinna była się tego domyślić. Benoit był zdecydowany zmusić ją do zatańczenia w srebrnych pantofelkach, jak przystało na córkę z arystokratycznego rodu. Nie tak dawno temu błagałaby o możliwość wzięcia udziału w balu. I spodziewałaby się, że będzie ją mieć. Rok spędzony na ulicach Paryża zmienił ją całkowicie. Jedwabne suknie i perłowe kolczyki wydawały jej się teraz dekadenckie, a przejmowanie się modą i plotkami - śmieszne. Benoit rozpaczał, że Isabeau przedkłada jego towarzystwo nad operę. Ale ona kochała trzask paleniska, ciężką woń pieczonego chleba i grillowanego mięsa. Dziś wieczorem były tu półmiski ostryg, tacefoie gras, indyk faszerowany kasztanami, krem migdałowy i malutkie, perfekcyjnie wykonane ciasteczka w kształcie słońc i liści ostrokrzewu. Benoit był jedyną osobą, z którą Isabeau mogła naprawdę porozmawiać. Jej wujek był miłym człowiekiem, podobnie jak jego żona, ale wyjechał z Francji prawie dwadzieścia lat temu. Benoit był w Paryżu, kiedy zdobywano Bastylię. On wiedział. Mimo to nie miał zamiaru pozwolić jej na ukrywanie się w kuchni przez cały wieczór, nieważne, jak bardzo by go błagała. - Jeden kawałek galette - podał jej talerzyk i widelczyk. Galette des Rois, ciasto Trzech Króli, podawało się w okresie świątecznym w każdym francuskim domu. Drugi kęs odsłonił ukryte w cieście ziarno fasoli. Posmakowała je językiem i odłożyła na talerzyk.

- Voila! - zawołał Benoit z uśmiechem. - Wiedziałem, że to ty znajdziesz fasolkę. Jesteś królową wieczoru. - Mimo jej protestów wyrwał jej widelczyk z dłoni. Nawet nie skończyła zlizywać ziarenek cukru ze srebrnych ząbków. - Teraz musisz tańczyć aż do świtu. Allezy! Ześlizgnęła się z drewnianego stołka, wiedząc, że nie uda jej się dłużej uniknąć zabawy. Byłoby to z jej strony nieuprzejme, a miała przecież wszelkie powody, żeby być wdzięczną wujowi. Nie było jej łatwo ukraść wystarczająco dużo pieniędzy, by przeprawić się do Anglii, a on mógł ją przecież odprawić, kiedy pojawiła się na progu jego domu. W końcu nigdy wcześniej jej nie widział; była córką jego brata, który zerwał z nim kontakty. Zmarłego brata, który przestał się do niego odzywać, jeszcze zanim Isabeau przyszła na świat. Gdyby nie wuj Oliver albo Olivier St. Cross, jak go tutaj wszyscy nazywali, spędzałaby te święta podobnie jak ostatnie: skulona pod okapem kawiarni, z nadzieją, że któryś z obywateli ulegnie świątecznemu nastrojowi i kupi jej posiłek. W przeciwnym wypadku wyciągnęłaby pieniądze z czyjejś kieszeni i kupiła go sobie sama. Trzeba było sobie radzić, żyjąc na ulicach Paryża w czasie Wielkiego Terroru. - Allez, allez - popędzał ją Benoit. - Nalegam, żebyś znalazła jakiegoś przystojnego młodzieńca i trochę z nim poflirtowała. Trudno było jej wyobrazić sobie, że jakiś młodzieniec mógłby ją zauważyć, nawet w przepięknej, jedwabnej białej sukni, którą jej ofiarowano. Wciąż czuła się koścista, głodna i brudna, i całkiem zapomniała, jak należy tańczyć. Jedyne, czego była pewna, to swojej zdolności do kradzieży jedzenia i znajdowania najlepszych dachów do ukrycia się w razie zamieszek. Zmusiła się do opuszczenia kuchni przede wszystkim dlatego, że przerażała ją myśl o dziesiątkach gości zgromadzonych na górze. Przed Paryżem mieszkała na wsi w dużej rodzinnej posiadłości. Ich dom miał marmurowe podłogi, jedwabne sofy i pokryte kurzem winnice, w których zajadała winogrona, aż jej palce robiły się purpurowe. Ale jej rodziców zabrano. Czym był świąteczny bal w porównaniu z groźbą gilotyny? Odnalazła drogę do salonu, gdzie goście zebrali się na nocny posiłek. Jej wuj ochoczo wykorzystał okazję do odtworzenia swoich ulubionych wigilijnych wspomnień z dzieciństwa, wyjaśniając to potrzebą, by jego bratanica czuła się jak u siebie. Nikt nie dał się na to nabrać. Wszyscy widzieli, jak był przejęty, podając przyjaciołom tacę z tartą i szampana. Stał przy głównym kominku ozdobionym zielonymi gałęziami i białymi liliami z oranżerii. Na sobie miał świątecznie czerwoną kamizelkę, która ledwo dopinała się na jego opasłym brzuchu. - A, oto jest - powiedział. Isabeau koncentrowała się na tym, żeby się uśmiechać, nie potknąć o obręb sukni i nie

wycierać spoconych dłoni o ubranie - na wszystkim poza ciekawskimi, pełnymi litości spojrzeniami, obserwującymi każdy jej krok. - Moj a bratanica, Lady Isabeau St. Croix - przedstawił ją wuj. W Paryżu przedstawiała się jako obywatelka Isabeau. Tak było bezpieczniej. - Och, kochanie. - Podbiegła do niej jakaś starsza kobieta; strusie pióro na jej głowie powiewało współczująco. - Jakie to okropne. Jakie straszne. - Madame. - Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, więc dygnęła. - Ci barbarzyńcy - ciągnęła dama. - Ale to już nieważne, tu jesteś bezpieczna. My, Anglicy, wiemy, jaki jest naturalny porządek rzeczy. Kolejne zdanie, na które Isabeau nie miała odpowiedzi. Kobieta wydawała się jednak szczera i pachniała olejkiem miętowym. Dłońmi w rękawiczkach wykończonych czerwonymi kokardkami poklepała Isabeau po ręce. - Mój bratanek jest tu gdzieś w pobliżu, na pewno z przyjemnością będzie ci towarzyszyć w tańcu. - Merci, madame. - Miała ogromną ochotę schować się raczej za jedną z ogromnych dekoracji z ostrokrzewu, niż zgodzić się na coś takiego. Bawialnią była jeszcze piękniejsza, niż to sobie wyobrażała. Wcześniej pomagała ustawiać misy pozłacanych szyszek sosnowych i liści ostrokrzewu przyprószonych srebrem i przewiązywała wstążkami gałęzie sosen przymocowane do każdego okna. Ale w nocy, w świetle dziesiątek woskowych świec i przy lodowatym zimowym wietrze bijącym w szyby wyglądało to magicznie. I - tak jak się obawiała - było duszno z powodu gorącego powietrza wymieszanego ze słodkim zapachem perfum i kwiatowych olejków do włosów, wypełniającym każdy kąt pokoju. Wycofała się w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu. Krzewy róż i cisowe żywopłoty pokryte były delikatnym szronem, jakby ktoś zawiesił na nich koronkę. Księżyc prześwitywał łagodnie przez gęste chmury. Zadrżała lekko, kiedy z nieba powoli zaczęły opadać płatki śniegu, ale nie wróciła do środka. Słyszała skrzypienie oblodzonych kół powozów i dźwięki muzyki z pokoju za jej plecami. Śnieg nadawał światu perłowy poblask. Uśmiechnęła się. - Z takim uśmiechem nie wolno pani więcej marszczyć czoła. Obróciła się na dźwięk głosu, napinając ramiona. Mieszkała w miejskim domu z wygodami od bardzo niedawna, a już traciła swoje umiejętności. Powinna była usłyszeć jego kroki albo przynajmniej szmer otwieranych drzwi. - Proszę wybaczyć najście - dodał uprzejmie, z ukłonem. - I moją impertynencję, jako że nie zostaliśmy sobie odpowiednio przedstawieni. Ale tylko pani może być tajemniczą

Isabel St. Croix. - Isabeau - poprawiła go łagodnie. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z mężczyzną takim jak on. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, ale nosił się z elegancją i pewnością siebie kogoś znacznie starszego. Jego oczy były szare, prawie pozbawiono koloni w zimowej poświacie ogrodu. Philip Marshall, hrabia Greyhaven, do usług. Kiedy ujął jej dłoń, żeby ją ucałować, poczuła chłodny dotyk, jakby zbyt długo stał na zewnątrz, w śniegu. Nagle ogarnęło ją zdenerwowanie i, nie wiadomo dlaczego, czuła się złapana w potrzask, jak w czasach, kiedy przyłapano ją przy ogniu wznieconym na ulicy, żeby trzymać straże miejskie z daleka. - Powinnam wracać - wyszeptała. Miała zaledwie osiemnaście lat i jedynym powodem, dla którego pozwolono jej wziąć udział w balu, była pora świąteczna. Prawdopodobnie nie powinna była znajdować się na zewnątrz bez przyzwoitki, nawet jeśli ten mężczyzna był hrabią. Nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Jej ciotka wymieniła tyle zasad, że zlały się jej w jedno. Znała je wszystkie przed rewolucją. Teraz wiedziała tylko, że ma dziwne pragnienie zbliżyć się do niego, i to nie tylko dlatego, że zapomniała swojego szala. Puścił jej rękę i uniósł brwi. Słabe światło z bawialni zamigotało na srebrnych guzikach jego ozdobnie wyszywanego płaszcza. - Z pewnością dziewczyna, która przeżyła francuski motłoch, nie boi się mnie? Uniosła brodę w obronnym geście. - Mais non, monsieur. Je riai pas peur. - Powinna starać się mówić po angielsku, ale temperament lub nieuwaga zawsze sprawiały, że wracała do francuskiego. - Pardon. - Potrząsnęła głową, zła na swój brak koncentracji. - Nie boję się. - Miło mi to słyszeć - pochwalił. - Wina? Podał jej kieliszek; nie zauważyła wcześniej, by go trzymał. Czy Benoit nie zachęcał jej, żeby tańczyła i flirtowała? Normalne dziewczyny w jej wieku byłyby uszczęśliwione, stojąc tutaj w towarzystwie przystojnego hrabiego. Powinna pić, jeść kandyzowane fiołki i tańczyć, aż zedrze satynowe buciki. Przyjęła kieliszek. - Merci, monsieur. - Wino z przyprawami było ciepłe i smakowało cynamonem i czymś jeszcze, jak miedź albo lukrecja. Albo krew. Skarciła się w myślach. Pozwalała, by jej obawy rodziły głupie myśli. - Jest pani urocza - powiedział hrabia. - A ja jestem tak zmęczony tymi angielskimi różami, zbyt nijakimi, żeby zachwycić się czymś innym niż kadrylem i słabą lemoniadą. Jest pani oczekiwaną odmianą, panno Cross. Doprawdy, bardzo oczekiwaną. Zarumieniła się. Wino sprawiało, że zrobiło jej się gorąco; plątały się jej myśli. Było

to miłe uczucie. Płatki śniegu opadały jej na rzęsy, gdzie natychmiast się rozpuszczały, i na usta, skąd zlizywała je, jakby były z cukru. Srebrne oczy lorda świeciły jak oczy zwierzęcia, lisa w kurniku. - Gdyby to było gotyckie opowiadanie - powiedział - byłyby tu duchy i wampiry, a pani naprawdę by się bała. Pomyślała o książkach, które czytała późno w nocy w bibliotece, o sensacyjnych powieściach, jak Tajemnice zamku Udolpho Ann Radcliffe, Lenore Burgera, wszystkie pełne złoczyńców i nieumarłych stworzeń o niezaspokojonym apetycie, które włóczyły się nocą po świecie. - Niech pan nie będzie niemądry - Zaśmiała się. - Nie wierzę w wampiry.

ROZDZIAŁ 1 Logan To był koszmarny tydzień. Sprzątanie po psychotycznej królowej wampirów nie jest łatwe nawet w najlepszym okresie. Jest jeszcze gorsze, kiedy wasza matka jest tą osobą, która obróciła dawną królową w proch, ty i twoi bracia nagle zostajecie książętami, a wasza młodsza siostra jest prześladowana przez kilkusetletniego wampira-mordercę. Jak mówiłem, koszmarny tydzień. Przynajmniej wszyscy przeżyliśmy, nawet ciotka Hiacynta, której twarz była teraz tak pokiereszowana, że ciotka nie chciała nawet podnosić woalki swojego wiktoriańskiego kapelusza ani wychodzić z pokoju. Urządzili ją tak łowcy wampirów, Helios- Ra - tuż przedtem zanim jeden z ich nowych agentów zaczął chodzić z moją siostrą. Co uważam za niepojęte! Trzeba przyznać, że ocalił jej życie jakieś dwa tygodnie temu, staramy się więc nie zwracać uwagi na ich czułostki. Pod warunkiem że nigdy, przenigdy nie będę musiał o nich wiedzieć. To znaczy, jasne, Kieran jest w porządku - ale Solange to moja jedyna siostra. I tyle. - Skończ z tą pochmurną miną - prychnął mój brat Quinn, trącając mnie łokciem. - Na żadnej dziewczynie nie zrobi wrażenia poza Księcia Ciemności. - O co ci chodzi? - To Quinn wykorzystywał całą wampiryczną tajemniczość do podrywania dziewczyn. Ja tylko lubiłem ubierać się w stare koronkowe płaszcze i pirackie koszule; to, że podobało się to niektórym dziewczynom, to czysty przypadek. No, przeważnie. - Coś nowego na temat księżniczki Ogarów? - spytał Quinn. - Jeszcze nic. Mama stała się nową królową wampirów, zwierzchnikiem wszystkich rozproszonych plemion, ojciec zaprosił więc samotnicze plemię Ogarów do stołu negocjacyjnego. Brzmi melodramatycznie i jak ze średniowiecza, ale takie są właśnie wampiry. - Myślisz, że jest ładna? - Chyba tak jak oni wszyscy? - Przeważnie. - Uśmiechnął się Quinn. Za naszymi plecami znajdowały się królewskie piwnice - bitwa, w której zginęła Lady Natasza, obróciła je w ruinę. Kurz z przebitych kołkami wampirów zamieciono, a odłamki potłuczonych luster wywieziono w pudłach. Na ścianach zostało ich jeszcze przynajmniej dwanaście. Lady Natasza naprawdę lubiła na siebie patrzeć. Niektóre kruki na jej tronie, wyrzeźbione z głogowego drewna, zostały roztrzaskane, innym strącono głowy. Wszyscy byli czymś zajęci, sprzątali, porządkowali albo po prostu

wpatrywali się w moją mamę siedzącą na końcu sali i spode łba patrzącą na mojego ojca, który nie przestawał mówić o traktatach pokojowych. Trudniej niż prochy zabitych było usunąć wiszące w powietrzu napięcie. Każdy nerwowo oglądał się za siebie: starzy rojaliści wierni Lady Nataszy, ci lojalni wobec domu Drake'ów i mojej matki oraz ci, którzy byli pomiędzy. Lucy biegałaby dookoła z szałwią w garści i śpiewała wedyjskie mantry, żeby oczyścić aurę. Gdyby tu była. Zabroniono jej jednak przychodzić do piwnic, zanim nie uporamy się z najtrudniejszymi kwestiami politycznymi. Nie powinna była także mieszkać w naszym domu, ale powrót jej rodziców do domu opóźnił się z powodu ich prastarego vana i jakiejś równie prastarej części, która odpadła na autostradzie. Utknęli w małym miasteczku, a Lucy utknęła u nas. Ludzie byli kruchymi istotami, nawet w najlepszych czasach, a najlepsza przyjaciółka Solange nie posiadała ani krztyny instynktu samozachowawczego. Kiedy pojawiały się kłopoty, zawsze ładowała się w nie głową naprzód. Jeśli to nie ona była ich źródłem, oczywiście. Przy niej i mojej siostrze mieliśmy pełne ręce roboty. W porównaniu z nimi wampirza polityka mogła się wydawać nijaka. - Za to ona jest niezła - wymamrotał z aprobatą Quinn, patrząc na jedną z dworek, ciągnącą pudło czegoś, co wyglądało na kawałki połamanego stołu. - Pójdę jej pomóc. Tak robią książęta. - Jesteś idiotą - powiedziałem serdecznie. - Jesteś po prostu zazdrosny, bo jestem dużo przystojniejszy - rzucił przez ramię i ruszył wypróbowywać swój urok na kolejnej ładnej dziewczynie. Nigdy do niej nie dotarł. Dworka wyprostowała się nagle, stając na stołeczku, z którego miała dobry widok na cały hol, na moich rodziców w szczególności. Z torby wyciągnęła łuk i trzy mocno zaostrzone kołki. Czyli nie był to połamany stół. Nieważne, jak dobrze jest się przygotowanym i ostrożnym, nigdy nie da się przewidzieć wszystkiego. Tego nauczyła nas mama. Dziewczyna wycelowała i prawie bezgłośnie naciągnęła cięciwę. Pewnie wcale byśmy jej nie spostrzegli, gdybyśmy wcześniej tak uważnie się jej nie przyglądali. Kołki wystrzeliły ze świstem, przecinając powietrze ze śmiertelną precyzją. A raczej z czymś, co byłoby śmiertelną precyzją, gdyby Quinn nie znajdował się wystarczająco blisko, żeby złapać dziewczynę za nogę i ściągnąć ją ze stołka. Strzał był daleki, ale nie dość daleki. Napastniczka upadła na ręcznie tkany dywan; Quinn wysunął kły tak szybko, że odbiło się w nich światło lamp. Ja ukłułem się kłami w

dziąsła, a moje wargi uniosły się, odsłaniając wszystkie zęby. Nie zdołałem dopaść ani do dziewczyny, ani do moich rodziców. Zdążyłem tylko wydobyć zza pasa sztylet i rzucić go na spotkanie lecących kołków. Uderzył w jeden z nich i rozłupał go na pół; odłamki wbiły się w ogromny, drewniany kredens, a mój nóż w oparcie krzesła. Zapiekło mnie w nozdrzach. Trucizna. Wszyscy inni zdawali się poruszać jak na zwolnionym filmie. Strażnicy odwrócili się z rozszerzonymi oczami i wysuniętymi kłami. Błysnęły szpady, załopotały koronkowe wstążki, a buty zadudniły na ścianach, kiedy najsprawniejsi z nich rozpierzchli się przed nadlatującymi pozostałymi kołkami. Druciana klatka dla ptaków przewróciła się, rozsypując ogarki świec. Zapach wosku zmieszał się z przenikliwą, słodką wonią trucizny. Jeden z kołków wbił się w plecy chudemu, blademu dworzaninowi, który nie uchylił się wystarczająco szybko. Mężczyzna krzyknął, ale nawet ten dźwięk zdawał się powolny i rozciągnięty, aż rozpłynął się w powietrzu. Krew trysnęła na kafelki, którymi wyłożono posadzkę między dywanami. Trzeci kołek bezbłędnie sunął dalej, prosto w kierunku serca mojej matki. Dziewczyna uśmiechnęła się, chociaż wciąż próbowała uwolnić się z uścisku Quinna. Najlepszy dowód, że zupełnie nie znała mojej matki. Ojciec okręcił się, żeby stanąć pomiędzy nią i kołkiem, a dwóch moich braci, Marcus i Connor, doskoczyło do niego, tworząc szerszą barierę. W tym samym momencie mama wyskoczyła w powietrze i przeleciała nad ich głowami, nie chcąc chować się za plecami męża i synów. Wylądowała na lewo od nich i wyciągnęła rękę uzbrojoną w skórzaną rękawicę, wytrącając lecący w powietrzu kołek z toru. Trafił w gobeliny i wpadł do stojącego pod nimi kosza. Wyglądał całkowicie nieszkodliwie. Straże zacieśniły krąg. Wszyscy tak warczeli, że królewskie piwnice przypominały raczej wybieg dla lwów w jakimś zoo. Mama przedarła się przez chroniących ją nadgorliwych strażników w chwili, kiedy dziewczyna wreszcie wyrwała się Quinnowi. - Chcę mieć ją żywą! - krzyczał ojciec. Za późno. Zabójczyni była wyraźnie przygotowana i dobrze wiedziała, że nie wolno jej dać się złapać i przesłuchać wrogowi. W wewnętrznej kieszeni kurtki schowany miała cienki kołek. Pociągnęła za kawałek sznurka wszyty w ramię kurtki i uśmiechnęła się. Rozległ się cichy trzask, po czym obróciła się w proch, a jej ubrania opadły na posadzkę. Ojciec zaklął bardzo głośno i w bardzo pomysłowy sposób. Mama zacisnęła pięści. - Quinn, Logan, za mną. Już. - Rzuciła wściekłe spojrzenie na Marcusa i Connora. -

Wy także. Mama nie lubiła być ratowana przez własne dzieci. Poszliśmy za nią do małej, prywatnej komnaty. Wciąż czułem działanie adrenaliny. Quinn miał tak zaciśnięte szczęki, że wyglądał jak posąg z brązu, blady i zimny. Wiedziałem, co czuje. Awantura odwlekła się nieco, kiedy ojciec ujął twarz mamy w dłonie, po czym przesunął je po jej szyi i plecach. - Heleno, nic ci nie jest? Odsunęła go od siebie. - Wszystko w porządku. Uśmiechnęła się krótko, po czym zwróciła przenikliwe spojrzenie na nas. Zrobiliśmy bezpieczny krok w tył - wcale nie czuliśmy się przez to mniej męscy. - Dokładnie pamiętam - zaczęła łagodnie, krzyżując ręce i potrząsając długim, czarnym warkoczem - że po wydarzeniach zeszłego tygodnia zakazałam wam kiedykolwiek stawać pomiędzy mną a bronią. - Mamo - jęknął Quinn - daj spokój. Jej spojrzenie mogłoby spalić stek. - Nie pozwolę, żeby moi synowie zginęli z rąk trzeciorzędnej zabójczyni. - A my nie pozwolimy, żeby z rąk kogoś takiego zginęła nasza matka - dodałem. Mama przymknęła na chwilę oczy. Kiedy je otworzyła, już mniej przypominała starożytną Furię, wściekłą i bladą jak płomień. - Dziękuję wam, chłopcy - powiedziała w końcu. - Jestem z was bardzo dumna. Nie róbcie tego więcej. - Przytuliła się do ojca. - Ty także, Liamie. - Nie gadaj bzdur, kochanie - odparł czule, całując ją w czubek głowy. Spojrzał na strażniczkę stojącą w drzwiach, pod girlandą małych, szklanych latarenek. Światło świec zamigotało. - No i? Kiedy podeszła bliżej, rozpoznałem Sophie. Miała masę kręconych, brązowych włosów i blizny po jednej stronie twarzy, z czasów, kiedy była człowiekiem. Nikt nie wiedział, skąd się wzięły. Skłoniła się krótko. - Dziewczyna należała do Montmartre'a. Jego insygnia były wyszyte wewnątrz jej kurtki. - I? - To wszystko, co wiemy. - To za mało - warknęła Helena. - Zgadzam się, Wasza Wysokość. Helena westchnęła. - Nie mów do mnie „Wasza Wysokość”. - Tak, Wasza Wysokość.

- Czekajcie. - Quinn zmarszczył brwi. - Ona miała tatuaż. - Jesteś pewien? - spytała mama. - Gdzie? - Pod obojczykiem, nad lewą piersią. - Trzeba mu przyznać, że się nie zarumienił. Prawie. Oczy mamy niebezpiecznie się zwęziły. - Zaglądałeś jej w dekolt? Quinn przełknął ślinę. - Nie, mamo. - Mhmmmmm. Co to był za tatuaż? - Czerwona róża z trzema przecinającymi ją kołkami albo sztyletami. Nie udało mi się dokładnie przyjrzeć. Tata zmarszczył brwi. - Nie znam tego herbu. Czyżby coś nowego? - Zerknął na Sophie. - Sprawdźcie to. Podwójcie też patrole i wyznaczcie dodatkowego strażnika dla mojej żony. Sophie złożyła ukłon i wyszła z komnaty, kiedy mama zaczęła się jeżyć. - Liamie Drake, potrafię o siebie zadbać. - Heleno Drake, kocham cię, weź dodatkowego strażnika. Mierzyli się spojrzeniami. Wiedziałem, że tata wygra. Mama przyparta do muru była nieznośna, ale tata miał coś w sobie, jak wąż, który hipnotyzuje swoją kolację. Jego spojrzenie zmiękło. - Proszę, kochanie. Kły mamy wydłużyły się z rozdrażnienia. - Nie rób tego - wymamrotała, ale wiedziałem, że tata dostanie to, czego chce. - Tylko do koronacji - powiedziała w końcu stanowczo. Tata skinął głową. - Zgoda. - Po koronacji i tak znajdzie inny argument. Walkie-talkie przy jego pasie wyskrzeczało niezrozumiałą wiadomość. Przycisnął guzik. - Powtórz. - Mieliśmy przypomnieć, kiedy nadejdzie północ. Tata spojrzał na zegarek. - Słuchajcie - zwrócił się do nas. - Delegacja Ogarów powinna nadejść lada chwila. Logan, wyjdziesz im na spotkanie. Jeśli to, co wiemy na temat Isabeau, jest prawdą, została przemieniona tuż po rewolucji francuskiej. Będziesz wyglądał bardziej znajomo w tym koronkowym płaszczu. - Jasne. - Zignorowałem pochrząkiwania moich braci. Byłem do nich przyzwyczajony. Oni nosili tylko dżinsy i koszulki. Nie moja wina, że nie mają wyczucia stylu. - Strażnicy od strony gór są uprzedzeni o ich przybyciu, ale nikt poza nimi - dodał tata. - Chcieliśmy uniknąć scen. - Bez przerwy są jakieś sceny. - Przewróciłem oczami i skierowałem się do głównego

wyjścia z piwnic. Walkie-talkie taty znów zabrzęczało. Kiedy do mnie zawołał, jego głos brzmiał poważnie. - Logan? - Tak? - Biegnij.

ROZDZIAŁ 2 Isabeau Nie spodziewałam się zasadzki. A to o czymś świadczy. Nie zostałam księżniczką Ogarów ledwie półtora roku po tym, jak wykopano mnie z ziemi, ze względu na moją ufność. Gdyby nie wyleczyła mnie z niej rewolucja francuska, dokonałoby tego pogryzienie i porzucenie przez jednego z członków Zastępów Montmartre'a. Mogłam się dać zaskoczyć, ale nie byłam głupia. Za to byłam uzbrojona po zęby. Strażników było znacznie więcej. Miałam tylko dwóch towarzyszy, Magdę i Finna, bo trudno było znaleźć Ogara, który byłby dość opanowany, żeby móc mieć do czynienia z królewskim dworem wampirów i panującą tam wciąż arogancją. Magdzie daleko było do zrównoważenia, ale była piękna i miała poczucie sprawiedliwości, co kompensowało wszystko inne. Finn był pogodny jak lasy cedrowe, które tak kochał. A ja byłam po prostu sobą: spragnioną zemsty samotniczką, wciąż jednak uprzejmą jak francuska dama, na którą mnie wychowywano. Miałam jednocześnie osiemnaście i ponad dwieście lat. Jakby to nie było wystarczająco dziwne, z grobu wyciągnęła mnie sfora psów czarownicy. Kala wolała, by nazywano ją szamanką, nie czarownicą. Szanowała ją większość książąt i pomniejszych lordów, a ponieważ to ona wysłała mnie na to spotkanie, nikt się nie sprzeciwiał ani nie kwapił zająć mojego miejsca. Byłam jej uczennicą i to wystarczało innym, chociaż nie byłam pewna, czy także mnie. Byłabym szczęśliwsza, mogąc ukryć się w cieniu, ale zawdzięczałam Kali życie, jakie teraz wiodłam. Wyprowadziła mnie z szaleństwa i sprawiła, że nie stałam się krwiożerczym potworem ani nie padłam ofiarą Montmartre'a. Twierdziła, że jeśli byłam wystarczająco silna, żeby przetrwać dwieście lat w trumnie, jestem też dość wytrzymała, żeby nie zdziczeć. Nie pamiętałam wieków spędzonych na cmentarzu, tylko krótkie migawki chwili, zanim straciłam przytomność. Ale wyraźnie pamiętam ból, jaki towarzyszył wydobywaniu mnie z grobu i wybudzaniu. Nie przetrwałam tego ani ze względu na siłę charakteru, ani dzięki potężnym zaklęciom Kali. Przeżyłam, bo pragnęłam odnaleźć hrabiego Greyhavena i zaspokoić pragnienie zemsty. Na użytek przybyszów z zewnątrz zostałam nazwana „księżniczką Ogarów”, chociaż nie posiadaliśmy księżniczek ani innych władców. Był to jednak przydatny tytuł, jeśli nowa królowa miała chętniej mnie wysłuchać, nawet jeśli spodziewali się dzikiej dziewczyny o ubłoconej twarzy, która jada dzieci na kolację.

Z tego powodu Kala wysłała mnie na dwór na koronację Heleny Drake i jej męża, Liama Drake'a; z tej przyczyny, a także dlatego że ja i pozostałe Ogary w pewien sposób ocaliliśmy życie córce królowej. Niestety Montmartre'owi udało się wymknąć, więc nie uważałam tej misji za całkowity sukces, mimo że wszyscy inni zdawali się tak sądzić. Byłam tutaj jako reprezentantka najlepszych spośród Ogarów; niosłam ze sobą w podarunku małego ogara. Ogary Kali były słynne; jeden z dorosłych ogarów, Charlemagne, towarzyszył mi tu na dworze. Warczał teraz gardłowo i napinał mięśnie pod sztywnym, szarym futrem. - La - wyszeptałam, pokazując, by trzymał się mnie. Nie miałam oporów przed wysyłaniem go do ataku, ale tylko jeśli byłam pewna, że nie stanie mu się krzywda. A w tym momencie w jego gardło wycelowana była strzała. - Ogary - prychnął jeden ze strażników. Dobrze znałam ten na wpół zniesmaczony, na wpół strachliwy ton. Nie byliśmy znani z powodu naszych dobrych manier. Nie miało znaczenia, że połowa plotek była nieprawdziwa. Używaliśmy ich na naszą korzyść. Im bardziej inni nami pogardzali, tym częściej zostawiali nas w spokoju, a to było wszystko, na czym nam tak naprawdę zależało. Niech sami martwią się polityką i łowcami wampirów. My pragnęliśmy tylko jaskiń i spokoju. W każdym razie większość z nas. Szczeniak w koszyku, który przewiesiłam przez ramię, zaszczekał, a ja postawiłam go na ziemi. Wyciągnęłam przymocowaną na plecach szpadę - strażnicy jeszcze jej nie zauważyli. W sekundzie, w której dotknęłam rękojeści, Magda i Finn rzucili się do walki. Moim zdaniem uczenie się sztuki walki niczym nie różni się od nauki walca czy kadryla. Wszystko polega na napięciu między tobą i twoim partnerem, pracy nóg, równowadze i refleksie. Wolałam długą, śmiercionośną szpadę od jakiejkolwiek jedwabnej sukni balowej, którą kiedykolwiek nosiłam. Nie byłam pewna, jak to o mnie świadczy, ale miałam większe zmartwienia. Na przykład lśniący, czerwony kołek lecący w powietrzu prosto w kierunku mojego serca. Odchyliłam się tak daleko, jak mogłam. Przefrunął nade mną, dość blisko, żebym dostrzegła włókna drewna. Cholerni królewscy strażnicy zawsze polerowali swoje kołki na wysoki połysk. My tylko ostrzyliśmy końce. Podniosłam się i uderzyłam przeciwnika w bok głowy rękojeścią szpady. Mogłabym wbić w niego kołek i obrócić go w pył, ale Kala wielokrotnie nam powtarzała, że wyruszamy

tu na negocjacje. Może ktoś mógłby powiedzieć to tym strażnikom. Magda zabiła jednego z nich, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Ciężko było mi czuć żal, bo on zamierzał właśnie odciąć jej głowę. Charlemagne zawył, czując potrzebę dołączenia do bitwy. - Non - rozkazałam ostro. - Jesteśmy tu na zaproszenie! - dodałam głośno, jednocześnie kopiąc mocno strażnika w piętę. Zachwiał się i upuścił kołek. - Przestańcie! - Ktoś jeszcze wmieszał się do bitwy. Świetnie, tylko tego nam było potrzeba. Skoczył między nas, furkocząc koronkowymi rękawami. Był przystojny, jak chłopcy, których widywałam na przyjęciach u mojego wuja, ale nie tak delikatny, nawet w tym aksamitnym surducie. Jego obnażone kły świeciły jak opale. Nie wiedziałam, kim jest, ale strażnicy odstąpili z szacunkiem, unosząc broń, choć wciąż jeszcze powarkiwali. - Ona zabiła Jonasa - rzucił jeden z nich. - Bo on próbował zabić mnie - odcięła się Magda bez śladu żalu. Strażnik warknął. Chłopak odwrócił się do niego i bez śladu irytacji odparł: - Nie poznajesz ich? - wskazał na mnie. - Ta dziewczyna ocaliła ci życie nie tak dawno temu. To nie do końca uciszyło warczenie. Wyglądał na osiemnaście lat, tak jak Magda i ja - chociaż ja miałam ich tak naprawdę 232. Tylko Finn wyglądał na lat trzydzieści, mimo że miał ich prawie osiemset. Kala wysłała go z nami, żeby pomógł nam zachować zimną krew. W rzeczywistości nie był Ogarem, tylko zwyczajnym wampirem, ale był z nami od tak dawna, że traktowaliśmy go, jakby był jednym z nas. Przede wszystkim dlatego że nienawidził Montmartre'a tak mocno jak my. - Proszę przyjąć moje przeprosiny - powiedział chłopak z ukłonem. - Moja matka jest królową zaledwie od paru dni i wszyscy są jeszcze w pogotowiu. Nie dalej jak dziesięć minut temu ktoś próbował ją zabić. Musiał być jednym ze słynnych braci Drake. Było ich siedmiu i ich jedna siostra, która niedawno przeszła przemianę. - Ale nie grozi wam niebezpieczeństwo - zapewnił pospiesznie. - Wiem o tym. - Nie potrzebowałam jego ochrony. Oczy miał zielone jak mech, tak jak moje. Nie podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzył - jakbym miała na sobie jedną z moich starych sukni balowych zamiast skórzanej tuniki z kolczugą na piersi. - Isabeau - powiedział. - A to Magda i Finn, jak sądzę? - Prawie przeciągał każde słowo. - Nazywam się Logan Drake. - Brązowe włosy opadały mu na czoło; kształt jego szczęki i wąski nos były wybitnie arystokratyczne. Lepiej pasowałby do wielmożów z moich

czasów niż do tego nowoczesnego miejsca. Z tego powodu jednocześnie budził we mnie nieufność i dziwnie mnie pociągał. Wyprostowałam się. Nie przybyłam tu, by podziwiać ładnych chłopców; byłam tu jako emisariuszka Kali. Nawet chwilowy brak koncentracji był nie do usprawiedliwienia. - Przybyliśmy tu na koronację - wyjaśniłam sztywno. - To dopiero za dwa tygodnie - odparła inna strażniczka. Logan wydał jęk zniecierpliwienia. - Spokojnie, Jen - zwrócił się do niej, po czym uśmiechnął się do nas. - Zechcecie pójść za mną? Strzeliłam palcami i Charlemagne skoczył do przodu, by iść przy mojej nodze. Podniosłam z ziemi koszyk z figlującym szczeniakiem. Poprowadzili nas wydrążonym korytarzem; kamienne sklepienie wisiało nisko nad naszymi głowami. Magda przybrała wrogi wyraz twarzy. - Te jaskinie należały kiedyś do nas - wysyczała. - Ze sto lat temu - wysyczałam w odpowiedzi. - Nie było cię nawet na świecie, że nie wspomnę o przemianie. - I co z tego? Nie zmienia to faktu, że ukradli nam dom. Długa, kwiecista spódnica falowała jej wokół kostek, a haft wyszywany srebrną nicią błyszczał w świetle pochodni. - To Lady Natasza ukradła jaskinie - wtrącił Logan, nawet się do nas nie odwracając. - A planujecie nam je zwrócić? - prychnęła Magda, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Uszczypnęłam ją w ramię. Odskoczyła daleko, ale nie powiedziała nic więcej. A właściwie mówiła całkiem sporo, ale mamrocząc, więc mogliśmy udawać, że jej nie słyszymy. Korytarz stał się szerszy, aż wreszcie doprowadził nas do piwnicy pełnej stalagmitów. W srebrnych kandelabrach i żelaznych klatkach na ptaki paliły się świece. Było tam mnóstwo ław i podium z potrzaskanymi pozostałościami białego tronu i dziesiątkami potłuczonych luster. I wszędzie wampiry. Rozmowy nagle przerwano. Wszyscy odwrócili się, żeby na nas popatrzeć, jakbyśmy byli trującymi grzybami, które wyrosły nagle w wypielęgnowanym ogrodzie. Byli bladzi i doskonali, z błyszczącymi zębami i bezlitosnymi oczami. Widać było każdy styl i rodzaj ubioru, od skóry po gorsety i dżinsy. Jeden z wampirów miał na sobie ponczo podobne do tego, jakie często nosiła Magda. Cechą wspólną wszystkich wampirów było to, że komfortowo czuły się w ubraniach z własnej młodości. W tym byliśmy do siebie podobni, ale to ledwo wystarczało, żeby przeważyć warczenie i podejrzliwe uśmieszki. Nawet Finn zesztywniał, a Magda aż drżała z pragnienia, by zaatakować.

Charlemagne postawił uszy, wyczuwając napięcie, gęste i lepkie jak miód. Tylko Logan kroczył naprzód, jakbyśmy przyszli tutaj tylko na herbatkę i kawałek ciasta. - Przyprowadziłem naszych gości - ogłosił. Nikomu nie umknął nacisk na ostatnie słowo. I zawarte w nim ostrzeżenie. Rozmowy podjęto na nowo, ale przeważnie półgłosem lub szeptem. Nikt nie chciał stracić zaprezentowania sobie królowej i księżniczki Ogarów, która pomogła ocalić jej córkę. Nigdzie nie widziałam Solange. Ściągnęłam łopatki i przysięgłam sobie raz jeszcze, że nie zawiodę Kali. Logan zatrzymał się przed szczupłą, niską kobietą z długim warkoczem. Rzuciłam pełne zazdrości spojrzenie na sztylety tkwiące w pasie na jej plecach. Mężczyzna koło niej miał szerokie ramiona i łagodny uśmiech. - Mamo, tato, oto Isabeau St. Croix - Logan zaprezentował mnie tak stylowo, że prawie zapomniałam się i dygnęłam. Przedstawił mnie im, nie na odwrót, subtelnie dając do zrozumienia, że jego rodzice mają wyższy status społeczny. Byłam pewna, że zrobił to celowo, ale także zaskoczona, że ktoś urodzony w tym wieku zna te szczególne zasady etykiety. Nie przetrwały one upływu czasu, co oznaczało, że musiałam nauczyć się całkiem nowych reguł. Jakby nie było to wystarczająco męczące za pierwszym razem. - Isabeau, to królowa Helena i król Liam Drake. - Witaj - odezwał się Liam głosem głębokim i miękkim jak krem o smaku brandy. Wiedziałam, że patrzą na moje kły. Miałam ich dwa rzędy, ostrych i białych jak skorupa uchowca. Im bardziej krwiożercze wampiry, tym więcej mają kłów. Nawet my unikaliśmy Hel-Blar, które miały usta pełne ostrych jak brzytwa zębów i skórę o niebieskim odcieniu. Przed Montmartrem spotykało się je rzadko. Można było przeżyć całe życie, nie spotykając ani jednego. Powstawały głównie w wyniku wypadku lub niewiedzy, szczególnie w odległych stuleciach, kiedy przemiana krwi stanowiła jeszcze większą tajemnicę niż dzisiaj. Ale teraz, z powodu Montmartre'a, były jak mrówki wylewające się z mrowiska; gdzie kiedyś był jeden, teraz było sto. Montmartre tworzył swoją osobistą armię tak gorliwie, że pustoszył stare miasta Europy przez setki lat, przemieniając z nieokiełznaną zachłannością ludzi w wampiry. To mu jednak nie wystarczało. Chciał, żeby jego armia była najlepsza, najsilniejsza i najbardziej bezwzględna. Zaczął więc zostawiać na wpół przemienionych ludzi pod ziemią, aby udowodnili swoją wartość i przeżyli przemianę krwi samotnie. Ci, którzy nie umarli albo nie zwariowali z głodu, byli przez niego rekrutowani i stawali się częścią Zastępów. Pozostali byli porzucani jako Hel-Blar. Ogary lub Cwn Mamau, jak sami się nazywaliśmy, niełatwo było gdziekolwiek

dopasować. Nie byliśmy zwykłymi wampirami ani Hel-Blar, i z całą pewnością nie byliśmy Zastępami, co niezwykle irytowało Montmartre'a. Byliśmy cierniem w jego boku, bo szukaliśmy wampirów, które zostawił pod ziemią i resocjalizowaliśmy je, zanim on zdołał przejąć je dla siebie. - Niezmiernie mi miło - odezwałam się uprzejmie. - Finn, Magda, przedstawiam wam Helenę i Liama Drake'ów. Logan lekko wykrzywił wargi, a ja wiedziałam, że zrozumiał, co zrobiłam. Finn skłonił się lekko, a Magda sztywno pochyliła głowę. Jej długie brązowe włosy i luźne ubrania sprawiały, że wyglądała jak księżniczka z bajki. Z natury była jednak przekorna, a przyznanie, że jest zdenerwowana lub że czuje się gorsza na królewskim dworze, zwłaszcza na tym, gdzie właśnie byliśmy, było poza dyskusją. Położyłam koszyk na dywanie, mając nadzieję, że nasz prezent nie ulży sobie prosto na ręcznie haftowane róże. - Przynoszę podarunek od naszej szamanki Kali. Liam z szerokim uśmiechem schylił się, by wydobyć szczeniaka z koszyka. Uważnie obserwowałam Charlemagne'a, który z kolei przyglądał się Liamowi. Kiedy Charlemagne nie zawarczał i nie zdradził napięcia, ja również się odprężyłam. Jego instynkt był niezawodny. Szczeniak przewrócił się na plecy, zaszczekał, po czym skoczył na cztery łapy, zdezorientowany. Nawet Helena się uśmiechnęła, co znacząco złagodziło jej rysy. - Psy wiedźmy Kali są słynne - powiedziała. - To prawda - potwierdziłam z dumą. Nie byłam pewna, czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo są one znane. To ogromne psy Kali wyczuły mnie na cmentarzu i wykopały przy pomocy pazurów. Od tamtej pory były mi wierne. I naprawdę wolałam ich towarzystwo od istot mi podobnych. Niosło mniej komplikacji. - A Kala nie jest wiedźmą, tylko szamanką. - W takim razie przepraszam. Mówiła, że twoje uzdolnienia jako ich treserki są równie niezwykłe. Starałam się powstrzymać rumieniec; wampirom nie wypada się rumienić. A jednak Kala nie udzielała pochwał zbyt często, więc poczułam się nieco wyższa. - Będziesz gościem w naszym domu. - To nie było pytanie. Nawet gdyby je zadano, nie byłoby uprzejmie się wymawiać. Nie mogłam zdecydować, co gorsze: zostać w jaskiniach z tymi, którzy wyraźnie sobie nas tutaj nie życzyli, czy zamieszkać w domu królowej. Chciała być pewna, że wszyscy zobaczą, iż jesteśmy pod jej ochroną, ale było w tym coś jeszcze, nie miałam co do tego wątpliwości. Nie do końca ufała Ogarom, niezależnie od tego, co jej mąż mówił o traktatach i ugodzie. To był jej test. - Oczywiście. - Amulety, które dostałam od Kali, zajaśniały w łagodnym świetle, kiedy uniosłam głowę. - Logan zaprowadzi cię tam, żebyś mogła odpocząć. Twoi przyjaciele mogą zostać

tutaj i lepiej poznać dwór. Kolejny test. - Dziękuję. - Zignorowałam chmurne spojrzenie Magdy; patrzyła spode łba, od kiedy Kala pierwszy raz wspomniała o tej wizycie. Finn skłonił się raz i nic nie powiedział, więc stwierdziłam, że nie ma poważniejszych zastrzeżeń. Nie przywykłam jeszcze do niefrasobliwego traktowania dziewcząt spacerujących bez przyzwoitki. Fakt, w Paryżu nikt mi nie towarzyszył, ale żyłam na ulicy, udając, że nie jestem panną St. Croix. Zresztą spodziewaliśmy się, że nas rozdzielą; zrobilibyśmy to samo, gdyby grupa stronników królewskich lub starych wampirów została zaproszona do naszych jaskiń. Mogło się tak zdarzyć, jeśli z traktatami i negocjacjami się powiedzie. To zmusiło mnie do zastanowienia. - Zaprowadzę cię do domu - powiedział Logan z uśmiechem. Nie wydawał się speszony moim dodatkowym rzędem kłów, bliznami na ramionach i tą po lewej stronie szyi. Parę nie-Ogarów, które do tej pory spotkałam, nie mogło przestać się na nie gapić. Nie znosiłam, kiedy się na mnie gapiono. Nie mogłam powstrzymać myśli, że oczy Logana są pełne zrozumienia, jakby wiedział, co myślę. Gestem zaprosił mnie, żebym ruszyła przed nim wąskim kamiennym korytarzem, do którego wejście przykryto tkaniną przedstawiającą las w świetle księżyca. Haft wyglądał znajomo. Podobne arrasy wieszaliśmy w zamku, żeby ograniczyć przeciągi. Charlemagne człapał miękko u mojego boku, uważny, ale spokojny. Kiedy Logan nie patrzył, zagłębiłam palce w jego futrze dla dodania sobie otuchy. - Sądząc po akcencie, jesteś Francuzką? - Qui. - Nie dodałam nic więcej. - Skręć tutaj. Będzie szybciej - wyjaśnił. Poprowadził nas jeszcze kilkoma korytarzami i na zewnątrz, na przecinkę. Nie zasypywał mnie pytaniami, ale w szybkich spojrzeniach, jakie rzucał w moim kierunku, widziałam wątpliwości. Niedługo zacznie mnie wypytywać, on i cała jego rodzina. Starałam się powtarzać sobie, że jestem emisariuszką Kali, wystarczająco silną, żeby poradzić sobie z Drake'ami, nieważne, że należącymi do rodziny królewskiej i niemożliwie przystojnymi. Światło księżyca odbiło się w srebrnych guzikach jego surduta. Naprawdę wyglądał, jakby wyszedł prosto z opowiadania Victora Hugo, w którym popijał Bordeaux przy kominku. - W ten sposób nie będziemy musieli schodzić w dół zbocza - dodał. Niebo nad nami było pełne gwiazd, widocznych tylko kiedy wyglądające jak sklepienie katedry gałęzie i liście drzew uginały się pod siłą wiatru. Gdzieś w oddali zawył wilk. Charlemagne uniósł głowę i otworzył pysk, żeby odpowiedzieć. Strzeliłam palcami.

- Non. W żadnym razie nie czułam się wystarczająco bezpiecznie, żeby pozwolić mu zdradzić nasze położenie. Nie miałam pojęcia, kto jeszcze jest z nami w tym lesie. Trudno mi było uwierzyć, że wysłano by młodego syna królowej z księżniczką dzikiego plemienia do lasu bez jakiegokolwiek strażnika. - Do domu idzie się przez las. Jeśli wolisz, możemy zejść do tunelu albo... - Albo co? - Dasz radę dotrzymać mi kroku? - Miał uroczy uśmiech. - Mais oui. - W jednej chwili byłam w pogotowiu. - Chciałam powiedzieć: oczywiście. - Świetnie. - Mrugnął i już go nie było. Tylko załopotały liście. Charlemagne zaskomlał, podekscytowany. Ja poczułam to samo. Dałam mu znak ręką i za chwilę oboje biegliśmy przez las, między ogromnymi dębami i klonami, nurkując pod gałęziami sosen i przeskakując nad wielkimi paprociami. Nigdy wcześniej nie widziałam takich drzew. Byłam przyzwyczajona do majestatycznych ogrodów i starych winnic mojego dzieciństwa, a od niedawna także do jaskiń Ogarów, ale nie do wyniosłych drzew, tak wysokich, że nie dostrzegałam ich wierzchołków. Mgła podpełzała nam do kostek i wyżej, chłodnym oddechem sięgając mi do pasa. Na polanach otaczało mnie ciepłe letnie powietrze. Moje włosy wymknęły się ze spinek i rozpostarły się za mną niczym sztandar bojowy. Zaśmiałabym się na cały głos, gdybym nie miała pewności, że Logan to usłyszy i prychnie pod nosem. Wiedziałby, że to przywróci mi równowagę i uspokoi. Byłam na królewskim dworze zaledwie od pół godziny, dokładnie obejrzana zaledwie przez jedną czwartą dworzan i strażników, a już marzyłam o dających odosobnienie jaskiniach i nieskomplikowanym towarzystwie ogarów Kali. To było prawie tak samo przyjemne. Zaśmiałam się jednak, kiedy Charlemagne przebył biegiem rzekę, ochlapując mnie w przelocie. Logan wciąż był na przedzie. Z daleka wyglądał jak smuga. Byłam zdecydowana go dogonić, jeśli nie wyprzedzić. Znałam już jego zapach, przypominający kadzidło, którego używano w kościele, kiedy byłam małą dziewczynką, z lekką domieszką wina. Rozpoznawałam go nawet wśród gęstej woni lasu, wilgoci, błota, rozkładających się roślin i grzybów. Butami ledwie dotykałam ziemi. Jakiś królik ratował się ucieczką w krzaki. Dobiegł mnie głos Logana. - Dalej, panno St. Croix, prawie jesteśmy. Przedarłam się przez gęste zarośla iglaków i zobaczyłam go zaledwie metr przed sobą. Przyspieszyłam, czując pulsowanie w nogach. Gdybym biegła tak szybko, kiedy byłam człowiekiem, serce pewnie wyskoczyłoby mi z

piersi. Wypadliśmy z lasu na pole i jednocześnie wylądowaliśmy w kałuży błota ukrytej pod dywanem z szyszek sosnowych i zwiędłych dębowych liści. Tylko Charlemagne był na tyle sprytny, żeby nad nim przeskoczyć. Logan westchnął. - Pranie tych spodni w pralni kosztuje fortunę. Były czarne, świecące jak plastik albo znoszona skóra. Te wampiry mają przedziwne zmartwienia. Stanęłam w wysokiej trawie. Błoto lepiło mi się do butów. W posiadłości rozległo się ujadanie, więc dotknęłam łba Charlemagne'a i wyszeptałam polecenie. Mięśnie jego łap drżały z chęci biegu i wyjścia naprzeciw wyzwaniu, ale został przy mnie. Logan potrząsnął głową. - Nie żartowali, kiedy mówili, że świetnie radzisz sobie z psami. Wzruszyłam ramionami. - Rozumiemy się nawzajem. - On nawet nie ma obroży. - Nie ma takiej potrzeby. Nie jest moim służącym, tylko towarzyszem, to on dokonuje wyboru. - W takim razie może mógłby nauczyć nasze psy trochę manier. Zwłaszcza panią Brown. - Panią Brown? - To terrorystka. A jest tylko siedmiokilogramowym mopsem. - Mopsem? - Powtórzyłam, mimowolnie zainteresowana. - Chyba nigdy żadnego nie widziałam. - Skrzyżuj świnię z małym psem, a otrzymasz mopsa. - Po co ktoś miałby to robić? - zastanowiłam się. - Lucy twierdzi, że mopsy są słodkie. - A Lucy to... twoja dziewczyna? - Czemu pytam o takie rzeczy? Nagle zrobiłam się zbyt zakłopotana, żeby móc być dumna z tego, że pamiętałam współczesne angielskie określenie „dziewczyny”. Rzucił mi długie spojrzenie. - Lucy to najlepsza przyjaciółka mojej siostry, prawie jak moja druga siostra. To ta gadatliwa, ciężko jej nie zauważyć. - Ach tak. - A ty? Wydano cię za jakiegoś księcia Ogarów? - Nie mamy książąt. - Ale macie księżniczki? - Tak naprawdę nie, ale to słowo najbardziej odpowiada temu, jaką pozycję mam w

moim plemieniu. - Więc wyjdziesz za mąż dla polityki? Potrząsnęłam głową. - Rzadko bierzemy śluby i nigdy ze względów politycznych. Kości prowadzą nas do tego, kto jest nam przeznaczony. - Kości? - Rytuał przekazywany z pokolenia na pokolenie. - I te kości do kogoś cię już zaprowadziły? - Non. - Nie miałam zamiaru mówić mu, że Kala wyczytała z kości, iż znajdę mego towarzysza na dworze królewskim. I że ona rzadko kiedy się myli. Jej magia była tak potężna, że dzięki niej odnalazła mój grób, wysyłając swojego ducha w podróż astralną za ocean, żeby mnie znaleźć, mając za wskazówkę tylko omen i senną wizję. Mogła je zignorować i wykorzystać swoje zaklęcia dla innych, bardziej osobistych celów. Magia zabierała równie wiele, jak dawała - nie można było tak po prostu wysłać swojej duszy w tak daleką i niebezpieczną podróż, nie ponosząc żadnych kosztów. Więc kiedy Kala powiedziała mi, że mój towarzysz będzie pochodził z królewskiego dworu, właśnie to miała na myśli. Żadnemu z Ogarów nie przyszłoby do głowy jej nie wierzyć. Nie warto było nawet o tym myśleć. Żadna inna szamanka albo jej pomocnica nigdy nie połączyła się z kimś spoza plemienia. Wolałam raczej zostać sama. Poza tym, znaki nie znaki, byłam tu w innym celu. - Hej, wszystko w porządku? - Logan wyciągnął rękę w kierunku mojego łokcia, powyżej poszarpanej blizny od zębów jednego z psów, które wyciągnęły mnie z grobu. Odskoczyłam. Uniósł brew. - Nic mi nie jest. - Odwróciłam się w kierunku posiadłości. Na szerokim ganku stało kilka krzeseł i wisiała huśtawka. Pod oknami pięły się róże. Szczekanie przybrało na sile, przerywane powarkiwaniami. Logan wyglądał na przejętego, po raz pierwszy, odkąd zatrzymał szpadę mającą rozciąć moją klatkę piersiową. - Psy nigdy wcześniej nie spotkały Ogara - powiedział niezręcznie. Chociaż znałam go słabo, byłam pewna, że rzadko bywał niezdarny. To było miłe, jeszcze bardziej niż jego urocze uśmiechy. Spokojnie weszłam po schodach. Psy nie ukrywały swoich nastrojów, nie bawiły się w maniery i intrygi. Logan położył rękę na klamce. - Nie ma się czym przejmować - zapewniłam go. Poczułam się lepiej, widząc biegnące w moim kierunku trzy ogromne, włochate bouviery. Gdyby żył Benoit, mlasnąłby z niezadowoleniem językiem. Nie powiedziałam do psów ani słowa, ledwo na nie spojrzałam.

Po prostu stanęłam w miejscu i pozwoliłam im się obwąchać, po czym strzeliłam palcami i wskazałam na ziemię. Trzy puchate zadki opadły na marmurową podłogę. Logan gapił się na mnie z otwartymi ustami. - Dziewczyno... Z jego tonu wywnioskowałam, że zrobiłam na nim wrażenie. Kiedy byłam pewna, że bouviery przyjęły do wiadomości, iż jestem wyżej w hierarchii stada, wpuściłam Charlemagne'a, żeby mogły się poznać. Hol był przestronny, zawalony butami, kurtkami i torbami. Lampy i żyrandol nad naszymi głowami były zapalone. Starałam się przesadnie nie gapić. Wciąż byłam pod wielkim wrażeniem elektryczności. Może obudziłam się w dwudziestym pierwszym wieku, ale wciąż żyłam w jaskini, gdzie udogodnienia były bliższe średniowieczu. Niedawno pozwoliłam Magdzie wcisnąć sobie telefon komórkowy, ale wciąż nie byłam pewna, jak go używać. Kiedy zadzwonił po raz pierwszy, próbowałam przebić go kołkiem. - Wow. - Jakaś dziewczyna przerwała moje oględziny. Założyłam, że to Lucy, bo była jedną osobą, której biło serce. Pamiętałam, że widziałam ją w noc przemiany Solange - trzymała się blisko niej i próbowała uderzyć każdego, kto za bardzo się zbliżył. Nie do końca jej się udawało, ale do końca się nie poddała. - Dałaś psom Hypnos czy jak? - spytała. Miała brązowe włosy ucięte przy linii brody i brązowe oczy za ciemnymi okularami. Nosiła ogromne ilości srebrnej i turkusowej biżuterii. Przez lewe ramię przewiesiła torebkę, ale nie na telefon ani błyszczyk; było w niej za to pełno kołków. Z salonu wyszły za nią dwa wampiry: Solange, którą ostatnio widziałam bladą i nieruchomą na rękach Montmartre'a, i jeszcze jeden z jej licznych braci. Oboje zatrzymali się, przyglądając mi się ostrożnie. Lucy zabrało to nieco więcej czasu. Spojrzała na nich, potem na mnie. - Co? Czego znów nie wiem? - Wyglądała na niezadowoloną. Przekrzywiła głowę. - Hej, ja cię znam. Ty jesteś Isabel, prawda? - Isabeau - poprawiłam ją sztywno. Nie podobało mi się moje uprzejme, sztuczne zachowanie. Tak mnie wychowano, ale wiedziałam wystarczająco dużo, żeby zdawać sobie sprawę, iż nie zachowują się tak jak współcześni ludzie w moim wieku, czy są wampirami, czy nie. - Ładnie - pochwaliła. - I tak nie wyglądasz na Isabel. Ja jestem Lucy, a ten tu to Nicholas. Jest ich tak dużo, że łatwo się pogubić. - Ruszyła ku mnie z wyciągniętymi ramionami. Cofnęłam się i potknęłam, wypatrując kołka, z kolanami ugiętymi w pozycji bojowej.

- Och, przepraszam - powiedziała. - Chciałam tylko uściskać cię za uratowanie życia mojej przyjaciółce, ale widzę, że nie przepadasz za uściskami. Logan zakaszlał, jakby próbując pokryć śmiech. Solange i Nicholas nadal nie odezwali się słowem. Lucy odwróciła się w ich kierunku. - No co z wami? Ona uratowała Solange życie. Doskonale odczułam ironię sytuacji: człowiek czuł się w moim towarzystwie swobodniej niż wampiry. - Jestem Ogarem - wyjaśniłam cicho. Lucy wzruszyła ramionami. - Mogłabyś śpiewać przeboje boysbandów przez calutki dzień i nadal by mi to nie przeszkadzało. - Wzdrygnęła się. - Alo ulo śpiewasz, prawda? - Zdawało się ją to obchodzić bardziej niż fakt, że Ogary miały opinię szalonych morderców. Logan przewrócił oczami. - Nie sądzę, żeby miała dużo do czynienia z boysbandami, Lucy. - Ale nosisz kościane korale - ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi. Skinęła głową w stronę korali zwisających z warkoczyków, które zaplotłam u nasady głowy. - Super. - Przechyliła głowę. - Nie wyglądasz na szaloną. - Jesteś jak katarynka - jęknął Logan. - Nie możesz jej uciszyć? - spytał błagalnie brata. - Jak? - odparł bezradnie Nicholas. - Pocałuj ją, idioto. Cenię szczerość, więc nie potrafiłam nie polubić Lucy. Przypominała mi trochę Magdę. - Ty raczej też nie wyglądasz na wariatkę - powiedziałam. Nicholas prychnął. Lucy szturchnęła go łokciem w brzuch. - Bądź miły. - Ty pierwsza. - Pomasował sobie mostek. - Au. Solange zrobiła krok naprzód. - Przepraszam - powiedziała cicho. - Zaskoczyłaś mnie. - Oblizała wargi. Wciąż wyglądała krucho, w każdym razie jak na wampira. Zastanawiałam się, jak mogła oprzeć się pokusie bijącego serca Lucy wypełniającego dom. - Dziękuję - dodała. - Mam u ciebie dług wdzięczności. - Wszyscy mamy - potwierdził Nicholas. - To nic takiego. - Odwróciłam wzrok, zakłopotana. - Nie przepadamy za Montmartrem. - Dupek - wymamrotała Lucy. Podeszła bliżej, przerywając kłopotliwą ciszę i ochoczo obejmując ramieniem najpierw Solange, potem mnie. Co dziwne, pozwoliłam jej na to.