LuckyLol

  • Dokumenty348
  • Odsłony46 880
  • Obserwuję57
  • Rozmiar dokumentów462.9 MB
  • Ilość pobrań28 008

Kalayna Price - Grobowa wiedźma

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :862.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

LuckyLol
EBooki

Kalayna Price - Grobowa wiedźma.pdf

LuckyLol EBooki Kalayna Price - Grobowa wiedźma
Użytkownik LuckyLol wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 177 stron)

Podziękowania Zarys tej książki mógł powstać w próżni, ale skończony projekt nie mógłby zaistnieć bez pomocy innych. Jest wielu ludzi, którym jestem za nią wdzięczna. Na całym świecie nie wystarczyłoby dla nich podziękowań. Chciałabym więc wyrazić wdzięczność mojej wspaniałej agentce, Lucienne Diver, która wierzyła w to moje pisanie, i która wydobyła ze mnie historię Alex, dostarczywszy ją potem we właściwe ręce. Jestem nieopisanie zobowiązana redaktorce, Jessice Wade, która wzięła tę historię pod swoje skrzydła i nadała jej perfekcyjne szlify. Specjalne podziękowania całego zespołu Roc, który pomógł mi doprowadzić pracę do końca. Bardzo dziękuję też mojej cudownej grupie krytyków, Modern Myth Makers. Christy, Nikki, Sarah, Vert, Vikko - ta książka nie byłaby tym, czym jest, bez waszych zachęt i gróźb. Ufam, że powiecie mi, co sprawia, że chcecie ją czytać, a co - że chcecie ją wyrzucić przez okno. Nie zawiedźcie mego zaufania. Dziękuję! Specjalne podziękowania dla Meredith, Gail i Matta, którzy pomogli mi stworzyć plan harmonijnie łączący pisanie i pracę. Dziękuję również Cruxshadows, mojej muzycznej inspiracji, dotrzymującej mi towarzystwa podczas wielu samotnych twórczych godzin. Oczywiście, żadne podziękowania nie byłyby kompletne bez tych dla rodziny, która zawsze mnie wspierała, i przyjaciół, którzy mnie zachęcali do dalszej pracy i znosili moje humory. Wiecie, kim dla mnie jesteście. Bez was nie osiągnęłabym tyle. I, na koniec, dziękuję Tobie, Czytelniku. Mam nadzieję, że spodoba ci się historia Alex!

Zagrożenie Wysoki, przeszywający uszy krzyk rozdarł powietrze. Podniosłam dłonie do uszu. Co za... Odskoczyłam do tyłu, gdy cień wyzwolił się z ciała. Widmowa głowa i ramiona wysunęły się z worka na zwłoki. Krzyk przybrał jeszcze na sile. Wykręcił twarz, jakby agonia dosięgła ją nawet poza grobem. - Ucisz się - rozkazałam cieniowi, ale jęki nie ustały i nie zmieniły natężenia. Zagryzłam zęby. Okay, czas na zmianę podejścia. - Jak się nazywasz? Cień wciąż krzyczał. Uniósł dłonie do twarzy, jakby chciał wydłubać sobie oczy. Chwyciłam go za nadgarstki, ściągając je w dół. Zachwiał się w moim uścisku. -Alex? - John przysunął się bliżej. Krawędź okręgu zadrżała, gdy ją przekroczył, a moją skórę połaskotała zmiana w natężeniu otaczającej nas mocy. Wstrzymałam oddech, niepewna, czy osłabiony pierścień wytrzyma. Miał za zadanie powstrzymywać przed wtargnięciem do środka magię, a nie Johna, który był z niej doszczętnie wyprany. Prawdopodobnie nic nie poczuł. Ja zakłócenia mocy odczuwałam nawet w kościach. Zachwiałam się. Cień zdołał wyrwać nadgarstek z mojej dłoni i uderzył na oślep, przecinając powietrze paznokciami niczym kosą. Odskoczyłam. Popękany cement pod stopami ustąpił, wybijając mnie z rytmu. John podtrzymał mnie, zanim uderzyłam o ziemię. Następny cios cienia przeszedł przez niego, uderzając w moje ramię i zadając mi ból. - Co jest, do cholery? - John obrócił się, by go złapać. Cały wysiłek poszedł na marne. Jego ręka przeszła przez nadgarstek cienia na wylot.

1 Pierwszy raz, gdy spotkałam się ze Śmiercią twarzą w twarz, rzuciłam w niego kartą chorób mojej matki. Jeśli dobrze pamiętam, nie trafiłam, ale miałam tylko pięć lat, więc w końcu mi wybaczył. Czasami chciałabym, żeby stało się odwrotnie - zwłaszcza teraz, gdy zdarza nam się razem pracować. - Pani Craft, takiego zachowania nie mogę tolerować. - Henry Baker zaakcentował to stwierdzenie przecięciem powietrza przed sobą za pomocą pulchnej dłoni. Za jego plecami widziałam zbliżającego się Śmierć. Osiemnaście lat praktyki pozwoliło mi nie skupiać wzroku na ubranym w dżinsy kolekcjonerze dusz, a na moim kliencie, którego twarz nagle pociemniała i zmieniła kolor, przechodząc od wiśniowej czerwieni do fioletu siniaka. Pomacałam spray z aromatem cmentarnych lilii, który zawsze noszę u boku, w obawie, do czego może doprowadzić rozmowa. - W kontrakcie ustaliliśmy, że przywołam cień. I tak się stało. Baker zlekceważył moje słowa. - Obiecałaś mi rezultaty. - Powiedziałam jedynie, że mogę zadać pana pytania -oparłam się o trumnę jego ojca. Nie było to może okazanie należnego szacunku, ale wciągnęłam cień pana Bakera z powrotem do ciała na dwie godziny przed pogrzebem. Szacunek w tej pracy nie przydawał się do niczego. A pieniądze to pieniądze. Baker obrócił się na pięcie i powędrował wzdłuż nawy. Czekałam. Wiedziałam, co się stanie. Baker szukał oszczędności. Bezskutecznie. Ale zdarzało mi się już z takimi pracować. Śmierć podążał za nim. Karykaturalnie stawiał stopy, naśladując niezdarne ruchy pulchnego mężczyzny. Cały czas uśmiechnięty, nie spuszczał ze mnie wzroku. Niech to będzie tylko towarzyska wizyta, wymieniłam z nim spojrzenia. Bezgłośnie prosiłam, ostrzegałam - nie dbałam o szczegóły - by zostawił mojego klienta w spokoju. Błysnął rzędem idealnie prostych zębów. Niewiele mi to powiedziało. Baker kontynuował spacer. Cóż, najlepiej będzie załatwić to szybko. - Zgodnie z kontraktem, może mi pan zapłacić gotówką, czekiem lub przelewem. Czy potrzebuje pan fakturę? Baker nagle się zatrzymał. Oczy wyszły mu z orbit, zwisająca z policzków skóra zaczęła się trząść. - Nie zapłacę. No i tyle. Odsunęłam się od trumny. - Proszę posłuchać. Chciał pan przywołania cienia. Przywołałam go. Jeśli tatulek nie wyartykułował dokładnie, tego czego pan oczekiwał, to już pana problem, nie mój. Podpisaliśmy legalny kontrakt i jeśli... Opuścił pięść, a jego powieki zaczęły trzepotać w zdumieniu. To było prostsze, niż myślałam. Wypuściłam powietrze, by zebrać myśli, i przybrałam twarz w profesjonalny uśmiech. - Potrzebny będzie panu rachunek? Baker złapał się za pierś i zaczął świszczeć. Raz. Dwa. Wolnym ruchem, wygiął szyję i spojrzał ponad swoim ramieniem. Z twarzy

Śmierci zniknął wyraz rozbawienia. Cholera. Anioł Śmierci, Zbieracz Dusz, Ponury Kosiarz - jakkolwiek by go nie nazywać, większość ludzi widzi go tylko raz. Wysunął się teraz naprzód, a Baker zatoczył do tyłu. Cholera. Zeskoczyłam z katafalku. - Nie rób tego. Za późno. Śmierć sięgnął w głąb tłustego torsu Bakera i z twarzy biznesmena zniknął wszelki kolor. Mężczyzna zachwiał się. Śmierć cofnął się lekko, a Baker zamrugał jeszcze raz i osunął się na podłogę. W rogu sali podniósł się krzyk, załomotały krzesła. Przedsiębiorca pogrzebowy biegł nawą, za nim podążali żona Bakera i jego nastoletni syn. Jego asystentka, której oczy już błyszczały od łez, sięgnęła po komórkę zaczepioną przy pasku. - Dziewięć-jeden-jeden - powiedziała, gdy Baker III pompował powietrze do płuc ojca. Biedny dzieciak. Odpełzłam od zbiegowiska. Danie tej rodzinie odrobiny przestrzeni było jedynym, co mogłam dla niej zrobić. Śmierć zabrał już duszę Bakera i nie było sposobu, by wrócić mu życie. Ja jednak nie zamierzałam nikomu o tym mówić. Śmierć oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona na piersi. Uśmiechnął się w całej swojej demonicznej niewinności. Spojrzałam na niego i podniosłam torebkę z podłogi. Nie mogłam obwiniać go o zabranie duszy Bakera. W końcu to tylko praca, ale... - Mogłeś poczekać, aż mi zapłaci. Otrząsnął się lekko. - Nie wyglądało, że ma taki zamiar. Okay. Możliwe. Zbiorowisko wokół ciała Bakera zafalowało. To naprawdę niepomyślny obrót spraw dla mojej firmy. Wsunęłam rękę do torby i pomacałam dno. Zignorowałam portfel - wiedziałam, że jest pusty. Pod tubką kredy do zakreślania okręgów, ceramicznym nożem rytualnym, komórką i licencją odkryłam trzy pensy, dziesiątkę, zgniecione foliowe opakowanie i spinacz do papieru. Śmierć spojrzał na wyciągnięte skarby. - Planujesz zakup gumy balonowej? - Raczej zakup biletu na autobus do domu. Oboje patrzyliśmy na moją dłoń. Trzynaście centów nie mogło wystarczyć. No cóż, nagła wizyta u weterynarza wyczyściła moje konto. Zanim nie dostanę następnej wypłaty, jestem całkowicie spłukana. - Czy nie pracujesz nad procesem Amandy Holliday z prokuratorem okręgowym? Wrzuciłam drobne do torby. - Cień nie wstanie aż do jutra, a i tak muszę czekać na Radę Miasta albo kogokolwiek, kto zechce mi zapłacić. Dostarczałam oskarżeniu najważniejszego świadka, ponieważ ten jedyny raz śmierć ofiary nie przeszkodziła w oskarżeniu mordercy. Jak dotąd media nie wiedziały, czy określać mnie jako „głos uciszonych", czy „hienę cmentarną", ale jedno było pewne - temat był ważny. Co jeszcze ważniejsze, dopóki nie zniszczy mnie obrona, mogę się załapać jako doradca miasta Nekros na etacie, a nie jako okazjonalny policyjny konsultant. Wtedy nie musiałabym bawić się z ludźmi pokroju Bakera. - Zostajesz? - Śmierć skinął głową w stronę ciała. Syn Bakera wciąż uciskał klatkę piersiową nieboszczyka, walcząc o jego życie, ale wdowa straciła już nadzieję. Przytuliła się do przedsiębiorcy pogrzebowego, który prowadził

ją w kierunku ławki w pierwszym rzędzie. Nigdzie nie widziałam asystentki. - Tak, zostaję. Nie chciałabym być oskarżona o ucieczkę z miejsca zbrodni. Śmierć wzruszył odzianymi w czerń ramionami. Gdy opadły, zniknął. Nie znosiłam, gdy to robił. W jednej sekundzie był tu, w drugiej już go nie było. Ale znowu się pojawi. Zawsze się pojawiał. W mojej torebce Freddie Mercury zaśpiewał We Will Rock You. Wzdrygnęłam się. Poczułam na sobie wzrok wdowy - twarde spojrzenie oczu obwiedzionych kręgami rozmazanego tuszu. Może to i nie najlepszy dzwonek w obecnej sytuacji. Odwracając się, wyciągnęłam telefon i spojrzałam na wyświetlacz. Nie znałam numeru. Niech to będzie zlecenie pracy, a nie windykacja! Otworzyłam klapkę. - Tutaj Języki Umarłych. Przy telefonie Alexis Craft. - Alexis? Ponownie popatrzyłam na wyświetlacz. Wciąż nie poznawałam numeru. Kto by do mnie dzwonił... - Alexis... - zaczął znów kobiecy głos. - Jesteś tam? Potrzebuję twojej pomocy. - Casey? Zatkała cicho. Moja siostra nigdy do mnie nie dzwoniła. Co miałam jej powiedzieć? - Czego potrzebujesz? - zapytałam i skrzywiłam się. Pytanie w moich myślach zabrzmiało o wiele delikatniej. - Widziałaś dzisiejszą gazetę? - Dzisiejszej nie. Głos Casey zamarł i dopiero po dwóch próbach udało jej się wykrztusić: - Znaleźli Teddy'ego. Teddy? Zbliżało się do mnie wściekłe postukiwanie wysokich obcasów, rozlegające się echem po sali. Oj. Odwróciłam się i przykryłam telefon dłonią. Wdowa może i była o głowę ode mnie niższa, ale ponad dwukrotnie szersza. Wyglądała, jakby na jej nadwagę składała się wyłącznie czysta nienawiść. - To twoja wina. - Wbiła palec głęboko w moje ramię. No tak. Znalazła kozła ofiarnego. Odchrząkując, pochyliłam głowę i powiedziałam: - Bardzo mi przykro z powodu pani straty. Jakby mnie nie słyszała. - Mówiłam mu, żeby nie zatrudniał czarownicy - powiedziała piskliwie i zatoczyła się na ścianę. - Mówiłam mu. Odsunęłam się, pozwalając, by przedsiębiorca pogrzebowy pomógł pani Baker usiąść. Gdzieś w oddali słyszałam dźwięk policyjnych syren. Telefon w mojej dłoni zadźwięczał ponownie. - Alexis, jesteś tam? - Tak, jestem. Mówiłaś coś o jakimś Teddym. Cisza w słuchawce trwała tak długo, że zaczęłam już się zastanawiać, czy Casey przypadkiem się nie rozłączyła. Wreszcie moja siostra powiedziała: - Theodore Coleman. Na pewno o nim słyszałaś. Policja znalazła wczoraj jego ciało. Muszę wiedzieć, kto go zastrzelił i co robił Teddy podczas ostatnich dwóch tygodni. Niemal upuściłam telefon. To jakiś żart. Starający się o stanowisko wiceprezydenta gubernator Theodore Coleman? Kamera ochrony przy restauracji złapała wprawdzie obraz strzelaniny, ale Coleman

zniknął. Jeśli ktoś znalazłby jego ciało, sprawa byłaby wielka. Zważywszy na związki gubernatora z Pierwszą Partią Ludzi - i otwartą niechęć stronnictwa do wiedźm - mój udział nie byłby mile widziany. - Casey, nie sądzę... - Proszę. - Jej głos znów się załamał. - Policja myśli, że tata jest w to zamieszany. Już kilka razy byli w domu. Przewróciłam oczami. Policja mogła szukać, ale nic nie mogła znaleźć na gubernatora porucznika George'a Caine'a. Cóż, chyba jest teraz gubernatorem? Nasz ojciec miał szerokie plecy i równie długie ręce. Ułatwił mi w końcu kamuflaż i zmianę nazwiska z Caine na Craft i ukrył fakt, że jego córka zarabia na życie jako wiedźma tak głęboko, iż media nic nie zdołały wywęszyć. Aż do teraz, nie tylko podczas jego kampanii. Poza tym, od kiedy skończyłam osiemnaście lat, rzadko z nim rozmawiałam. Częściej widywałam go w gazetach i telewizji, lobbującego za Pierwszą Partią Ludzi, niż osobiście. Dlaczego teraz miałabym się angażować? - Casey, to naprawdę nie jest... - Proszę. To przecież tym się zajmujesz, prawda? Jesteś kimś w rodzaju Widzącej? Zacisnęłam zęby. „Widząca" było slangowym określeniem licencjonowanego prywatnego detektywa, który nie wykonywał realnych czynności śledczych. Zazwyczaj nie śledziłam nikogo w ciemnych alejkach, a moje dochodzenia ograniczały się do przepytywania umarłych. Ale znajdowałam potrzebne odpowiedzi. Wzięłam głęboki oddech i zmusiłam się do uśmiechu. - Przepraszam, ale nie mogę ci pomóc. - Moje słowa były mdląco słodkie, ale nie rozmawiałam z nią na tyle często, by rozpoznała sztuczny ton. - Nie mogę się angażować w aktualne dochodzenia policyjne. - Mogę ci zapłacić. Zamarłam przy telefonie. Ostatnio słyszałam, że Casey wkupiła się w antywiedźmowe stanowisko w Pierwszej Partii Ludzi. Jeśli chciała mnie zatrudnić, naprawdę musiała być zdesperowana. - Proszę, Alexis. Proszę. Potrzebuję twojej pomocy. - Okay. - Cholera. Nie będę dla niej pracować, ale sprawie mogę się przyjrzeć. Z głębokim westchnieniem zaczęłam typową firmową gadkę, wyrecytowałam wysokość gaży i powiedziałam, żeby spodziewała się kopii kontraktu wysłanej e-mailem. Podczas mojej rozmowy dźwięk syren przybliżył się. Zawiesiłam torebkę, z trzynastoma centami, opakowaniem po gumie i spinaczem, na ramieniu. - Kiedy zamierzasz porozmawiać z duchem? Z duchem? Powstrzymałam jęk, ale wolałam jej nie poprawiać. Po tych wszystkich latach, jeśli nie zrozumiała prostej różnicy, że duchy to pojmujące, wędrujące dusze, a cienie to wyłącznie wspomnienia, najwyraźniej nie zwracała na moje słowa najmniejszej uwagi. Powiedziałam więc: - Jeśli chcesz zadać cieniowi Colemana pytanie, musimy poczekać, aż policja odda ciało rodzinie i zostanie ono złożone w ziemi. Jeśli chcesz szybszych odpowiedzi, może będę mogła zapytać go w kostnicy. Ale nie możesz brać udziału w rytuale. W słuchawce zapadła cisza, nie licząc oddechów. Dałam Casey chwilę na zebranie myśli. Syreny były coraz bliżej. - Kostnica. - Głos Casey znów się obniżył. - Jak szybko będziemy mogły się

skontaktować? Dostanie się do ciała tak wysoko postawionej osoby podczas trwającego śledztwa, wymaga nie lada umiejętności, ale po trzech latach prowadzenia firmy Języki Umarłych miałam swoje koneksje. - Znajomy pracuje na Posterunku. Zadzwonię do niego, ale nie mogę nic obiecać. Odezwę się wieczorem, jeśli uda mi się załatwić wejście do kostnicy na jutro. W innym przypadku wpadnę do ciebie jutrzejszym popołudniem. Skończyłam rozmowę i zachowałam numer Casey w pamięci telefonu. Ruszyłam w stronę drzwi, żeby otworzyć ratownikom. Karetka właśnie się zatrzymała, a zaraz za nią przycupnął czarno-biały samochód policyjny. Fajnie, może chłopaki zechcą mnie podwieźć. Na moich ramionach zawisło ponownie chłodne spojrzenie pani Baker. Najchętniej przejechałabym się na przednim siedzeniu, a nie z tyłu, jako aresztant. Gdy ratownicy wbiegali po schodach, przejrzałam listę kontaktów w telefonie, szukając numeru mojego zaprzyjaźnionego sąsiada - detektywa z wydziału zabójstw. Po trzecim sygnale usłyszałam jego zrzędliwy głos. - Hej, John - powiedziałam, dając ratownikom wolną drogę. - Potrzebuję małej przysługi. Drzwi do Centralnego Komisariatu Nekros otworzyły się, pozwalając uciec ze środka nagrzanemu powietrzu. Pot przyklejony do mojej skóry, wyprodukowany podczas krótkiej przechadzki, ochłodził się niemal momentalnie. Była szósta po południu, a temperatura nie spadała. Południe latem - musisz je kochać. Wsunęłam kilka luźnych kosmyków przyklejonych do twarzy blond włosów z powrotem pod gumkę nieporządnego kucyka i pomachałam na pożegnanie dwóm policjantom, którzy mnie podwieźli. Nie zostałam aresztowana w związku ze śmiercią Bakera, ale w budynku przedsiębiorstwa pogrzebowego przeżyłam kilka niemiłych chwil. Na moje szczęście, gdy przybyła Tamara - koroner, mogła potwierdzić, że do zgonu nie doszło wskutek jakichkolwiek ingerencji magicznych, co pozwoliło mi wybrać się z Johnem do kostnicy. Mój znajmy detektyw zgodził się zabrać mnie do ciała Colemana, ale pod warunkiem, że mu się zrewanżuję. W tym przypadku rewanż oznaczał przywołanie dodatkowego cienia. Policjanci pojechali na parking, a ja weszłam przez otwarte drzwi i podeszłam do bramki. Zanim torebka trafiła pod czujniki, wydobyłam z niej ceremonialny nóż. Gdy zniknęła w urządzeniu, położyłam nóż w koszyku podanym mi przez strażnika. Oddałam mu go razem z otwartym portfelem, w którym trzymałam licencję detektywa i magiczny certyfikat wystawiony przez Organizację dla Magicznie Uzdolnionych Ludzi - w skrócie OMUL. Przed skonfiskowaniem noża (czego się spodziewałam), mężczyzna spojrzał na moje dane. Przeszłam przez wykrywacz metalu. Nie zadźwięczał, w przeciwieństwie do wykrywacza magii, który rozwrzeszczał się na dobre. Strażnik kazał mi się zatrzymać i wyciągnął różdżkę do sprawdzania czarów. - Ręce przed siebie, dłonie otwarte. Zrobiłam, jak chciał, na przemian to kurcząc, to rozkurczając ukryte w butach palce stóp. Gdy przesuwał różdżką z podstawowym czarem detekcyjnym po moim ciele, wykrył magię nad moją prawą dłonią, gdzie noszę zbierający ją obsydianowy pierścień. Zieleń końcówki różdżki oznacza magię, ale nie aktywny czar. Nad lewym nadgarstkiem różdżka zabarwiła się na żółto, wskazując, że wykryła aktywność czaru chroniącej mnie bransolety (magia aktywna, niezłośliwa). Złośliwe czary, nawet nieaktywne, zabarwiały końcówkę różdżki na czerwono.

Tym razem czerwieni nie było. Skinieniem głowy strażnik pozwolił mi opuścić ręce. Odłożył różdżkę na miejsce. Wzięłam torebkę, portfel i pokwitowanie na nóż i poszłam do windy. Posterunek Centralny był odludnym, ale pełniącym wiele funkcji budynkiem w centrum Nekros, w okolicy, którą mieszkańcy nazywali Dzielnicą Sądową z powodu bliskości Sądu Najwyższego, Urzędu Stanowego i właśnie Posterunku. Choć na jego tyłach - czyli tam, skąd weszłam - nie było tego widać, parter budynku zajmowało również biuro zastępcy szeryfa. Na wyższych piętrach mieściły się laboratoria sądowe i adwokatura, gdzie nie miałam żadnych interesów do załatwienia. Poziom - I zaś - biuro koronera i, oczywiście, kostnica. John Matthews, najlepszy detektyw wydziału zabójstw, jakiego Nekros mogłoby sobie wymarzyć - przynajmniej w mojej opinii - a przy okazji jeden z moich najlepszych przyjaciół, czekał przy głównych drzwiach do kostnicy. Niezgrabną posturą bardzo przypominał niedźwiedzia. Siedział przewieszony przez oparcie pomarańczowego krzesła. Jego podbródek dotykał klatki piersiowej, a oczy miał zamknięte. Najwyraźniej nie jest mu niewygodnie, skoro daje radę spać. Musiał pracować w nocy, bo zmarszczki na brązowej skórzanej kurtce były głębsze niż zazwyczaj - Maria nigdy nie pozwoliłaby mu wyjść z domu w takim stanie. - Wszystko okay, John? - zapytałam i przyczepiłam identyfikator do ramiączka koszulki. Nie podniosłam głosu, a przynajmniej nie za bardzo. Mimo wszystko rozległ się całkiem donośnie, odbijając się od ścian. Echo sprawiło, że się skrzywiłam. Głowa Johna podskoczyła, a raport z jego kolana spadł na podłogę i rozsypał się na pojedyncze strony. - Alex? Jezu, nie rób mi tak. Okay, może powinnam była zbudzić go delikatniej. Przyklękłam i zaczęłam zbierać kartki z podłogi; było wśród nich kilka zdjęć. Sięgnęłam po to, które powędrowało pod krzesło. Dominowały na nim czarne torby na śmieci, a obok nich, silnie kontrastując z tłem, leżało ramię o jasnej skórze. Bezwładna dłoń wysunęła się z plastiku. Długi nadgarstek był delikatny, kobiecy. Podałam fotkę i kartki Johnowi. - Wysypisko? Przytaknął, pocierając dłońmi ciemne cienie pod oczami. - Już trzecia dziewczyna w tym miesiącu. Taki sam modus operandi. Trzecia? Gliny musiały trzymać buzie na kłódkę, by prasa nie podjęła gorącego tematu potrójnego morderstwa, możliwe, że seryjnego. Bardzo chciałam spojrzeć w ten raport - nieszczęsna ciekawość jest być może jedną z moich głównych wad, ale w końcu zarabiałam na życie rozmowami z umarłymi. Nie naciskałam Johna - przynajmniej na razie. Niech powie mi tyle, ile uzna za niezbędne. Skinęłam głową w stronę kartek. - To jest ten dodatkowy cień? Przytaknął. - Tak. Specjalność domu w czarnym worku. Jane Doe. - Pozwolę sobie zgadnąć. Nie macie żadnych śladów? - Układ nie byłby fair, gdybyśmy mieli cokolwiek. -Głos brzmiał lekko, ale ramiona nieco opadły. - Masz może coś do pisania? Wyjęłam długopis zwinięty recepcjoniście, który kazał mi podpisać listę gości poziomu minus jeden. John przejrzał kartki na kolanie, oddzielając moje papiery od akt sprawy. Podpisałam normalny kontrakt i oficjalne dokumenty. Jednak moją podstawową stawkę wykreślono - zamiast niej widniały nakreślone czerwonym długopisem słowa pro bono. Zagryzłam wargi. Trochę zabolało, ale John robił mi dużą przysługę, pozwalając obejrzeć

ciało Colemana. Dzięki temu, że pracowałam przy oficjalnej sprawie, mój pobyt w kostnicy był całkowicie legalny. Mimo to wielkie zero na koncie nie wydawało się ani odrobinę mniejsze. Podałam podpisane dokumenty Johnowi, by je schował. Następnie otworzył ciężkie dwuskrzydłowe drzwi. Szmer jarzeniówek zmieszał się z szuraniem naszych butów po linoleum. Tace ze sterylnymi narzędziami otaczały puste stoły operacyjne po dwóch stronach sali. W głębi czekała chłodnia - lub ciałownia, jak ją nazywałam. Za nią przez okno do biura koronera wpadało żółte światło. Drzwi do biura otworzyły się i pojawił się w nich naukowiec o rozczochranych włosach, w oczywistym białym kitlu. - Detektywie Matthews, panno Craft. Czy mogę w czymś pomóc? - przesunął spojrzenie z Johna wprost na mnie. Panno Craft? Zdziwiłam się nieco. W końcu był to Tommy Stewart, który spędził kilka ostatnich lat jako zastępca koronera i nie nazywał mnie po nazwisku od drugiego tygodnia swojej pracy. W sumie to gdzieś z miesiąc temu poszliśmy na kilka drinków i pod koniec wieczoru wylądowaliśmy w łóżku, ale nie było to nic poważnego. A przynajmniej ja tak sądziłam. - Tommy - powiedział John. - Może pójdziesz na papierosa? To nie było pytanie. Tommy włożył ręce do kieszeni i wzruszył ramionami. - Potrzebujecie jakiegoś ciała? - Poradzimy sobie. - John wciąż czekał. - I jak z tą przerwą na papierosa? Tommy potrząsnął głową. - Detektyw Andrews powiedział... John przerwał. - Zajmę się Andrewsem. Usta Tommy'ego wygięły się nieznacznie. - Tak, przerwa na papierosa. Ruszył w kierunku drzwi, ale w ostatniej chwili przystanął w drzwiach i popatrzył na mnie wrogo. Cóż, naprawdę umiem zniszczyć przyjaźń. Gdy drzwi się w końcu za nim zamknęły, westchnęłam. - Kim jest detektyw Andrews? - zapytałam, gdy John zniknął w chłodni. Nawet się nie obejrzał. - Nie martw się nim. Dreptałam w miejscu, czekając. Za grubą framugą widać było kilka przykrytych prześcieradłami wózków - w kostnicy mieli pracowity tydzień. Między ciałami chodziła niemal przezroczysta postać, mamrocząc coś do siebie. Workowate dżinsy i flanelowa koszula, które miała na sobie, były niemal bezbarwne; połyskiwały z każdym jej krokiem. Gdybym opuściła osłony, mogłabym zobaczyć kolor ubrań i usłyszeć to, co mówiła, ale nie byłam aż tak ciekawa. Duchy, a przynajmniej prawdziwe wędrujące dusze, bywały rzadkością, choć w sumie stanowiły dość odpychającą bandę. W końcu, by sprzeciwić się Śmierci, trzeba było naprawdę upartej duszy. Niestety, większość duchów, które spotykałam na swojej drodze, nie należało do zadowolonych. Chodziły wkurzone, że mimo starań nie wróciło w nie życie. Musiałam wywołać jakiś hałas, bo duch podniósł głowę i zobaczył, że patrzę na niego. Wepchnął parę połyskujących okularów głębiej na nos i machnął ręką, jakbym mu przeszkadzała. Kretyn. Odwzajemniłam gest. Aż otworzył usta ze zdziwienia. Nie umiałam czytać z ust, ale powolne pytanie: „To ty mnie widzisz?" było na tyle oczywiste, że

przytaknęłam. Następne słowa nie były już tak łatwe do odczytania - duch zaczął mówić naprawdę szybko. Jego ręce latały w powietrzu, akcentując niemą mowę przesadzonymi ruchami. Cudnie - podniecony duch. „Jak długo jestem martwy?". Większości duchów zajmowało trochę czasu zorientowanie się, że nikt ich nie widzi. Oprócz grobowych wiedźm. Mogłam opuścić gardę, choć troszkę, by usłyszeć, co mówi, ale John wybrał ten właśnie moment, by znów się pojawić. Właściwie najpierw pojawił się wózek i przesunął się dokładnie przez środek sylwetki wędrującej duszy. Zjawa mężczyzny spojrzała w dół, zobaczyła wyłaniającą się z własnego brzucha platformę na kółkach i wreszcie zamknęła usta. Gdy przez ducha przeszedł również John, odwróciłam wzrok. Trudno było mi na to patrzeć. - A to kto? - zapytałam, wskazując głową na figurę pod prześcieradłem. - Może ty mi powiesz. - John zatrzymał się pośrodku sali. Uśmiechnął się, a jego wąsy uniosły się do góry. -Zdążysz z tym do kolacji? A tak, dziś wtorek. Przytaknęłam. - Podwieziesz mnie? - Oczywiście. Wypchnął drugi wózek. Tym razem ciało było odziane w czarny worek. Duch gdzieś zniknął. John ustawił wózki jeden za drugim. - Maria przygotowuje kotlety wieprzowe. Kilku chłopaków z Posterunku wpada z wizytą. Zaburczało mi w żołądku, więc przycisnęłam ręce do brzucha, starając się go uciszyć. Tylko ty potrafisz tak dobitnie oznajmić otoczeniu, że ominęło mnie śniadanie. I lunch. Położyłam torebkę przy stopach i wyciągnęłam z niej opakowanie po czarnej szmince, w którym nosiłam olejną kredę. Przykucnęłam i przycisnęłam kredę do linoleum. Zakreśliłam krąg wokół obydwu wózków. John tymczasem skalibrował kilka urządzeń. Kamera służyła zwykle do nagrywania autopsji, ale detektyw pożyczał mi ją za każdym razem, gdy przywoływałam cień dla policji. - Słyszałem, że możesz być podejrzana. Upuściłam kredę. - Co słyszałeś? Nie, ja... - opakowanie potoczyło się w stronę kratki w podłodze, więc się podczołgałam w jej kierunku. - Znaczy wdowa myślała, że ja... Ale Tamara mnie oczyściła. Od powstrzymywanego śmiechu wąsy Johna zadrżały tak mocno, że niemal uciekły z jego twarzy. Zatrzymałam się w pół kroku i usłyszałam dziki wybuch radości. To nie było zabawne. Za to śmiech był zaraźliwy. Gdy kończyłam okrąg, uśmiechałam się pod nosem. - Okay, a teraz serio - powiedziałam, chowając kredę. - Gdyby Tamara nie była koro nerem i nie znalazła się na miejscu zbrodni, mogłabym teraz siedzieć w areszcie. Czekając na autopsję. Aresztowanie pod zarzutem magii śmiercionośnej nie było jednym z moich marzeń. A ludzie mają wystarczające kłopoty z odróżnieniem magii śmiercionośnej od grobowej - mojej nieszczęsnej specjalizacji. Na szczęście, oprócz zajmowania swojego stanowiska, Tamara była certyfikowanym Wykrywaczem. Mogła zlokalizować czar o wiele szybciej, niż zwykły urok wykrywający, no i mogła odkryć jego cel. Jedyny rodzaj magii, jaki wyczuła przy Bakerze to ten, którego użyłam do przywołania cienia. A i jeszcze uroki przedłużające świeżość kwiatów. Żaden z tych czarów nie przyczynił się do jego śmierci. Okrąg był gotowy. Wstałam z kolan i schowałam kredę clo torebki. John wcisnął przycisk i kamera ożyła. - Gotowa? Przytaknęłam, zamykając oczy i oczyszczając umysł. Obsydianowy pierścień na prawej dłoni drgał od zebranej energii. Mentalnie stworzyłam dogodne warunki do przepływu,

wyciągając z niej wirujący strumień magii. Nie było tego dużo. Nie miałam czasu, by naładować pierścień po rytuale przeprowadzonym dla Henry'ego Bakera, ale powinno wystarczyć. Przeniosłam energię do okręgu, a ten zabrzęczał jasnobłękitną siłą poza moimi zamkniętymi powiekami. Teraz będzie zabawnie. Zwalniając połączenie z magią zebraną w obsydiano-wym pierścieniu, odpięłam srebrną bransoletkę z małym amuletem i schowałam ją do kieszeni. Dodatkowa ochrona, którą mi dawała, zniknęła. Grobowe zimno przycisnęło się do moich mentalnych barier. Odczuwałam to tak, jakby lodowata woda obmywała brzegi mojej świadomości. Wzięłam głęboki oddech i zapadłam w trans. Esencje duchowe, wydobywające się z ciał w obrębie okręgu, trwały, uderzając gwałtem w mój umysł. Przyzywające. Złośliwe. Wymagające. Opuściłam osłony. Przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny wiatr, a na skórze poczułam wilgotny dotyk grobu. Otworzyłam oczy. Moje pole widzenia zawęziło się, a świat pokryła patyna szarości. Wykonaną ze stali nierdzewnej powierzchnię wózków oblepiły płatki rdzy. Wystrzępione i połatane prześcieradło okrywające ciało po lewej trzepotało na wiejącym przeze mnie wietrze. Linoleum pod moimi stopami popękało, a cement pod nim skruszał. Poza granicą okręgu John jaśniał światłem, ale jego kurtka była dziurawa jak sito. Poblask pochodził z błyszczącej na żółto duszy. Odwróciłam wzrok. Wiatr przybrał na sile, wypełniając uszy rykiem i blokując każdy inny dźwięk. Zaatakował mnie chłód. Wpełzł mi pod skórę, połączył się z krwią. Bolało. A jednak żyłam. Byłam ciepła, a nie zimna i sztywna, i oddychałam. Nie pozostawałam w mocy Śmierci. Moja siła życiowa płonęła, zwalczając ziąb i grobowe esencje wijące się w centrum umysłu. Pot wystąpił mi na czoło; zadrżałam. Potrzebowałam ulgi. Zawołała mnie pozbawiona duszy łupina w czarnym worku. Nie musiałam już sterować energią. Przestałam z nią walczyć i moje ciepło przelało się w oczekujące ciało. Kończyny opanował grobowy chłód. Ryk wiatru ucichł. Zamrugałam. W obrębie okręgu wyczułam tylko jedno ciało - kobietę w czarnym worku. Dziwne. Sięgnęłam ku niej umysłem, a magia podążyła śladem wypalonym wcześniej przez moje ciepło. Cień, nawet wypełniony moją siłą życiową, który dotknął ciała, był bardzo słaby i wyczerpany. Czy to możliwe, by cień, który nigdy jeszcze nie został przywołany, znikał tak szybko? Moja magia podążała za sporymi nacięciami na powierzchni niestabilnego cienia. Nacięcia te niemal poszarpały ją na części. Nigdy jeszcze nie czułam czegoś podobnego. Wlałam w ciało magię, pozwalając, by wypełniła brakujące miejsca. Wciąż wydawała się słaba - jakby nikt o niej nie pamiętał. Jednak utrzymywana w całości moimi ciepłem i mocą, wydawała się wystarczająco realna, bym spróbowała przywołania. Wzięłam głęboki oddech i delikatnie popchnęłam cień. Moc wypchnęła go z ciała, prowadząc nad rozpadliną oddzielającą świat żywych od świata umarłych. Powróciła pełna krzyku.

2 Wysoki, przeszywający uszy krzyk rozdarł powietrze. Podniosłam dłonie do uszu. Co za... Odtoczyłam się w tył, gdy cień wyzwolił się z ciała. Widmowa głowa i ramiona wysunęły się z worka na zwłoki. Krzyk jeszcze przybrał na sile. Twarz była nim wykręcona, jakby agonia śmierci dosięgła ją także poza grobem. Wciąż zakrywając uszy, wydusiłam z siebie: - Bethany? Cień nie odpowiedział na wezwanie. Zajrzałam mu w twarz. Ostry podbródek i wysokie kości policzkowe były częścią twarzy starszej niż ta, którą pamiętałam, ale surowe, niemal okrutne piękno rysów, jak u dworskich ślicznotek, wciąż było na miejscu. To musiała być ona. Odwróciłam się do Johna: - Znam ją. Wąsy mężczyzny opadły w dół, ku podbródkowi. - Możesz ją zidentyfikować? Kto to jest? - To Bethany Lane. Chodziłyśmy razem do akademii. Jest... była... wiedźmą wyrd. - Nigdy wcześniej nie przywoływałam cienia osoby, którą znałam za życia. Nie, żebym znała Bethany dobrze. Ale nawet w mieście takim, jak Nekros, wiedźmy stanowiły małą część populacji, a wiedźm wyrd - tych, które zamiast uczyć się dosięgania Eteru dla zebrania magicznej energii, uczyły się nieużywania magii - tych było jeszcze mniej. - Ona władała psychometrią, mogła widzieć przeszłość, a czasem i przyszłość dotykanego przedmiotu. John otworzył raport, który trzymał w zaciśniętej pięści i coś zanotował. Mrugnął, gdy krzyk Bethany wzniósł się o kolejną oktawę. Niedługo wokół nas zacznie pękać szkło. - Co się z nią dzieje? Zrób coś, by przestała krzyczeć. - Ucisz się - rozkazałam cieniowi, ale wycie nie zmniejszyło się ani o jotę. Zagryzłam zęby. Moja magia nadała mu formę, sprawiła, że stał się widoczny i dało się go słyszeć. Nie miał wyboru - musiał mnie posłuchać. Najwyraźniej nikt mu tego wcześniej nie powiedział. Okay, czas na inną taktykę. - Podaj nam swoje imię. Cień Bethany nie przestawał krzyczeć. Jego dłonie podniosły się do twarzy, celując w oczy. Złapałam za widmowe nadgarstki, ściągając je w dół. Zachwiał się w moim uścisku. - Alex? - John zrobił krok naprzód. Krawędź okręgu zadrżała, gdy ją przekroczył, a drganie mocy przesunęło się po mojej skórze. Krąg miał zatrzymać magię, ale nie Johna, który był jej doszczętnie pozbawiony. Prawdopodobnie nawet nic nie poczuł. Ja zaś poczułam zakłócenia aż w kościach. Wstrzymałam oddech, niepewna, czy osłabiony okrąg wytrzyma. Zachwiałam się i cień wyrwał się z mojego uścisku. Zamachnęła się, jej ostre paznokcie przecięły powietrze jak małe brzytwy. Odskoczyłam w tył. Skruszały cement pod moimi stopami ustąpił i straciłam równowagę. John złapał mnie, zanim uderzyłam o podłogę, i następny cios cienia przeszedł przez niego, ale trafił w moje ramię, na którym otworzyły się trzy płytkie rany. - Co to, do cholery? - John odwrócił się, by go złapać. Zbędny wysiłek. Ręka chwyciła powietrze. Cień zaatakował ponownie, a ja odchyliłam się w tył. To nie jest normalne. Przecięłam

strumień magii zasilający napastnika, a jego oczy natychmiast wyszły z orbit. Zimny wiatr znów zaczął przenikać moje ciało, ale cień nie znikał. Drżałam od nadmiaru mocy. Krzyk Bethany znów poszedł w górę o kilka tonów i zamilkł znienacka, zostawiając w powietrzu najwyższą nutę. Cienia nigdzie nie było. Nagła cisza raniła moje uszy. Przełknęłam ślinę. Kiedy przestałam oddychać? Rany na ramieniu piekły żywym ogniem - zakryłam je dłonią. Wilgotna. Opuściłam rękę i spojrzałam. Skórę plamiły trzy cienkie strużki krwi. Stojący za mną John wypuścił powietrze w długim wydechu. - Co się stało?! Cholera! Nie mam pojęcia. Cienie nie powinny atakować. Nie są tak realne, tak... emocjonalne. Potrząsnęłam głową. - To tylko wspomnienia. Bez woli czy bólu. A przynajmniej tak mnie uczono. - Spojrzałam na czarny worek. Był idealnie nieruchomy, spokojny. Wytarłam dłoń o dżinsy. Dzisiaj wyślę kilka wiadomości fejsem. Może ktoś w Klubie Śmierci będzie wiedział, co poszło nie tak. Byłam jednak pewna, że nigdy nie słyszałam, żeby cień krzyczał. Odwróciłam się w stronę drugiego ciała. Ciała-nieciała, bo dla moich zmysłów było ono zdecydowanie czymś innym. Spojrzałam ponownie, dokładniej. Miało odpowiedni kształt. Lodowata kropla potu spłynęła mi po kręgosłupie. Sięgnęłam do niego magią, przesuwając dłońmi nad prześcieradłem. Moja moc obmyła ciało - czy cokolwiek to było; nie dotykałam go. To naprawdę dziwne. Zagryzłam wargi i spróbowałam dotrzeć doń zmysłem, którego używałam do kontaktów z umarłymi. I znowu nic. Poziom mocy okręgu wzrósł, aż dostałam gęsiej skórki. Gdy bariera została naruszona, podskoczyła mi głowa. Duch. Odwrócił się i uderzył ramieniem w krawędź okręgu po raz drugi. Zadrżała, ale wytrzymała nawet trzeci atak. Napastnik odskoczył jak porażony prądem, a jego sylwetka stała się jeszcze bardziej przeźroczysta. - Co to jest? - zapytał John, zbliżając się do wózka. Odwróciłam uwagę od ducha. Jeśli dotąd nie udało mu się przełamać bariery, pewnie mu się już nie uda. Miałam inne problemy, na przykład to coś na wózku. - Jesteś pewien, że to ciało? John odciągnął prześcieradło i po plecach przeszedł mi dreszcz. Twarz Colemana pozbawiona była wyrazu, blada i... bez śladów rozkładu. Zamrugałam. Skruszały cement pod stopami. Rdza na wózku. Mój grobowy wzrok działał, ale... - On wygląda tak samo, jak w telewizji! John przytaknął. - Całkiem dobrze, jak na dwutygodniowego nieboszczyka, prawda? Zatrzymałam się w pół kroku. Widywałam już umarlaków o podobnym stażu. Ba, niekiedy także ich wąchałam. Niezabalsamowany i w temperaturze, jaka panowała na zewnątrz, Coleman powinien być półpłynny. A tymczasem można go było wystawić w otwartej trumnie. - Jakie były wyniki autopsji? John wyciągnął z kieszeni mały notatnik. - Jeden z pocisków przebił śledzionę. To był zabójczy strzał. Ciało samo się zatruło. Nie ma żadnych wskazówek, dlaczego zachowało się tak długo bez śladów rozkładu -potrząsnął głową. - Gdy dowiedzą się o tym media, zaczną uważać go za świętego. Niezniszczalne ciało i takie rzeczy... Cudnie. Tego właśnie potrzebowałam! Wiedźma świętych. Westchnęłam, a razem z

oddechem opuściły mnie siły. Baker i Bethany. Za dużo dzisiaj tych grobów. Najwyższa pora zmusić Colemana do gadania, skończyć i zgarnąć wypłatę. Przyjrzałam się jego zastygłym rysom. Nawet nietknięty rozkładem, powinien źle wyglądać w grobowym wzroku. Jak wszystko co naturalne. John podniósł prześcieradło, by zakryć twarz Colemana, ale powstrzymałam jego dłoń. A to co? Wychylając się do przodu, zmusiłam Johna, by zdjął prześcieradło niemal całkowicie. Grube, błękitne i zielone linie zakrzywiały się wokół ramion nieżywego, wypełniając zagłębienia obojczyków. - Czy to tatuaż? Chcę obejrzeć jego pierś. John zamarł na chwilę, ale ściągnął prześcieradło aż po biodra trupa. Wzory dekorowały ramiona i górną część korpusu gubernatora węzłami kolorów i kształtów. Zakrzywione linie nie przypominały mi niczego. Jakby artysta próbował przypomnieć sobie starożytne runy lub przedziwną i zapomnianą sztukę plemienną. Przybliżyłam się jeszcze bardziej. Nie spodziewałam się czegoś takiego na ciele urzędnika publicznego. John gapił się na mnie, nie na ciało. Mój żołądek wykonał woltę. - Nie widzisz tego? Przecząco potrząsnął głową. O, cholera. Rysunku wzorów nie zakłóciło nacięcie w kształcie litery Y zrobione przez koronera. Zwyczajny tatuaż zostałby zniszczony. Odwróciłam się i spojrzałam na znaki kątem oka. Patrząc w ten sposób, niemal dostrzegałam ich przesłanie, ale gdy tylko usiłowałam się na nich skupić, skakały mi przed oczami. Magiczne glify? - Czy Tamara sprawdziła ciało, albo cokolwiek to jest, pod kątem czarów? John przytaknął. - Sprawdziła wszystko. Nic nie znalazła. Przełknęłam ślinę i żołądek zacisnął mi się jeszcze bardziej. Tamara była urodzonym wykrywaczem czarów. Po wykonanej przez nią detekcji nawet ja nie potrafiłam niczego znaleźć. Nie przegapiłaby czegoś tak wielkiego, choć ja nadal nie wiedziałam, co to tak naprawdę jest. Za moimi plecami otworzyły się drzwi. - Co ona, do cholery, wyprawia z moim ciałem? Do sali wpadł mężczyzna, dudniąc butami w sterylnej przestrzeni. W grobowym wzroku był zaledwie oślepiającym srebrnym blaskiem - jego dusza połyskiwała pod powierzchnią, jakby nie mieściła się w skórze. - Cholera - zaklął John. Wsunął wózek z powrotem do chłodni, ale czar na ciele zatrzymał się na krawędzi okręgu. Energia połaskotała moją skórę, a ściśnięty żołądek powędrował w górę, dławiąc gdy obręcz próbowała zatrzymać obcą magię. - John, to nie jest najlepszy... Za późno. John pchnął ponownie i było po okręgu. Wyzwolona energia zdawała się rozrywać moje ciało, zatrzymywać krew. W ustach czułam smak wymiocin. Nie jest dobrze. Zatrzęsły się pode mną kolana. Żwir wbił mi się w dłonie i zorientowałam się, że patrzę na porwane linoleum. John i ja znów będziemy musieli odbyć małą pogawędkę na temat magicznych kręgów. Odepchnęłam się od ziemi. Zimny wiatr przewiał mnie na wskroś. Zadrżałam. O, nie. Dosięgła mnie grobowa esencja innych ciał w kostnicy. W powietrzu furkotały papiery, a wyposażenie na tackach zaczęło poszczękiwać. - Co ona robi, do cholery? - wywrzeszczał obcy przybysz. Zignorowałam go. Nie było

czasu, by na nowo wykreślać okrąg. Zamykając oczy, skoncentrowałam się na najdalszej obronie mentalnej. Wizualizowałam ścianę porośniętą winoroślą, która powoli wzrastała dokoła mnie, blokując ekstrakt magii. Wiatr się uspokoił, przechodząc w lekki zefirek i nareszcie mogłam ponownie zaczerpnąć powietrza. Większość wiedźm budowała zasłony z kamienia lub metalu, ale już dawno zdałam sobie sprawę, że żyjące ściany lepiej bronią mnie przed umarłymi. Odwróciłam się w stronę drugiego wózka. Gdy wyciągałam ramię, by fizycznie i mentalnie sięgnąć po siłę życiową, którą zmagazynowałam w ciele, drżała mi dłoń. Energia powróciła, wypalając znane wyłącznie sobie ścieżki w moim wnętrzu. Zamgliło mi oczy, grobowy wzrok osłabł, powróciło odczucie zimna. Miałam gęsią skórkę. Ciepło, które odzyskałam, wystarczyło zaledwie, bym poczuła, jak bardzo mi zimno. Swędziało mnie ramię, więc podrapałam ranki, zanim wyciągnęłam z kieszeni bransoletkę. Zapięłam ją na nadgarstku i ostatnie przebłyski grobowej esencji znikły. Rozłączenie z nią zostawiło mnie drżącą i ślepą. Nie znosiłam tej części przedstawienia. - Proszę o odznakę! - zawołał nieznany głos. Skuliłam się. Cóż, na pewno zdążyłam kogoś wkurzyć. Gdybym tylko mogła zobaczyć kogo! Gdzieś obok zaskrzypiało kółko od wózka. Zamrugałam wściekle. Głupi okres adaptacyjny. Zmrużyłam oczy, ale to nic nie dało. Postrytualny wzrok był gorszy niż zazwyczaj, może dlatego, że użyłam dwukrotnie grobowego. Niecierpliwie uklękłam na podłodze i sięgnęłam po torebkę. Pod palcami linoleum znów było gładkie i nienaruszone. Gdzie ta torebka? Cienie się rozstąpiły i po prawej zauważyłam plamę czerwieni. Jest! Złapałam torebkę i wyciągnęłam etui na okulary. - To otwarte dochodzenie! Odwróciłam się, pragnąc, by zmęczone oczy przejrzały. Obcy pochylał się nad wózkiem z Colemanem, jakby sprawdzał, czy dobrze się obchodziliśmy z trupem. Kosmyk platynowoblond włosów spadł mu na ramię, więc odgarnął go ręką. Spojrzał w górę i wyprostował się, gdy John odwiózł Bethany do chłodni. Zapiął marynarkę i obszedł wózek; drogi jego i Johna przecięły się; zastygłam w miejscu. Dopasowany garnitur opinał robiącą wrażenie figurę godną olimpijskiego pływaka i przy okazji wskazywał, że mężczyzna jest wyżej w hierarchii policyjnej niż zwykły glina. Nie znałam wszystkich policjantów w Nekros, ale chyba wszystkich ważnych w sprawie Colemana. Knykcie Johna pobielały od ściskania rączki wózka, ale jego spojrzenie nie wznosiło się wyżej niż czarny worek na zwłoki. Przewiesiłam torebkę przez ramię. Może teraz uda się wyjść w miarę dyskretnie. John sobie z tym poradzi. Poszłam w stronę drzwi. - Wiedźmo, zostań tam gdzie jesteś - warknął na mnie detektyw. Odwróciłam się. Złapana na gorącym uczynku. Jak nazywał się ten superglina, którego bał się wcześniej Tommy? Andrews? To musiał być on. Nie zamierzałam wpędzać Johna w kłopoty. Detektyw położył ręce na biodrach. Marynarka rozchyliła się, ukazując śnieżną biel oksfordzkiej koszuli i matową czerń pistoletu. - Jeśli twoja pseudowidząca zakłóciła moje dochodzenie... Pseudowidząca? Lepiej byłoby, gdyby tego nie powiedział. Myśli o zlaniu się z tłem zniknęły z mojego umysłu i postanowiłam zakłócić jego

przestrzeń intymną. - Detektyw Andrews, jak sądzę? Odwrócił się do mnie, zaciskając szczęki, nie odpowiedział. Ale nie wycofał się. Byłam całkiem wysoka, a w tych butach miałam chyba z metr osiemdziesiąt, ale i tak z bliska musiałam spojrzeć w górę, by nasze spojrzenia się spotkały. Wpatrywał się intensywnie tymi swoimi oczami w kolorze błękitnego mrozu, teraz płonącymi nienawiścią. Podniosłam podbródek i wytrzymałam spojrzenie. - Detektyw Andrews? - zapytałam i w odpowiedzi usłyszałam chrząknięcie. O tak, genialny rozmówca. - Jestem Alex Craft z Języków Umarłych - wyciągnęłam rękę i pozwoliłam, by zawisła w przestrzeni między nami. Byliśmy znacznie bliżej niż potrzeba; mężczyzna spojrzał na dłoń, zanim nią potrząsnął. Przez krótki moment nie rozumiałam, skąd wzięło się wrażenie, że dotyka mnie przez materiał. Rękawiczki. Miał na sobie rękawiczki. Gdy ścisnął moje kości, uścisk z mocnego zrobił się bolesny. Uśmiechnęłam się. Nie byłam mężczyzną i nie byłam zainteresowana grą w kto ściśnie mocniej. Miałam własne gierki. Zmniejszyłam grubość osłony, wizualizując pełznącą winorośl tworzącą małe otwory między moją psyche a światem umarłych. Wciąż miałam na sobie uroczną bransoletkę, ale przekroczyłam jej możliwości obronne, gdy sama sięgnęłam po grobową esencję. Wyciągnęłam tyle zimna, by podniosło mi włosy na karku i zstąpiło po ramieniu, dłoni... W końcu w dłoń detektywa. Jego błękitne oczy rozszerzyły się, gdy poczuł na skórze niespodziewany dotyk grobu. Wyrwał rękę z uścisku i zatoczył się w tył. Mój uśmiech nie zmienił się ani odrobinę, znów postawiłam osłony jak trzeba. - Skoro jestem tylko pseudowidzącą, może ty umiesz wytłumaczyć, dlaczego ciało Colemana nigdy nie było żywe? Czyż nie? Zamrugał, ale nie czekałam na odpowiedź. Odwróciłam się na pięcie i wymaszerowałam z sali. Tym razem mnie nie zatrzymywał. John zrównał się ze mną przy windzie. Mały łysy placek na jego głowie błyszczał czerwienią, a jego spojrzenie omiatało podłogę. - To nie było mądre - szept był surowy i twardy, jakby przełknął to, co naprawdę chciał powiedzieć. Rzuciłam identyfikator na ladę recepcji i odwróciłam się do niego. - Dlaczego nie prowadzisz tej sprawy? Nie odpowiedział. Za mną ktoś zakasłał. Zaskrzypiał czyjś but. Cholera, mówiłam o wiele za głośno. Gdy otworzyły się drzwi windy, wzięłam głęboki oddech. Poczekałam, aż wejdziemy do wnętrza. Drzwi zamknęły się za nami, zanim znów zaczęłam mówić. - Dlaczego nie powiedziałeś mi, że to nie twoje dochodzenie? - Nie twoja sprawa. Masz szczęście, że cię nie aresztował - John spojrzał mi w oczy. - O, nareszcie zaczęłaś nosić okulary. Dotknęłam grubych, czarnych ramek. - Lubię widzieć. Potrzebuję ich jedynie przez godzinę lub dwie po używaniu grobowego

wzroku - zrobiłam pauzę. Zmienił temat. Dwukrotnie. Czy naprawdę chciałam to ciągnąć? Tak, chciałam. - Kim jest ten Andrews? John wyślizgnął się, zanim jeszcze drzwi otworzyły się do końca i szybko poszedł do policyjnego lobby. Sięgnął do drzwi i zatrzymał się na chwilę. - Falin Andrews został przeniesiony do tego departamentu półtora tygodnia temu. Chcesz wiedzieć, jak dostał tę sprawę, to zapytaj komisarza. A tak w ogóle, to co z naszą kolacją? - spojrzał przez ramię i poruszył wąsem. - Może Maria pozwoli nam na trochę ciasta przed posiłkiem - mrugnął okiem i potarł swój wystający nieco brzuch. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Takie zachowanie było bardzo w stylu Johna - gwałtownie przechodził od złości do głodu. Musiałam jednak przyznać, sama myśl o cieście była kusząca. Nawet zmieniłam krok. Ciasto mogłoby poprawić ten dzień. Spojrzałam przez szybę w drzwiach i mój optymizm zmarł na miejscu. Na zewnątrz tłoczyli się reporterzy. Vany stacji telewizyjnych stały po obu stronach drogi. - Może spróbujemy przekraść się od tyłu? John potrząsnął głową. - Zaparkowałem od frontu. Pamiętasz magiczne słowa? - Tak, „bez komentarza". - Od dnia gdy prasa dowiedziała się o moim udziale w procesie Amandy Holliday, miałam sporą praktykę w ich używaniu. Ale wyjść pod ostrzał mikrofonów? To już nie była zabawa. John czekał, obserwując mnie w milczeniu. Po raz ostatni przygładziłam włosy i wymusiłam grymas, mając nadzieję, że będzie to najlepszy z możliwych uśmiech do kamery. Przynajmniej byłam przyzwoicie ubrana w parę ukochanych czarnych rurek i czerwony koronkowy top - więc nie będę wyglądać strasznie. - Jestem gotowa. Otworzył drzwi i reporterzy wlali się do środka. - Detektywie Matthews, czy mamy jakieś nowe ślady w sprawie Colemana? - zadzierżysta rudowłosa podniosła mikrofon. John obszedł ją bez słowa. - Czy policja szuka magicznego wsparcia w sprawie śmierci gubernatora? Przed moją twarzą pojawił się mikrofon, a trzymający go ciemnoskóry mężczyzna zapytał: - Czy udało się pani porozmawiać z duchem Colemana? Zgadywali. Szukali sensacji. Nie zamierzałam niczego podpowiadać. Odsunęłam mikrofon. - Bez komentarza - warknął John, pomagając mi zejść po schodach. Reporterzy zostawili nam tylko wąskie przejście. Rozdzielały nas mikrofony, więc szłam kilka kroków przed Johnem. Pytania zawisły w powietrzu. Z tłumu wystrzeliwało coraz więcej mikrofonów i kamer. Byłam już w połowie schodów, gdy temperatura powietrza za mną spadła o dziesięć stopni i trupiozimne palce dotknęły moich ramion. Zostałam popchnięta, i to mocno. Wyleciałam naprzód, wyrzucając przed siebie ręce, by uchronić się przed skutkami upadku. Podczas lądowania zatrzeszczał nadgarstek, ale to mnie nie zatrzymało. Przekoziołkowałam przez ramię i na następnym stopniu uderzyłam głową o cement. Kolana także w niego uderzyły. Resztę schodów pokonałam w przyśpieszonym tempie i wylądowałam na pupie na czas, by zobaczyć, jak bezcielesną klatkę piersiową Śmierci przebija pocisk.

3 - Proszę ze mnie zejść - odepchnęłam rękę ratownika medycznego i nagły atak bólu przeszył mi ramię, gdy tylko nim poruszyłam. Gorąca ślina wypełniła przestrzeń pod językiem, przynosząc palący smak wymiocin. Przełknęłam je. Nie było czasu na rzyganie. Nie było czasu na ból. Musiałam się ruszyć. Razem z wózkiem. Pilnować strumienia magii. Coś ciepłego i lepkiego wpadło mi do oka. Wytarłam to wierzchem dłoni, zostawiając na przedramieniu świeżą krew. Plama nie była warta uwagi w porównaniu z inną krwią, którą również miałam na sobie, a która w większości nie należała do mnie. Nie, nie moja. Krew z wymierzonego we mnie pocisku. - Proszę pani... Proszę... - ratownik znów do mnie mówił. Przytrzymał mnie za ramię. - Proszę za mną iść... Otrząsnęłam się. - Jeśli wypuszczę ten urok, będziemy mieć tutaj tętniczy gejzer. Znowu. Proszę się cofnąć. - Pani... Przestałam słuchać. Całą uwagę skupiłam na trzymaniu palców przy amulecie. Na szczęście, jeden z reporterów miał go przy sobie. Jego wewnętrzny urok trzymał Johna przy życiu, gdy czekaliśmy na ratowników, ale nie został stworzony do powstrzymywania krwotoków tętniczych. Ponad moją ręką twarz Johna była bardzo blada i wilgotna. No, działaj. Wyciągałam z opróżnionego już pierścienia nową moc, ładując urok raz po raz. Czas mijał w nieskoordynowanych odstępach, gdy schowałam się za wózkiem, byle dalej od schodów Posterunku, a bliżej ulicy. Obok stała karetka. Ratownicy wnosili Johna do środka. Poszłam za nim, wślizgując się za metalową ławkę naprzeciwko personelu. Drzwi zatrzasnęły się i ambulans zaczął pędzić. Jego gwizdki wypełniły uszy hałasem. Gdy medyk założył Johnowi maskę tlenową, wyciągnęłam resztki energii z pierścienia. Już nic nie mogłam zrobić. Krew zabulgotała wokół krawędzi amuletu. Cholera. - Potrzebuję czaru tamującego. - Myślałem, że... - ratownik spojrzał na zużyty urok i chwycił w dłonie wielki bandaż z symbolem OMUL-u na froncie. - Na trzy. Raz, dwa... - Trzy. Szybkim ruchem zabrałam amulet. Rana w gardle Johna trysnęła krwią na chwilę przedtem, zanim medyk przyłożył uroczny bandaż. Nie powinno być tyle krwi. Jasny strumień z tętnicy. Monotonny pisk wypełnił powietrze. Kreska na monitorze biegła płasko. Nie. Medyk rozdarł koszulę Johna. Odwrócił się, sięgając po łyżki defibrylatora. Przycisnął je do skóry. - Dawaj! Ciało Johna podskoczyło. Z nieszczelnego uroku na szyi pociekła krew. Język wypełnił mi usta. Był za duży, bym mogła przełykać, bym mogła oddychać. Monotonny pisk nie ustawał. Proszę, nie. Nie mogłam patrzeć, ale nie mogłam też przestać patrzeć. Chwyciłam Johna za rękę. Była wilgotna i zimna. - Dawaj! Ratownik odepchnął mnie i znów przyłożył łyżki do ciała.

Pierś Johna wygięła się. Powróciło monotonne popiskiwanie aparatury, najpierw nieregularne. Po chwili powrócił stały rytm. Wypuściłam powietrze z płuc i, jak na komendę, klatka piersiowa Johna także się podniosła. Maskę tlenową pokryły kropelki mgły. Jego oddech był nierówny, piersi poruszały się nagłymi skokami, ale oddychał sam. Spojrzałam w dal. - Ten nabój był dla mnie. - Co takiego? - ratownik spojrzał na mnie, dokładając nowy opatrunek do szyi Johna. Potrząsnęłam głową. Nie mówiłam do niego. Spojrzenie skupiłam na ciemnej figurze w najdalszym rogu karetki. Śmierć opierał się o drzwi z założonymi rękami. Powieki skryły jego oczy, ale czułam, że na mnie patrzy. - Nie rób tego - powiedziałam. Nie poruszył się. Medyk pochylił się nad ciałem Johna. Podążył za moim spojrzeniem do miejsca, gdzie stał Śmierć, ale dla niego było ono puste. Wyciągnął małą latarkę i zaświecił mi w oczy. - Proszę spojrzeć na mój palec. Zrobiłam to, ale tylko przez moment; potem wróciłam do obserwowania Śmierci. - On nie umrze - powiedziałam. - Robimy wszystko, co w naszej mocy - powiedział ratownik, badając ranę na moim czole. Napotkałam jego spojrzenie, wciąż trzymając w dłoni dłoń Johna. - On nie umrze. - Potknęłam się. Mówiłam. - Chcesz, żebym uwierzył, że po prostu potknęłaś się i uniknęłaś pocisku? - oficer Hanson postukał długopisem o notatnik. Ciaśniej otuliłam się szpitalnym kocem. Kilka godzin temu był to podgrzewany koc, ale urok dający ciepło zużył się, a tkanina była zbyt cienka, by ochronić mnie przed zimnym szpitalnym powietrzem. Koc był jednak lepszy niż rozcięta z tyłu koszula. Zimno, niestety, popsuło mój i tak zły nastrój, więc zmusiłam się do głębokiego oddechu, zanim odpowiedziałam Hansonowi. - Upadłam. Nie wiem, jak to inaczej wyjaśnić. - Pani Craft, połowa z kamer w tym mieście była w panią wycelowana, gdy padł ten strzał. Widziałem nagranie. Pani zrobiła unik. Głowa mi podskoczyła. - Czy wydaje się panu, że miałabym te ślady - podniosłam zagipsowany nadgarstek - i tuzin szwów na czole, gdybym świadomie uniknęła postrzału, jak pan sugeruje? Pochylił się nade mną i postukał długopisem o okładkę notatnika. Staccato taniego plastiku uderzającego o papier. Nie byłam pod wrażeniem. Nie bałam się go. Byłam tylko zirytowana. Naprawdę, miałam dość jego zawoalowanych gróźb. Przerzuciłam nogi przez łóżko i wstałam. Mięśnie ud zabolały, kręgosłup także zgłosił protest. Ale, wyprostowana i bosa, mogłam spojrzeć oficerowi Hansonowi prosto w oczy. - Powiedziałam już. Upadłam. Jego długopis zawisł na chwilę w powietrzu, by za moment znów uderzyć o notatnik. Wtedy opuścił wzrok. Zamknął okładki notesu. - Posłuchaj, Alex, nie sądzimy, żebyś miała z tym cokolwiek wspólnego. Próbujemy tylko odkryć, co się tam stało. Słyszałaś wystrzał? Widziałaś coś? Podejrzany samochód, cień na dachu? Co sprawiło, że dałaś nura?

- Ja... - Co miałam powiedzieć? Ze Śmierć mnie popchnął? To było trochę poza zakresem obowiązków Zbieracza Dusz. Nikt by w to nie uwierzył. Cholera, ja sama w to nie wierzyłam. - Powiedziałam panu wszystko, co wiem. Wydął wargi, ale od wysłuchania jego odpowiedzi uratowało mnie nadejście lekarza. Obszedł dokoła zasłonę oddzielającą mnie od reszty ostrego dyżuru i uśmiechnął się. - Mam dobre wieści, pani Craft. Tomografia mózgu jest czysta, więc dostaje pani wypis. - Zanotował coś na karcie choroby. - I niech pani przez kilka tygodni nosi ten gips. Szwy się rozpuszczą, więc nie trzeba będzie ich zdejmować. Tylko proszę dbać o tę ranę. Ma pani jakieś pytania? Uśmiechnęłam się. - Tak, jedno. Czy może mi pan przepisać podwózkę do domu? Żartowałam, a tak mi się przynajmniej wydawało, ale oficer Hanson odchrząknął. - Szeryf sądzi, że strzelanina miała coś wspólnego z procesem Amandy Holliday. Pomysł wykorzystania cienia jako świadka spowodował sporo kontrowersji. Szeryf oddelegował do pani oficera, by zawiózł panią do domu i eskortował do budynku sądu jutrzejszego ranka. - Hm. Dziękuję. Mógł wspomnieć o tym wcześniej. Wtedy, gdy wypytywał mnie jak podejrzaną. Potarłam ramię zdrową ręką. Zadrapania wciąż swędziały, ale lekarz zapewnił mnie, że to nic poważnego. Spojrzałam na Hansona. Miałam nadzieję, że to nie on będzie mnie woził. Lekarz zawiesił kartę na oparciu łóżka i uśmiechnął się ponownie. - Niedługo zajrzy do pani pielęgniarka. Dobranoc. I proszę już nie skakać ze schodów. Pokazałam mu zęby. - Obiecuję. Czy każdy myśli, że naprawdę unikałam tego postrzału? Wątpiłam, czy miałabym odwagę wziąć na siebie czyjkolwiek postrzał, ale gdybym wiedziała, co się wydarzy, na pewno zrobiłabym wszystko, by ostrzec Johna. Lekarz zasunął za sobą zasłonę i wróciłam do Hansona, oczekując na dalszy ciąg przesłuchania. Wyglądał na równie zmęczonego, co ja. - Jeśli pani sobie coś przypomni, zadzwoni pani na Posterunek? - Oczywiście - obiecałam. I zrobiłam to szczerze. John jest moim przyjacielem. Zrobię wszystko, by pomóc odnaleźć tego, kto go postrzelił. Cholera, w moim interesie było, żeby strzelec znalazł się za kratkami, jeśli naprawdę celem byłam ja. Zadzwonię, jeśli tylko na coś wpadnę. Na cokolwiek. Nie, żebym o czymkolwiek zapomniała, ale gdy następnym razem spotkam Śmierć, będę mieć do niego sporo pytań. Hanson potarł oczy i włożył notatnik do kieszeni na piersi. - Proszę iść do domu i odpocząć. W poczekalni czeka na panią oficer. - Gdy zniknął za zasłoną, jego kroki odbijały się echem po linoleum. - Czekaj, a moje ubranie? - Zostało skonfiskowane jako dowód. Odsunęłam zasłonę. -I chcę zobaczyć się z Johnem. Hansona nigdzie nie było, ale zaalarmowałam idącą w moją stronę pielęgniarkę. Jej oczy rozszerzyły się, ale uśmiech nie zszedł z twarzy. Podała mi małą paczkę. - To powinno się przydać. Pięć minut później miałam już na sobie purpurowy pielęgniarski komplecik w groszki, w

którym wyglądałam jak w poszewce na poduszkę. Na szczęście policja zostawiła mi buty. Wysoka do kolan czarna skóra ukrywała fakt, że spodnie kończyły się gdzieś pomiędzy kostką a łydką. Bez czytania podpisałam formularze wypisu, które podała mi pielęgniarka. Czy ta przedłużona wizyta okazała się kosztowna? Oczywiście. Czy było mnie na nią stać? Nie. Napisałam swoje nazwisko przy kolejnym czerwonym X. - Pani Craft, przykro mi, ale pani ubezpieczenie jest nieaktualne. Westchnęłam. Przypuszczałam, że tak będzie - przestałam je opłacać kilka miesięcy temu. Jednak warto było spróbować. Zabrałam bezwartościową kartę i wrzuciłam ją do torebki. - Może mi pani wystawić rachunek? Dała mi więcej formularzy. Gdy podpisałam się już na wszystkich, zwróciłam jej podkładkę z papierami. Do zrobienia została mi tylko jedna rzecz. - Czy może mi pani wskazać drogę do sali, gdzie leży detektyw Matthews? Uśmiech pielęgniarki zbladł, a mój żołądek znów się zacisnął. Nie, on nie mógł... Śmierć nie mógłby... Mógłby. To była jego praca. Przełknęłam gulę w gardle. - Detektyw John Matthews. Policjant, z którym przyjechałam. Ten z raną szyi. Przytaknęła, ale wciąż stała w miejscu. - Był operowany. Godziny wizyt już się skończyły. Wypuściłam długo wstrzymywany oddech. - Pani żartuje. - Kto przejmuje się godzinami wizyt? Najwyraźniej ona. - Może go pani odwiedzić jutro pomiędzy dziewiątą rano a szóstą po południu. Rozumiem, że oficer, który miał panią zawieźć do domu, czeka w poczekalni? - wskazała dwuskrzydłowe drzwi. Racja. Błysnęłam krótkim uśmiechem i odwróciłam się na pięcie. Znajdę intensywną terapię sama. Przeszłam przez poczekalnię na drewnianych nogach. John był operowany. To dobrze. Teraz będzie zdrowy. Zagryzłam dolną wargę i zacisnęłam w dłoni sztywną koszulę. Może będzie dobrze. Może. Gdy Śmierć zostawia duszę w ciele, nie znaczy to, że osoba przestaje umierać. Już to widziałam. Podczas otwierania drzwi do kolejnej poczekalni, dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Na którym piętrze mogła być intensywna terapia? Na jednej ze ścian czekała para błyszczących wind; zapewne udałoby mi się wślizgnąć do jednej z nich niepostrzeżenie. W najgorszym razie zobaczyłabym się z żoną Johna, Marią. Musiałam z nią porozmawiać. Powiedzieć jej, wytłumaczyć... Ale co? Ja uniknęłam postrzału, a pocisk uderzył jej męża? Kolejny dreszcz zaatakował moją skórę, tworząc wilgotny ślad z tyłu szyi. To coś więcej niż szpitalne przeciągi. Odwróciłam się gwałtownie, oczekując znajomego widoku Śmierci. - Mam do ciebie kilka pytań... To nie był on. Za mną stał duch. Jego bezcielesna sylwetka lśniła nieziemskim światłem. W sumie szpital nie był specjalnie dziwnym miejscem na takie spotkania. Rozpoznałam tę figurę. Duch z kostnicy? Co on, do cholery, tutaj robi? Zatrzymał się. Jego twarz zastygła, gdy zauważył, że go zobaczyłam, choć intensywność

jego spojrzenia świadczyła, że mnie obserwuje. Dlaczego za mną chodzi? Nie miałam czasu, by się dowiadywać. Zniknął, wślizgując się w świat zmarłych. Moja dusza zawsze patrzyła nad rozpadliną dzielącą ten świat od krainy duchów, ale żeby za nim pójść, musiałabym zniwelować wszystkie swoje osłony. Wolałam nie odsłaniać umysłu w miejscu publicznym, zwłaszcza w szpitalu, gdzie między życiem a śmiercią przebywało wiele dusz. - Pani Craft? Głos zatrzymał mnie w miejscu. Nie myśląc już o duchu, odwróciłam się w poszukiwaniu tego, kto mnie zaczepił. O, nie. Nie mogłam mieć aż tak złej karmy. Detektyw Andrews przestał podpierać ścianę i podszedł do mnie. Pokonał dzielącą nas odległość i uśmiechnął się, co, o dziwo, nieco złagodziło jego rysy. Uśmiech nie sięgał jednak oczu. Nie zamierzałam odwdzięczać się czymś równie fałszywym. - Rozumiem, że to pan ma mnie odwieźć do domu -powiedziałam, próbując unieść jedną brew. Rana na czole zapobiegła jednak tej impertynencji. W odpowiedzi otrzymałam jedynie stęknięcie wydane w momencie, gdy mnie mijał. To będzie ciekawa podróż. Nie powinnam była źle życzyć Hansonowi. Poprawiłam torbę na ramieniu i poszłam za Andrewsem. Od kiedy detektywi śledczy bawili się w ochronę świadków, czy jakkolwiek mnie tam nazywali? Wciąż chciałam zobaczyć Johna i Marię, ale miałam wrażenie, że gdybym poprosiła detektywa Andrewsa o spędzenie jeszcze kilku chwil w poczekalni, ponieważ chcę wślizgnąć się na oddział intensywnej terapii, zaprowadziłby mnie do samochodu w kajdankach. Detektyw minął szklane drzwi. Gdzie my idziemy? Nie może przecież tu mnie przesłuchiwać. Znowu. - Nie powinniśmy wychodzić? Nie zwolnił kroku. - Ostatnia osoba, która wyszła z tobą, gdy na zewnątrz czekał tłum reporterów, została postrzelona. Aż podskoczyłam, słysząc te słowa. Co za facet? Kretyn. Nie mógł powiedzieć, że będziemy uciekać przed reporterami. Nie, musiał wspomnieć Johna. Skuliłam ramiona, otulając się za dużą koszulą pielęgniarskiego kombinezonu. Andrews pchnięciem otworzył drzwi do słabo oświetlonego korytarza. Hall obramowany był szarymi ścianami; jego narożniki ginęły w cieniu. Zawahałam się. Lata używania grobowego wzroku zepsuły mi zwykły wzrok, a chodzenie po nieznanych korytarzach w ciemności nie było moją ulubioną czynnością. Niestety, detektyw parł naprzód bez zatrzymywania i w ciągu kilku sekund niemal znikł w panującym tu mroku. Przyśpieszyłam, by go dogonić. - Jak to się stało, że został pan moją eskortą? - Nie interesowała mnie odpowiedź, ale musiałam jakoś wypełnić przestrzeń brzmiącą jedynie echem naszych kroków na cemencie. - Poprosiłem o to - powiedział bez wahania. - To nasze drzwi - otworzył je. Drzwi wychodziły na kilkupiętrowy garaż, bardzo dobrze oświetlony, dzięki Bogu. Gdy opuściłam korytarz i drzwi zamknęły się za mną, ziemiste powietrze garażu zmieniło się na moment. Czar. Odskoczyłam w bok i moje obolałe ramię uderzyło w ciało, którego przed chwilą tu nie było. Albo, przynajmniej, nie widziałam go wcześniej.

Mało brakowało, a wskoczyłabym w czar, zamiast od niego odskoczyć. Zatoczyłam się w tył. Czar ukrywający został przerwany, a schowana za nim drobna kobieta - którą potrąciłam - zwęziła oczy i przeczesała dłonią ciemne włosy. Opadły na jej ramiona w idealnym porządku, bez jednego wystającego kosmyka. Uśmiechnęła się, podstawiając mi mikrofon pod nos. - Pani Craft, jak pani sądzi, dlaczego została pani dziś postrzelona? Zdziwiona patrzyłam na Lusę Duncan, reporterską gwiazdę „Witch Watch". Za nią stał operator kamery, na której migało czerwone światełko. Nagrywali to. Moją pierwszą myślą było, czy podziękowałam jej za czar leczący, który dała mi wcześniej. To ona była właścicielką amuletu, który pozwolił Johnowi zatamować krwawienie na schodach Posterunku. Wtedy dotarło do mnie, o co dokładnie zapytała, i trochę mnie zamurowało. Miałam pojawić się w najpopularniejszym programie informacyjnym Nekros w paskudnym mundurku pielęgniarki. Rzuciłam desperackie spojrzenie w stronę detektywa Andrewsa. Odpiął pistolet i zakrył go płaszczem. Wszedł między mnie i Lusę, odsuwając mikrofon. - Bez komentarza - powiedział, obejmując mnie ramieniem i odwracając od reporterki. Lusa nie poddawała się łatwo. Jej obcasy zastukały na cemencie. Goniła nas. - Czy nadal jesteś zdolna do przywołania cienia Amandy Holliday jutro rano? - Tak. Nie ma sposobu, żeby jakiś rewolwerowiec o zamkniętym umyśle powstrzymał mnie przed przywołaniem Amandy. Moja odpowiedź zachęciła Lusę do zadania kolejnych pytań. - Czy myślisz, że strzelanina miała cokolwiek wspólnego z tym, czego dowiedziałaś się od cienia Colemana? Palce detektywa Andrewsa zagłębiły się w moim ramieniu. Ostrzeżenie? Zmusiłam się, by się nie odwracać i iść dalej. Nie byłam idiotką. Lusa szukała sensacji. Nie miała pojęcia, kogo przywołałam w kostnicy. Tylko John i Andrews mieli pewność, że widziałam wyłącznie ciało Colemana. John był na intensywnej terapii, a co do Andrewsa - miałam poważne wątpliwości, czy komukolwiek powiedział. A już na pewno nie prasie. Detektyw Andrews wyciągnął z kieszeni kluczyki i nacisnął przycisk. Stojący przed nami samochód błysnął reflektorami, pisnął i odblokował drzwi. Pomyliłam krok. To pozwoliło zbliżyć się Lusie, ale nie mogłam nic na to poradzić. Sufitowe lampy oświetlały połyskliwy, czerwony lakier na małym kabriolecie z opuszczonym dachem i nieskazitelną czarną, skórzaną tapicerką. To nie był policyjny samochód. Niestety, nie miałam czasu, by się dziwić. Wsunęłam się na siedzenie pasażera i otuliła mnie czarna skóra. Andrews usiadł na fotelu obok. Samochód ruszył z delikatnym mruknięciem. - Ładne auto. - Spore niedomówienie. Andrews wrzucił bieg, a ja przesunęłam dłonią po gładkim lakierze. Chyba świeżo wyjechał z fabryki - nie to, co mój stary hatchback, złożony w tej samej dekadzie, w której wiedźmy wyszły ze schowków na miotły. Głośne echo obcasów Lusy odbiło się od cementowej kolumny, gdy skręciła obok nas i wyciągnęła mikrofon. - Pani Craft, czy Coleman powiedział, kto go zastrzelił? Czy myśli pani, że do pani strzelała ta sama osoba?

Andrews zawrócił samochód jednym płynnym ruchem, zmuszając Lusę do odskoczenia. Jej mikrofon uderzył o posadzkę. Detektyw wrzucił kolejny bieg. Samochód przyśpieszył. - Zadzwoń do mnie! - zawołała za nami Lusa. Spojrzałam we wsteczne lusterko i zobaczyłam, że czymś rzuca. Niemożliwe, żeby nas trafiła. Mała kropka rosła w moich oczach. Samochód zawrócił w kącie garażu, a to, czym rzuciła, po chwili zmieniło kierunek i poleciało za nami. Obróciłam się na siedzeniu. Mały różowy żuraw, origami, przeleciał nad tylnym zderzakiem i nad pustym tylnym siedzeniem. Jego małe, trójkątne skrzydełka uderzały powietrze z dziką prędkością, ale Andrews wciąż przyśpieszał. Żuraw zaczął tracić prędkość. Wyciągnęłam rękę, by go schwytać. Gdy znów usiadłam prosto, rozwinęłam papierową układankę. Na małym karteluszku widniał napis: „Lusa Duncan, »Witch Watch«", i numer telefonu. Samonaprowadzające się ptaszysko było wymagającym czarem, jak na wizytówkę firmową, ale zgadywałam, że Lusa używała go do ścigania niechętnych rozmówców. Teraz znów był to zwykły papier. Fakt, że nie próbowała przemycić do samochodu żadnego czaru szpiegowskiego, no i że pomogła, gdy John został postrzelony, sprawił, że myślałam o niej trochę cieplej. Wrzuciłam kartkę do torebki. - Mieszkam w Glen - powiedziałam, gdy dojechaliśmy do bramki garażu. Andrews bez słowa skręcił w lewo. Niebo błyszczało rdzawą czerwienią miejskich świateł, ale przy moim słabym wzroku cienie panowały nad masywnymi drapaczami chmur centralnego Nekros. Założyłam ręce i odsunęłam się od Andrewsa. Mogłam podać tylko jeden powód, dla którego mógł chcieć odwieźć mnie do domu, a ja nie byłam w nastroju do odpowiadania na kolejne pytania. Nie żeby go to obchodziło. - Co pani zobaczyła, gdy spojrzała pani na ciało Colemana? - zapytał, zanim dotarliśmy do autostrady. O nie, nie będzie wyciągał ze mnie informacji po wykopaniu mnie z kostnicy. Poprawiłam się w siedzeniu i zaczęłam gapić się w ciemność przed nami. - Wie pan, gdzie jest róg Chimney Swift i Robin? Rzucił mi szybkie spojrzenie. - Wiem, gdzie pani mieszka. Powiedz mi o Colemanie. - Chce pan coś wiedzieć o Colemanie? Proszę obejrzeć to, co nagrał John. Światło latarni omiotło jego kwadratową szczękę. - Widziałem je. Straciła pani kontrolę nad jednym z cieni i przysięgała, że ciało Colemana było zaklęte, mimo że certyfikowany wykrywający nie znalazł czaru. W końcu przekonywała pani, że jego ciało wcale nie było ciałem. Wzdrygnęłam się, ale próbowałam to ukryć, wzruszając ramionami. - Ma pan rację. Muszę być beznadziejną widzącą. Po co te pytania? Wcisnął hamulce i samochód zatrzymał się niemal w miejscu. Mój pas się zablokował, ale i tak zdążyłam zaprzeć się ramionami o dach. Ramię znów zabolało. Po tym nagłym manewrze Andrews skierował samochód na pobocze. Staliśmy między latarniami, a budynki dokoła nas były ciemne, więc mogłam widzieć tylko sylwetkę siedzącego koło mnie detektywa, podświetlonego błękitnymi światełkami deski rozdzielczej. Przełknęłam ślinę. Głośno. Andrews popatrzył na mnie zwężonymi oczami, co w tym świetle wyglądało naprawdę