Spis treści
Dedykacja
Podziękowania
Prolog
Epilog
Przypisy
Dla prawdziwej
Jodi Anderson
Podziękowania
Chciałabym podziękować Wendy Loggii, Beverly Horowitz, Leslie Morgen-
stein, Joshowi Bankowi, Russellowi Gordonowi, Lauren Monchik, Marci
Senders i oczywiście Jodi Anderson, mojej prawdziwej muzie.
Chciałabym też podziękować Jacobowi Collinsowi, Jane Easton Brashares
i Williamowi Brasharesowi, a także wspomnieć ciepło Sama, Nathaniela
i malucha, który wkrótce przyjdzie na świat.
Nie każdy
błądzi,
kto wędruje.
– J.R.R. Tolkien
Prolog
Była sobie kiedyś pewna para spodni. Całkiem zwyczajnych dżinsów – rzecz
jasna niebieskich, ale nie nowych, sztywnych, o nieskazitelnym kolorze, ta-
kich, jakie wkłada się w pierwszy dzień szkoły. Ich łagodny złamany błękit
lekko wyblakł na kolanach i siedzeniu; na dole nogawki były nieco
wystrzępione.
Nim trafiły do nas, dobrze im się wiodło. To było widać. Szmateksy pod
wieloma względami są jak schroniska dla zwierząt: stan ich mieszkańców
zależy głównie od poprzednich właścicieli. Nasze spodnie nie przypominały
znerwicowanego szczeniaczka porzuconego przez rodziców i jazgoczącego
rozpaczliwie od rana do nocy. Były raczej jak pies dorosły – kochany przez
domowników, którzy jednak musieli przeprowadzić się do ciasnego miesz-
kania w bloku albo może do Korei (czy to na pewno była Korea?), gdzie lu-
dzie jadają psy.
Od razu poznałam, że spodnie nie pojawiły się w naszym życiu z powodu
jakiejś katastrofy. Przeżyły kolejną nieuchronną życiową transformację. Bo
taki bywa los spodni.
Dżinsy miały w sobie szlachetność i skromność. Nie rzucały się w oczy.
Można było tylko zerknąć na nie, mrucząc: „Ach tak, spodnie” albo przyj-
rzeć się im dokładniej, doceniając piękno i złożoność barw i szwów. Nie do-
magały się zachwytów. Wystarczyło im, że mogą w spokoju spełniać swą
podstawową funkcję – okrywać tyłek, nie sprawiając, by wydawał się grub-
szy, niż jest w istocie.
Spodnie znalazłam na przedmieściach Georgetown, w sklepie z używanymi
ciuchami wciśniętym pomiędzy sklepik z wodą (nie wiem jak wy, ale ja
mam ją za darmo z kranu) i delikatesy ze zdrową żywnością (nazywają się
Tak!, ilekroć więc o nich wspominamy – a staramy się to robić jak
najczęściej – korzystamy z okazji, by krzyknąć wniebogłosy: „Tak!”). Wy-
brałam się wtedy na zakupy z Leną, jej młodszą siostrą Effie i ich mamą. Ef-
fie chciała kupić sukienkę na bal drugiej klasy. Czerwony worek na
ramiączkach od Bloomingdale’a to nie jej styl. Effie musiała mieć coś w sty-
lu vintage.
Kupiłam spodnie głównie dlatego, że matka Leny nie cierpi szmateksów.
Zawsze twierdzi, że używane ciuchy są dla biedaków.
– To jest brudne, Effie – powtarzała za każdym razem, gdy córka ściągała
coś z wieszaka.
Przyznaję ze wstydem, że w głębi ducha zgadzałam się z panią Kaligaris.
Tęskniłam za bezosobową sterylnością zwykłych sklepów, ale przecież mu-
siałam coś kupić. Spodnie leżały niewinnie na półce obok kasy.
Pomyślałam, że przynajmniej wyglądają na uprane. No i kosztowały tylko
trzy dolary i czterdzieści dziewięć centów. Nawet ich nie przymierzyłam –
prawdę mówiąc, nie traktowałam poważnie tego zakupu. Mój tyłek ma dość
szczególne wymagania.
Effie wybrała sobie krótką kieckę w stylu lat osiemdziesiątych zupełnie
nienadającą się na bal, a Lena znalazła znoszone mokasyny, które
wyglądały jak spadek po czyimś pradziadku. Lena ma wielkie stopy, roz-
miar chyba z osiem i pół; tylko one są w niej niedoskonałe. Na widok tych
butów wzdrygnęłam się – używane ciuchy są ostatecznie do przyjęcia, ale
buty? Ich przecież nie da się uprać!
Po powrocie do domu schowałam spodnie na dnie szafy i natychmiast
o nich zapomniałam.
Wyciągnęłam je dopiero w przeddzień naszego rozstania przed wakacja-
mi. Ja jechałam do Karoliny Południowej, do ojca, Lena i Effie wyjeżdżały
na dwa miesiące do dziadków do Grecji, Bridget – na obóz futbolowy w Baja
California. (Ta miejscowość, jak się okazało, nie leży wcale w Kalifornii,
tylko w Meksyku. Ale numer, co?). Tibby zostawała w domu. Po raz pierw-
szy miałyśmy spędzić wakacje osobno i chyba wszystkie czułyśmy się z tego
powodu co najmniej nieswojo.
W poprzednie wakacje zapisałyśmy się na kurs historii Ameryki, bo Lena
twierdziła, że w lecie dają lepsze stopnie. W jej przypadku to się spraw-
dziło. Rok wcześniej pracowałyśmy jako młodsze opiekunki na obozie Wyso-
kich Sosen na wschodnim wybrzeżu w stanie Maryland. Bridget uczyła
pływania i gry w piłkę nożną, Lena – rękodzieła i plastyki, a Tibby oczy-
wiście trafiła do kuchni. Ja pomagałam w prowadzeniu kółka dramatyczne-
go, dopóki dwójka upiornych dziewięciolatków całkowicie nie wyprowa-
dziła mnie z równowagi. Wtedy posadzono mnie w sekretariacie i kazano
przyklejać znaczki. Pewnie z miejsca by mnie wywalono, ale nasi rodzice
słono zapłacili za to, żebyśmy mogły tam pracować.
Wcześniejsze lata zlewają się w pamięci: mieszanka olejku, kremu do
opalania i nienawiści do swoich ciał (ja mam duże piersi, Tibby jest płaska
jak deska) na basenie w Rockwood. Moja skóra robiła się ciemniejsza, ale
włosy, wbrew obietnicom, ani trochę nie jaśniały.
A przedtem... sama nie wiem, co robiłyśmy. Tibby przez jakiś czas praco-
wała w pomocy społecznej i budowała kwaterunkowe domy dla naj-
uboższych. Bridget brała lekcje tenisa. Lena i Effie pluskały się bez końca
w swoim basenie. Ja, no cóż... głównie oglądałam telewizję. Zawsze jednak
udawało nam się spędzić razem co najmniej kilka godzin dziennie,
a w weekendy byłyśmy nierozłączne. Oto wakacje, które szczególnie wryły
się nam w pamięć: te, kiedy rodzice Leny zbudowali basen; te, gdy Bridget
zachorowała na ospę wietrzną i zaraziła nas wszystkie. I te, gdy wyprowa-
dził się mój ojciec.
Z jakiejś przyczyny lato było zawsze szczególną porą w naszym życiu.
Lena i ja chodzimy do szkoły publicznej, Bridget – do prywatnej sportowej,
a Tibby – do szkoły eksperymentalnej, małej niesamowitej szkółki, w której
dzieciaki zamiast w ławkach siedzą w fotelach, a nauczyciele nie stawiają
ocen. Tylko latem nasze drogi się schodziły. Urodziny każdej z nas przypa-
dały właśnie wtedy, latem też działy się najważniejsze rzeczy; jedynym
wyjątkiem był rok, gdy zmarła mama Bridget – wydarzyło się to zimą,
w czasie świąt Bożego Narodzenia.
Zaczęłyśmy spędzać czas razem, nim jeszcze przyszłyśmy na świat.
Wszystkie cztery urodziłyśmy się w okresie siedemnastu dni pod koniec lata;
pierwsza, pod koniec sierpnia, Lena, a ja ostatnia – w połowie września. To
nie przypadek, lecz zrządzenie losu.
Latem przed naszym urodzeniem nasze matki zapisały się na zajęcia aero-
biku dla ciężarnych (wyobrażacie sobie?!) w klubie u Gildy. Były grupą
wrześniową (Lena trochę się pospieszyła). W tamtych czasach mnóstwo lu-
dzi uprawiało aerobik. Inne uczestniczki kursu rodziły dopiero zimą,
a „wrześniowe” miały już ogromne brzuchy; instruktorka obawiała się, że
każda z nich może eksplodować w dowolnym momencie. Zmieniała więc
dla nich program zajęć.
– Wrześniowe! – krzyczała; tak przynajmniej twierdzi moja mama. – Tyl-
ko cztery powtórki. Uważajcie! Uważajcie!
Instruktorka aerobiku miała na imię April. Matka mówi, że wszystkie
szczerze jej nie znosiły.
Wrześniowe zaczęły spotykać się po zajęciach. Narzekały na spuchnięte
stopy, na to, że czują się grube, plotkowały o April. Gdy się w końcu uro-
dziłyśmy – cudownym zrządzeniem losu same dziewczynki, no i na dokładkę
brat bliźniak Bridget – stworzyły własne kółko młodych matek. Sadzały nas
razem na kocyku i narzekały na niewyspanie i na to, że nadal są okropnie
grube. Po jakimś czasie kółko się rozpadło, lecz każdego lata, gdy miałyśmy
rok, dwa i trzy, nasze matki wciąż zabierały nas do Rockwood. Sikałyśmy
do brodzika i wzajemnie podkradałyśmy sobie zabawki.
Potem przyjaźń łącząca nasze matki znacznie się rozluźniła. Nie znam
przyczyny – przypuszczam, że pochłonęły je ważne życiowe sprawy.
Niektóre wróciły do pracy, natomiast rodzice Tibby przenieśli się daleko na
farmę – aż przy Rockville Pike. Możliwe, że tak naprawdę naszych matek
nie łączyło nic oprócz ciąży. Gdyby się zastanowić, tworzyły dziwny zespół:
mama Tibby była młodym radykałem; mama Leny – ambitną Greczynką
(studiowała nauki społeczne); mama Bridget to piękność z Alabamy; a moja
– Portorykanka udręczona kłopotami małżeńskimi. Przez jakiś czas jednak
sprawiały wrażenie przyjaciółek. Nawet to pamiętam.
Obecnie nasze matki nie uważają przyjaźni za rzecz konieczną, na pewno
mniej ważną od mężów, dzieci, kariery zawodowej, domu i pieniędzy. Jej
miejsce w hierarchii wartości przypada gdzieś między ogródkowymi grilla-
mi i muzyką. Ale z nami jest inaczej. Mama powtarza mi:
– Zaczekaj tylko, aż zaczniecie oglądać się za chłopakami. Wkrótce
będziecie ze sobą rywalizować.
Ale się myli. Nie pozwolimy, by coś takiego nas zniszczyło.
W końcu przyjaźń naszych matek przeniosła się z nich na córki. Zupełnie
jak małżonków po rozwodzie – nie łączyło ich nic prócz dzieci i przeszłości.
Prawdę mówiąc, nasze matki źle się czuły razem – zwłaszcza po tym, co się
stało z mamą Bridget. Jakby zawiodły się na sobie i chciały to ukryć. Po
prostu starają się nie wchodzić sobie w drogę.
Teraz my jesteśmy „wrześniowymi”. Prawdziwymi wrześniowymi. Je-
steśmy dla siebie najważniejsze. Nie musimy mówić o tym głośno, ale tak
jest.
Czasami mamy wrażenie, że zamiast czterech odrębnych osób tworzymy
jedną całość o różnych obliczach. Mistrzyni sportu Bridget, chodząca
piękność Lena, buntowniczka Tibby i ja, Carmen... kto? Złośnica. Ale i ta,
której najbardziej zależy na tym, abyśmy trzymały się razem.
Wiecie, na czym polega nasz sekret? To bardzo proste. My się kochamy.
Jesteśmy dla siebie miłe. Nie macie pojęcia, jakie to rzadkie.
Matka twierdzi, że to nie może trwać wiecznie, ale ja myślę inaczej.
Dżinsy stały się symbolem naszej przyjaźni; są rodzajem przysięgi, że nieza-
leżnie od tego, co się stanie, będziemy zawsze trzymać się razem. To jednak
także wyzwanie. Nie możemy pozostać na zawsze w Bethesdzie w stanie
Maryland ukryte w klimatyzowanych domach. Przyrzekłyśmy sobie, że
któregoś dnia wyruszymy w świat i sprawdzimy parę rzeczy.
Mogę udawać, że od razu doceniłam dżinsy i uwierzyłam w ich moc, albo
powiedzieć uczciwie, że omal ich nie wyrzuciłam. Wyjaśnienie jednak tego,
jak doszło do narodzin Wędrujących Dżinsów, wymaga cofnięcia się do
przeszłości.
Szczęście
nigdy nie daje;
ono tylko pożycza.
– STARE PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE
– Czy mogłabyś zamknąć tę walizkę? – poprosiła Tibby. – Niedobrze mi się
robi na jej widok.
Carmen zerknęła na płócienną walizę nieprzyzwoicie rozwaloną pośrod-
ku łóżka. Nagle pożałowała, że nie ma nowej bielizny. Gumka w jej najlep-
szej parze satynowych majtek zaczynała się strzępić.
– Mnie to dopiero robi się niedobrze – westchnęła Lena. – Jeszcze nawet
nie zaczęłam się pakować, a przecież lecimy o siódmej.
Carmen zatrzasnęła wieko walizki, usiadła na dywanie i zajęła się zmy-
waniem granatowego lakieru z paznokci u nóg.
– Leno, mogłabyś nie wymawiać przy mnie tego słowa? – Tibby
zakołysała się na skraju łóżka Carmen. – Rzygać mi się chce, jak je słyszę.
– Którego? – spytała Bridget. – Pakować? Lecimy? O siódmej?
Tibby zastanowiła się przez moment.
– Wszystkich.
– Och, Tibs! – Carmen złapała przyjaciółkę za nogę. – Będzie dobrze, zo-
baczysz.
Tibby cofnęła stopę.
– U ciebie owszem. Ty wyjeżdżasz. Całe lato będziesz wcinać żarcie z gril-
la, odpalać petardy i w ogóle.
Poglądy Tibby na temat tego, co robi się w Karolinie Południowej, były
bardzo osobliwe, lecz Carmen wiedziała, że nie należy się z nią spierać.
Lena mruknęła ze współczuciem.
Tibby odwróciła się do niej gwałtownie.
– Tylko bez litości, proszę!
Lena odchrząknęła.
– Wcale się nie lituję – powiedziała szybko, niezgodnie z prawdą.
– Przestań. – Bridget upomniała Tibby. – Niepotrzebnie użalasz się nad
sobą.
– Wcale nie – odpaliła tamta. W obronnym geście uniosła skrzyżowane
dłonie, jakby osłaniała się przed atakiem Bridget. – Tylko mnie nie pocie-
szajcie. To nie fair. Pozwalam wam mnie pocieszać jedynie wtedy, gdy wam
jest to potrzebne.
– Nie pocieszałam cię – broniła się Bridget, choć właśnie to robiła.
Carmen znacząco uniosła brwi.
– Hej, Tibs, jeśli pożresz się ze wszystkimi, może nie będziesz tęsknić za
nami ani my za tobą?
– Carma! – Tibby zerwała się z miejsca, celując palcem prosto w nią. –
Przejrzałam cię! Robisz mi psychoanalizę! Nie! Nie! Nie zgadzam się!
Carmen zarumieniła się mocno.
– Nieprawda – odparła cicho.
Cała trójka umilkła, skarcona.
– O rany, Tibby, czy w ogóle możemy coś powiedzieć? – spytała Bridget.
Tibby zastanawiała się przez chwilę.
– Możecie powiedzieć... – Rozejrzała się po pokoju. Miała łzy w oczach
i Carmen wiedziała, że przyjaciółka nie chce, by je dostrzegły. – Możecie po-
wiedzieć... – Wzrok Tibby spoczął na spodniach leżących na wierzchu stosu
ciuchów na komódce Carmen. – Możecie powiedzieć: „Hej, Tibby,
chciałabyś te portki?”.
Zdumiona Carmen uniosła głowę. Zakręciła zmywacz, podeszła do komo-
dy i podniosła spodnie. Tibby zwykle podobały się ciuchy brzydkie albo dzi-
waczne. Ale to były zwykłe dżinsy.
– O te ci chodzi?
Spodnie były trochę pomięte i załamane w trzech miejscach.
Tibby z nadąsaną miną przytaknęła.
– O te.
– Naprawdę je chcesz? – Carmen nie miała zamiaru wspominać, że i tak
zamierzała je wyrzucić. Zyska więcej punktów, jeśli będzie udawać, że jej
na nich zależy.
– Mhm.
Tibby wyraźnie oczekiwała dowodu altruistycznej miłości. Fakt, miała do
tego prawo. Przyjaciółki odlatują jutro na wspaniałe wakacje, a ona rozpo-
czyna karierę w sklepie Wallmana w malowniczej Bethesdzie za pensję
o pięć centów wyższą od płacy minimalnej.
– Są twoje. – Carmen z serdecznym uśmiechem wręczyła jej dżinsy.
Tibby gwałtownie przytuliła je do siebie, a następnie lekko oklapła. Nie
spodziewała się, że tak szybko wygra.
Lena przyjrzała się spodniom.
– To te kupiłaś w szmateksie obok Tak!, prawda?
– Tak! – odkrzyknęła Carmen.
Tibby rozłożyła dżinsy.
– Są ekstra.
Nagle spodnie wydały się Carmen jakieś inne. Teraz, gdy komuś się
spodobały, wyglądały znacznie lepiej.
– Chyba powinnaś je przymierzyć, nie? – podsunęła Lena, jak zawsze
praktyczna. – Jeśli pasują na Carmen, nie będą dobre na ciebie.
Carmen i Tibby spojrzały na nią nieprzychylnie, niepewne, która powin-
na się obrazić.
– O co wam chodzi? – Bridget pospieszyła na odsiecz Lenie. – Jesteście
zupełnie inaczej zbudowane. To chyba oczywiste.
– Jasne. – Tibby z radością wykorzystała okazję, by znów zacząć się
dąsać.
Szybko zdjęła wyblakłe brązowe bojówki, zostając w różowych bawełnia-
nych majtkach. Aby dodać dramatyzmu całej scenie, odwróciła się plecami
do przyjaciółek i naciągnęła dżinsy. Zasunęła zamek, zapięła guzik
i obróciła się z powrotem.
– Tada!
Lena obejrzała ją uważnie.
– Super.
– Tibby, ale z ciebie laska! – dodała Bridget.
Tibby starała się za wszelką cenę ukryć uśmiech. Podeszła do lustra
i obejrzała się z boku.
– Myślicie, że dobrze leżą?
– To naprawdę moje spodnie? – spytała Carmen.
Tibby miała wąskie biodra i – jak na tak drobną sylwetkę – długie nogi.
Spodnie opadały jej poniżej pasa, czule opinając pupę. Ukazywały kawałek
białego płaskiego brzucha i zgrabny wklęsły pępek.
– Wyglądasz jak dziewczyna – dodała Bridget.
Tibby nie zaprzeczyła. Podobnie jak przyjaciółki doskonale wiedziała, że
tylko w zbyt obszernych portkach wydaje się chuda i niezgrabna.
Dżinsy marszczyły się lekko na dole, ale na Tibby wyglądało to dobrze.
– No nie wiem – powiedziała nagle Tibby jakimś dziwnie niepewnym to-
nem. – Może wy też je przymierzcie. – Powoli rozpinała suwak.
– Tibby, ty chyba oszalałaś! – rzuciła Carmen. – Te dżinsy cię kochają.
Pragną twojego ciała i umysłu.
Nagle Carmen odkryła, że teraz patrzy na nie zupełnie inaczej.
Tibby rzuciła spodnie Lenie.
– Łap! Przymierz.
– Ale czemu? Miały być twoje – zaprotestowała Lena.
Tibby wzruszyła ramionami.
– Po prostu je przymierz.
Carmen dostrzegła, że Lena zerka na spodnie z pewnym zainteresowa-
niem.
– Czemu nie? No, dalej, Lena.
Lena spojrzała na dżinsy z desperacją. Zrzuciła własne drelichy
i naciągnęła spodnie. Starannie zapięła rozporek, przygładziła materiał na
biodrach i dopiero potem odwróciła się do lustra.
Bridget odjęło mowę.
– Lenny, niedobrze mi się robi – westchnęła Tibby.
– Jezu, Leno – rzuciła Carmen.
„Przepraszam, Jezu!” – dodała natychmiast w myślach.
– To naprawdę ładne dżinsy – Lena zniżyła głos niemal do szeptu.
Przyjaciółki przywykły do urody Leny, lecz reszta świata uważała ją za
oszałamiającą piękność. Miała oliwkową śródziemnomorską cerę i opalała
się na piękny kolor; mogła się również pochwalić lśniącymi ciemnymi
włosami i wielkimi oczami mniej więcej barwy łodyżki selera. Jej twarz
była tak piękna, tak delikatna, że Carmen czuła czasem ucisk w żołądku na
jej widok. Kiedyś Carmen wyznała Tibby, iż martwi się, że jakiś reżyser fil-
mowy zauważy Lenę i ją im porwie. Okazało się, że Tibby też nieraz o tym
myślała. Wyjątkowo pięknych ludzi łączy coś z ludźmi wyjątkowo dziwny-
mi. Kiedy lepiej się ich poznaje, zapomina się o wyglądzie.
Dżinsy opinały wąską talię Leny i jej zgrabne biodra. Przylegały też do
ud, a nogawki kończyły się dokładnie tam, gdzie zaczynały stopy. Gdy
postąpiła dwa kroki naprzód, materiał podkreślał każdy ruch mięśni.
Carmen patrzyła ze zdumieniem. Jak bardzo te dżinsy różniły się od nie-
ciekawych drelichów Leny!
– Bardzo seksowne – skwitowała Bridget.
Lena jeszcze raz zerknęła w lustro. Zawsze, kiedy przeglądała się w lu-
strze, przybierała dziwnie niezgrabną postawę, pochylając głowę do przo-
du.
– Chyba są za ciasne.
– Żartujesz? – warknęła Tibby. – Są piękne. Wyglądają milion razy lepiej
niż twoje zwykłe wory.
Lena odwróciła się do Tibby.
– To miał być komplement?
– Poważnie. Musisz je wziąć. Jesteś w nich jak... odmieniona.
Lena zaczęła majstrować przy pasku. Nie lubiła rozmawiać o swoim
wyglądzie.
– Zawsze jesteś piękna – dodała Carmen. – Ale Tibby ma rację, wyglądasz
w nich... inaczej.
Lena zsunęła dżinsy.
– Bee musi je zmierzyć.
– Muszę?
– Tak, musisz – potwierdziła Lena.
– Jest za wysoka – zauważyła Tibby.
– Spróbuj – upierała się Lena.
– Nie potrzebuję więcej dżinsów – oznajmiła Bridget. – Mam chyba z dzie-
więć par.
– A co? Boisz się? – zadrwiła Carmen.
Takie wyzwania zawsze działały na Bridget. Sprowokowana chwyciła
spodnie. Zrzuciła własne ciemnoniebieskie dżinsy, kopnęła je w kąt
i włożyła tamte. Z początku próbowała podciągnąć je aż do talii, unosząc
zbyt wysoko, lecz gdy tylko je puściła, spodnie opadły wdzięcznie na bio-
dra.
– Di-du-di-du – zaśpiewała Carmen melodyjkę z horroru.
Bridget odwróciła się, patrząc na swoje pośladki.
– Co?
– Wcale nie są za krótkie. Idealne! – zawołała Lena.
Tibby przekrzywiła głowę, uważnie przyglądając się Bridget.
– Wydajesz się niemal... drobna, Bee. Nie wyglądasz wcale jak amazonka.
– Niech żyją kochane przyjaciółki – prychnęła Lena i się zaśmiała.
Bridget była wysoka, miała szerokie ramiona, długie nogi i wielkie
dłonie. Na pierwszy rzut oka można ją było wziąć za potężnie zbudowaną,
lecz talię i biodra miała zdumiewająco wąskie.
– Racja – potwierdziła Carmen. – Leżą na tobie lepiej niż te, które zwykle
nosisz.
Bridget poruszyła przed lustrem pośladkami.
– Rzeczywiście, wyglądają dobrze – stwierdziła. – O rany, chyba się
w nich zakochałam.
– Masz śliczny mały tyłeczek – zauważyła Carmen.
Tibby się roześmiała.
– Oto słowa królowej tyłków. – W jej oczach zabłysła złośliwa iskierka. –
Hej, wiecie, jak się przekonać, czy te dżinsy są naprawdę magiczne?
– Jak? – spytała Carmen.
Tibby pomachała stopą w powietrzu.
– Ty je przymierz. Wiem, że należą do ciebie i tak dalej, ale po prostu
przeprowadzam doświadczenie naukowe. Niemożliwe, żeby te spodnie paso-
wały także na ciebie.
Carmen przygryzła policzek od wewnątrz.
– Masz coś do zarzucenia mojej pupie?
– Och, Carma. Wiesz, że ci jej zazdroszczę. Po prostu nie sądzę, by udało
ci się w nie wcisnąć – wyjaśniła rzeczowo Tibby.
Bridget i Lena pokiwały głowami.
Nagle Carmen poczuła lęk, że dżinsów, które tak cudownie podkreślały
kształty przyjaciółek, nie zdoła przepchnąć przez uda. Nie była wcale pulch-
na, lecz pupę odziedziczyła po przodkach z Portoryko. Jej pośladki były
wdzięczne i zwykle szczyciła się nimi, lecz tu i teraz, wobec dzinsów i trzech
wąskich w biodrach przyjaciółek, nie miała ochoty czuć się jak grubas.
– Nie, nie chcę ich – oznajmiła i wstała, gotowa zmienić temat.
Trzy pary oczu zawisły na dżinsach.
– Ależ tak – powiedziała Bridget. – Musisz przymierzyć.
– Proszę, Carmen – przyłączyła się Lena.
Carmen dostrzegła w oczach przyjaciółek zbyt wiele wyczekiwania, by
nie ustąpić.
– No dobrze, ale nie spodziewajcie się, że będą na mnie pasowały. Jestem
pewna, że nie.
– Carmen, to twoje spodnie – zauważyła Bridget.
– Jasne, spryciaro, ale nawet ich nie mierzyłam. – Carmen powiedziała to
z naciskiem, wykluczając dalsze komentarze.
Zrzuciła własne szerokie portki i naciągnęła dżinsy. Nie zatrzymały się jej
na udach. Bez problemów przeszły przez biodra. Zapięła je.
– I co?
Nie była jeszcze gotowa, by spojrzeć w lustro.
Milczenie.
– No i? – Czuła się jak dziwoląg. – No co? Aż tak źle? – Zebrała się na od-
wagę, aby spojrzeć w oczy Tibby. – Co jest?
– Ja... Ja tylko... – Tibby urwała.
– O rany! – westchnęła cicho Lena.
Carmen skrzywiła się i odwróciła wzrok.
– Po prostu je zdejmę i udamy, że nic takiego nigdy się nie zdarzyło –
oznajmiła Carmen, rumieniąc się gwałtownie.
Bridget znalazła w końcu odpowiednie słowa.
– Carmen, nie o to chodzi. Spójrz tylko na siebie. Ależ z ciebie laska! Od-
lot! Supermodelka.
Carmen oparła dłoń na biodrze i zrobiła kwaśną minę.
– W to akurat wątpię.
– Poważnie. Spójrz w lustro – zadyrygowała Lena. – To magiczne
spodnie.
Carmen przejrzała się w lustrze. Najpierw z daleka, potem z bliska.
Z przodu i z tyłu.
Płyta, której słuchały, już dawno się skończyła, ale żadna z dziewczyn
tego nie zauważyła. Gdzieś w domu dzwonił telefon, nie podniosły słuchaw-
ki. Na zwykle ruchliwej ulicy panowała cisza.
W końcu Carmen odetchnęła głęboko.
– To rzeczywiście magiczne spodnie.
To Bridget wpadła na ten pomysł. Odkrycie magicznych spodni akurat tego
dnia, przed rozpoczęciem pierwszych wakacji, które spędzą oddzielnie,
zasługiwało na wizytę u Gildy. Tibby zorganizowała jedzenie i zabrała ka-
merę, Carmen zapewniła kiczowatą muzykę z lat osiemdziesiątych, Lena za-
dbała o atmosferę. Bridget przyniosła duże spinki i dżinsy.
Kwestię rodziców załatwiły, jak zwykły to czynić zawsze: Carmen powie-
działa mamie, że idzie do Leny, Lena, że idzie do Tibby, Tibby, że idzie do
Bridget, Bridget zaś poprosiła brata, by powtórzył ojcu, że będzie u Carmen.
Bridget tak wiele czasu spędzała u przyjaciółek, że Perry pewnie w ogóle
nie przekazał wiadomości, a jeśli nawet, ojcu ani w głowie było się przejmo-
wać. Tak jednak nakazywał rytuał.
Spotkały się ponownie za kwadrans dziesiąta przy wylocie Wisconsin
Avenue. Sala była ciemna i zamknięta – oczywiście; po to właśnie zabrały
spinki. Wszystkie patrzyły, wstrzymując oddech, jak Bridget fachowo otwie-
ra zamek. Przez ostatnie trzy lata robiły to przynajmniej raz do roku, lecz
sam akt włamania nigdy nie przestał być ekscytujący. Na szczęście właści-
ciele lokalu nie dbali o ochronę. Zresztą, co można było stamtąd ukraść?
Śmierdzące niebieskie materace? Pudło zardzewiałych ciężarków z przedpo-
topowych czasów?
Zamek szczęknął, klamka się obróciła i dziewczyny wbiegły po schodach
na pierwsze piętro, z rozmysłem odrobinę rozhisteryzowane. Lena rozłożyła
koce i świece. Tibby odpakowała posiłek – surowe słodkie ciasto przechowy-
wane w tubie w lodówce, truskawkowe herbatniki z różowym lukrem, twar-
de chrupki serowe, kwaśne żelki w kształcie długich robaków i kilka butelek
świeżych soków. Carmen puściła muzykę, na początek starą okropną pio-
senkę Pauli Abdul; tymczasem Bridget zaczęła podskakiwać przed wyłożoną
lustrami ścianą.
– To chyba miejsce twojej mamy, Lenny – zawołała, skacząc po wypaczo-
nych deskach.
– Bardzo zabawne – odparła Lena.
Istniało słynne zdjęcie przedstawiające cztery mamy w strojach do aerobi-
ku z lat osiemdziesiątych. Stoją obok siebie ze sterczącymi brzuchami.
Mama Leny ma zdecydowanie największy. Tuż po urodzeniu Lena ważyła
więcej niż Bridget i jej brat Perry razem.
– Gotowe? – Carmen przykręciła muzykę i uroczyście położyła dżinsy
pośrodku koca.
Lena wciąż zapalała świece.
– Bee, chodź tu! – zawołała Carmen.
Roześmiana Bridget nie przestawała oglądać się w lustrach.
Gdy cała czwórka wreszcie się zebrała i Bridget dała spokój aerobikowi,
Carmen zaczęła:
– Ostatniego wieczoru przed „diasporą” – urwała na krótko, by każda
mogła należycie docenić powagę tego słowa – natknęłyśmy się na coś zde-
cydowanie magicznego. – Carmen poczuła łaskotanie pod stopami. – Magia
przejawia się w różny sposób. Dziś przybyła do nas pod postacią spodni.
Proponuję zatem, by dżinsy te były własnością każdej z nas, by jeździły do
miejsc, do których my jeździmy, i by nas łączyły w okresie rozstania.
– Złóżmy przysięgę na Wędrujące Dżinsy! – wykrzyknąwszy to, Bridget
w podnieceniu chwyciła ręce Leny i Tibby.
To Bridget i Carmen zawsze urządzały ceremonie utrwalające przyjaźń.
Tibby i Lena zwykle zachowywały się tak, jakby tuż obok czyhali kame-
rzyści.
– Od teraz jesteśmy Stowarzyszeniem Wędrujących Dżinsów – uroczyście
powiedziała Bridget, gdy utworzyły krąg. – Dziś obdarzamy dżinsy miłością
wszystkich członkiń naszego stowarzyszenia, by każda z nas mogła je za-
brać, dokądkolwiek pojedzie.
W wielkim wysokim pomieszczeniu migotało światło świec.
Lena miała bardzo poważną minę. Twarz Tibby wyraźnie zdradzała, że
dziewczyna z czymś walczy. Carmen nie miała pojęcia, czy chodzi o śmiech,
czy łzy.
– Powinnyśmy spisać reguły – zaproponowała Lena. – Żebyśmy wie-
działy, co zrobić ze spodniami, kto je dostanie i kiedy.
Wszystkie się zgodziły, że to dobry pomysł. Bridget powędrowała do biu-
ra, by za chwilę wrócić wyposażona w papier listowy i długopis.
Zjadły przekąski, Tibby zrobiła zdjęcie, uwieczniając tę chwilę dla
przyszłych pokoleń, i zajęły się spisywaniem regulaminu – manifestu, jak
nazwała to Carmen.
– Czuję się jak jeden z ojców założycieli – oznajmiła z poważną miną.
Lenę mianowano protokolantką, bo miała najładniejszy charakter pisma.
Ustalenie reguł zabrało im nieco czasu. Lena i Carmen chciały się skupić
na zasadach związanych z przyjaźnią, na tym, by pozostawać w kontakcie
przez całe łato i pilnować, żeby spodnie krążyły między nimi. Tibby wolała
spisać najróżniejsze rzeczy, które można robić w dżinsach (albo też których
nie wolno robić, na przykład dłubać w nosie). Bridget wpadła na pomysł za-
pisywania na spodniach letnich wspomnień. Gdy w końcu uzgodniły, czego
mają dotyczyć zasady, i wybrały dziesięć najważniejszych, Lena odczytała
stworzoną ad hoc listę obejmującą pełną gamę sugestii – od szczerych
i otwartych po niemądre. Carmen wiedziała, że będą ich przestrzegać.
Potem rozmawiały o tym, jak długo każda z nich będzie mogła mieć
dżinsy u siebie, nim odeśle je następnej. Postanowiły wreszcie, że każda za-
trzyma spodnie, dopóki nie poczuje, że nadeszła pora rozstania. Ale dla
porządku ustaliły, że nie powinno to trwać dłużej niż tydzień, chyba że na-
prawdę będą ich potrzebować. To oznaczało, że dżinsy dwukrotnie trafią do
każdej z nich przed końcem lata.
– Najpierw powinna wziąć je Lena – oznajmiła Bridget, zawiązując na
supeł dwa długie żelki i rozgryzając lepki węzeł. – Grecja to dobry początek.
– Czy następna mogę być ja? – wtrąciła Tibby. – Będę potrzebowała cze-
goś, co wyciągnie mnie z apatii.
Lena ze zrozumieniem skinęła głową.
Potem pora Carmen. I wreszcie Bridget, a następnie, by dodatkowo
uatrakcyjnić lato, spodnie wyruszą w trasę w przeciwnym kierunku, od
Bridget do Carmen, dalej do Tibby i wreszcie do Leny.
I tak rozmawiały do północy; ostatni wspólnie spędzony wieczór odszedł
w przeszłość.
Wreszcie nastał pierwszy dzień, który spędzą osobno. Powietrze było ni-
czym naelektryzowane. Po minach przyjaciółek Carmen zorientowała się,
że nie tylko ona tak myśli. Dżinsy zdawały się przesiąknięte obietnicami
lata. To będzie pierwsze od czasów dzieciństwa lato Carmen spędzone z oj-
cem. Wyobrażała sobie, jak śmieją się razem, jak ona go rozśmiesza ubrana
w dżinsy.
Lena uroczyście położyła manifest na spodniach. Bridget zapowiedziała
minutę ciszy.
– Uczcijmy nasze dżinsy – powiedziała.
– I Stowarzyszenie – dodała Lena.
Carmen znów poczuła na plecach gęsią skórkę.
– I tę chwilę. To lato. Resztę naszego życia.
– Razem i każdej z osobna – dokończyła Tibby.
My, członkinie Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów, niniejszym ustalamy
następujące reguły rządzące ich używaniem:
1. Nigdy nie pierzemy Dżinsów.
2. W żadnym wypadku nie obrębiamy nogawek. To obciach. I nigdy nie prze-
stanie być obciachem.
3. Mając na sobie Dżinsy, nie możemy wymawiać słowa „gruba”. Nie wolno
też tak o sobie myśleć, kiedy jest się w Dżinsach.
4. Nie wolno pozwolić chłopakowi, by zdjął którejś z nas Dżinsy (choć
możemy je zdjąć same w jego obecności).
5. Mając na sobie Dżinsy, nie możemy dłubać w nosie. Można jednak drapać
się po nim od niechcenia, lekko podłubując.
6. Gdy się znów spotkamy, należy udokumentować okres noszenia Dżinsów
według następującej procedury:
• na lewej nogawce Dżinsów zapisujemy nazwę najwspanialszego miejsca,
jakie odwiedziłyśmy w Dżinsach.
• na prawej nogawce opisujemy najważniejszą rzecz, jaka nas w tym czasie
spotkała (na przykład: „Gdy miałam na sobie Wędrujące Dżinsy, wyszłam za
kuzyna”).
7. Przez całe lato musimy pisać listy do pozostałych członkiń Stowarzysze-
nia, choćbyśmy świetnie się bez nich bawiły.
8. Dżinsy należy przekazywać kolejnym członkiniom zgodnie z wytycznymi
Stowarzyszenia. Złamanie tej zasady karane będzie klapsami podczas wspólne-
go spotkania.
9. Nie wpuszczamy koszuli w Dżinsy i nie nosimy paska. Patrz reguła nr 2.
10. Pamiętajmy: Dżinsy = Miłość. Kochajmy swoje kumpelki. I kochajmy sie-
bie.
Dżinsy to jutro,
o które martwiliśmy
się wczoraj.
– ANONIM
Gdy Tibby miała mniej więcej dwanaście lat, zrozumiała, że wyznacznikiem
jej nastrojów jest stosunek do świnki morskiej Mimi. Kiedy była zajęta,
miała mnóstwo planów i zamiarów, wybiegała z pokoju, zostawiając Mimi
w terrarium. Było jej smutno, że Mimi musi tam zakopać się w trocinach,
podczas gdy jej życie jest takie ciekawe.
Kiedy natomiast czuła się nieszczęśliwa, z zazdrością patrzyła na Mimi,
pragnąc, by to jej, Tibby, krople wody z dozownika wpadały prosto do
pyszczka. Mogłaby schować się w ciepłych trocinach i decydować jedynie
o tym, czy obrócić się parę razy na swym kółku, czy po prostu zdrzemnąć.
Żadnych decyzji, żadnych rozczarowań.
Tibby dostała świnkę, kiedy miała siedem lat. Wtedy uważała Mimi za
najpiękniejsze imię na świecie. Wymyśliła je wcześniej, prawie przez rok
czekając na odpowiednią kandydatkę. Wydawało jej się zbyt łatwe ochrzcić
swoim ulubionym imieniem wypchanego zwierzaka lub wymyślonego przy-
jaciela. Tibby jednak była konsekwentna, w tamtych czasach wiedziała, co
lubi Później, gdy pokochała Mimi, uznała, że równie dobrze mogłaby na-
zwać świnkę Frederick.
Dzisiaj, przytłoczona wizją przyszłości, z wciśniętą pod pachę zieloną
bluzą Wallmana, Tibby jak nigdy zazdrościła Mimi spokojnego życia.
Czy ktoś kiedyś widział świnkę morską, która by pracowała? Bzdura! Tib-
by wyobraziła sobie Mimi w roboczej bluzie. Mimi była zdecydowanie nie-
produktywna.
Narastający w kuchni ryk przypomniał dziewczynie o dwóch innych nie-
produktywnych stworzeniach w domu – dwuletnim braciszku i rocznej sio-
strzyczce. Bez przerwy hałasowali, niszczyli wszystko, co wpadło im w ręce,
i nosili obrzydliwie śmierdzące pieluszki. Nawet sklep Wallmana wydawał
się oazą spokoju w porównaniu z jej domem podczas lunchu.
Tibby spakowała do torby swoją cyfrową kamerę wideo i położyła ją wy-
soko na półce na wypadek, gdyby Nicky znowu znalazł sposób, by dostać
się do jej pokoju. Przylepiła kawałek taśmy maskującej na włącznik kompu-
tera i następny, dłuższy, na odtwarzacz CD. Nicky uwielbiał uruchamiać jej
komputer i wpychać dyski do otworu.
– Idę do pracy! – krzyknęła do Loretty, opiekunki dzieci, kierując się
w stronę schodów i prosto do wyjścia.
Zawsze bardzo stanowczo określała swoje zamiary; nie chciała, by Loret-
ta myślała, że ma kontrolę również nad nią.
Wiele starszych dzieciaków miało prawo jazdy. Tibby natomiast jeździła
rowerem. Przejechała pierwszy odcinek, starając się utrzymać bluzę i portfel
Ann Brashares STOWARZYSZENIE WĘDRUJĄCYCH DŻINSÓW Przełożyła Paulina Braiter
Tytuł oryginału: The Sisterhood of the Traveling Pants Text copyright © 2001 by 17th Street Productions, an Alloy Company, and Ann Brashares. All rights reserved. Originally published in hardcover in the United States of America by Delacorte Press, New York, in 2001. This translation published by arrangement with Random House Children’s Books, a division of Random House LLC. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV Wydanie II Warszawa
Spis treści Dedykacja Podziękowania Prolog Epilog Przypisy
Dla prawdziwej Jodi Anderson
Podziękowania Chciałabym podziękować Wendy Loggii, Beverly Horowitz, Leslie Morgen- stein, Joshowi Bankowi, Russellowi Gordonowi, Lauren Monchik, Marci Senders i oczywiście Jodi Anderson, mojej prawdziwej muzie. Chciałabym też podziękować Jacobowi Collinsowi, Jane Easton Brashares i Williamowi Brasharesowi, a także wspomnieć ciepło Sama, Nathaniela i malucha, który wkrótce przyjdzie na świat.
Nie każdy błądzi, kto wędruje. – J.R.R. Tolkien
Prolog Była sobie kiedyś pewna para spodni. Całkiem zwyczajnych dżinsów – rzecz jasna niebieskich, ale nie nowych, sztywnych, o nieskazitelnym kolorze, ta- kich, jakie wkłada się w pierwszy dzień szkoły. Ich łagodny złamany błękit lekko wyblakł na kolanach i siedzeniu; na dole nogawki były nieco wystrzępione. Nim trafiły do nas, dobrze im się wiodło. To było widać. Szmateksy pod wieloma względami są jak schroniska dla zwierząt: stan ich mieszkańców zależy głównie od poprzednich właścicieli. Nasze spodnie nie przypominały znerwicowanego szczeniaczka porzuconego przez rodziców i jazgoczącego rozpaczliwie od rana do nocy. Były raczej jak pies dorosły – kochany przez domowników, którzy jednak musieli przeprowadzić się do ciasnego miesz- kania w bloku albo może do Korei (czy to na pewno była Korea?), gdzie lu- dzie jadają psy. Od razu poznałam, że spodnie nie pojawiły się w naszym życiu z powodu jakiejś katastrofy. Przeżyły kolejną nieuchronną życiową transformację. Bo taki bywa los spodni. Dżinsy miały w sobie szlachetność i skromność. Nie rzucały się w oczy. Można było tylko zerknąć na nie, mrucząc: „Ach tak, spodnie” albo przyj- rzeć się im dokładniej, doceniając piękno i złożoność barw i szwów. Nie do- magały się zachwytów. Wystarczyło im, że mogą w spokoju spełniać swą podstawową funkcję – okrywać tyłek, nie sprawiając, by wydawał się grub- szy, niż jest w istocie. Spodnie znalazłam na przedmieściach Georgetown, w sklepie z używanymi ciuchami wciśniętym pomiędzy sklepik z wodą (nie wiem jak wy, ale ja mam ją za darmo z kranu) i delikatesy ze zdrową żywnością (nazywają się Tak!, ilekroć więc o nich wspominamy – a staramy się to robić jak najczęściej – korzystamy z okazji, by krzyknąć wniebogłosy: „Tak!”). Wy- brałam się wtedy na zakupy z Leną, jej młodszą siostrą Effie i ich mamą. Ef- fie chciała kupić sukienkę na bal drugiej klasy. Czerwony worek na ramiączkach od Bloomingdale’a to nie jej styl. Effie musiała mieć coś w sty- lu vintage. Kupiłam spodnie głównie dlatego, że matka Leny nie cierpi szmateksów.
Zawsze twierdzi, że używane ciuchy są dla biedaków. – To jest brudne, Effie – powtarzała za każdym razem, gdy córka ściągała coś z wieszaka. Przyznaję ze wstydem, że w głębi ducha zgadzałam się z panią Kaligaris. Tęskniłam za bezosobową sterylnością zwykłych sklepów, ale przecież mu- siałam coś kupić. Spodnie leżały niewinnie na półce obok kasy. Pomyślałam, że przynajmniej wyglądają na uprane. No i kosztowały tylko trzy dolary i czterdzieści dziewięć centów. Nawet ich nie przymierzyłam – prawdę mówiąc, nie traktowałam poważnie tego zakupu. Mój tyłek ma dość szczególne wymagania. Effie wybrała sobie krótką kieckę w stylu lat osiemdziesiątych zupełnie nienadającą się na bal, a Lena znalazła znoszone mokasyny, które wyglądały jak spadek po czyimś pradziadku. Lena ma wielkie stopy, roz- miar chyba z osiem i pół; tylko one są w niej niedoskonałe. Na widok tych butów wzdrygnęłam się – używane ciuchy są ostatecznie do przyjęcia, ale buty? Ich przecież nie da się uprać! Po powrocie do domu schowałam spodnie na dnie szafy i natychmiast o nich zapomniałam. Wyciągnęłam je dopiero w przeddzień naszego rozstania przed wakacja- mi. Ja jechałam do Karoliny Południowej, do ojca, Lena i Effie wyjeżdżały na dwa miesiące do dziadków do Grecji, Bridget – na obóz futbolowy w Baja California. (Ta miejscowość, jak się okazało, nie leży wcale w Kalifornii, tylko w Meksyku. Ale numer, co?). Tibby zostawała w domu. Po raz pierw- szy miałyśmy spędzić wakacje osobno i chyba wszystkie czułyśmy się z tego powodu co najmniej nieswojo. W poprzednie wakacje zapisałyśmy się na kurs historii Ameryki, bo Lena twierdziła, że w lecie dają lepsze stopnie. W jej przypadku to się spraw- dziło. Rok wcześniej pracowałyśmy jako młodsze opiekunki na obozie Wyso- kich Sosen na wschodnim wybrzeżu w stanie Maryland. Bridget uczyła pływania i gry w piłkę nożną, Lena – rękodzieła i plastyki, a Tibby oczy- wiście trafiła do kuchni. Ja pomagałam w prowadzeniu kółka dramatyczne- go, dopóki dwójka upiornych dziewięciolatków całkowicie nie wyprowa- dziła mnie z równowagi. Wtedy posadzono mnie w sekretariacie i kazano przyklejać znaczki. Pewnie z miejsca by mnie wywalono, ale nasi rodzice słono zapłacili za to, żebyśmy mogły tam pracować. Wcześniejsze lata zlewają się w pamięci: mieszanka olejku, kremu do opalania i nienawiści do swoich ciał (ja mam duże piersi, Tibby jest płaska jak deska) na basenie w Rockwood. Moja skóra robiła się ciemniejsza, ale
włosy, wbrew obietnicom, ani trochę nie jaśniały. A przedtem... sama nie wiem, co robiłyśmy. Tibby przez jakiś czas praco- wała w pomocy społecznej i budowała kwaterunkowe domy dla naj- uboższych. Bridget brała lekcje tenisa. Lena i Effie pluskały się bez końca w swoim basenie. Ja, no cóż... głównie oglądałam telewizję. Zawsze jednak udawało nam się spędzić razem co najmniej kilka godzin dziennie, a w weekendy byłyśmy nierozłączne. Oto wakacje, które szczególnie wryły się nam w pamięć: te, kiedy rodzice Leny zbudowali basen; te, gdy Bridget zachorowała na ospę wietrzną i zaraziła nas wszystkie. I te, gdy wyprowa- dził się mój ojciec. Z jakiejś przyczyny lato było zawsze szczególną porą w naszym życiu. Lena i ja chodzimy do szkoły publicznej, Bridget – do prywatnej sportowej, a Tibby – do szkoły eksperymentalnej, małej niesamowitej szkółki, w której dzieciaki zamiast w ławkach siedzą w fotelach, a nauczyciele nie stawiają ocen. Tylko latem nasze drogi się schodziły. Urodziny każdej z nas przypa- dały właśnie wtedy, latem też działy się najważniejsze rzeczy; jedynym wyjątkiem był rok, gdy zmarła mama Bridget – wydarzyło się to zimą, w czasie świąt Bożego Narodzenia. Zaczęłyśmy spędzać czas razem, nim jeszcze przyszłyśmy na świat. Wszystkie cztery urodziłyśmy się w okresie siedemnastu dni pod koniec lata; pierwsza, pod koniec sierpnia, Lena, a ja ostatnia – w połowie września. To nie przypadek, lecz zrządzenie losu. Latem przed naszym urodzeniem nasze matki zapisały się na zajęcia aero- biku dla ciężarnych (wyobrażacie sobie?!) w klubie u Gildy. Były grupą wrześniową (Lena trochę się pospieszyła). W tamtych czasach mnóstwo lu- dzi uprawiało aerobik. Inne uczestniczki kursu rodziły dopiero zimą, a „wrześniowe” miały już ogromne brzuchy; instruktorka obawiała się, że każda z nich może eksplodować w dowolnym momencie. Zmieniała więc dla nich program zajęć. – Wrześniowe! – krzyczała; tak przynajmniej twierdzi moja mama. – Tyl- ko cztery powtórki. Uważajcie! Uważajcie! Instruktorka aerobiku miała na imię April. Matka mówi, że wszystkie szczerze jej nie znosiły. Wrześniowe zaczęły spotykać się po zajęciach. Narzekały na spuchnięte stopy, na to, że czują się grube, plotkowały o April. Gdy się w końcu uro- dziłyśmy – cudownym zrządzeniem losu same dziewczynki, no i na dokładkę brat bliźniak Bridget – stworzyły własne kółko młodych matek. Sadzały nas razem na kocyku i narzekały na niewyspanie i na to, że nadal są okropnie
grube. Po jakimś czasie kółko się rozpadło, lecz każdego lata, gdy miałyśmy rok, dwa i trzy, nasze matki wciąż zabierały nas do Rockwood. Sikałyśmy do brodzika i wzajemnie podkradałyśmy sobie zabawki. Potem przyjaźń łącząca nasze matki znacznie się rozluźniła. Nie znam przyczyny – przypuszczam, że pochłonęły je ważne życiowe sprawy. Niektóre wróciły do pracy, natomiast rodzice Tibby przenieśli się daleko na farmę – aż przy Rockville Pike. Możliwe, że tak naprawdę naszych matek nie łączyło nic oprócz ciąży. Gdyby się zastanowić, tworzyły dziwny zespół: mama Tibby była młodym radykałem; mama Leny – ambitną Greczynką (studiowała nauki społeczne); mama Bridget to piękność z Alabamy; a moja – Portorykanka udręczona kłopotami małżeńskimi. Przez jakiś czas jednak sprawiały wrażenie przyjaciółek. Nawet to pamiętam. Obecnie nasze matki nie uważają przyjaźni za rzecz konieczną, na pewno mniej ważną od mężów, dzieci, kariery zawodowej, domu i pieniędzy. Jej miejsce w hierarchii wartości przypada gdzieś między ogródkowymi grilla- mi i muzyką. Ale z nami jest inaczej. Mama powtarza mi: – Zaczekaj tylko, aż zaczniecie oglądać się za chłopakami. Wkrótce będziecie ze sobą rywalizować. Ale się myli. Nie pozwolimy, by coś takiego nas zniszczyło. W końcu przyjaźń naszych matek przeniosła się z nich na córki. Zupełnie jak małżonków po rozwodzie – nie łączyło ich nic prócz dzieci i przeszłości. Prawdę mówiąc, nasze matki źle się czuły razem – zwłaszcza po tym, co się stało z mamą Bridget. Jakby zawiodły się na sobie i chciały to ukryć. Po prostu starają się nie wchodzić sobie w drogę. Teraz my jesteśmy „wrześniowymi”. Prawdziwymi wrześniowymi. Je- steśmy dla siebie najważniejsze. Nie musimy mówić o tym głośno, ale tak jest. Czasami mamy wrażenie, że zamiast czterech odrębnych osób tworzymy jedną całość o różnych obliczach. Mistrzyni sportu Bridget, chodząca piękność Lena, buntowniczka Tibby i ja, Carmen... kto? Złośnica. Ale i ta, której najbardziej zależy na tym, abyśmy trzymały się razem. Wiecie, na czym polega nasz sekret? To bardzo proste. My się kochamy. Jesteśmy dla siebie miłe. Nie macie pojęcia, jakie to rzadkie. Matka twierdzi, że to nie może trwać wiecznie, ale ja myślę inaczej. Dżinsy stały się symbolem naszej przyjaźni; są rodzajem przysięgi, że nieza- leżnie od tego, co się stanie, będziemy zawsze trzymać się razem. To jednak także wyzwanie. Nie możemy pozostać na zawsze w Bethesdzie w stanie Maryland ukryte w klimatyzowanych domach. Przyrzekłyśmy sobie, że
któregoś dnia wyruszymy w świat i sprawdzimy parę rzeczy. Mogę udawać, że od razu doceniłam dżinsy i uwierzyłam w ich moc, albo powiedzieć uczciwie, że omal ich nie wyrzuciłam. Wyjaśnienie jednak tego, jak doszło do narodzin Wędrujących Dżinsów, wymaga cofnięcia się do przeszłości.
Szczęście nigdy nie daje; ono tylko pożycza. – STARE PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE
– Czy mogłabyś zamknąć tę walizkę? – poprosiła Tibby. – Niedobrze mi się robi na jej widok. Carmen zerknęła na płócienną walizę nieprzyzwoicie rozwaloną pośrod- ku łóżka. Nagle pożałowała, że nie ma nowej bielizny. Gumka w jej najlep- szej parze satynowych majtek zaczynała się strzępić. – Mnie to dopiero robi się niedobrze – westchnęła Lena. – Jeszcze nawet nie zaczęłam się pakować, a przecież lecimy o siódmej. Carmen zatrzasnęła wieko walizki, usiadła na dywanie i zajęła się zmy- waniem granatowego lakieru z paznokci u nóg. – Leno, mogłabyś nie wymawiać przy mnie tego słowa? – Tibby zakołysała się na skraju łóżka Carmen. – Rzygać mi się chce, jak je słyszę. – Którego? – spytała Bridget. – Pakować? Lecimy? O siódmej? Tibby zastanowiła się przez moment. – Wszystkich. – Och, Tibs! – Carmen złapała przyjaciółkę za nogę. – Będzie dobrze, zo- baczysz. Tibby cofnęła stopę. – U ciebie owszem. Ty wyjeżdżasz. Całe lato będziesz wcinać żarcie z gril- la, odpalać petardy i w ogóle. Poglądy Tibby na temat tego, co robi się w Karolinie Południowej, były bardzo osobliwe, lecz Carmen wiedziała, że nie należy się z nią spierać. Lena mruknęła ze współczuciem. Tibby odwróciła się do niej gwałtownie. – Tylko bez litości, proszę! Lena odchrząknęła. – Wcale się nie lituję – powiedziała szybko, niezgodnie z prawdą. – Przestań. – Bridget upomniała Tibby. – Niepotrzebnie użalasz się nad sobą. – Wcale nie – odpaliła tamta. W obronnym geście uniosła skrzyżowane dłonie, jakby osłaniała się przed atakiem Bridget. – Tylko mnie nie pocie- szajcie. To nie fair. Pozwalam wam mnie pocieszać jedynie wtedy, gdy wam jest to potrzebne. – Nie pocieszałam cię – broniła się Bridget, choć właśnie to robiła. Carmen znacząco uniosła brwi. – Hej, Tibs, jeśli pożresz się ze wszystkimi, może nie będziesz tęsknić za nami ani my za tobą? – Carma! – Tibby zerwała się z miejsca, celując palcem prosto w nią. – Przejrzałam cię! Robisz mi psychoanalizę! Nie! Nie! Nie zgadzam się!
Carmen zarumieniła się mocno. – Nieprawda – odparła cicho. Cała trójka umilkła, skarcona. – O rany, Tibby, czy w ogóle możemy coś powiedzieć? – spytała Bridget. Tibby zastanawiała się przez chwilę. – Możecie powiedzieć... – Rozejrzała się po pokoju. Miała łzy w oczach i Carmen wiedziała, że przyjaciółka nie chce, by je dostrzegły. – Możecie po- wiedzieć... – Wzrok Tibby spoczął na spodniach leżących na wierzchu stosu ciuchów na komódce Carmen. – Możecie powiedzieć: „Hej, Tibby, chciałabyś te portki?”. Zdumiona Carmen uniosła głowę. Zakręciła zmywacz, podeszła do komo- dy i podniosła spodnie. Tibby zwykle podobały się ciuchy brzydkie albo dzi- waczne. Ale to były zwykłe dżinsy. – O te ci chodzi? Spodnie były trochę pomięte i załamane w trzech miejscach. Tibby z nadąsaną miną przytaknęła. – O te. – Naprawdę je chcesz? – Carmen nie miała zamiaru wspominać, że i tak zamierzała je wyrzucić. Zyska więcej punktów, jeśli będzie udawać, że jej na nich zależy. – Mhm. Tibby wyraźnie oczekiwała dowodu altruistycznej miłości. Fakt, miała do tego prawo. Przyjaciółki odlatują jutro na wspaniałe wakacje, a ona rozpo- czyna karierę w sklepie Wallmana w malowniczej Bethesdzie za pensję o pięć centów wyższą od płacy minimalnej. – Są twoje. – Carmen z serdecznym uśmiechem wręczyła jej dżinsy. Tibby gwałtownie przytuliła je do siebie, a następnie lekko oklapła. Nie spodziewała się, że tak szybko wygra. Lena przyjrzała się spodniom. – To te kupiłaś w szmateksie obok Tak!, prawda? – Tak! – odkrzyknęła Carmen. Tibby rozłożyła dżinsy. – Są ekstra. Nagle spodnie wydały się Carmen jakieś inne. Teraz, gdy komuś się spodobały, wyglądały znacznie lepiej. – Chyba powinnaś je przymierzyć, nie? – podsunęła Lena, jak zawsze praktyczna. – Jeśli pasują na Carmen, nie będą dobre na ciebie. Carmen i Tibby spojrzały na nią nieprzychylnie, niepewne, która powin-
na się obrazić. – O co wam chodzi? – Bridget pospieszyła na odsiecz Lenie. – Jesteście zupełnie inaczej zbudowane. To chyba oczywiste. – Jasne. – Tibby z radością wykorzystała okazję, by znów zacząć się dąsać. Szybko zdjęła wyblakłe brązowe bojówki, zostając w różowych bawełnia- nych majtkach. Aby dodać dramatyzmu całej scenie, odwróciła się plecami do przyjaciółek i naciągnęła dżinsy. Zasunęła zamek, zapięła guzik i obróciła się z powrotem. – Tada! Lena obejrzała ją uważnie. – Super. – Tibby, ale z ciebie laska! – dodała Bridget. Tibby starała się za wszelką cenę ukryć uśmiech. Podeszła do lustra i obejrzała się z boku. – Myślicie, że dobrze leżą? – To naprawdę moje spodnie? – spytała Carmen. Tibby miała wąskie biodra i – jak na tak drobną sylwetkę – długie nogi. Spodnie opadały jej poniżej pasa, czule opinając pupę. Ukazywały kawałek białego płaskiego brzucha i zgrabny wklęsły pępek. – Wyglądasz jak dziewczyna – dodała Bridget. Tibby nie zaprzeczyła. Podobnie jak przyjaciółki doskonale wiedziała, że tylko w zbyt obszernych portkach wydaje się chuda i niezgrabna. Dżinsy marszczyły się lekko na dole, ale na Tibby wyglądało to dobrze. – No nie wiem – powiedziała nagle Tibby jakimś dziwnie niepewnym to- nem. – Może wy też je przymierzcie. – Powoli rozpinała suwak. – Tibby, ty chyba oszalałaś! – rzuciła Carmen. – Te dżinsy cię kochają. Pragną twojego ciała i umysłu. Nagle Carmen odkryła, że teraz patrzy na nie zupełnie inaczej. Tibby rzuciła spodnie Lenie. – Łap! Przymierz. – Ale czemu? Miały być twoje – zaprotestowała Lena. Tibby wzruszyła ramionami. – Po prostu je przymierz. Carmen dostrzegła, że Lena zerka na spodnie z pewnym zainteresowa- niem. – Czemu nie? No, dalej, Lena. Lena spojrzała na dżinsy z desperacją. Zrzuciła własne drelichy
i naciągnęła spodnie. Starannie zapięła rozporek, przygładziła materiał na biodrach i dopiero potem odwróciła się do lustra. Bridget odjęło mowę. – Lenny, niedobrze mi się robi – westchnęła Tibby. – Jezu, Leno – rzuciła Carmen. „Przepraszam, Jezu!” – dodała natychmiast w myślach. – To naprawdę ładne dżinsy – Lena zniżyła głos niemal do szeptu. Przyjaciółki przywykły do urody Leny, lecz reszta świata uważała ją za oszałamiającą piękność. Miała oliwkową śródziemnomorską cerę i opalała się na piękny kolor; mogła się również pochwalić lśniącymi ciemnymi włosami i wielkimi oczami mniej więcej barwy łodyżki selera. Jej twarz była tak piękna, tak delikatna, że Carmen czuła czasem ucisk w żołądku na jej widok. Kiedyś Carmen wyznała Tibby, iż martwi się, że jakiś reżyser fil- mowy zauważy Lenę i ją im porwie. Okazało się, że Tibby też nieraz o tym myślała. Wyjątkowo pięknych ludzi łączy coś z ludźmi wyjątkowo dziwny- mi. Kiedy lepiej się ich poznaje, zapomina się o wyglądzie. Dżinsy opinały wąską talię Leny i jej zgrabne biodra. Przylegały też do ud, a nogawki kończyły się dokładnie tam, gdzie zaczynały stopy. Gdy postąpiła dwa kroki naprzód, materiał podkreślał każdy ruch mięśni. Carmen patrzyła ze zdumieniem. Jak bardzo te dżinsy różniły się od nie- ciekawych drelichów Leny! – Bardzo seksowne – skwitowała Bridget. Lena jeszcze raz zerknęła w lustro. Zawsze, kiedy przeglądała się w lu- strze, przybierała dziwnie niezgrabną postawę, pochylając głowę do przo- du. – Chyba są za ciasne. – Żartujesz? – warknęła Tibby. – Są piękne. Wyglądają milion razy lepiej niż twoje zwykłe wory. Lena odwróciła się do Tibby. – To miał być komplement? – Poważnie. Musisz je wziąć. Jesteś w nich jak... odmieniona. Lena zaczęła majstrować przy pasku. Nie lubiła rozmawiać o swoim wyglądzie. – Zawsze jesteś piękna – dodała Carmen. – Ale Tibby ma rację, wyglądasz w nich... inaczej. Lena zsunęła dżinsy. – Bee musi je zmierzyć. – Muszę?
– Tak, musisz – potwierdziła Lena. – Jest za wysoka – zauważyła Tibby. – Spróbuj – upierała się Lena. – Nie potrzebuję więcej dżinsów – oznajmiła Bridget. – Mam chyba z dzie- więć par. – A co? Boisz się? – zadrwiła Carmen. Takie wyzwania zawsze działały na Bridget. Sprowokowana chwyciła spodnie. Zrzuciła własne ciemnoniebieskie dżinsy, kopnęła je w kąt i włożyła tamte. Z początku próbowała podciągnąć je aż do talii, unosząc zbyt wysoko, lecz gdy tylko je puściła, spodnie opadły wdzięcznie na bio- dra. – Di-du-di-du – zaśpiewała Carmen melodyjkę z horroru. Bridget odwróciła się, patrząc na swoje pośladki. – Co? – Wcale nie są za krótkie. Idealne! – zawołała Lena. Tibby przekrzywiła głowę, uważnie przyglądając się Bridget. – Wydajesz się niemal... drobna, Bee. Nie wyglądasz wcale jak amazonka. – Niech żyją kochane przyjaciółki – prychnęła Lena i się zaśmiała. Bridget była wysoka, miała szerokie ramiona, długie nogi i wielkie dłonie. Na pierwszy rzut oka można ją było wziąć za potężnie zbudowaną, lecz talię i biodra miała zdumiewająco wąskie. – Racja – potwierdziła Carmen. – Leżą na tobie lepiej niż te, które zwykle nosisz. Bridget poruszyła przed lustrem pośladkami. – Rzeczywiście, wyglądają dobrze – stwierdziła. – O rany, chyba się w nich zakochałam. – Masz śliczny mały tyłeczek – zauważyła Carmen. Tibby się roześmiała. – Oto słowa królowej tyłków. – W jej oczach zabłysła złośliwa iskierka. – Hej, wiecie, jak się przekonać, czy te dżinsy są naprawdę magiczne? – Jak? – spytała Carmen. Tibby pomachała stopą w powietrzu. – Ty je przymierz. Wiem, że należą do ciebie i tak dalej, ale po prostu przeprowadzam doświadczenie naukowe. Niemożliwe, żeby te spodnie paso- wały także na ciebie. Carmen przygryzła policzek od wewnątrz. – Masz coś do zarzucenia mojej pupie? – Och, Carma. Wiesz, że ci jej zazdroszczę. Po prostu nie sądzę, by udało
ci się w nie wcisnąć – wyjaśniła rzeczowo Tibby. Bridget i Lena pokiwały głowami. Nagle Carmen poczuła lęk, że dżinsów, które tak cudownie podkreślały kształty przyjaciółek, nie zdoła przepchnąć przez uda. Nie była wcale pulch- na, lecz pupę odziedziczyła po przodkach z Portoryko. Jej pośladki były wdzięczne i zwykle szczyciła się nimi, lecz tu i teraz, wobec dzinsów i trzech wąskich w biodrach przyjaciółek, nie miała ochoty czuć się jak grubas. – Nie, nie chcę ich – oznajmiła i wstała, gotowa zmienić temat. Trzy pary oczu zawisły na dżinsach. – Ależ tak – powiedziała Bridget. – Musisz przymierzyć. – Proszę, Carmen – przyłączyła się Lena. Carmen dostrzegła w oczach przyjaciółek zbyt wiele wyczekiwania, by nie ustąpić. – No dobrze, ale nie spodziewajcie się, że będą na mnie pasowały. Jestem pewna, że nie. – Carmen, to twoje spodnie – zauważyła Bridget. – Jasne, spryciaro, ale nawet ich nie mierzyłam. – Carmen powiedziała to z naciskiem, wykluczając dalsze komentarze. Zrzuciła własne szerokie portki i naciągnęła dżinsy. Nie zatrzymały się jej na udach. Bez problemów przeszły przez biodra. Zapięła je. – I co? Nie była jeszcze gotowa, by spojrzeć w lustro. Milczenie. – No i? – Czuła się jak dziwoląg. – No co? Aż tak źle? – Zebrała się na od- wagę, aby spojrzeć w oczy Tibby. – Co jest? – Ja... Ja tylko... – Tibby urwała. – O rany! – westchnęła cicho Lena. Carmen skrzywiła się i odwróciła wzrok. – Po prostu je zdejmę i udamy, że nic takiego nigdy się nie zdarzyło – oznajmiła Carmen, rumieniąc się gwałtownie. Bridget znalazła w końcu odpowiednie słowa. – Carmen, nie o to chodzi. Spójrz tylko na siebie. Ależ z ciebie laska! Od- lot! Supermodelka. Carmen oparła dłoń na biodrze i zrobiła kwaśną minę. – W to akurat wątpię. – Poważnie. Spójrz w lustro – zadyrygowała Lena. – To magiczne spodnie. Carmen przejrzała się w lustrze. Najpierw z daleka, potem z bliska.
Z przodu i z tyłu. Płyta, której słuchały, już dawno się skończyła, ale żadna z dziewczyn tego nie zauważyła. Gdzieś w domu dzwonił telefon, nie podniosły słuchaw- ki. Na zwykle ruchliwej ulicy panowała cisza. W końcu Carmen odetchnęła głęboko. – To rzeczywiście magiczne spodnie. To Bridget wpadła na ten pomysł. Odkrycie magicznych spodni akurat tego dnia, przed rozpoczęciem pierwszych wakacji, które spędzą oddzielnie, zasługiwało na wizytę u Gildy. Tibby zorganizowała jedzenie i zabrała ka- merę, Carmen zapewniła kiczowatą muzykę z lat osiemdziesiątych, Lena za- dbała o atmosferę. Bridget przyniosła duże spinki i dżinsy. Kwestię rodziców załatwiły, jak zwykły to czynić zawsze: Carmen powie- działa mamie, że idzie do Leny, Lena, że idzie do Tibby, Tibby, że idzie do Bridget, Bridget zaś poprosiła brata, by powtórzył ojcu, że będzie u Carmen. Bridget tak wiele czasu spędzała u przyjaciółek, że Perry pewnie w ogóle nie przekazał wiadomości, a jeśli nawet, ojcu ani w głowie było się przejmo- wać. Tak jednak nakazywał rytuał. Spotkały się ponownie za kwadrans dziesiąta przy wylocie Wisconsin Avenue. Sala była ciemna i zamknięta – oczywiście; po to właśnie zabrały spinki. Wszystkie patrzyły, wstrzymując oddech, jak Bridget fachowo otwie- ra zamek. Przez ostatnie trzy lata robiły to przynajmniej raz do roku, lecz sam akt włamania nigdy nie przestał być ekscytujący. Na szczęście właści- ciele lokalu nie dbali o ochronę. Zresztą, co można było stamtąd ukraść? Śmierdzące niebieskie materace? Pudło zardzewiałych ciężarków z przedpo- topowych czasów? Zamek szczęknął, klamka się obróciła i dziewczyny wbiegły po schodach na pierwsze piętro, z rozmysłem odrobinę rozhisteryzowane. Lena rozłożyła koce i świece. Tibby odpakowała posiłek – surowe słodkie ciasto przechowy- wane w tubie w lodówce, truskawkowe herbatniki z różowym lukrem, twar- de chrupki serowe, kwaśne żelki w kształcie długich robaków i kilka butelek świeżych soków. Carmen puściła muzykę, na początek starą okropną pio- senkę Pauli Abdul; tymczasem Bridget zaczęła podskakiwać przed wyłożoną lustrami ścianą. – To chyba miejsce twojej mamy, Lenny – zawołała, skacząc po wypaczo- nych deskach. – Bardzo zabawne – odparła Lena. Istniało słynne zdjęcie przedstawiające cztery mamy w strojach do aerobi-
ku z lat osiemdziesiątych. Stoją obok siebie ze sterczącymi brzuchami. Mama Leny ma zdecydowanie największy. Tuż po urodzeniu Lena ważyła więcej niż Bridget i jej brat Perry razem. – Gotowe? – Carmen przykręciła muzykę i uroczyście położyła dżinsy pośrodku koca. Lena wciąż zapalała świece. – Bee, chodź tu! – zawołała Carmen. Roześmiana Bridget nie przestawała oglądać się w lustrach. Gdy cała czwórka wreszcie się zebrała i Bridget dała spokój aerobikowi, Carmen zaczęła: – Ostatniego wieczoru przed „diasporą” – urwała na krótko, by każda mogła należycie docenić powagę tego słowa – natknęłyśmy się na coś zde- cydowanie magicznego. – Carmen poczuła łaskotanie pod stopami. – Magia przejawia się w różny sposób. Dziś przybyła do nas pod postacią spodni. Proponuję zatem, by dżinsy te były własnością każdej z nas, by jeździły do miejsc, do których my jeździmy, i by nas łączyły w okresie rozstania. – Złóżmy przysięgę na Wędrujące Dżinsy! – wykrzyknąwszy to, Bridget w podnieceniu chwyciła ręce Leny i Tibby. To Bridget i Carmen zawsze urządzały ceremonie utrwalające przyjaźń. Tibby i Lena zwykle zachowywały się tak, jakby tuż obok czyhali kame- rzyści. – Od teraz jesteśmy Stowarzyszeniem Wędrujących Dżinsów – uroczyście powiedziała Bridget, gdy utworzyły krąg. – Dziś obdarzamy dżinsy miłością wszystkich członkiń naszego stowarzyszenia, by każda z nas mogła je za- brać, dokądkolwiek pojedzie. W wielkim wysokim pomieszczeniu migotało światło świec. Lena miała bardzo poważną minę. Twarz Tibby wyraźnie zdradzała, że dziewczyna z czymś walczy. Carmen nie miała pojęcia, czy chodzi o śmiech, czy łzy. – Powinnyśmy spisać reguły – zaproponowała Lena. – Żebyśmy wie- działy, co zrobić ze spodniami, kto je dostanie i kiedy. Wszystkie się zgodziły, że to dobry pomysł. Bridget powędrowała do biu- ra, by za chwilę wrócić wyposażona w papier listowy i długopis. Zjadły przekąski, Tibby zrobiła zdjęcie, uwieczniając tę chwilę dla przyszłych pokoleń, i zajęły się spisywaniem regulaminu – manifestu, jak nazwała to Carmen. – Czuję się jak jeden z ojców założycieli – oznajmiła z poważną miną. Lenę mianowano protokolantką, bo miała najładniejszy charakter pisma.
Ustalenie reguł zabrało im nieco czasu. Lena i Carmen chciały się skupić na zasadach związanych z przyjaźnią, na tym, by pozostawać w kontakcie przez całe łato i pilnować, żeby spodnie krążyły między nimi. Tibby wolała spisać najróżniejsze rzeczy, które można robić w dżinsach (albo też których nie wolno robić, na przykład dłubać w nosie). Bridget wpadła na pomysł za- pisywania na spodniach letnich wspomnień. Gdy w końcu uzgodniły, czego mają dotyczyć zasady, i wybrały dziesięć najważniejszych, Lena odczytała stworzoną ad hoc listę obejmującą pełną gamę sugestii – od szczerych i otwartych po niemądre. Carmen wiedziała, że będą ich przestrzegać. Potem rozmawiały o tym, jak długo każda z nich będzie mogła mieć dżinsy u siebie, nim odeśle je następnej. Postanowiły wreszcie, że każda za- trzyma spodnie, dopóki nie poczuje, że nadeszła pora rozstania. Ale dla porządku ustaliły, że nie powinno to trwać dłużej niż tydzień, chyba że na- prawdę będą ich potrzebować. To oznaczało, że dżinsy dwukrotnie trafią do każdej z nich przed końcem lata. – Najpierw powinna wziąć je Lena – oznajmiła Bridget, zawiązując na supeł dwa długie żelki i rozgryzając lepki węzeł. – Grecja to dobry początek. – Czy następna mogę być ja? – wtrąciła Tibby. – Będę potrzebowała cze- goś, co wyciągnie mnie z apatii. Lena ze zrozumieniem skinęła głową. Potem pora Carmen. I wreszcie Bridget, a następnie, by dodatkowo uatrakcyjnić lato, spodnie wyruszą w trasę w przeciwnym kierunku, od Bridget do Carmen, dalej do Tibby i wreszcie do Leny. I tak rozmawiały do północy; ostatni wspólnie spędzony wieczór odszedł w przeszłość. Wreszcie nastał pierwszy dzień, który spędzą osobno. Powietrze było ni- czym naelektryzowane. Po minach przyjaciółek Carmen zorientowała się, że nie tylko ona tak myśli. Dżinsy zdawały się przesiąknięte obietnicami lata. To będzie pierwsze od czasów dzieciństwa lato Carmen spędzone z oj- cem. Wyobrażała sobie, jak śmieją się razem, jak ona go rozśmiesza ubrana w dżinsy. Lena uroczyście położyła manifest na spodniach. Bridget zapowiedziała minutę ciszy. – Uczcijmy nasze dżinsy – powiedziała. – I Stowarzyszenie – dodała Lena. Carmen znów poczuła na plecach gęsią skórkę. – I tę chwilę. To lato. Resztę naszego życia. – Razem i każdej z osobna – dokończyła Tibby.
My, członkinie Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów, niniejszym ustalamy następujące reguły rządzące ich używaniem: 1. Nigdy nie pierzemy Dżinsów. 2. W żadnym wypadku nie obrębiamy nogawek. To obciach. I nigdy nie prze- stanie być obciachem. 3. Mając na sobie Dżinsy, nie możemy wymawiać słowa „gruba”. Nie wolno też tak o sobie myśleć, kiedy jest się w Dżinsach. 4. Nie wolno pozwolić chłopakowi, by zdjął którejś z nas Dżinsy (choć możemy je zdjąć same w jego obecności). 5. Mając na sobie Dżinsy, nie możemy dłubać w nosie. Można jednak drapać się po nim od niechcenia, lekko podłubując. 6. Gdy się znów spotkamy, należy udokumentować okres noszenia Dżinsów według następującej procedury: • na lewej nogawce Dżinsów zapisujemy nazwę najwspanialszego miejsca, jakie odwiedziłyśmy w Dżinsach. • na prawej nogawce opisujemy najważniejszą rzecz, jaka nas w tym czasie spotkała (na przykład: „Gdy miałam na sobie Wędrujące Dżinsy, wyszłam za kuzyna”). 7. Przez całe lato musimy pisać listy do pozostałych członkiń Stowarzysze- nia, choćbyśmy świetnie się bez nich bawiły. 8. Dżinsy należy przekazywać kolejnym członkiniom zgodnie z wytycznymi Stowarzyszenia. Złamanie tej zasady karane będzie klapsami podczas wspólne- go spotkania. 9. Nie wpuszczamy koszuli w Dżinsy i nie nosimy paska. Patrz reguła nr 2. 10. Pamiętajmy: Dżinsy = Miłość. Kochajmy swoje kumpelki. I kochajmy sie- bie.
Dżinsy to jutro, o które martwiliśmy się wczoraj. – ANONIM
Gdy Tibby miała mniej więcej dwanaście lat, zrozumiała, że wyznacznikiem jej nastrojów jest stosunek do świnki morskiej Mimi. Kiedy była zajęta, miała mnóstwo planów i zamiarów, wybiegała z pokoju, zostawiając Mimi w terrarium. Było jej smutno, że Mimi musi tam zakopać się w trocinach, podczas gdy jej życie jest takie ciekawe. Kiedy natomiast czuła się nieszczęśliwa, z zazdrością patrzyła na Mimi, pragnąc, by to jej, Tibby, krople wody z dozownika wpadały prosto do pyszczka. Mogłaby schować się w ciepłych trocinach i decydować jedynie o tym, czy obrócić się parę razy na swym kółku, czy po prostu zdrzemnąć. Żadnych decyzji, żadnych rozczarowań. Tibby dostała świnkę, kiedy miała siedem lat. Wtedy uważała Mimi za najpiękniejsze imię na świecie. Wymyśliła je wcześniej, prawie przez rok czekając na odpowiednią kandydatkę. Wydawało jej się zbyt łatwe ochrzcić swoim ulubionym imieniem wypchanego zwierzaka lub wymyślonego przy- jaciela. Tibby jednak była konsekwentna, w tamtych czasach wiedziała, co lubi Później, gdy pokochała Mimi, uznała, że równie dobrze mogłaby na- zwać świnkę Frederick. Dzisiaj, przytłoczona wizją przyszłości, z wciśniętą pod pachę zieloną bluzą Wallmana, Tibby jak nigdy zazdrościła Mimi spokojnego życia. Czy ktoś kiedyś widział świnkę morską, która by pracowała? Bzdura! Tib- by wyobraziła sobie Mimi w roboczej bluzie. Mimi była zdecydowanie nie- produktywna. Narastający w kuchni ryk przypomniał dziewczynie o dwóch innych nie- produktywnych stworzeniach w domu – dwuletnim braciszku i rocznej sio- strzyczce. Bez przerwy hałasowali, niszczyli wszystko, co wpadło im w ręce, i nosili obrzydliwie śmierdzące pieluszki. Nawet sklep Wallmana wydawał się oazą spokoju w porównaniu z jej domem podczas lunchu. Tibby spakowała do torby swoją cyfrową kamerę wideo i położyła ją wy- soko na półce na wypadek, gdyby Nicky znowu znalazł sposób, by dostać się do jej pokoju. Przylepiła kawałek taśmy maskującej na włącznik kompu- tera i następny, dłuższy, na odtwarzacz CD. Nicky uwielbiał uruchamiać jej komputer i wpychać dyski do otworu. – Idę do pracy! – krzyknęła do Loretty, opiekunki dzieci, kierując się w stronę schodów i prosto do wyjścia. Zawsze bardzo stanowczo określała swoje zamiary; nie chciała, by Loret- ta myślała, że ma kontrolę również nad nią. Wiele starszych dzieciaków miało prawo jazdy. Tibby natomiast jeździła rowerem. Przejechała pierwszy odcinek, starając się utrzymać bluzę i portfel