LuckyLol

  • Dokumenty348
  • Odsłony46 889
  • Obserwuję57
  • Rozmiar dokumentów462.9 MB
  • Ilość pobrań28 012

Cassandra Clare - Miasto Niebiańskiego Ognia (Wydanie Oficjalne)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

LuckyLol
EBooki

Cassandra Clare - Miasto Niebiańskiego Ognia (Wydanie Oficjalne).pdf

LuckyLol EBooki Cassandra Clare - Cassandra Clare - Dary Anioła 1-6 (Wydania Oficjaln Cassandra Clare - Miasto Niebiańskiego Ognia (Wydanie Oficjalne)
Użytkownik LuckyLol wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 507 stron)

Cassandra Clare Miasto niebiańskiego ognia Tom VI cyklu „Dary Anioła” Przełożyła Anna Reszka Wydawnictwo MAG Warszawa 2014

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Motto PROLOG: Kapią jak deszcz CZĘŚĆ PIERWSZA: NIECH STRAWI CIĘ OGIEŃ Ich kielich Wytrwaj albo giń Ptaki w górze Ciemniejsze niż złoto Miara zemsty Brat ołów i siostra stal Nocne uderzenie Siła w tym, co pozostaje Broń, którą nosisz Te gwałtowne uciechy Najlepszy ginie Oficjalny koszmar Wybrukowane dobrymi chęciami CZĘŚĆ DRUGA: TEN ODWRÓCONY ŚWIAT Sen rozumu Siarka i sól Kraina potworności Ofiary całopalne Nad wodami Babilonu W cichej krainie

Pyłowe węże Klucze do śmierci i piekła Prochy naszych ojców Judaszowy pocałunek Mówią, że przynieśli pokój EPILOG: Piękno tysiąca gwiazd

Tytuł oryginału: CITY OF HEAVENLY FIRE. THE MORTAL INSTRUMENTS – BOOK SIX Redakcja: URSZULA OKRZEJA Korekta: MAGDALENA GÓRNICKA Ilustracja na okładce: CLIFF NIELSEN Opracowanie graficzne okładki: PIOTR CHYLIŃSKI Projekt typograficzny, skład i łamanie: TOMEK LAISAR FRUŃ Copyright © 2014 by Cassandra Clare Copyright for the Polish translation © 2014 by Wydawnictwo MAG Wydanie II ISBN 978-83-7480-473-8 Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Konwersja: eLitera s.c.

Eliasowi i Jonahowi

„W Bogu jest chwała: a gdy ludzie po nią sięgają, To jest iskra za dużo niebiańskiego ognia”. – John Dryden, „Absalom i Achitofel”

Prolog Kapią jak deszcz Instytut w Los Angeles, wrzesień 2007 W dniu, kiedy zostali zabici rodzice Emmy Carstairs, pogoda była idealna. Z drugiej strony, pogoda w Los Angeles zwykle jest doskonała. W jasny zimowy ranek matka i ojciec podrzucili Emmę do Instytutu stojącego na wzgórzach za Pacific Coast Highway, z widokiem na niebieski ocean. Bezchmurne niebo ciągnęło się od klifów Pacific Palisades po plaże Point Dume. Poprzedniej nocy przyszedł meldunek o demonicznej aktywności w pobliżu morskich jaskiń Leo Carillo. Carstairsowie mieli zbadać sytuację. Później Emma wspominała, że matka zatknęła za ucho pasmo włosów rozwianych przez wiatr i zaproponowała mężowi, że narysuje mu znak Nieustraszoności, a John Carstairs tylko się zaśmiał i powiedział, że nie ma przekonania do tych nowomodnych Znaków. Dziękuje bardzo, ale wystarczają mu te z Szarej Księgi. W tamtym czasie rodzice budzili w Emmie zniecierpliwienie, więc uścisnęła ich szybko i wbiegła po schodach Instytutu z plecakiem obijającym się o łopatki, podczas gdy oni machali jej na pożegnanie z dziedzińca. Emmie bardzo się podobało, że zaczyna szkolenie w Instytucie. Mieszkał tutaj jej najlepszy przyjaciel Julian, ale kiedy wchodziła do środka, zawsze odnosiła wrażenie, że leci prosto do oceanu. Masywna budowla z drewna i kamienia stała na końcu długiego żwirowego podjazdu, który wił się po wzgórzach. Z pokojów na wszystkich piętrach roztaczał się widok na morze, góry i niebo, bezkresne połacie błękitu, zieleni i złota. Marzeniem Emmy było, żeby wejść na dach razem z Julesem – choć na razie nie pozwalali im na to rodzice – i spojrzeć na południe, by zobaczyć, czy da się sięgnąć wzrokiem do pustyni. Frontowe drzwi rozpoznały ją i ustąpiły lekko pod znajomym dotykiem. W holu i na najniższych piętrach Instytutu roiło się od dorosłych Nocnych Łowców. Pewnie jakaś

narada, domyśliła się Emma. W tłumie dostrzegła ojca Juliana, Andrew Blackthorna, szefa Instytutu. Nie chciała tracić czasu, więc, żeby uniknąć powitań, popędziła do szatni na drugim piętrze. Tam zmieniła dżinsy i T-shirt na strój treningowy – obszerną koszulę, luźne bawełniane spodnie i najważniejsze ze wszystkiego: broń przewieszoną przez ramię. Cortana. Nazwa znaczyła po prostu „krótki miecz”, ale dla Emmy wcale nie był krótki. Wykuty z lśniącego metalu miał długość jej przedramienia i wyryte na ostrzu słowa, które zawsze przyprawiały ją o dreszcz: „Jestem Cortana, z tej samej stali i wytopu co Joyeuse i Durendal”. Ojciec wyjaśnił, co to znaczy, kiedy po raz pierwszy włożył miecz w jej dziesięcioletnie dłonie. – Na razie możesz używać go do treningu, a kiedy skończysz osiemnaście lat, stanie się twój – rzekł John Carstairs, uśmiechając się do niej, podczas gdy ona przesuwała palcami po napisie. – Rozumiesz, co on znaczy? Pokręciła głową. Słowo „stal” znała, ale „wytop”? Co to miało wspólnego z bronią? – Na pewno słyszałaś o rodzie Waylandów – zaczął ojciec. – Byli znanymi wytwórcami broni, nim Żelazne Siostry przejęły całą jej produkcję dla Nocnych Łowców. Wayland Kowal wykuł Excalibura i Joyeuse dla Artura i Lancelota oraz Durendala dla bohatera Rolanda. Cortanę również on zrobił, z tej samej stali. Trzeba ją było zahartować, czyli poddać działaniu wielkiego żaru, który prawie mógłby stopić metal. Dzięki temu stała się mocniejsza. – Pocałował Emmę w czubek głowy. – Carstairsowie noszą ten miecz od pokoleń. Napis przypomina nam, że Nocni Łowcy to broń Anioła. Gdy hartuje się nas w ogniu, stajemy się mocniejsi. Cierpienie pomaga nam przetrwać. Emma już nie mogła się doczekać, aż skończy osiemnaście lat. Wtedy zacznie przemierzać świat, żeby walczyć z demonami. Zostanie zahartowana w ogniu. Przypasała miecz i wyszła z szatni, wyobrażając sobie, jak to będzie za sześć lat. W myślach stała na szczycie urwiska w Point Dume i z Cortaną w ręce odpierała atak Raumów. Oczywiście był z nią Julian. Walczył swoją ulubioną bronią, kuszą. Julian towarzyszył jej od zawsze. Znała go, jak sięgnąć pamięcią. Blackthornowie i Carstairsowie zawsze trzymali się blisko, a Jules był od niej tylko kilka miesięcy starszy. Właściwie nie znała świata bez niego. Nauczyła się pływać razem z nim, kiedy oboje ledwo odrośli od ziemi. Razem uczyli się chodzić i biegać. Jego rodzice nosili ją na rękach, a jego starszy brat i siostra pilnowali małych Emmę i Juliana, żeby nie psocili. A często psocili. W wieku siedmiu lat Emma wpadła na pomysł, żeby ufarbować

puszystego białego kota Blackthornów na jasnoniebiesko. Winę na siebie wziął Julian; nieraz to robił. Tłumaczył jej potem, że ona jest jedynaczką, a on jednym z siedmiorga dzieci, więc jego rodzice łatwiej zapomną, że się na niego gniewają. Pamiętała, jak umarła jego matka, tuż po urodzeniu Tavvy. Emma trzymała Juliana za rękę, kiedy w kanionie jej ciało płonęło na stosie, a w niebo wzbijał się dym. Pamiętała swoje myśli, że chłopcy płaczą inaczej niż dziewczynki, okropnym, urywanym szlochem, który brzmiał, jakby wyrywano go z niego hakami. Może im było trudniej, bo nie powinni płakać... – Oj! – Emma zatoczyła się do tyłu. Była taka zamyślona, że wpadła na ojca Juliana, wysokiego mężczyznę o takich samych zmierzwionych brązowych włosach jak u większości jego dzieci. – Przepraszam, panie Blackthorn! Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak palił się do lekcji! – zawołał za nią, kiedy popędziła dalej korytarzem. Sala treningowa należała do ulubionych pomieszczeń Emmy. Zajmowała większą część piętra, a zachodnia i wschodnia ściana były w całości ze szkła. Wszędzie, gdzie spojrzeć, widziało się niebieskie morze. Linię wybrzeża biegnącą z północy na południe, bezkres wód Pacyfiku aż do Hawajów. Na środku wypolerowanej drewnianej podłogi stała nauczycielka Blackthornów, władcza kobieta o imieniu Katerina, obecnie zajęta uczeniem bliźniąt rzucania nożami. Livvy jak zawsze posłusznie wypełniała polecenia, natomiast Ty był oporny i nadąsany. Julian, w luźnym stroju treningowym, leżał na plecach przy zachodnim oknie i mówił coś do Marka, który siedział z nosem w książce i usiłował ignorować młodszego przyrodniego brata. Kiedy Emma się zbliżyła, usłyszała jego słowa: – Nie uważasz, że Mark to dziwne imię dla Nocnego Łowcy? Brat uniósł głowę znad książki i spiorunował go wzrokiem. Julian leniwie obracał w dłoni stelę. Trzymał ją jak pędzel, za co Emma zawsze na niego krzyczała. Stelę należało trzymać jak stelę, przedłużenie ręki, a nie jak narzędzie artysty. Mark westchnął teatralnie. W wieku szesnastu lat czuł się na tyle dorosły, że wszystko, co robili Emma i Julian, uważał za irytujące albo śmieszne. – Jeśli cię to martwi, możesz się do mnie zwracać pełnym nazwiskiem – powiedział. – Mark Anthony Blackthorn? – Julian zmarszczył nos. – Za długie. A gdyby zaatakował nas demon? Zanimbym wypowiedział pół twojego nazwiska, leżałbyś martwy.

– Twierdzisz, że w takiej sytuacji ratowałbyś mi życie? – rzucił Mark. – Lubisz pomarzyć, pętaku? – Mogłoby się tak zdarzyć. Julian usiadł, lekko urażony. Włosy sterczały mu na wszystkie strony. Jego starsza siostra Helen wciąż próbowała okiełznać je szczotkami, niestety, bezskutecznie. Julian miał włosy Blackthornów, jak ojciec oraz większość braci i sióstr: niesforne, falujące, koloru ciemnej czekolady. To podobieństwo rodzinne zawsze fascynowało Emmę, która z kolei niewiele odziedziczyła po rodzicach, poza blond włosami po ojcu. Helen od miesięcy przebywała w Idrisie razem ze swoją dziewczyną Aline. Wymieniły się pierścieniami rodowymi i były ze sobą na poważnie, według rodziców Emmy, co oznaczało, że strasznie ckliwie na siebie patrzyły. Emma postanowiła, że jeśli kiedykolwiek się zakocha, nigdy nie będzie ckliwa. Wiedziała, że było trochę zamieszania z tego powodu, że obie są dziewczynami, ale nie rozumiała dlaczego. Blackthornowie najwyraźniej lubili Aline. Miała kojący wpływ na Helen i nie pozwalała jej się denerwować. Nieobecność starszej siostry oznaczała, że nikt nie podcinał włosów Julianowi. Blask słońca wypełniający pokój malował ich końcówki na złoto. Za oknami ciągnącymi się przez całą długość wschodniej ściany widać było ciemne pasmo gór, które oddzielały San Fernando Valley od morza, wyschnięte, pyliste wzgórza pocięte kanionami, porośnięte kaktusami i ciernistymi krzewami. Czasami Nocni Łowcy chodzili tam trenować. Emma kochała te góry, uwielbiała znajdować ukryte ścieżki, sekretne wodospady i senne jaszczurki wygrzewające się na skałach. Julian potrafił tak je przywabiać, że podpełzały do jego ręki i zasypiały, a on głaskał ich łebki kciukiem. – Uważaj! Emma się uchyliła, a nóż z drewnianym czubkiem przeleciał obok jej głowy, odbił się od okna i rykoszetem uderzył Marka w nogę. Chłopak rzucił książkę i zerwał się, łypiąc groźnie. Formalnie był pomocnikiem Katerine, ale wolał czytać niż uczyć innych. – Tiberiusie, nie rzucaj we mnie nożami – powiedział surowym tonem. – To był wypadek. – Livvy stanęła między swoim bliźniakiem a Markiem. Jako jedyny z Blackthornów – nie licząc jasnowłosego Marka i Helen, którzy mieli w sobie krew Podziemnych – nie miał typowej dla tego rodu brązowej szopy na głowie i niebieskozielonych oczu, tylko kręcone czarne włosy, a oczy koloru żelaza. – Wcale nie – spokojnie zaprzeczył Ty. – Celowałem w ciebie.

Mark wziął głęboki oddech i rękami przeczesał włosy, tak że zaczęły mu sterczeć na wszystkie strony. Miał oczy Blackthornów, koloru grynszpanu, ale włosy prawie białe po matce, podobnie jak Helen. Krążyły plotki, że matką obojga była księżniczka Jasnego Dworu. Miała romans z Andrew Blackthornem, urodziła mu dwoje dzieci, a następnie porzuciła je pewnej nocy na progu Instytutu w Los Angeles i zniknęła na zawsze. Ojciec Juliana wziął dzieci, pół-faerie, i wychował je na Nocnych Łowców. Krew Nefilim była dominująca, więc choć Radzie się to nie podobało, przyjęto mieszańców do Clave pod warunkiem, że ich skóra będzie tolerowała runy. Zarówno Helen, jak i Mark otrzymali pierwsze Znaki w wieku dziesięciu lat i jakoś to wytrzymali, choć Emma widziała, że nakładanie runów boli Marka bardziej niż zwykłego Nocnego Łowcę. Kiedy przyłożono stelę do jego ręki, skrzywił się, choć próbował to ukryć. Później zauważyła dużo więcej rzeczy. Stwierdziła, że dziwny kształt twarzy zdradzający pochodzenie jest całkiem atrakcyjny, podobnie jak szerokość ramion pod T-shirtem. Nie wiedziała, dlaczego dostrzega te szczegóły, i właściwie wcale jej się to nie podobało. Miała ochotę warczeć na Marka albo się ukryć, a często jedno i drugie naraz. – Gapisz się – stwierdził Julian, obserwując ją spod przymrużonych powiek. Emma oprzytomniała. – Na co? – Na Marka... znowu. – W głosie Juliana pobrzmiewała irytacja. – Zamknij się! – syknęła Emma i chwyciła jego stelę. Julian nie wypuścił jej z ręki, tylko zaczął się siłować. Emma odsunęła się od niego z chichotem. Trenowała z nim od tak dawna, że z góry znała każdy jego ruch, jeszcze zanim go wykonał. Kłopot polegał na tym, że miała skłonność do traktowania go łagodnie. Sama myśl, że ktoś mógłby zrobić mu krzywdę, przyprawiała ją o wściekłość. Czasami jej również to dotyczyło. – Chodzi o pszczoły w twoim pokoju? – zapytał Mark, podchodząc do Tiberiusa. – Przecież wiesz, dlaczego musieliśmy się ich pozbyć! – Pewnie zrobiłeś mi na przekór – stwierdził Ty. Był mały jak na dziesięć lat, ale miał słownictwo i sposób wyrażania się osiemdziesięciolatka. Zwykle nie kłamał, przede wszystkim dlatego, że nie rozumiał, po co miałby to robić. Nie potrafił pojąć, dlaczego niektóre rzeczy denerwują albo niepokoją innych ludzi, więc ich gniew zbijał go z tropu albo przerażał, zależnie od

nastroju. – Nie robię ci na przekór, Ty. Po prostu nie można trzymać pszczół w pokoju... – Badałem je! – wyjaśnił chłopiec. Jego blada twarz poczerwieniała. – To było ważne. One były moimi przyjaciółkami. Wiedziałem, co robię. – Tak jak wtedy z grzechotnikiem? – przypomniał Mark. – Czasami zabieramy ci różne rzeczy, bo nie chcemy, żeby stała ci się krzywda. Wiem, że trudno to zrozumieć, Ty, ale my cię kochamy. Brat patrzył na niego pustym wzrokiem. Wiedział, co znaczy „kochamy cię”, i rozumiał, że to jest coś dobrego, ale nie pojmował, dlaczego to miałoby wszystko wyjaśniać. Mark pochylił się, opierając dłonie na kolanach, i spojrzał mu w oczy. – Oto, co zrobimy... – Ha! – Emmie udało się przewrócić Juliana na plecy i odebrać mu stelę. Jules próbował się spod niej uwolnić, ale w końcu przyszpiliła mu rękę do podłogi. – Poddaję się – wykrztusił ze śmiechem. – Podda... Emma nagle stwierdziła, że ta pozycja jest trochę dziwna, a poza tym zauważyła, że Julien ma ładny kształt twarzy, podobnie jak Mark. I wyobraziła sobie, jak ta twarz, teraz okrągła, chłopięca i znajoma, już niedługo będzie wyglądać. W pokoju rozbrzmiał dzwonek do drzwi wejściowych. Głęboki, melodyjny, kurantowy, przypominający dzwony kościelne. W oczach Przyziemnych Instytut wyglądał z zewnątrz jak ruiny starej hiszpańskiej misji. Mimo tablic „Własność prywatna” i „Wejście zabronione” czasami ludziom – zwykle Przyziemnym z odrobiną Wzroku – udawało się dotrzeć do frontowych drzwi. Emma stoczyła się z Juliana i wygładziła ubranie, poważniejąc. Julian usiadł i oparł się na rękach. – Wszystko w porządku? – spytał z zaciekawieniem. – Uderzyłam się w łokieć – skłamała Emma i rozejrzała się po sali. Katerina pokazywała Livvy, jak trzymać nóż, a Ty kręcił głową, patrząc na Marka. „Ty”. To Emma tak go nazwała, kiedy się urodził, bo w wieku osiemnastu miesięcy nie potrafiła wymówić imienia „Tiberius” i wołała na niego Ty-Ty. Czasami zastanawiała się, czy on to pamięta. Zadziwiające, jakie rzeczy miały znaczenie dla Tiberiusa, a jakie nie. Nie można było tego przewidzieć. – Emmo?

Julian pochylił się i w tym momencie nastąpiła eksplozja, potężny błysk, od którego świat na zewnątrz zrobił się biało-złoto-czerwony, jakby Instytut stanął w ogniu. Jednocześnie podłoga pod nimi zakołysała się jak pokład statku, a z dołu dobiegł krzyk, straszliwy, trudno rozpoznawalny wrzask. Livvy gwałtownie nabrała powietrza, doskoczyła do Tiberiusa i objęła go, jakby chciała własnym ciałem osłonić brata. Była jedną z niewielu osób, którym Ty pozwalał się dotykać. Stał z szeroko otwartymi oczami, zaciskając dłoń na rękawie koszuli siostry. Mark właśnie wstawał z podłogi, Katerina była blada jak płótno. – Zostańcie tutaj – przykazała Emmie i Julianowi, wyciągając miecz zza pasa. – Pilnujcie bliźniaków. Mark, chodź ze mną. – Nie! – sprzeciwił się Julian. – Mark... – Nic mi nie będzie, Jules – zapewnił go brat z uśmiechem. W obu rękach już trzymał sztylety. Umiał rzucać szybko i celnie. – Zostań z Emmą – powiedział i ruszył za Kateriną. Drzwi sali treningowej zamknęły się za nimi. Jules wyciągnął rękę do Emmy, żeby pomóc jej wstać. Już chciała burknąć, że sama sobie poradzi, ale ugryzła się w język. Rozumiała potrzebę działania, robienia czegokolwiek. Z dołu doleciały kolejne krzyki i brzęk szkła. Emma podbiegła do bliźniąt. Oboje stali bez ruchu, jak małe posągi. Livvy miała twarz szarą jak popiół, Ty kurczowo ściskał jej koszulę. – Wszystko będzie dobrze – powiedział Julian, kładąc dłoń na chudych łopatkach brata. – Cokolwiek się dzieje... – Nie masz pojęcia, co się dzieje – wycedził Ty. – Nie możesz mówić, że wszystko będzie dobrze, bo nie wiesz. Wtedy z dołu dobiegł kolejny wrzask, jeszcze gorszy niż poprzednie. Okropne wycie, dzikie i złe. Wilkołaki? Emma słyszała już kiedyś głos wilkołaka, a to było coś bardziej mrocznego i okrutnego. Livvy przytuliła się do Ty’a. Chłopiec uniósł bladą twarz i przeniósł wzrok z Emmy na Juliana. – Jeśli się tutaj ukryjemy, a to coś nas znajdzie i skrzywdzi moją siostrę, to będzie twoja wina. Livvy ukryła twarz na ramieniu brata. Ty mówił cicho, ale Emma nie miała wątpliwości, że traktuje serio swoje słowa. Mimo niepokojącego intelektu, mimo całej dziwności i obojętności wobec innych ludzi, Ty był nierozłącznie związany ze swoją

bliźniaczką. Jeśli Livvy chorowała, spał w nogach jej łóżka, jeśli się choćby zadrapała, wpadał w panikę, i na odwrót. Emma dostrzegła sprzeczne emocje przemykające przez twarz Juliana. Gdy spojrzał jej w oczy, ledwo zauważalnie skinęła głową. Na myśl o pozostaniu w sali treningowej i czekaniu na to, co spowodowało hałasy na dole, poczuła ciarki na skórze. Julian przeszedł przez pokój i po chwili wrócił z kuszą i dwoma sztyletami. – Musisz teraz puścić Livvy, Ty – powiedział. Gdy bliźnięta po chwili się rozdzieliły, wręczył siostrze sztylet, a drugi podał bratu. Tiberius spojrzał na niego jak na obcą istotę. Jules opuścił rękę. – Dlaczego trzymałeś pszczoły w pokoju, Ty? – zapytał. – Co w nich lubisz? Chłopiec nie odpowiedział. – Podoba ci się, jak ze sobą współpracują, prawda? – ciągnął Julian. – I właśnie teraz my też musimy działać razem. Pójdziemy do gabinetu i zadzwonimy do Clave, dobrze? Wykonamy telefon alarmowy, a oni przyślą nam wsparcie. Ty wyciągnął rękę po sztylet i kiwnął głową. – To samo bym zaproponował, gdyby Mark i Katerina mnie posłuchali. – Właśnie – poparła go Livvy. Wzięła sztylet z większą pewnością niż brat i trzymała go tak, jakby wiedziała, co z nim robić. – On o tym myślał. – Teraz musimy być bardzo cicho – uprzedził Jules. – Wy dwoje pójdziecie ze mną do biura. – Spojrzał na Emmę. – Ty pójdziesz po Tavvy’ego i Dru i spotkamy się w gabinecie. Dobrze? Serce podskoczyło w piersi Emmy. Octavius, Tavvy, miał dopiero dwa lata, a Dru osiem i była jeszcze za młoda na szkolenie. Oczywiście ktoś musiał po nich pójść. Jules błagał ją wzrokiem. – Dobrze – powiedziała. – Tak właśnie zrobię. *** Cortanę miała przypasaną do pleców, w ręce ściskała nóż do rzucania. Wydawało się jej, że metal pulsuje w jej żyłach, kiedy szła korytarzem, plecami sunąc po ścianie. Gdy mijała okna, nęcił ją widok niebieskiego morza, zielonych gór i spokojnych białych chmur. Pomyślała o rodzicach, którzy gdzieś tam na plaży wypełniali zadanie i nie mieli pojęcia, co się dzieje w Instytucie. Żałowała, że ich tu nie ma, i jednocześnie się z tego cieszyła. Przynajmniej byli bezpieczni.

Znajdowała się w części Instytutu, którą najlepiej znała. Przemknęła obok pustej sypialni Helen; jej ubrania były spakowane, narzuta zakurzona. Obok pokoju Juliana, w którym tyle razy nocowała, i starannie zamkniętej sypialni Marka. Następne pomieszczenie zajmował pan Blackthorn, a tuż obok znajdował się pokój dziecinny. Emma wzięła głęboki wdech i pchnęła drzwi ramieniem. Po wejściu do małego pokoju pomalowanego na niebiesko wytrzeszczyła oczy. Tavvy kurczowo ściskał szczeble łóżeczka i zanosił się płaczem. Policzki miał całe czerwone. Drusilla stała obok jego łóżka z mieczem w dłoni; Anioł wie, skąd go wzięła. Ręka tak jej drżała, że czubek miecza aż tańczył. Warkoczyki sterczały po obu stronach jej pulchnej twarzy, ale oczy Blackthornów wyrażały stalową determinację i ostrzeżenie: Nie waż się tknąć mojego brata. – Dru – wyszeptała Emma. – To ja. Jules mnie po was przysłał. Dziewczynka upuściła miecz i wybuchnęła płaczem. Emma ominęła ją, wolną ręką wyjęła chłopca z łóżeczka i posadziła go sobie na biodrze. Tavvy był mały jak na swój wiek, ale mimo to ważył dobre dwanaście kilo. Emma skrzywiła się, kiedy chwycił ją za włosy. – Memma – powiedział. – Cii. – Pocałowała go w głowę. Pachniał pudrem i łzami. – Dru, trzymaj się mojego pasa, dobrze? Idziemy do biura. Tam będziemy bezpieczni. Drusilla chwyciła się pasa z bronią. Już przestała płakać. Nocni Łowcy nie płakali, nawet kiedy mieli tylko osiem lat. Emma wyszła na korytarz. Dźwięki dobiegające z dołu były teraz jeszcze straszniejsze: krzyki, głębokie wycie, brzęk tłuczonego szkła i trzask łamanego drewna. Emma ostrożnie posuwała się do przodu, niosąc Tavvy’ego i powtarzając szeptem, że wszystko będzie dobrze. Tutaj też było dużo okien. Wpadające przez nie słońce raziło ją w oczy. I właśnie to, czyli oślepiający blask w połączeniu z paniką, mogło stanowić wyjaśnienie, dlaczego skręciła w niewłaściwą stronę. Zamiast dotrzeć do gabinetu, w stronę którego zmierzała, znalazła się na szczycie szerokich schodów, skąd było widać foyer i duże podwójne drzwi wejściowe. Hol był pełen Nocnych Łowców. Nietórych Nefilim z Konklawe Los Angeles Emma znała. Jedni mieli na sobie czarne, inni czerwone stroje bojowe. Posągi zdobiące foyer leżały przewrócone i rozbite w drobny mak. Okno panoramiczne wychodzące na morze było roztrzaskane, wszędzie walało się zakrwawione szkło.

Emma poczuła ściskanie w żołądku. Na środku holu stał wysoki mężczyzna w czerwieni. Miał jasne, prawie białe włosy, jego twarz wyglądała jak rzeźbione w marmurze oblicze Razjela, tylko że całkowicie pozbawione miłosierdzia. Jego oczy były czarne jak węgiel. W jednej ręce dzierżył miecz ozdobiony gwiazdami, w drugiej kielich z lśniącego adamasu. Widok pucharu zapoczątkował proces kojarzenia w umyśle Emmy. Dorośli nie lubili rozmawiać o polityce w obecności młodych Nocnych Łowców, ale ona wiedziała, że syn Valentine’a Morgensterna przybrał inne nazwisko i poprzysiągł zemstę Clave. Wiedziała, że stworzył przeciwieństwo Kielicha Anioła, zmieniające Nefilim w złe, demoniczne istoty. Słyszała, jak pan Blackthorn nazywa złych Nocnych Łowców Mrocznymi. Oświadczył też, że wolałby umrzeć, niż stać się jednym z nich. A więc to był on. Jonathan Morgenstern, którego wszyscy nazywali Sebastianem. Ożyła postać z bajek opowiadanym dzieciom na postrach. Syn Valentine’a. Emma położyła dłoń na główce Tavvy’ego i przycisnęła jego twarz do swojego ramienia. Nie mogła się poruszyć. Miała wrażenie, jakby do jej stóp przyczepiono ołowiane ciężarki. Sebastiana otaczali Nocni Łowcy w czarnych i czerwonych strojach oraz postacie w ciemnych płaszczach. Czy to też byli Nocni Łowcy? Nie potrafiła tego stwierdzić, bo mieli ukryte twarze. Zobaczyła też Marka, sztylety leżące na podłodze u jego stóp, krew na stroju treningowym. Nocny Łowca ubrany na czerwono trzymał go unieruchomionego z rękami na plecach. – Przyprowadźcie ją – rozkazał Sebastian, pokazując długim, białym palcem. Przez tłum przebiegł szmer. Po chwili wystąpił do przodu ojciec Juliana, ciągnąc Katerine, która bezskutecznie usiłowała mu się wyrwać. Emma patrzyła z niedowierzaniem, jak pan Blackthorn rzuca ją na kolana. – A teraz wypij z Piekielnego Kielicha – powiedział Sebastian głosem jak jedwab i przytknął naczynie do jej ust. I wtedy Emma dowiedziała się, czym było to straszliwe wycie, które wcześniej słyszała. Katerina próbowała się uwolnić, ale Morgenstern okazał się dla niej zbyt silny. Zmusił ją do przełknięcia płynu, a kiedy gwałtownie szarpnęła się do tyłu, pan Blackthorn tym razem ją puścił i zaśmiał się razem z Sebastianem. Katerina upadła na ziemię w drgawkach, a z jej gardła dobył się krzyk, a raczej koszmarny skowyt bólu, jakby wyrywano jej duszę z ciała. Przez hol przetoczył się śmiech. Sebastian się uśmiechnął i było w nim coś strasznego i zarazem pięknego, tak jak straszny i piękny potrafi być jadowity wąż albo wielki biały rekin. Obok niego stali towarzysze: kobieta o siwiejących brązowych

włosach, z siekierą w ręce, i wysoka postać całkowicie okryta czarnym płaszczem, spod którego wystawały jedynie czubki ciemnych butów. Tylko wzrost i budowa świadczyły o tym, że to mężczyzna. – To już wszyscy tutejsi Nocni Łowcy? – zapytał Sebastian. – Został jeszcze ten chłopak Blackthornów – odparła kobieta, wskazując palcem na Marka. – Chyba jest dostatecznie dorosły. Sebastian spojrzał na Katerinę, która leżała teraz bez ruchu, z włosami rozsypanymi na twarzy. – Wstań, siostro Katerino – powiedział. – Idź i przyprowadź do mnie Marka Blackthorna. Emma stała jak wrośnięta. Katerina od samego początku była jej nauczycielką w Instytucie. Była nauczycielką, kiedy urodził się Tavvy, kiedy umarła matka Julesa, kiedy Emma rozpoczęła fizyczny trening. Uczyła ich języków, bandażowała rany, opatrywała zadrapania, dawała im pierwszą broń. Wszyscy traktowali ją jak rodzinę, a teraz z pustymi oczami przeszła przez pobojowisko i wyciągnęła ręce po Marka. Gdy Dru gwałtownie nabrała powietrza, Emma w jednej chwili oprzytomniała, odwróciła się i wcisnęła Tavvy’ego w jej ręce. Dziewczynka zachwiała się lekko, ale szybko odzyskała równowagę i mocno przycisnęła braciszka do siebie. – Biegnij – szepnęła Emma. – Biegnij do biura. Powiedz Julianowi, że zaraz tam przyjdę. Naglący ton sprawił, że dziewczynka nie zaprotestowała, tylko przytuliła Tavvy’ego i na bosaka cicho pobiegła korytarzem. Emma spojrzała na horror rozgrywający się w dole. Katerina popychała Marka przed sobą, trzymając sztylet między jego łopatkami. W pewnym momencie chłopak zachwiał się i omal nie upadł Sebastianowi pod nogi. Ponieważ znajdował się teraz bliżej schodów, Emma zauważyła, że musiał stawiać opór, bo miał otarcia na nadgarstkach i dłoniach, rany cięte na twarzy, krew na prawym policzku. Oczywiście nie było czasu na runy uzdrawiające. Sebastian spojrzał na niego, krzywiąc usta z irytacją. – Ten nie jest czystej krwi Nefilim – stwierdził. – To w połowie faerie, mam rację? Dlaczego wcześniej mnie o tym nie poinformowano? W holu rozległy się szepty. – Czy to oznacza, że Kielich na niego nie podziała, lordzie Sebastianie? – zapytała brązowowłosa kobieta. – To oznacza, że ja go nie chcę – odparł Sebastian.

– Moglibyśmy zabrać go do solnej doliny – podsunęła kobieta. – Albo w miejsca kultu w Edomie i tam złożyć go w ofierze Asmodeuszowi i Lilith. – Nie – uciął Sebastian. – Uważam, że nie byłoby mądrze zrobić to komuś z krwią faerie w żyłach. Mark na niego splunął. Sebastian zrobił zaskoczoną minę i odwrócił się do ojca Juliana. – Chodź tu i zwiąż go – rozkazał. – Zrań, jeśli chcesz. Nie mam więcej cierpliwości dla twojego syna półkrwi. Pan Blackthorn wystąpił do przodu, ściskając miecz umazany krwią. Oczy Marka rozszerzyły się z przerażenia. Broń uniosła się... Nóż sam wyfrunął z ręki Emmy. Przeciął powietrze i wbił się w pierś Morgensterna. Ten zatoczył się do tyłu, ramię pana Blackthorna opadło. Rozległy się krzyki, Mark zerwał się z podłogi. Tymczasem Sebastian zmarszczył brwi, patrząc na rękojeść, która sterczała z jego piersi. – Au – powiedział tylko i wyszarpnął nóż. Ostrze było śliskie od krwi, ale Sebastian wyglądał na zupełnie nieporuszonego. Cisnął broń na ziemię i spojrzał w górę. Emma odebrała spojrzenie jego czarnych, pustych oczu niczym dotknięcie zimnych palców. Poczuła, że Sebastian mierzy ją wzrokiem, ocenia, rozpoznaje i lekceważy. – Szkoda, że nie przeżyjesz, by powiedzieć Clave, że Lilith wzmocniła mnie ponad wszelką miarę – odezwał się w końcu. – Chyba tylko Wspaniały mógłby zakończyć moje życie. Szkoda, że Nefilim nie mogą poprosić niebios o więcej łask, bo żadne mizerne narzędzia wojenne, które wykuwają w swojej Adamantowej Cytadeli, nie są teraz w stanie zrobić mi krzywdy. – Odwrócił się do swoich sług. – Zabijcie dziewczynę – rozkazał i z niesmakiem dotknął swojej zakrwawionej kurtki. Emma zobaczyła, że Mark rzuca się do schodów, ale ciemna postać stojąca do tej pory u boku Sebastiana chwyciła go i pociągnęła do tyłu dłońmi w czarnych rękawiczkach. Ramionami otoczyła młodego Nocnego Łowcę, przytrzymała go, niemal jakby go chroniła. Mark próbował się wyrwać, ale zniknął Emmie z oczu, kiedy Mroczni zalali schody. Emma rzuciła się do ucieczki. Uczyła się biegać na plażach Kalifornii, gdzie piasek przy każdym kroku usuwał się jej spod stóp, więc na solidnym gruncie była szybka jak wiatr. Popędziła korytarzem z rozwianymi włosami, zeskoczyła z kilku stopni, skręciła w prawo i wpadła do biura. Zatrzasnęła za sobą drzwi i zasunęła zasuwę, po czym się

odwróciła. Gabinet był sporym pomieszczeniem pełnym książek. Na najwyższym piętrze znajdowała się druga biblioteka, ale to stąd pan Blackthorn kierował Instytutem. Tu stało jego mahoniowe biurko, a na nim dwa telefony: biały i czarny. Julian trzymał słuchawkę czarnego i krzyczał do niej: – Musicie utrzymać Bramę! Nie jesteśmy tutaj bezpieczni! Proszę... Drzwi za Emmą zadudniły, kiedy dopadli do nich Mroczni. Julian z przestrachem podniósł wzrok i słuchawka wypadła mu z ręki, kiedy zobaczył Emmę. Ona spojrzała na wschodnią ścianę, która cała jaśniała. W jej środku jarzyła się Brama, prostokątny otwór, w którym widać było wirujące srebrne kształty, chaos chmur i wiatru. Emma chwiejnym krokiem podeszła do Juliana, a on złapał ją za ramiona. Mocno wbijał palce w jej skórę, jakby nie mógł uwierzyć, że ona przed nim stoi, prawdziwa. – Em – wyszeptał, a potem zarzucił ją pytaniami: – Gdzie jest Mark? Gdzie mój ojciec? Potrząsnęła głową. – Oni nie mogą... ja nie mogłam... – Przełknęła ślinę. – To Sebastian Morgenstern. – Skrzywiła się, kiedy drzwi zadrżały pod kolejnym atakiem. – Musimy po nich wrócić... – Zaczęła się odwracać, ale Julian chwycił ją za nadgarstek. – Brama! – Starał się przekrzyczeć świst wiatru i łomotanie do drzwi. – Prowadzi do Idrisu! Clave ją otworzyło! Emmo... będzie otwarta jeszcze tylko przez kilka sekund. – Ale Mark! – przypomniała, choć nie miała pojęcia, jak zdołaliby się przedrzeć przez tłum Mrocznych, jak pokonać Sebastiana Morgensterna, który był potężniejszy od zwykłego Nocnego Łowcy. – Musimy... – Em! – krzyknął Julian. W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadli Mroczni. Emma usłyszała, jak brązowowłosa kobieta wrzeszczy za nią, że Nefilim spłoną w ogniach Edomu, że wszyscy zostaną starci na proch... Julian skoczył w stronę Bramy, ciągnąc Emmę za rękę. Ona jeszcze obejrzała się w biegu i uchyliła przed strzałą. Pocisk przemknął tuż obok nich i roztrzaskał okno po prawej stronie. Jules w rozpaczliwym obronnym geście otoczył ją ramionami, kurczowo zacisnął palce na jej koszuli, po czym oboje wskoczyli w Bramę i zostali porwani przez wir.

Część pierwsza Niech strawi cię ogień „Dlatego wywiodłem z ciebie ogień i ten cię strawił; obróciłem cię w popiół na ziemi na oczach wszystkich, którzy cię widzieli. Wszyscy, którzy cię znali pośród ludów, zdumiewali się nad tobą; stałeś się odstraszającym przykładem, przepadłeś na wieki”. – Księga Ezechiela 28:18,19

1 Ich kielich – Wyobraź sobie coś kojącego. Plażę w Los Angeles: biały piasek, niebieska woda, załamujące się fale, ty idziesz wzdłuż linii przypływu... Jace uchylił powiekę. – Brzmi bardzo romantycznie. Jego towarzysz westchnął i przeczesał palcami zmierzwione ciemne włosy. Choć był zimny grudniowy dzień, Jordan zdjął kurtkę i podwinął rękawy koszuli; wilkołaki nie reagowały na temperaturę powietrza tak samo jak ludzie. Siedzieli naprzeciwko siebie na skrawku brązowiejącej trawy w Central Parku, ze skrzyżowanymi nogami i rękami na kolanach; wnętrza dłoni skierowali do góry. Niedaleko nich znajdowało się skupisko głazów różnej wielkości. Na jednym z większych usadowili się Alec i Isabelle Lightwoodowie. Kiedy Jace rzucił na nich okiem, Izzy pomachała do niego. Gdy brat zauważył ten gest, trącił ją w ramię. Zapewne dawał jej w ten sposób do zrozumienia, żeby nie przeszkadzała tamtym dwóm w koncentracji. Jace uśmiechnął się. Żadne z nich nie miało właściwie powodu, żeby tu być, ale i tak przyszli „dla wsparcia moralnego”. Choć, jak podejrzewał, bardziej chodziło o to, że Alec ostatnio nie bardzo wiedział, co ze sobą począć, Isabelle nie lubiła zostawiać go samego, a oboje unikali rodziców i Instytutu. Jordan pstryknął palcami pod nosem Jace’a. – Jesteś skupiony? Jace zmarszczył brwi. – Byłem, póki nie wkroczyliśmy na grząskie terytorium sentymentalnych klisz. – Hm, więc jakie rzeczy sprawiają, że czujesz spokój? Jace zdjął dłonie z kolan – pozycja lotosu przyprawiała go o skurcze w nadgarstkach – i oparł się na rękach, położywszy je za sobą na ziemi. Chłodny wiatr szeleścił

nielicznymi suchymi liśćmi, które jeszcze czepiały się gałęzi drzew. Na tle bladego zimowego nieba miały w sobie dyskretną elegancję, jak na rysunkach wykonanych piórkiem. – Zabijanie demonów – odparł. – Dobre, czyste zabójstwo jest bardzo relaksujące. Krwawe są gorsze, bo potem trzeba posprzątać... – Nie. – Jordan uniósł ręce. Poniżej rękawów koszuli widać było tatuaże oplatające jego ramiona. „Shanti, shanti, shanti”. Jace wiedział, że to oznacza „pokój, który przewyższa wszelki rozum” i że trzeba powtarzać mantrę trzy razy, żeby ukoić umysł. Ale jego ostatnio nic nie potrafiło uspokoić. Ogień w żyłach sprawiał, że myśli też pędziły zbyt szybko, jedna za drugą, jak wybuchające fajerwerki. Sny były tak żywe i nasycone kolorami jak malowidła olejne. Próbował uwolnić się od nich treningami, spędzał wiele godzin w sali ćwiczeń: krew, siniaki, pot, a raz nawet połamane palce. Niestety, nie udało mu się osiągnąć nic więcej oprócz zirytowania Aleca ciągłymi prośbami o runy uzdrawiające i, przy jednej pamiętnej okazji, niefortunnego podpalenia jednej z belek stropowych. To Simon rzucił kiedyś uwagę, że jego współlokator codziennie medytuje. I to on powiedział, że wyrobienie sobie tego nawyku pomogło Jordanowi złagodzić wybuchy niekontrolowanego gniewu, które często są częścią procesu przemiany w wilkołaka. Stąd był już tylko jeden krok do propozycji Clary, że „Jace mógłby spróbować”, i tak oto znalazł się tutaj. Właśnie odbywał drugą sesję. Pierwsza zakończyła się tym, że niechcący wypalił ślad na drewnianej podłodze w mieszkaniu swojego guru, więc Jordan zasugerował, żeby przy następnej okazji przenieśli się na zewnątrz, by zapobiec dalszym szkodom. – Żadnego zabijania – uciął Jordan. – Staramy się, żebyś odzyskał spokój. Krew, mordowanie, wojna wcale temu nie służą. Jest jeszcze coś, co lubisz? – Broń – odparł Jace. – Lubię broń. – Zaczynam myśleć, że mamy tutaj do czynienia z problematyczną osobistą filozofią. Jace pochylił się, trzymając ręce płasko na trawie. – Jestem wojownikiem – oświadczył. – Zostałem wychowany na wojownika. Nie miałem zabawek, tylko broń. Do piątego roku życia spałem z drewnianym mieczem. Moimi pierwszymi książkami były iluminowane średniowieczne demonologie, a pierwszymi piosenkami, których się nauczyłem, śpiewy do odstraszania demonów. Wiem, co przynosi mi spokój, i nie są to piaszczyste plaże ani ptaszki ćwierkające

w dżungli. Chcę mieć broń w ręce i strategię zwycięstwa. Jordan zmierzył go wzrokiem. – Więc twierdzisz, że tym, co cię uspokaja, jest wojna. Jace wstał i otrzepał dżinsy. – Nareszcie zrozumiałeś. Odwrócił się, gdy usłyszał szelest suchej trawy. Zobaczył, że spomiędzy dwóch drzew na polankę wychodzi Clary. Śmiała się, trzymając ręce w tylnych kieszeniach. Kilka kroków za nią szedł Simon. Jace przyglądał się im przez chwilę. Czasami lubił patrzeć na ludzi, którzy nie wiedzieli, że są obserwowani. Pamiętał, jak po raz drugi ujrzał Clary w głównej sali Java Jones. Wtedy też śmiała się, gawędzac z Simonem. Pamiętał nieznane mu ukłucie zazdrości w piersi, wstrzymanie oddechu i cichą satysfakcję, kiedy zostawiła Simona i podeszła do niego, żeby porozmawiać. Od tamtej pory co nieco się zmieniło. Gryząca zazdrość o Simona ustąpiła w nim miejsca niechętnemu szacunkowi dla jego nieustępliwości i odwagi. W końcu zaczął go uważać za przyjaciela, choć nigdy nie powiedział tego wprost. Teraz zobaczył, że Clary posyła mu całusa. Jej rude włosy spięte w kucyk podskakiwały. Była taka drobna. Delikatna jak lalka, myślał kiedyś, zanim się przekonał, jaka jest silna. Ruszyła w stronę Jace’a i Jordana, a Simon wspiął się na skałę, na której siedzieli Lightwoodowie. Usadowił się obok Isabelle, a ona od razu nachyliła się i coś do niego powiedziała; czarna kurtyna włosów zasłoniła jej twarz. Clary stanęła przed Jace’em i z uśmiechem zakołysała się na piętach. – Jak idzie? – Jordan każe mi myśleć o plaży – odparł Jace z posępną miną. – Jest uparty – ostrzegła Clary, zwracając się do Jordana. – Tak naprawdę docenia twoje starania. – Wcale nie – wtrącił Jace. Jordan prychnął. – Beze mnie skakałbyś po Madison Avenue, sypiąc iskrami ze wszystkich otworów. – Wstał i włożył zieloną kurtkę. – Twój chłopak jest szalony. – Tak, ale gorący – odparła Clary. – I o to chodzi. Jordan skrzywił się, ale dobrodusznie. – Spadam – oznajmił. – Umówiłem się z Maią na mieście.

Zasalutował drwiąco i ruszył między drzewami cichym krokiem wilka, którego miał pod skórą. Jace odprowadził go wzrokiem. Niezwykli wybawcy, pomyślał. Sześć miesięcy wcześniej nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że będzie chodził na terapię behawioralną do wilkołaka. W ciągu ostatnich miesięcy Jordan, Simon i Jace zawarli coś w rodzaju przyjaźni. Jace korzystał z ich mieszkania jako ucieczki od presji codzienności w Instytucie, od wszystkiego, co mu przypominało, że Clave nie jest gotowe do wojny z Sebastianem. Erchomai. Słowo połaskotało jego umysł niczym dotknięcie piórkiem, przyprawiło go o dreszcz. Zobaczył skrzydło anioła, oderwane od ciała, leżące w sadzawce złotej krwi. Nadchodzę. *** – Co się stało? – spytała Clary. Jace wyglądał, jakby znajdował się milion kilometrów dalej. Odkąd niebiański ogień wniknął w jego ciało, miał skłonność do popadania w zadumę. Clary odnosiła wrażenie, że to skutek uboczny tłumienia emocji. Poczuła lekkie ukłucie bólu. Kiedy poznała Jace’a, był tak opanowany, że tylko niewielka część jego prawdziwego ja wydostawała się na zewnątrz przez pęknięcia w jego zbroi, jak światło przez szczeliny w murze. Długo trwało burzenie tych murów obronnych. Teraz jednak ogień płynący w jego żyłach zmuszał go do stawiania ich na nowo, tłumienia uczuć dla bezpieczeństwa. Ale czy po raz drugi zdoła się otworzyć, kiedy płomień zgaśnie? Otrząsnął się pod wpływem jej głosu i zamrugał. Zimowe słońce stojące wysoko na niebie wyostrzało rysy jego twarzy, podkreślało cienie pod oczami. Jace wziął głęboki oddech i sięgnął po jej rękę. – Masz rację – przyznał spokojnym, poważnym tonem, zarezerwowanym dla niej. – To pomaga... lekcje z Jordanem. Pomagają, i ja to doceniam. – Wiem. – Clary dotknęła jego nadgarstka. Skórę miał ciepłą. Wydawało się, że od czasu zetknięcia ze Wspaniałym temperatura jego ciała jest o kilka stopni wyższa od normalnej. Serce nadal wybijało znajomy, miarowy rytm, ale krew płynąca w żyłach tętniła pod jej dotykiem z energią ognia bliskiego wybuchu. Wspięła się na palcach, żeby pocałować go w policzek, ale on się odwrócił, tak że