Lucyfera

  • Dokumenty154
  • Odsłony14 089
  • Obserwuję35
  • Rozmiar dokumentów333.5 MB
  • Ilość pobrań8 897

Levy Marc - Ostatnia z rodu Stanfildów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Levy Marc - Ostatnia z rodu Stanfildów.pdf

Lucyfera Ebooki starsze
Użytkownik Lucyfera wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Dla Louisa, Georges’a, Cléi Dla Pauline

Z każdej historii można stworzyć trzy: twoją, moją i prawdziwą. I nikt nie skłamie. There are three sides to every story: yours… mine… and the truth. No one is lying. ROBERT EVANS (przeł. Justyna Gardzińska)

1 Eleanor-Rigby Październik 2016 roku, Londyn Nazywam się Eleanor-Rigby Donovan. Być może moje nazwisko wam coś mówi. Moi rodzice byli fanami Beatlesów, „Eleanor Rigby” to tytuł piosenki napisanej przez Paula McCartneya. Ojciec nie znosi, gdy mu przypominam, że jego młodość przypadała na ubiegły wiek, ale w latach sześćdziesiątych fani rocka dzielili się na dwie grupy: miłośników Rolling Stonesów albo Beatlesów, z niezrozumiałej dla mnie przyczyny lubienie jednych i drugich było nie do pomyślenia. Rodzice mieli po siedemnaście lat, kiedy flirtowali po raz pierwszy w londyńskim pubie niedaleko Abbey Road. Cała sala śpiewała „All You Need Is Love” z oczami utkwionymi w ekran telewizora, ponieważ za pośrednictwem satelity transmitowano właśnie koncert Beatlesów. Siedemset milionów widzów towarzyszyło narodzinom ich wzruszeń, co stanowiło początek niezapomnianej historii. Po kilku latach jednak stracili się z oczu. Jako że życie jest pełne niespodzianek, zeszli się ponownie w dość zabawnych okolicznościach tuż przed trzydziestką. Zostałam poczęta trzynaście lat po ich pierwszym pocałunku. Trochę im to zajęło. Gdy ojciec, obdarzony niemal bezgranicznym poczuciem humoru (w rodzinie krążą opowieści, że właśnie ta jego cecha oczarowała matkę), poszedł zarejestrować moje narodziny, wybrał mi imię Eleanor-Rigby. – Kiedy robiliśmy wszystko, żebyś się poczęła, słuchaliśmy tej piosenki na okrągło – wyznał mi pewnego dnia w formie usprawiedliwienia. Szczegół, którego wcale nie chciałam poznać, dotyczący sytuacji, której wcale nie chciałam sobie wyobrazić. Każdemu, kto miałby ochotę to usłyszeć, mogłabym wyjaśniać, że moje dzieciństwo należało do trudnych; byłoby to kłamstwem, a ja nigdy nie umiałam kłamać. Moja rodzina jest z rodzaju dysfunkcyjnych, jak zresztą każda. Tutaj też istnieją dwa obozy: ci, którzy się do tego przyznają, i ci, którzy udają. Dysfunkcyjna, ale radosna, czasem niemal aż za bardzo. W domu nie sposób powiedzieć cokolwiek poważnym tonem, bo człowieka zaraz wyśmieją. Panuje u nas jakieś absolutne dążenie, żeby wszystko brać lekko, nawet to, co wywołuje przykre następstwa. I muszę przyznać, że często doprowadzało mnie to do obłędu. Rodzice przypisywali sobie nawzajem to ziarno szaleństwa, które kiełkowało w naszych rozmowach, posiłkach, przyjęciach, w moim dzieciństwie, a także w dzieciństwie brata (urodził się dwadzieścia minut przede mną) i młodszej siostry Maggie. Maggie, siódma piosenka ze strony A albumu „Let It Be”, ma serce, które nie wytrzymałoby w dłoni olbrzyma, twardy charakter, w codziennych drobiazgach jest w dodatku egoistką jakich mało. Jedno nie kłóci się z drugim. Kiedy masz prawdziwy problem, zawsze pomoże. Jeżeli nie zgodzisz się wsiąść o czwartej rano do samochodu dwójki przyjaciół, którzy wypili zbyt dużo, żeby prowadzić, podwędzi tacie kluczyki do austina, przyjedzie po ciebie w piżamie na drugi koniec miasta i odstawi twoich przyjaciół do domu, ale najpierw porządnie ich obsztorcuje, chociaż są od niej o dwa lata starsi. Ale spróbuj zwinąć jej z talerza tost przy śniadaniu, a dostaniesz po łapach; nie łudź się też, że zostawi ci odrobinę mleka w lodówce. Dlaczego rodzice zawsze traktowali ją jak księżniczkę, pozostaje całkowitą tajemnicą. Mama darzyła ją chorobliwym uwielbieniem, przeznaczeniem najmłodszej latorośli było dokonać wielkich rzeczy. Maggie zostanie adwokatem albo lekarzem, uratuje wdowę i sierotę, wypleni ze świata głód… Jednym słowem była ukochanym dzieckiem i cała rodzina musiała czuwać nad jej losem. Mój brat nosi imię Michel, siódma piosenka ze strony A albumu „Rubber Soul”, chociaż we wspomnianym albumie występuje ono w rodzaju żeńskim. Ginekolog nie zauważył ptaszka na USG. Podobno byliśmy oboje za bardzo ściśnięci. Errare humanum est. I potężne zdziwienie przy porodzie.

Ale przecież imię zostało wybrane, nie było mowy o zmianie. Tato wyrzucił tylko jedno „l” i jedno „e”, a mój brat spędził trzy pierwsze miesiące życia w pokoju o różowych ścianach ozdobionych szlaczkiem, na którym Alicja ugania się za królikami. Krótkowzroczność ginekologa może mieć niespodziewane konsekwencje. Ludzie, u których dobre wychowanie walczy z hipokryzją, powiedzą, że Michel jest trochę wyjątkowy. Przesądy to przywilej przekonanych, że pozjadali wszystkie rozumy. Michel żyje w świecie, w którym nie istnieje przemoc, podłość, hipokryzja, niesprawiedliwość, draństwo. W świecie, w którym według lekarzy panuje chaos, za to u niego każda rzecz, każda myśl ma swoje miejsce, w świecie tak spontanicznym i tak szczerym, że zaczynam wierzyć, iż to my jesteśmy trochę wyjątkowi, by nie powiedzieć: nienormalni. Tym samym lekarzom nigdy nie udało się z całą pewnością stwierdzić, czy Michel ma zespół Aspergera, czy jest po prostu inny. W rzeczywistości to nic prostego, ale mój brat jest człowiekiem o niewiarygodnej łagodności, studnią zdrowego rozsądku i niewyczerpanym źródłem szalonego śmiechu. O ile ja nie potrafię kłamać, o tyle Michel nie może się powstrzymać, by nie powiedzieć, co myśli, w chwili kiedy to myśli. W wieku czterech lat, gdy wreszcie zdecydował się mówić, stojąc w kolejce do kasy w supermarkecie, zapytał jakąś kobietę na wózku, skąd wytrzasnęła tę karetę. Mama, zszokowana tym, że wreszcie zbudował i wypowiedział całe zdanie, najpierw wzięła go na ręce i ucałowała, a potem zrobiła się czerwona jak burak. A to był dopiero początek… Rodzice pokochali się tamtego wieczoru, gdy ponownie się spotkali. Bywały między nimi zimowe poranki, kiedy to wiało chłodem, jak to się zdarza wszystkim parom, zawsze jednak się godzili, szanowali, a zwłaszcza nawzajem podziwiali. Gdy pewnego dnia, tuż po zerwaniu z mężczyzną, w którym nadal byłam zakochana, zapytałam ich, jak to zrobili, że ich miłość przetrwała całe życie, ojciec odparł: „Historia miłości to spotkanie dwojga dawców”. Mama zmarła w ubiegłym roku. Jedli z tatą kolację w restauracji, kelner właśnie przyniósł jej ciastko ponczowe, ulubiony deser, i wtedy padła twarzą w górę bitej śmietany. Lekarzom z pogotowia nie udało się jej odratować. Tato usilnie starał się nie pokazywać nam, że cierpi, miał bowiem świadomość, że sami cierpimy na swój własny sposób. Michel nadal codziennie rano dzwoni do mamy, a tata nieodmiennie odpowiada, że mama nie może podejść do telefonu. Dwa dni po tym, jak pochowaliśmy ją w ziemi, tata zebrał nas przy rodzinnym stole i kategorycznie zakazał robienia pogrzebowych min. Śmierć mamy nie może w żadnym razie umniejszyć tego, co z takim wysiłkiem nam zapewnili: radosnej scementowanej rodziny. Nazajutrz na drzwiach lodówki znaleźliśmy liścik od niego: „Kochani, pewnego dnia rodzice umierają, a kiedyś przyjdzie kolej i na Was, a więc miłego dzionka. Tatuś”. Logiczne, powiedziałby mój brat. Nie trzeba tracić ani chwili na zasklepianie się z lubością w nieszczęściu. A poza tym jeśli twoja matka pogrąża się w niebycie z twarzą w ciastku ponczowym, daje to do myślenia. Mój zawód budzi zazdrość w każdym, kto mnie o niego pyta. Pracuję jako dziennikarka dla pisma „National Geographic”. Płacą mi, wprawdzie nędznie, ale jednak płacą za podróże, fotografowanie i opisywanie różnorodności świata. Dziwna rzecz, będę musiała przemierzyć całą planetę, by odkryć, że ta wspaniała różnorodność występuje w mojej codzienności we wszystkim, co mnie otacza, że wystarczy otworzyć drzwi naszego budynku i zwracać większą uwagę na innych, aby ją odkryć. Jeśli jednak człowiek spędza całe życie w samolotach, przesypia trzysta nocy w roku w bardziej lub mniej wygodnych pokojach hotelowych – prawdę mówiąc, raczej mniej wygodnych z racji ograniczeń finansowych – większość tekstów pisze w chybotliwych autobusach, a na widok czystego prysznica wpada w niebywałą ekstazę, to kiedy wraca do domu, marzy tylko o jednym: rozwalić się przed telewizorem na miękkiej kanapie, mając rodzinę i tacę z przekąskami na wyciągnięcie ręki. Moje życie uczuciowe to raptem kilka podrywów, równie rzadkich jak ulotnych. Nieustanne podróże bezterminowo piętnują człowieka rozżarzonym żelazem jako singla. Przez dwa lata ciągnęłam związek z pewnym reporterem z „Washington Post”, łudząc się, że pozostaniemy sobie wierni. Cudowna mrzonka. Wymieniliśmy wystarczająco dużo e-maili, by mieć wrażenie, że jesteśmy sobie bliscy, ale nigdy nie spędziliśmy razem więcej niż trzy dni z rzędu. Nawet jeśli zebrać wszystko do kupy, i tak nie

uskładałoby się więcej niż dwa miesiące wspólnego życia. Przy każdym spotkaniu serca waliły nam jak młotem, przy każdym rozstaniu też; z powodu arytmii w końcu się uspokoiły. W porównaniu z życiem większości przyjaciół w moim nie ma nic banalnego, mimo to pewnego poranka, gdy przejrzałam pocztę, stało się naprawdę wyjątkowe. Właśnie wróciłam z wyprawy do Kostaryki, ojciec odebrał mnie z lotniska. Mówią mi, że mając trzydzieści pięć lat, powinnam przeciąć pępowinę. W jakimś stopniu to zrobiłam, ale za każdym razem gdy wracam i dostrzegam w tłumie oczekujących twarz ojca, z miejsca odżywa dzieciństwo i nic nie byłoby w stanie skłonić mnie do rezygnacji z tego słodkiego doznania. Od śmierci mamy trochę się postarzał, posiwiały mu włosy, brzuch lekko się zaokrąglił, chód stał się nieco ociężały, nadal jest jednak tym wspaniałym eleganckim, błyskotliwym i postrzelonym mężczyzną, ja zaś nigdy nie czułam bardziej kojącego zapachu niż woń jego karku, kiedy podrywa mnie do góry i zamyka w uścisku. Edypie, skoro złapałeś nas w swoje szpony, nigdy nie puszczaj albo przynajmniej trzymaj tak długo, jak się tylko da. Podróż do Ameryki Środkowej była wyczerpująca. Przez cały lot siedziałam ściśnięta między dwójką pasażerów, których głowy opadały na moje ramiona przy każdej turbulencji, tak jakby moja własna spoczywała na zaimprowizowanej poduszce. Po powrocie do domu, widząc pomiętą twarz w łazienkowym lustrze, zdobyłam się na usprawiedliwienie dla nich. Michel wpadł do taty na kolację, siostra dołączyła do nas w połowie posiłku, tymczasem moje serce wahało się między radością na ich widok a pragnieniem, by zaszyć się sama w pokoju, który zajmowałam oficjalnie aż do ukończenia dwudziestu lat, nieoficjalnie zaś o wiele dłużej. Wynajmuję małe mieszkanie przy Old Brompton Road, w zachodniej części Londynu, dla zasady i z czystej dumy, ponieważ prawie nigdy tam nie nocuję. W rzadkich chwilach, gdy wracam do kraju, wolę przebywać pod dachem rodzinnego domu w Croydon. Nazajutrz po przyjeździe zajrzałam do siebie. Wśród rachunków i ulotek reklamowych natrafiłam na ręcznie zaadresowaną kopertę. Pismo było zadziwiająco piękne, obfitowało w linie grube i cienkie, jak uczono w szkole. Ze znajdującego się w środku listu wynikało, że nie mam pojęcia o przeszłości mojej matki. Jego autor zapewniał, że jeśli poszperam w jej rzeczach, natrafię na pamiątki, które dostarczą mi mnóstwa informacji o tym, jaką była kobietą. „Życzliwy” wcale na tym nie poprzestał. Sugerował mianowicie, że mama była wspólniczką mistrzowskiej zbrodni popełnionej przed trzydziestoma pięcioma laty. Nic więcej nie wyjaśniał. W tych rewelacjach sporo rzeczy się nie zgadzało. Na początek na trzydzieści pięć lat wstecz przypadał rok, w którym się poczęłam… a trudno sobie wyobrazić mamę w ciąży, w dodatku bliźniaczej, jako wyjętą spod prawa, zwłaszcza jeśli znaliście moją matkę. Nadawca anonimu zapraszał mnie na drugi koniec świata, jeżeli chcę się dowiedzieć czegoś więcej. Przy czym od razu poprosił, bym zniszczyła list i nikomu o nim nie mówiła, Maggie też nie, a szczególnie ojcu. Skąd ów nieznajomy znał imiona najbliższych mi osób? Tu też coś się nie zgadzało. Pochowałam mamę zeszłej wiosny i jeszcze jej nie opłakałam. Siostra nigdy by nie zrobiła dowcipu w równie złym guście, brat nie byłby zdolny wymyślić podobnej historii i chociaż przekartkowałam notes z adresami, nie znalazłam ani jednej znajomej osoby, która mogłaby wyciąć mi tego rodzaju numer. Co byście zrobili na moim miejscu? Prawdopodobnie popełnilibyście ten sam błąd co ja.

2 Sally-Anne Październik 1980 roku, Baltimore Gdy opuszczała loft, musiała stawić czoło wielkim schodom. Sto dwadzieścia stromych stopni wiodących na trzy piętra, słabo oświetlonych żarówką, która wisiała na plecionym sznurku, nikły krąg światła w mrocznej otchłani. Schodzenie po nich było igraniem ze śmiercią, wchodzenie męczarnią. Sally-Anne używała ich rano i wieczorem. Towarowa winda już się wysłużyła. Zeżarta przez rdzę stara krata wtapiała się w krajobraz ścian o barwie ochry. Kiedy Sally-Anne otwierała drzwi budynku, nieodmiennie oślepiała ją sina jasność doków. Ulice były usiane starymi magazynami z czerwonej cegły. Na końcu chłostanego morskimi wichrami mola sterczały wysokie dźwigi, transportujące kontenery przywiezione przez frachtowce, które przybiły do upadającego portu. Sprytni deweloperzy nie zdążyli jeszcze nadać dzielnicy luksusowego charakteru. W tamtych czasach na tych opuszczonych przestrzeniach decydowali się zamieszkać tylko nieliczni początkujący artyści, stawiający pierwsze kroki muzycy albo malarze, młodzi golcy zadający się z bogatymi dzieciakami, pozostawieni samym sobie imprezowicze, najczęściej na bakier z prawem. Najbliższy sklep spożywczy znajdował się dziesięć minut jazdy motorem. Sally-Anne posiadała triumpha bonneville 650, który potrafiłby was przewieźć, gdybyście wpadli na tak szalony pomysł, z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Niebiesko-biały bak był wgięty – pozostałość po pamiętnym upadku, kiedy jeszcze się uczyła ujeżdżać tę bestię. Kilka dni wcześniej rodzice podsunęli Sally-Anne, żeby porzuciła miasto i wyruszyła odkrywać świat. Matka wypisała czek wypielęgnowaną dłonią, delikatnie go wyrwała z książeczki i wręczyła córce, tym samym pozbywając się jej. Sally-Anne rozważyła kwotę, wyobrażając sobie, jak trwoni ją na ekscesy i popijawy, aż w końcu bardziej rozzłoszczona z powodu odsunięcia przez rodzinę niż pokuty za winę, której nie popełniła, postanowiła się zemścić. Odniesie tak ogromny sukces, że pewnego dnia pożałują, że ją odepchnęli. Plan bez wątpienia ambitny, Sally-Anne mogła się jednak pochwalić niebywałą inteligencją, pięknym ciałem i dobrze wypełnionym notesem z adresami. W jej rodzinie sukces mierzyło się wysokością konta w banku i stanem posiadania. Sally-Anne nigdy nie brakowało pieniędzy, tylko że pieniądze nigdy jej specjalnie nie fascynowały. Lubiła ludzkie towarzystwo i nie dbała o to, że rodzina się oburza, bo zadaje się z osobami spoza własnego środowiska. Sally-Anne miała swoje wady, ale trzeba przyznać, że dochowywała szczerych przyjaźni. Niebo było zdradliwe, jego lazurowy błękit miał jej nie pozwolić zapomnieć, że przez całą noc padało. Na motorze śliska nawierzchnia jest zabójcza. Triumph mknął po asfalcie, Sally-Anne czuła na łydkach dotyk gorącego silnika. Prowadzenie tej maszyny dawało jej niezrównane poczucie wolności. Dostrzegłszy na jeszcze dalekim skrzyżowaniu samotną kabinę telefoniczną na pustkowiu, zerknęła na tarczę zegarka widniejącą pomiędzy napami rękawiczki, zredukowała bieg i zacisnęła dłoń na dźwigni hamulca. Postawiła triumpha przy krawężniku, opuściła stopkę. Musiała się upewnić, że jej wspólniczka zdąży na czas. Pięć dzwonków, May już powinna odebrać. Gardło jej się ścisnęło, gdy wreszcie usłyszała szczęknięcie. – Wszystko w porządku? – Tak – padła lakoniczna odpowiedź. – Właśnie jadę. Jesteś gotowa? – Mam nadzieję, zresztą i tak już za późno, żeby się wycofać, nie? – Niby dlaczego miałybyśmy się wycofać? – zapytała Sally-Anne. May mogłaby wymienić wszystkie powody, jakie przychodziły jej do głowy. Ich plan był

zdecydowanie zbyt niebezpieczny, czy gra jest naprawdę warta świeczki? Po co ta cała zemsta, skoro i tak wcale nie wymaże tego, co się stało? A jeżeli nic nie pójdzie zgodnie z planem, jeżeli dadzą się złapać? Podwójny wyrok okazałby się ponad ich siły. May przystała jednak na to ryzyko nie dla siebie, tylko dla swojej przyjaciółki, toteż zamilkła. – Nie spóźnij się – rzekła z naciskiem Sally-Anne. Na widok przejeżdżającego samochodu policyjnego Sally-Anne wstrzymała oddech, myśląc, że nie powinna ulegać obawom, bo inaczej co będzie, kiedy naprawdę przejdzie do czynów? Na razie nie miała sobie nic do zarzucenia, motocykl stał prawidłowo zaparkowany, a korzystanie z kabiny telefonicznej w końcu nie jest nielegalne. Samochód jechał dalej, policjant za kierownicą zdążył jej posłać przeciągłe spojrzenie. Już nawet oni bawią się w podrywaczy! pomyślała. Kolejny rzut oka na zegarek – dotrze pod drzwi Stanfieldów za dwadzieścia minut, opuści ich dom w ciągu godziny i będzie z powrotem za dziewięćdziesiąt minut. Te dziewięćdziesiąt minut wszystko zmieni dla May i dla niej. Usiadła okrakiem na triumphie, uruchomiła kopnięciem silnik i pojechała dalej. Na drugim końcu miasta May właśnie wkładała płaszcz. Upewniwszy się, że owinięty w papierową chusteczkę wytrych półdiament znajduje się na dnie prawej kieszeni, zapłaciła ślusarzowi, który go dla niej wykonał. Kiedy wyszła z budynku, owiał ją chłód. Nagie gałęzie topoli trzaskały na wietrze. Postawiła kołnierz, udała się na przystanek i zaczekała na autobus. Siedząc przy oknie, przejrzała się w szybie, odgarnęła palcami włosy do tyłu i zebrała je spinką w kok. Dwa rzędy przed nią jakiś mężczyzna słuchał kawałka Cheta Bakera dobiegającego z małego radia, które leżało na jego kolanach. Kołysał powoli głową w takt ballady. Siedzący obok mężczyzna hałaśliwie przewracał strony gazety, aby przeszkodzić mu w słuchaniu z taką samą intensywnością, z jaką „My Funny Valentine” zdawał się go drażnić. – To najpiękniejsza piosenka, jaką znam – szepnęła jej sąsiadka. Zdaniem May piosenka była bardziej smutna niż piękna, prawda zaś leżała pośrodku. Wysiadła sześć przystanków dalej i o umówionej godzinie przystanęła u stóp wzgórza. Sally- Anne wyglądała jej, siedząc na motorze. Podała jej kask i zaczekała, aż May umości się na siodełku. Silnik ryknął i triumph ruszył pod górę.

3 Eleanor-Rigby Październik 2016 roku, Beckenham, przedmieście Londynu Wszystko wyglądało normalnie, chociaż wcale już takie nie było. Maggie stała w drzwiach do salonu, oparta plecami o futrynę, obracając w palcach zgaszonego papierosa. Coś jej mówiło, że zapalenie peta uprawomocniłoby te brednie, które właśnie przeczytała. Siedząc wyprostowana na krześle niczym pilna uczennica, która nie chce ściągnąć na siebie gromów nauczycielki, trzymałam list w obu dłoniach w stanie bliskim nabożnego osłupienia. – Przeczytaj od nowa – poleciła Maggie. – Proszę. Przeczytaj, p r o s z ę, od nowa – sprostowałam dla formalności. – Kto do kogo się wpakował w samym środku nocy? Więc nie wkurzaj mnie, p r o s z ę… Jakim cudem Maggie mogła sobie pozwolić na wynajęcie dwóch pokoi, skoro ja, mając prawdziwą robotę, ledwie opłacałam wynajem kawalerki? Jak nic rodzice musieli ją wspomóc. A skoro po śmierci matki zajmowała je nadal, znaczy, że tato maczał w tym palce, i właśnie to mnie drażniło. Pewnego dnia będę musiała się zdobyć na śmiałość i poruszyć ten temat przy rodzinnym stole. Tak, pomyślałam, pewnego dnia znajdę w sobie odwagę, żeby raz na zawsze postawić się młodszej siostrze i usadzić ją, kiedy źle o mnie mówi, myślałam też o wszystkich tych rzeczach przelatujących mi przez głowę, byle nie o liście, który miałam przeczytać Maggie, bo wydała mi takie polecenie. – Zaniemówiłaś, Rigby? Nie cierpię, jak Maggie skraca moje imię, ograbiając je z kobiecości. A Maggie doskonale o tym wie. Poza wzajemną miłością nic nigdy nie było między nami proste. Jako małym dziewczynkom zdarzało nam się szarpać wściekle za włosy w dziecięcych bójkach, które w okresie dojrzewania tylko przybrały na sile. Biłyśmy się, dopóki Michel nie chwytał się za głowę, jakby pod skroniami wytrysnęła mu przefiltrowana przez siostrzaną złośliwość krzywda, zadając potworne męki. Wówczas przerywałyśmy walkę, której przyczyna dawno już poszła w zapomnienie, i aby go przekonać, że to wszystko jest jedynie zabawą, padałyśmy sobie w objęcia i wciągałyśmy go w radosny taniec. Maggie marzyła, żeby mieć takie rude włosy jak ja, mój pogodny wygląd; z jej słów można by wywnioskować, że nic nie jest w stanie mnie dotknąć. Ja z kolei marzyłam, żeby mieć taką czarną czuprynę jak moja młodsza siostra, dzięki czemu uniknęłabym tak wielu kpin w szkole, jej niedościgłą urodę, jej tupet. Tak między nami mówiąc, wszystko stanowiło pretekst do sprzeczki, ale wystarczyło, żeby ktoś obcy albo któreś z rodziców naskoczyło na jedną z nas, natychmiast ta druga nadbiegała z pazurami, gotowa gryźć w obronie siostry. Westchnęłam i zaczęłam głośno czytać. Droga Eleanor, zapewne wybaczy mi Pani ten skrót, ale jak na mój gust podwójne imiona są za długie, Pani imię brzmi zresztą uroczo, tylko że nie to jest tematem niniejszego listu. Musiała Pani odczuć gwałtowne odejście matki jako głęboką niesprawiedliwość. Była stworzona, żeby zostać babcią, umrzeć we własnym łóżku w bardzo podeszłym wieku, otoczona rodziną, której tak wiele dała. To była niezwykła kobieta o wybitnej inteligencji, zdolna zarówno do najgorszego, jak i do najlepszego, Pani jednak poznała wyłącznie to, co najlepsze. Tak to już jest, o rodzicach wiemy wyłącznie tyle, ile sami zechcą nam powiedzieć, ile my chcemy w nich dostrzec, a ponieważ taki jest porządek rzeczy, zapominamy, że żyli przed nami. Mam na myśli to, że mieli własne życie, zaznali bolączek młodości, jej kłamstw. Oni także musieli zerwać łańcuchy, wyzwolić się. Pytanie tylko jak? Pani matka na przykład przed trzydziestu pięciu laty zrezygnowała z pokaźnego majątku. Przy czym owego majątku nie odziedziczyła w spadku. W jakich zatem okolicznościach go zdobyła? Należał do niej czy też go ukradła? Bo inaczej czemu go odrzuciła? Na wszystkie te pytania powinna znaleźć

Pani odpowiedź, o ile to Panią ciekawi. A jeśli tak, sugeruję przeprowadzić poszukiwania, używając sprytu. Chyba się Pani domyśla, że tak rozsądna kobieta jak Pani matka nie ukryłaby najintymniejszych sekretów w miejscu, w którym można by je łatwo odnaleźć. Kiedy odkryje Pani dowody na słuszność moich pytań, ponieważ wiem, że w pierwszej chwili nie zechce mi Pani uwierzyć, będzie Pani musiała wyruszyć mi na spotkanie, gdy nadejdzie czas, mieszkam bowiem na drugim końcu świata, a na razie czuję się w obowiązku pozwolić Pani na zastanowienie. Ma Pani sporo do zrobienia. Proszę wybaczyć anonimowość, proszę się nie dopatrywać w niej żadnego tchórzostwa, postępuję w ten sposób dla Pani dobra. Z całego serca radzę nie wspominać o tym liście nikomu, ani Maggie, ani ojcu, i zniszczyć go zaraz po przeczytaniu. Zachowanie go na nic się nie zda. Proszę uwierzyć w szczerość moich słów: życzę Pani jak najlepiej i składam wprawdzie spóźnione, lecz serdeczne wyrazy współczucia. – Cały tekst został sformułowany dość przebiegle – rzuciłam. – Nie da się stwierdzić, czy jego autor to mężczyzna czy kobieta. – Mężczyzna czy kobieta, to obłąkany umysł. Jedyna sensowna rzecz w tym liście to rada, żeby go zniszczyć… – I nikomu o nim nie wspominać, zwłaszcza tobie… – W tym wypadku dobrze zrobiłaś, że nie posłuchałaś. – Ani tacie. – Tym razem jednak lepiej zrobisz, jeśli posłuchasz, bo mowy nie ma, żeby zawracać mu głowę tym stekiem bzdur. – Przestań mi ciągle mówić, co powinnam zrobić, a czego nie, w końcu to ja jestem starsza! – Bo niby rok więcej dał ci wyższą inteligencję? Gdyby tak było, nie przybiegłabyś do mnie, żeby mi pokazać ten list! – Wcale nie przybiegłam, dostałam go przedwczoraj – sprostowałam. Maggie przyciągnęła krzesło i usiadła naprzeciwko mnie. List leżał na stole. Musnęła go palcami, zwracając uwagę na jakość papieru. – Chyba mi nie powiesz, że wierzysz chociaż w jedno słowo? – zapytała. – Sama nie wiem… Ale po co ktoś miałby tracić czas na pisanie tego rodzaju rzeczy, gdyby to były same kłamstwa? – odparłam. – Bo na świecie jest pełno świrów gotowych dosłownie na wszystko, byleby cię skrzywdzić. – Nie mnie, Maggie. Pewnie uważasz moje życie za nudne, ale ja nie mam wrogów. – Jakiś mężczyzna, który przez ciebie cierpiał? – Bardzo bym chciała, ale z tej strony to bezkresna pustynia. – Twój dziennikarz? – Nigdy nie byłby zdolny do takiej podłości. A poza tym pozostaliśmy w dobrych stosunkach. – W takim razie skąd autor tego paszkwilu zna moje imię? – Wie o nas o wiele więcej. Jeżeli nie wymienił Michela, to znaczy… Maggie zakręciła leżącą na stole zapalniczką. – …że był pewien, że nie będziesz niepokoić naszego brata. Zatem „życzliwy” wie, jaki jest jego stan. Przyznaję, że mam cykora – oznajmiła. – Co robimy? – zapytałam. – Nic, nie robimy nic, to najlepszy sposób, żeby nie dać się wciągnąć w tę grę. Wyrzucamy to świństwo do śmieci i życie płynie dalej. – Wyobrażasz sobie mamę w młodości jako posiadaczkę majątku? To zupełnie bez sensu, zawsze ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Skoro była bogata, to niby dlaczego tak zaciskaliśmy pasa? – Nie przesadzaj, w końcu to znowu nie była bieda, przecież niczego nam nie brakowało – uniosła się Maggie. – T o b i e nigdy niczego nie brakowało, umknęło ci mnóstwo rzeczy. – Ach tak? A niby jakich? – Właśnie trudne końce miesiąca. Wydaje ci się, że mama dawała prywatne lekcje z powołania

albo że tato w weekendy robił korektę maszynopisów dla przyjemności? – Pracował w wydawnictwie, a mama uczyła, myślałam, że to część ich pracy. – Otóż nie, po osiemnastej to wcale nie była już część ich pracy. A jak sądzisz, kiedy wysyłali nas na letnie obozy, w tym czasie sami wyjeżdżali na Karaiby? Pracowali. Mama brała nawet zastępstwa w szpitalnej izbie przyjęć. – Mama? – powtórzyła osłupiała Maggie. – Trzy lata z rzędu w czasie twoich wakacji, kiedy miałaś trzynaście, czternaście i piętnaście lat. – A dlaczego ty wiedziałaś, a ja nie? – Bo ja zadawałam im pytania. Rok więcej, sama widzisz, że to dużo zmienia. Maggie na chwilę zamilkła. – Co to, to nie, pomysł, że mama zataiła jakieś kokosy, w ogóle nie trzyma się kupy. – Chociaż majątek niekoniecznie oznacza pieniądze. – Skoro to nie jest prawdziwy majątek, dlaczego „życzliwy” miałby sugerować, że nie odziedziczyła go w spadku? – Radzi nam też, żebyśmy się wykazały sprytem, może to sposób, aby dać nam do zrozumienia, że jego proza jest subtelniejsza, niż nam się wydaje. – Coś dużo tych „może”. Pozbądź się tego listu, zapomnij wręcz, że w ogóle go dostałaś. – Jasne! Jak cię znam, nie miną dwa dni, a wpakujesz się do taty i przetrząśniesz dom. Maggie chwyciła zapalniczkę i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się głęboko, wydmuchnęła dym do góry. – Zgoda – ustąpiła. – Jutro rodzinny obiad tutaj. Ty zrobisz jedzenie, a ja urobię tatę, żebyśmy wiedziały, na czym stoimy, chociaż jestem przekonana, że to strata czasu. – Jutro ty zamówisz pizzę i obie dyskretnie wypytamy tatę, bo Michel też przyjdzie.

4 Ray Październik 2016 roku, Croydon, przedmieście Londynu Pomysł kolacji z dziećmi go zachwycił, chociaż wolałby, żeby odbyła się u niego. Ray był domatorem, a w jego wieku człowiek się nie zmienia. Wyciągnął z szafy tweedową marynarkę. Przywiezie Michela, przy okazji przewietrzy starego austina. Odkąd Tesco otworzyło supermarket pięć minut drogi pieszo od niego, przestał nim już jeździć po zakupy. Lekarz kazał mu chodzić co najmniej piętnaście minut dziennie. Było to minimum, aby zachował sprawność stawów. Stawy miał głęboko w nosie, po prostu sam już nie wiedział, co robić z własnym ciałem, od kiedy owdowiał. Mimo wszystko wciągnął brzuch przed lustrem i odgarnął palcami włosy do tyłu. Starzeniem też się nie przejmował, ale żałował gęstej czupryny z młodości. Rząd nie powinien topić miliardów w wojnach, które niczemu nie służą, lepiej by było, gdyby wymyślono jakiś skuteczny środek na odrastanie włosów. Gdyby znów mógł mieć trzydzieści lat, namówiłby żonę, żeby wykorzystała swój talent chemiczny w służbie nauki, zamiast uczyć w szkole. Wynalazłaby magiczny wzór, zbiła majątek i oboje spędzaliby jesień życia w luksusowych hotelach na całym świecie. Zdejmując z wieszaka gabardynowy płaszcz, zmienił zdanie. Skoro jest wdowcem, samotne podróżowanie stałoby się dla niego jeszcze straszniejsze, w dodatku jest przecież domatorem. Maggie po raz pierwszy zaprosiła na wieczór gości. Może obwieści, że wychodzi za mąż? Natychmiast przemknęło mu przez głowę, czy jeszcze zmieści się w smoking. W najgorszym razie przejdzie na dietę, pod warunkiem że córka zaczeka, aż zrzuci dwa, trzy kilo, maksymalnie pięć, nie należy z niczym przesadzać, w końcu utrzymał linię, nie licząc paru krągłości tu i ówdzie, nic strasznego. Maggie potrafiłaby oznajmić mu na jednym wdechu, że ślub odbędzie się w następny weekend, jest taka niecierpliwa. Co też mógłby jej ofiarować w prezencie ślubnym? Zauważył, że powieki nieco mu opadły, przycisnął palec wskazujący pod prawym okiem i stwierdził, że to nadaje mu trochę młodszy, ale zarazem głupkowaty wygląd. Mógłby sobie przykleić pod oczami dwa kawałki taśmy przezroczystej, to by wszystkich ubawiło. Ray zrobił kilka min przed lustrem i zachciało mu się śmiać. W dobrym nastroju złapał czapkę, podrzucił na dłoni kluczyki od samochodu i opuścił mieszkanie młodzieńczym krokiem. Austin pachniał kurzem, bardzo elegancką wonią starzyzny, jaką wydzielają jedynie auta kolekcjonerskie. Jego sąsiad przekonywał, że A60 kombi nie jest samochodem kolekcjonerskim, czysta zazdrość! Znajdźcie dzisiaj tablicę rozdzielczą z prawdziwego palisandru, nawet zegar był antykiem. Kupił go z drugiej ręki, w którym to było roku? Bliźniaki jeszcze się nie urodziły. No pewnie, że się jeszcze nie urodziły, przecież właśnie tym autem pojechał po żonę na dworzec, kiedy się ponownie zeszli. Nie do wiary, że ten samochód towarzyszył im przez całe życie. Ile kilometrów pokonali austinem? Czterysta pięćdziesiąt jeden tysięcy sześćset sześćdziesiąt siedem, osiem, kiedy dotrze pod dom Michela, jeśli więc to nie jest auto kolekcjonerskie… Co za kretyn z tego sąsiada! Nie sposób patrzeć na fotel pasażera, nie dostrzegając ducha żony. Ciągle ją widział, jak się pochyla, by zapiąć pas bezpieczeństwa. Nigdy nie udawało jej się tego zrobić i klęła, podejrzewając, że celowo go skrócił, aby jej dopiec i wmówić, że utyła. To prawda, ze dwa, trzy razy wykręcił jej taki numer, ale nie więcej. Chociaż właściwie tak, więcej razy, jeśli się głębiej zastanowić. Dobrze by było zostać pochowanym we własnym samochodzie. W sumie to by wymagało znacznego powiększenia cmentarzy i nie byłoby zbyt ekologiczne. Ray zaparkował przed budynkiem Michela. Dwukrotnie zatrąbił i czekał, obserwując przechodniów na połyskujących chodnikach. I niech nikt nie narzeka na angielski deszcz, bo w żadnym kraju nie ma tyle zieleni. Jego uwagę przykuła jakaś para. Najwyraźniej mężczyzna nie co dzień się śmiał. Jeżeli Pan Bóg istnieje, właśnie ten facet powinien był zostać wdowcem. Świat naprawdę jest do dupy. Dlaczego Michel zawsze tak się guzdrze z wyjściem z domu? Bo musi sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu,

gaz zakręcony, chociaż od dawna nie używa kuchenki gazowej, lampy pogaszone z wyjątkiem tej w sypialni, którą zawsze zostawia zapaloną, i że drzwi lodówki są na pewno zamknięte. Uszczelka się zużyła. Któregoś dnia, jak Michel będzie w pracy, wpadnie mu ją wymienić. Powie mu o tym, dopiero gdy wszystko zostanie naprawione. Nareszcie zjawił się w swoim odwiecznym trenczu, który nosił nawet latem, i raczej trudno będzie go przekonać, żeby zmienił płaszcz. Ray pochylił się, by otworzyć drzwi, Michel wśliznął się do środka, ucałował ojca, zapiął pas i położył dłonie na kolanach. Gdy samochód ruszył, wpatrywał się w drogę, a dwa skrzyżowania dalej wreszcie się rozchmurzył. – Cieszę się, że wreszcie wszyscy razem zjemy kolację, ale to dziwne, że idziemy do Maggie. – A dlaczego to dziwne, kawalerze? – zapytał Ray. – Maggie nigdy nie gotuje, więc to dziwne właśnie z tego powodu. – O ile dobrze zrozumiałem, dziś świętujemy, zamówiła pizzę. – A, w takim razie to mniej dziwne, ale jednak dziwne – odparł Michel, śledząc wzrokiem młodą kobietę, która przechodziła przez ulicę. – Niezła – gwizdnął Ray. – Trochę nieproporcjonalna – rzucił Michel. – Żartujesz? Jest cudowna! – W roku dwa tysiące szesnastym średni wzrost osobnika płci żeńskiej wynosi pięć stóp i sześć cali, a ta kobieta mierzy co najmniej sześć stóp i jeden cal. Czyli jest bardzo wysoka. – Skoro tak mówisz, chociaż w twoim wieku ten rodzaj dysproporcji by mi się spodobał. – Wolę, jak… – Są niższe! – Właśnie, niższe. – Każda potwora znajdzie swego amatora, prawda? – Możliwe, ale nie widzę związku. – To tylko takie powiedzenie, Michel. Co oznacza, że wszelkie gusty mieszczą się w naturze. – Owszem, brzmi logicznie, to znaczy nie to pierwsze powiedzenie, które jest zupełnie bez sensu, ale to drugie. Zgadza się z tym, co zdołałem zauważyć. Austin wmieszał się w sznur samochodów na bulwarze. Znów zaczął padać drobny deszcz, prawdziwa angielska mżawka, która sprawiła, że nawierzchnia zalśniła już po kilku minutach. – Moim zdaniem twoja siostra zakomunikuje nam, że wychodzi za mąż. – Która? Mam dwie. – Myślę, że Maggie. – Aha, a dlaczego tak myślisz? – Instynkt ojcowski, zaufaj mi. A mówię ci o tym teraz z bardzo konkretnego powodu. Kiedy to obwieści, chcę, żebyś wiedział, że to dobra wiadomość, i żebyś się ucieszył. – Niby dlaczego? – Bo jak tego nie zrobisz, twoja siostra będzie smutna. Kiedy ludzie ogłaszają coś, co ich uszczęśliwia, oczekują, że będziemy podzielać ich szczęście. – Ach tak, a to dlaczego? – Bo to jest sposób na okazanie im, że ich kochamy. – Rozumiem. A ślub to dobra wiadomość? – Skomplikowane pytanie. Na ogół tak. – A jej przyszły mąż też przyjdzie? – Być może, z twoją siostrą nigdy nic nie wiadomo. – Z którą? Mam dwie. – Przecież wiem, że masz dwie, przypominam ci, że sam je spłodziłem, to znaczy oczywiście razem z twoją matką. – A mama też przyjdzie? – Nie, twoja matka nie przyjdzie. Wiesz dlaczego, tłumaczyłem ci to wiele razy.

– Tak, wiem, bo nie żyje. – Właśnie, bo nie żyje. Michel zerknął przez szybę, po czym odwrócił głowę i wbił wzrok w ojca. – A dla was to była dobra wiadomość, kiedy się pobraliście? – Wspaniała wiadomość, stary. A gdyby dało się cofnąć czas, ożeniłbym się z nią nawet jeszcze wcześniej. Dla Maggie to będzie więc też dobra wiadomość; uważam, że w naszej rodzinie mamy dar do zawierania szczęśliwych małżeństw. – Ach. Sprawdzę jutro na uniwersytecie, ale nie sądzę, żeby to była kwestia genów. – A ty jesteś szczęśliwy, Michel? – zapytał łagodnie Ray. – Tak, chyba tak… Jestem szczęśliwy teraz, skoro Maggie wkrótce wyjdzie za mąż i wiem, że to będzie szczęśliwe małżeństwo, bo przecież nasza rodzina ma ten dar, ale mimo wszystko trochę się boję przed spotkaniem z jej mężem. – Czego się boisz? – No cóż, mam nadzieję, że się dogadamy. – Przecież już go znasz, to Fred, wesoły osiłek, jest bardzo sympatyczny, a my byliśmy u niego w pubie na kolacji mnóstwo razy. To znaczy przypuszczam, że wyjdzie właśnie za niego, chociaż z twoją siostrą nigdy nie wiadomo. – Szkoda, że mama nie może być obecna w wieczór, kiedy jej córka nam oznajmi, że niedługo wychodzi za mąż. – Która? Mam dwie – odrzekł z uśmiechem Ray. Michel zastanawiał się przez chwilę i również się uśmiechnął.

5 May Październik 1980 roku, Baltimore Motor jechał pod górę zboczem wzgórza. Za każdym razem gdy Sally-Anne dodawała gazu, spod tylnego koła wzbijał się tuman kurzu. Jeszcze parę zakrętów i będzie widać dom. Wkrótce May dostrzegła w oddali eleganckie czarne ogrodzenie z kutymi szpicami, strzegące posiadłości Stanfieldów. Im bardziej się zbliżały, tym mocniej obejmowała Sally-Anne, w końcu jej uścisk stał się tak potężny, że przyjaciółka aż się uśmiechnęła, krzycząc pod wiatr: – Ja też mam cykora, ale powiedz sobie, że właśnie dzięki temu ta przygoda jest podniecająca. Silnik triumpha warczał zbyt głośno, by May usłyszała całe zdanie – zrozumiała tylko „cykora” i „podniecająca” i akurat takie były teraz jej doznania. Właśnie na tym musi polegać idealny związek: na odczuwaniu identycznych nastrojów. Sally-Anne zredukowała bieg, przechyliła motor, skręcając o sto osiemdziesiąt stopni w ostatni zakręt, następnie przyspieszyła i wyprostowała maszynę, wychodząc z wirażu. Panowała nad triumphem ze zręcznością, która przyprawiłaby o ukłucie zazdrości każdego motocyklistę. Ostatnia prosta, teraz dom rysował się wyraźnie na szczycie wzgórza. Wraz z pretensjonalną kolumnadą dominował nad całą doliną. Taki ostentacyjny luksus podoba się tylko nowobogackim i parweniuszom, a przecież Stanfieldowie zaliczali się do najstarszych rodów spośród znakomitości miasta, należeli nawet do jego założycieli. Jedni opowiadali, że zaczęli zbijać majątek kosztem niewolników uprawiających ich ziemię, drudzy natomiast, że jako jedni z pierwszych ich wyzwolili i że niektórzy Stanfieldowie przypłacili ich wolność własną krwią. Historia ta zmieniała się w zależności od dzielnicy, w której ją opowiadano. Sally-Anne postawiła motocykl na parkingu dla pracowników. Wyłączyła silnik, zdjęła kask i odwróciła się ku May, która właśnie zsuwała się z siodełka. – Wejście dla dostawców masz przed sobą, zapukaj i powiedz, że jesteś umówiona z panną Verdier. – A jeżeli ona jest w domu? – No to chyba potrafi być w kilku miejscach naraz, ponieważ kobieta idąca w stronę czarnego forda, którego tam widzisz, to właśnie panna Verdier. Już ci mówiłam, codziennie o jedenastej robi sobie przerwę, wsiada do swojego ślicznego samochodu i pędzi do miasta na masaż… To znaczy tak się tylko mówi, to nie jest wyłącznie masaż. – A ty skąd o tym wiesz? – Przez ostatnie tygodnie śledziłam ją wystarczająco długo, a skoro mówię, że śledziłam, to znaczy, że z bardzo bliska, możesz mi więc uwierzyć na słowo. – Chyba nie posunęłaś się aż do… – Nie mamy czasu na dyskusje, May. Verdier to panna Długo-dochodzę, ale za trzy kwadranse pewnie osiągnie swój poranny orgazm, a jak już pochłonie kanapkę z bekonem, majonezem i pomidorem i coca-colę w kawiarni naprzeciwko dla nabrania sił, zaraz zwali się tu z powrotem. Teraz zasuwaj, znasz plan na pamięć, powtarzałyśmy go ze sto razy. May tkwiła bez ruchu przed przyjaciółką; czując, że brak jej pewności siebie, Sally-Anne przytuliła ją mocno, po czym powiedziała, że jest czarująca i że wszystko pójdzie jak z płatka. Zaczeka na nią na parkingu. May przeszła przez jezdnię i przystanęła przed drzwiami dla służby. Tymi, przez które dostarczano gazety, żywność, napoje i kwiaty, a także wszystko to, co pani Stanfield lub jej syn kupowali w mieście. Jak bardzo dobrze wychowana młoda kobieta oznajmiła majordomusowi, że ma umówione spotkanie z panną Verdier. Zgodnie z przewidywaniami Sally-Anne mężczyzna, będąc pod wrażeniem naturalnej władczości, jaką zapewnił jej użyty w tym celu brytyjski akcent, nie zadawał więcej żadnych pytań i wpuścił ją do środka. Pojął, że zjawiła się za wcześnie, a ponieważ nie wypadałoby trzymać

osoby z jej pozycją w holu, również zgodnie z przewidywaniami Sally-Anne zaprowadził ją do saloniku na piętrze. Ze skruszoną miną poprosił, by zajęła miejsce w fotelu. Panna Verdier dopiero co wyszła, dodał, i zapewniła, że z pewnością wkrótce wróci. Zaproponował jej coś na ochłodę. May grzecznie odmówiła, nie chce jej się pić. Majordomus oddalił się, zostawiwszy ją samą w tym urządzonym z przepychem pokoju, który przylegał do gabinetu sekretarki pana Stanfielda. Umeblowanie salonu stanowił gerydon przedzielający dwa aksamitne fotele pasujące do zasłon, które zdobiły okno. Parkiet z ciemnego dębu przykrywał dywan z Aubusson, ściany wyłożone były boazerią, u sufitu zaś wisiał mały kryształowy żyrandol. Przedstawienie się, wspięcie po szerokich schodach na pierwsze piętro, pokonanie długiego korytarza nad holem, aby dotrzeć aż tutaj, zajęło jej dziesięć minut. Musi bezwzględnie opuścić rezydencję, zanim sekretarka nimfomanka wróci o zwykłej porze. Myśl, co też właśnie ona wyprawia w wątpliwym salonie masażu w centrum miasta, powinna ją rozbawić; kiedy wraz z Sally-Anne powtarzały plan, obydwie się z tego zaśmiewały. Teraz jednak, gdy miała się zakraść do jej gabinetu, dokonać włamania, które de facto sprawi, że stanie się wyjęta spod prawa, May miała duszę na ramieniu. Jeżeli ktoś ją nakryje, wezwą policję, a policja raz dwa powiąże ze sobą fakty. Wówczas nie skończy się na oskarżeniu o zwykłe wtargnięcie. Nie myśleć o tym, nie w tej chwili. Zaschło jej w ustach, powinna była przyjąć szklankę wody, którą zaproponował jej majordomus, tylko że w ten sposób straciłaby zbyt dużo czasu. Wstać i podejść do drzwi. Nacisnąć klamkę i wejść do środka. Dokładnie to zrobiła z determinacją, która ją zaskoczyła. Działała jak automat zaprogramowany na wykonanie określonego zadania. Przekroczywszy próg, cicho zamknęła drzwi. Istniały spore szanse, że pan domu znajduje się w pokoju obok, a przecież doskonale wiedział, że jego asystentka o tej porze jest nieobecna. Rozejrzała się dokoła zaskoczona nowoczesnym urządzeniem wnętrza, które kontrastowało z pozostałymi znanymi jej pomieszczeniami w rezydencji. Ścianę naprzeciw biurka z jasnego drewna zdobiła reprodukcja obrazu Miró. Zresztą może to wcale nie była reprodukcja. Brakowało czasu, by podejść bliżej i to rozstrzygnąć. Odsunęła fotel, uklękła przed szafką biurka z szufladami i wyciągnęła z kieszeni owinięty w papierową chusteczkę wytrych. Ćwiczyła ze sto razy na podobnej szafce, aby nauczyć się forsować zamek, nie uszkadzając go. Yalowski zamek bębenkowy, do którego pewien znajomy Sally-Anne polecił jej i sprzedał wytrych półdiament. Szeroki kąt na końcu i mały u podstawy, łatwy do włożenia i łatwy do wyjęcia. Przypomniała sobie lekcję: nie zarysować wnętrza, żeby nie pozostawić ani jednego opiłka żelaza, który zablokowałby mechanizm i zdradził przestępstwo, trzymać rękojeść dokładnie w poziomie, przed cylindrem, wymacać piny, naciskając każdy z nich z umiarem, aby je podnieść i nie wyszczerbić żadnego. Poczuła, że pierwszy z nich dotyka linii podziału, powoli pchnęła wytrych, dopóki drugi także się nie podniósł, po czym nadeszła kolej trzeciego. May wstrzymała oddech, powoli przekręciła cylinder zamka i nareszcie otworzyła szufladę biurka. Czekała ją równie delikatna misja, kiedy musiała zamknąć zamek i wydobyć wytrych. May pilnowała się, aby go nie poruszyć przy wysuwaniu szuflady. Okulary, puderniczka, szczotka do włosów, szminka, słoiczek kremu do rąk… Gdzie te przeklęte dokumenty? Chwyciła plik papierów, położyła je na biurku i zaczęła po kolei studiować. W końcu ukazała się lista gości, May zaś poczuła przyspieszone bicie serca na myśl o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża wyłącznie po to, by dopisać do niej dwa nazwiska. Zachowaj spokój, May, powiedziała sobie w duchu. Już prawie ci się udało. Rzut oka na zegar ścienny, jeszcze przez piętnaście minut nic jej nie grozi. A jeśli panna Verdier dzisiaj doszła wcześniej? Nie zawracaj sobie tym głowy, przecież nie jedzie taki kawał drogi po to, żeby pozbawiać się gry wstępnej. Gdyby jej się spieszyło, sama by sobie dogodziła. May popatrzyła na królującą na biurku maszynę do pisania, całkiem klasycznego underwooda. Umieściła papier na podpórce, podniosła zwalniak i przekręciła dźwignię wierszaka. Papier okręcił się

wokół wałka i z powrotem się pojawił. May czym prędzej zabrała się do wystukania fałszywych nazwisk, Sally-Anne i swojego, które chciała dopisać, a pod nimi adresu skrytki pocztowej wykupionej w ubiegłym tygodniu na poczcie głównej. Bez wątpienia pewnego dnia policja przestudiuje uważnie tę listę, szukając na niej winnych zbrodni. Tylko że te fałszywe nazwiska bez rzeczywistego adresu nie dostarczą żadnych wskazówek. Wystukała pierwsze, starając się delikatnie wciskać klawisze, aby uderzające o taśmę czcionki nie hałasowały. Następnie z najwyższą ostrożnością przesunęła wózek, usiłując nie dopuścić do tego, żeby zadźwięczał dzwonek towarzyszący powrotowi do początku wiersza. Mimo to zadźwięczał. – Panno Verdier? Już pani wróciła? Głos dobiegł z sąsiedniego pokoju. May zamarła przerażona. Osunęła się na kolana i zwinęła w kłębek pod biurkiem. Rozległ się dźwięk kroków, w szparze w drzwiach ukazała się głowa pana Stanfielda, który położył dłoń na klamce. – Panno Verdier? W gabinecie jak zwykle panował porządek, sekretarka była maniaczką porządku, on zaś nie zwrócił szczególnej uwagi na maszynę do pisania. Całe szczęście, bo panna Verdier nigdy by się nie oddaliła, pozostawiwszy wkręcony papier. Wzruszył ramionami i zamknął drzwi, mrucząc, że musiał się przesłyszeć. Dłonie May przestały drżeć dopiero po kilkunastu sekundach. Tak naprawdę cała się trzęsła, nigdy w życiu tak się nie bała. Do rzeczywistości przywołało ją tykanie zegara ściennego. W najlepszym razie zostało jej jeszcze jakieś dziesięć minut. Dziesięć krótkich minut na wystukanie drugiego nazwiska i adresu, na odłożenie arkusza papieru na miejsce, na zamknięcie na klucz komody, na wyjęcie wytrycha i na opuszczenie rezydencji, zanim wróci sekretarka. May miała opóźnienie, powinna już dołączyć do Sally- Anne, która pewnie umiera z niepokoju. Skup się, do licha, nie masz już ani sekundy do stracenia. Jeden klawisz, drugi, trzeci… Jeżeli ten stary dureń usłyszał odgłosy uderzeń, tym razem nie poprzestanie na pobieżnym zerknięciu. Gotowe, wystarczy przekręcić wałek i wydobyć papier. Umieścić go z powrotem dokładnie w tym samym miejscu w stercie, starannie ułożyć dokumenty w równy stos, na dywanie, żeby nie robić hałasu. Schować je do szuflady i zasunąć ją, wstrzymać oddech, obracając wytrych, nasłuchiwać szczęku pinów, to wcale niełatwe, jeśli serce łomocze człowiekowi aż w skroniach, pot perli się na czole… Jeszcze milimetr. Zachowaj spokój, May, jeżeli wytrych się zatnie, wszystko trafi szlag. A podczas prób często się zacinał. Nareszcie trzymała go w wilgotnej ręce, wsadziła do kieszeni, otarła wnętrze dłoni, potem czoło. Jeśli majordomus zobaczy na odchodnym, że jest cała mokra, nabierze podejrzeń. Wycofała się do saloniku, poprawiła płaszcz i wyszła. Przemierzyła długi korytarz, modląc się w duchu, żeby na nikogo się nie natknąć. Pojawiły się przed nią schody, zstąpiła po nich bez pośpiechu. Musi jeszcze spokojnie oznajmić majordomusowi, że nie może dłużej czekać i że przyjdzie kiedy indziej. Szczęście uśmiechnęło się do niej: hol był pusty. Dotknęła dłonią drzwi dla służby i otworzyła je. Sally-Anne przyglądała się jej z parkingu, siedząc na motorze. May miała nogi jak z waty, mimo to podążyła ku niej. Sally-Anne wręczyła jej kask i skinęła głową, by wsiadła na triumpha. Kopnięcie rozrusznika, silnik zawarczał. Na następnym zakosie minęły czarnego forda, który wracał do rezydencji. Sally-Anne dostrzegła twarz panny Verdier, która promieniała, na jej ustach błąkał się szelmowski uśmiech. Wargi Sally-Anne rozciągały się w identycznym uśmiechu, ale ze zgoła innych powodów.

6 Eleanor-Rigby Październik 2016 roku, Beckenham Siedzieliśmy przy stole co najmniej od pół godziny, a Maggie ciągle jeszcze nie obwieściła, że wychodzi za Freda, bardzo sympatycznego wesołego osiłka, który prowadził pub z wyśmienitym jedzeniem w Primrose Hill. Michel odczuwał podwójną radość. Po pierwsze dlatego, że ojciec nie potrafił usiedzieć na miejscu, wiercił się na krześle i prawie nie tknął pizzy, czym mocno go ubawił. Żeby tata nie zjadł kolacji, musiał mieć diabelnie zaprzątnięty umysł, Michel zaś doskonale wiedział czym. Jednak jeśli dobrze się zastanowić, a od ich rozmowy w samochodzie nic innego nie robił, jeszcze bardziej uszczęśliwiało go to, że według niego Fred wcale nie był taki znów sympatyczny. Sposób, w jaki go traktował, fałszywa życzliwość sprawiały, że Michel czuł się nieswojo. Zupełnie jakby Fred uważał się za kogoś lepszego. Owszem, jedzenie w jego pubie było dobre, ale Michel nie delektował się nim aż tak jak książkami, które połykał w bibliotece. Michel znał niemal wszystkie tytuły w wypożyczalni i działy, do których są zaklasyfikowane. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, skoro układał je na półkach. Michel przepadał za swoją pracą. W bibliotece panowała cisza, a niewiele zawodów może zapewnić podobny spokój. W większości czytelnicy byli dość mili, znajdowanie zaś dla nich w możliwie jak najkrótszym czasie tego, czego szukali, napełniało go poczuciem, że jest potrzebny. Drażnił go jedynie widok porzuconych książek na stołach pod koniec dnia. Z drugiej strony gdyby czytelnicy byli porządniejsi, miałby mniej pracy. Logiczne. Przed otrzymaniem tego zajęcia Michel pracował w laboratorium. Zatrudniono go tam dzięki ocenom, jakie uzyskał na studiach. Był dobry z chemii, tablica okresowa pierwiastków stanowiła dla niego źródło oczywistego języka. Lecz względy bezpieczeństwa sprawiły, że zapał, z jakim testował wszelkie możliwości, położył kres krótkiej karierze, która zapowiadała się nader obiecująco. Tato krzyczał, że to niesprawiedliwe, i krytykował ciasnotę umysłów jego pracodawców, ale nic nie pomogło. Po okresie zamknięcia w domu Michel odnalazł radość życia w kontakcie z Verą Morton, kierowniczką miejskiej biblioteki. Dała mu szansę, on zaś postawił sobie za punkt honoru nigdy jej nie zawieść. Łatwość, z jaką można dzisiaj szukać informacji w Internecie, ujemnie wpłynęła na częstotliwość odwiedzin w bibliotece, zdarzało się, że przez cały dzień nie przyszedł ani jeden czytelnik. Michel korzystał z tego, by czytać, głównie rozprawy chemiczne albo biografie, które stanowiły jego kolejną pasję. Obserwowałam ojca w milczeniu od początku kolacji. Natomiast Maggie usta się nie zamykały, chociaż nie powiedziała nic konkretnego, to znaczy nic, co by usprawiedliwiało niedopuszczanie nikogo do głosu. Z kolei jej gadatliwość bardzo martwiła Michela. Być może jej zdenerwowanie zapowiadało wiadomość, której nie miał ochoty usłyszeć. Gdy Maggie usiadła naprzeciwko taty i wzięła jego dłoń w swoje, Michel musiał pomyśleć, że prawdowpodobnie robi to, by go zmiękczyć. Maggie nie przepadała za dotykiem. Za każdym razem gdy brat ją obejmował na powitanie lub pożegnanie, skarżyła się, protestując, że ją dusi. A przecież Michel uważał, żeby nigdy nie chwytać jej zbyt mocno. Doszedł do wniosku, że to wykręt, by ograniczyć ich uściski, a skoro ona nie lubi ściskać się z własnym bratem, to dowodzi, że jego teoria jest słuszna. Tato, równie zaskoczony tym przypływem czułości, wstrzymał oddech w nadziei, że zaraz usłyszy wielką nowinę. To, że Maggie bierze ślub, nie podlegało dyskusji, on jednak chciał wiedzieć kiedy. – Dobrze, kochanie, dość już tego paplania, w końcu padnę trupem. Kiedy to będzie? Idealnie byłoby za trzy miesiące; jeden miesięcznie to całkiem rozsądne; rozumiesz, w moim wieku nie traci się tak szybko. – Przepraszam – odrzekła Maggie – ale o czym ty mówisz? – O kilogramach, które muszę stracić, żeby zmieścić się w smoking!

Spoglądałam na siostrę, obie wpadłyśmy w zakłopotanie. Michel westchnął i przybył wszystkim z odsieczą. – Na ślub. Smoking jest na ślub – wyjaśnił. – Przecież właśnie po to zebraliśmy się tutaj – dodał tato. – A tak w ogóle gdzie on jest? – Kto? – Sympatyczny Fred – odparł lakonicznie Michel. – Jeszcze trochę zaczekamy, a jeżeli do tego czasu nie zrobi się wam lepiej, odstawię was obydwu do szpitala – oświadczyła Maggie. – No dalej, Maggie, proszę cię, jak nie przestaniesz, to ciebie odwieziemy na pogotowie. Co to są znowu za maniery? Jeśli tylko o to chodzi, włożę garnitur. Zawsze był trochę za duży, więc na wdechu powinienem go dopiąć. Dobra, jest brązowy, na takie okazje nie wkłada się brązu, ale wyjątkowe okoliczności wymagają wyjątkowych środków… W końcu jesteśmy w Anglii, nie w Las Vegas, toteż jeśli człowiek nie dysponuje rozsądnym czasem, żeby się przygotować do takiego wydarzenia, to nie dysponuje i już. Kolejna wymiana spojrzeń pomiędzy moją siostrą a mną. Pierwsza wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem, którym wkrótce zaraziłam wszystkich. Wszystkich z wyjątkiem taty, ale tylko przez chwilę: nigdy nie potrafił się powstrzymać od wybuchów śmiechu, dlatego w końcu przyłączył się do reszty rodziny. Kiedy Maggie wreszcie zdołała złapać oddech, otarła oczy i głęboko westchnęła. Na nieoczekiwane pojawienie się Freda wszyscy zgięli się wpół, Fred zaś nigdy nie zrozumiał powodu ogólnego niepohamowanego śmiechu. – W takim razie skoro się nie pobieracie, dlaczego ta kolacja? – rzucił na koniec ojciec. – Nie przejmuj się – wykrzyknęła natychmiast Maggie do swojego chłopaka, który właśnie zdejmował płaszcz. – Dla przyjemności rodzinnego spotkania – odpowiedziałam. – To jeden powód – wtrącił Michel – bardziej pospolity, więc zupełnie logiczny. Mam tu na myśli statystyczny punkt widzenia. – Mogliśmy się spotkać w domu – skwitował tato. – Owszem, ale wtedy byśmy się tak szczerze nie śmiali – zaprotestowała Maggie. – Mogę ci zadać jedno pytanie? Czy kiedy się poznaliście, mama była bogata? – Kiedy mieliśmy po siedemnaście lat? – Nie, później, kiedy się zeszliście po raz drugi. – Ani w wieku siedemnastu, ani trzydziestu lat, ani zresztą nigdy. Nie miała nawet pieniędzy na autobus z dworca, z którego ją odebrałem… kiedy zeszliśmy się po raz drugi – ciągnął zamyślony. – Może nawet wcale by do mnie nie zadzwoniła tamtego wieczoru, gdyby miała w kieszeni coś więcej niż kilka drobniaków, kiedy wysiadła z pociągu o zmroku. Dobrze, chyba już pora, muszę wam coś wyznać, dzieci, a ciebie, Fred, skoro jeszcze nie należysz do rodziny, poproszę, żebyś zachował to wszystko dla siebie. – Co wyznać? – zapytałam. – Jeśli zamilkniesz, będę mógł ci powiedzieć. Ubarwiliśmy nieco okoliczności, w których nasza historia rozpoczęła się na nowo. Wbrew temu, co czasami wam opowiadaliśmy, wasza matka nie zjawiła się w jakiś cudowny sposób, bo straciła głowę z miłości i uświadomiła sobie, że jestem jedynym porządnym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała. – Co opowiadaliście z a k a ż d y m r a z e m… – wtrącił Michel. – Zgoda, za każdym razem. W rzeczywistości kiedy wasza matka wróciła do kraju, nie miała gdzie spać. Byłem jedyną osobą, którą znała w mieście. Znalazła moje nazwisko w książce telefonicznej w budce. W tamtych czasach nie było Internetu, więc odnajdywało się ludzi w taki właśnie prosty sposób. Na ulicach nie roi się od Donovanów, było nas w Croydon tylko dwóch. Ten drugi miał siedemdziesiąt lat i był bezdzietnym kawalerem. Możecie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy usłyszałem jej głos. Był koniec jesieni, a zimno przenikało aż do kości. Powiedziała… pamiętam, jakby

to było wczoraj: „Ray, gdybyś rzucił słuchawką, byłoby to w pełni usprawiedliwione. Ale mam tylko ciebie i nie wiem, dokąd pójść”. Niby co byście odpowiedzieli kobiecie, która mówi: „Mam tylko ciebie”? Co do mnie, w tej samej chwili wiedziałem, że los złączył nas na dobre. Wskoczyłem do austina, tak, nie patrzcie tak na mnie, do tego samego, który stoi przed drzwiami i nadal jest na chodzie wbrew temu, co mówi sąsiad kretyn, i pojechałem po nią. Najwyraźniej życie przyznało mi rację, bo po trzydziestu pięciu latach mam szczęście jeść ohydną pizzę w towarzystwie trójki moich cudownych dzieci i niezięcia. Wpatrywaliśmy się w niego w milczeniu bliskim skupienia. Tata odchrząknął i dodał: – Chyba pora, żebym odwiózł Michela. – Niby dlaczego rzucenie słuchawką byłoby w pełni usprawiedliwione? – zapytałam. – Innym razem, kochanie, jeśli pozwolisz. Przywołanie tych wspomnień będzie wymagało ode mnie odrobiny wysiłku, a dzisiejszego wieczoru wolę pozostać przy niepohamowanym śmiechu, zamiast położyć się z potężną chandrą. – Czyli że w pierwszej części waszej historii, kiedy mieliście między siedemnaście a dwadzieścia lat, to ona cię zostawiła? – Powiedział: „innym razem” – wtrąciła Maggie, zanim ojciec zdążył się odezwać. – Właśnie – dodał Michel. – Ale to o wiele bardziej skomplikowane, niż się wydaje – oświadczył, podnosząc palec. Michel ma zwyczaj podnosić palec wskazujący, jakby chciał powściągnąć kłębiące mu się w głowie myśli. Po kilku sekundach, gdy każdy wstrzymał oddech, czekając, co powie dalej, dodał: – W rzeczywistości tato wyraził życzenie, by dzisiaj nie zdradzać już nic więcej. Według mnie „innym razem” pozwala przypuszczać, że może zmienić zdanie… właśnie innym razem. – Zrozumieliśmy, co miałeś na myśli, Michel – oznajmiła Maggie. Ponieważ sprawa wydawała się jasna, Michel odsunął krzesło, włożył trencz, pocałował mnie, słabo uścisnął dłoń Fredowi, objął Maggie i bardzo mocno ją przytulił. Wyjątkowe okoliczności wymagają wyjątkowych środków… istotnie skorzystał z tego, by wymruczeć jej do ucha gratulacje. – Czego mi gratulujesz? – wyszeptała moja siostra. – Niepoślubienia Freda – odrzekł Michel. * W drodze powrotnej ojciec i syn nie odezwali się słowem, przynajmniej póki samochód nie stanął pod domem Michela. Pochylając się, by otworzyć mu drzwi, Ray przyjrzał się synowi uważnie i zapytał z ogromną czułością: – Nic im nie powiesz, prawda? Rozumiesz, opowiedzenie im tego pewnego dnia należy do mnie. Michel także wbił wzrok w ojca i odparł: – Możesz spać spokojnie, tato, a zwłaszcza bez czarnej chandry… chociaż wątpię, żeby istniały kolorowe chandry, tak czy inaczej sprawdzę to jutro w bibliotece. Co powiedziawszy, pocałował go w policzek i wysiadł z austina. Tata zaczekał, aż wejdzie do budynku, po czym ruszył.

7 Eleanor-Rigby Październik 2016 roku, Beckenham Wstałam od stołu zdecydowana nie zakłócać parze intymności. Fred i Maggie ukrywali się w kuchni od dobrych dziesięciu minut. Weszłam tam, żeby się z nimi przywitać. Fred wycierał szklanki. Maggie, siedząc na blacie ze skrzyżowanymi nogami, paliła papierosa i wydmuchiwała dym przez uchylone okno. Zaproponowała, że wezwie mi taksówkę. Tylko że na kurs z Beckenham do mojego domu wydałabym majątek. Podziękowałam, wolałam wrócić pociągiem. – Myślałam, że pojechałaś z tatą – stwierdziła z wyraźnym fałszem. – Nie nocujesz u niego? – Wydaje mi się, że dzisiaj miał ochotę być sam, a poza tym muszę się przemóc i wrócić do londyńskiego życia. – I masz całkowitą słuszność – wtrącił Fred, ściągając z trzaskiem rękawice. – Beckenham, Croydon, te przedmieścia są o wiele za daleko. – Albo Primrose Hill leży zbyt daleko od mojego przedmieścia i jest za bardzo snobistyczne – odparowała Maggie, wrzucając niedopałek do wody w zlewie. – Gruchajcie sobie, zostawiam was – westchnęłam, wkładając płaszcz. – Fred z przyjemnością odstawi cię na dworzec swoim pięknym samochodem. Mógłby cię nawet odwieźć do Londynu i przespać się w swoim pięknym Primrose Hill. Popatrzyłam na siostrę z wyrzutem. Jak ona to robi, że trzyma przy sobie mężczyznę swego życia, będąc taka nieuprzejma, gdy tymczasem ja, wcielona uprzejmość, żyję w nieustającym celibacie? Kolejna zagadka… – Chcesz, żebym cię odwiózł, Elby? – zaproponował Fred, składając ścierkę. Maggie wyrwała mu ją z rąk i cisnęła do kosza na brudy. – Drobna siostrzana rada: tylko Michelowi wolno skracać jej imię, ona tego nie cierpi. A poza tym muszę się przewietrzyć, przejdę się trochę razem z nią. Maggie ruszyła do drzwi, chwyciła sweter, wzięła mnie za rękę i wyciągnęła na ulicę. Przy chodnikach, połyskujących w pomarańczowym blasku latarni, stały skromne wiktoriańskie domy, w większości jednopiętrowe, żaden nie miał więcej jak dwa piętra, oraz ceglane bloki z mieszkaniami socjalnymi o odrapanych fasadach, poprzetykane gdzieniegdzie nieużytkami. Na skrzyżowaniu dzielnica ożywała. Maggie pozdrowiła syryjskiego sklepikarza, który miał zawsze otwarte. Od jego sklepu zaczynała się bardziej oświetlona ulica handlowa. Do budki z kebabami przylegała pralnia automatyczna, dalej była restauracja indyjska, w której siedziała już tylko dwójka gości. Witrynę dawnej wypożyczalni kaset wideo zabito deskami, oblepionymi później plakatami, w większości już podartymi. Gdy szłyśmy wzdłuż parkowego ogrodzenia, noc wzięła wszystko w posiadanie. Wkrótce powietrze przesycił metaliczny zapach torów i brudnego żwiru. Zbliżając się do stacji, ponownie westchnęłam. – Coś nie tak? – zapytała Maggie. – Dlaczego wciąż z nim jesteś? Nic nie robisz, tylko się z nim obściskujesz. Po co ci to? – Chwilami się zastanawiam, skąd ty bierzesz te powiedzenia… Po co miałabym znosić faceta, skoro nie mogłabym się z nim obściskiwać? – W takim razie już wolę zostać singielką. – Zdaje się, że to właśnie robisz. – Trafiony, zatopiony! Chociaż niezła z ciebie suka, że mi to mówisz. – Nie schlebiaj mi, jeśli łaska. Tymczasem wieczorem nie udało nam się z taty nic wyciągnąć. – Nie napracowałyśmy się zbytnio w kuchni i bawiliśmy się dobrze. Co go znowu napadło z tym ślubem? Może bardzo chce wnuków? – powiedziałam. Maggie stanęła jak wryta, wycelowała palec w moją pierś i zaczęła podśpiewywać:

Ene, due, rike, fake, torbe, borbe ósmesmake eus, deus, kosmateus, i morele – baks! A na koniec wyliczanki wrzasnęła: – Przykro mi, kochana, to ty się przy tym upierasz. Ja wcale nie mam ochoty na dziecko. – Z Fredem czy tak w ogóle? – Przynajmniej znamy odpowiedź na pytanie z dzisiejszego wieczoru: mama była spłukana, kiedy ponownie zeszła się z tatą. – Możliwe, ale przy kolacji padły kolejne pytania – ciągnęłam. – Tak, w końcu wokół tego też nie będziemy robić szumu. Mama rzuciła tatę, jak byli młodzi, a po dziesięciu latach wróciła z podkulonym ogonem. – Odnoszę wrażenie, że prawda jest bardziej skomplikowana. – Powinnaś zrezygnować z podróży, żeby poświęcić się dziennikarstwu śledczemu w sprawach uczuciowych. – Twoja ironia w ogóle mnie nie rusza. Rozmawiam z tobą o mamie i tacie, o tym dziwnym liście, który dostałyśmy, o ciemnych plamach w ich życiu, o kłamstwach, którymi nas karmili. Nie korci cię, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o własnych rodzicach? Interesujesz się wyłącznie sobą! – Trafiony, zatopiony, ale mówienie mi o tym to też niezłe świństwo z twojej strony. – Na razie wbrew temu, co myślisz, to, że mama była bez grosza, potwierdza oskarżenia zawarte w liście. – Bo wszyscy ludzie, którzy są spłukani, musieli koniecznie zrezygnować z majątku? – Nigdy nie byłaś spłukana, bo rodzice zawsze o ciebie dbali. – Rigby, chcesz, żebyśmy wyrecytowały chórem tę śpiewkę, którą od zawsze powtarzasz? Maggie, najmłodsza córeczka, nad której kołyską życzliwa rodzina nie przestała się pochylać. A tak w ogóle która z nas ma kawalerkę w Londynie, a która mieszka na przedmieściu godzinę drogi od miasta? Która przemierza świat przez cały rok, a która zostaje tutaj, żeby zajmować się Michelem i tatą? – Nie mam zamiaru się kłócić, Maggie. Chciałabym tylko, żebyś mi pomogła rozeznać się w tym wszystkim. Tego listu nie przysłano nam bez powodu. Nawet jeśli to, co zawiera, nie ma podstaw, z pewnością coś się za tym kryje. Kto i dlaczego do nas napisał? – Kto do c i e b i e napisał! Przypominam ci, że miałaś mi o nim nie mówić. – A gdyby autor znał mnie dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że i tak to zrobię? I gdyby wręcz próbował mnie do tego nakłonić? – Przyznaję, nie znalazłby lepszego sposobu, żeby się do tego zabrać. Dobra, wyczuwam w twoim głosie jakby ciche wołanie, w takim razie zgoda, nie pozostaje ci nic innego, jak zaprosić tatę w najbliższych dniach na obiad do Chelsea. Będzie marudził, ale jednocześnie będzie szczęśliwy, że ma pretekst, by pojechać samochodem. Postaraj się wybrać miejsce blisko parkingu, bo on nie lubi go powierzać obsłudze. Nic więcej nie mów, to mnie śmieszy za każdym razem, gdy o tym pomyślę. Mam klucze, jak tylko droga będzie wolna, poszperam w jego domu. Nie podobał mi się pomysł manipulowania ojcem, ale z braku innego planu przystałam na propozycję siostry. Dworzec był pusty. O tej porze tylko my dwie czekałyśmy na pociąg. Na tablicy informacyjnej wyświetliło się, że zaraz nadjedzie Southeastern w kierunku Orpington. Powinnam się przesiąść w Bromley na linię w kierunku Victoria Station, następnie złapać autobus, który podrzuci mnie do miejsca, skąd mam dziesięć minut spacerkiem do domu. – Wiesz, o czym dokładnie teraz marzę? – zapytała Maggie. – Żeby wsiąść do tego pociągu razem z siostrą, pojechać z nią na nocleg do Londynu. Wśliznęłabym się w twoją pościel i przegadałybyśmy całą noc. – Ja też bardzo bym chciała, ale… musiałabyś być singielką… Na krańcu peronu ukazał się pociąg podmiejski, zahamował ze zgrzytem. Drzwi się otwarły, lecz

nikt nie wysiadł. Długi gwizdek zaanonsował odjazd. – Pędź, Rigby, zaraz ci ucieknie – powiedziała Maggie. Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia i wskoczyłam do wagonu. * Fred czekał na Maggie w łóżku. W telewizji leciał stary odcinek „Hotelu Zacisze”. Dowcip Johna Cleese’a wygrał z ich milczeniem, toteż zaśmiewali się w końcu wspólnie z wygłupów króla absurdu. – Czy z braku chęci, żeby za mnie wyjść, rozważyłabyś przeprowadzkę do Primrose Hill? – zapytał Fred. – Proszę cię, nie bądź hipokrytą. Gdybyś widział swoją minę, kiedy ojciec wspomniał o ślubie!… – Błyskawicznie go uspokoiłaś w tej kwestii. – Tutaj są tata i Michel, z Londynu miałabym za daleko, żeby ich doglądać. – Twój brat jest dorosły, ojciec przeżył swoje życie. Kiedy wreszcie zdecydujesz się żyć własnym w pełni? Maggie chwyciła pilota i wyłączyła telewizor. Zdjęła podkoszulek, usiadła okrakiem na Fredzie i wbiła w niego wzrok. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? – zapytał. – Dlatego, że chociaż jesteśmy razem od dwóch lat, zdarza mi się myśleć, że prawie nic nie wiem o twoim życiu ani o twojej rodzinie, o której nigdy nie mówisz i której nigdy mnie nie przedstawiłeś. Ty wiesz o mnie niemal wszystko i znasz moich bliskich. Nie mam nawet pojęcia, gdzie dorastałeś, gdzie kończyłeś studia, o ile w ogóle studiowałeś… – Nic nie wiesz, bo nigdy nie zadajesz mi pytań. – Nieprawda, kiedy wypytuję cię o przeszłość, zawsze się wykręcasz. – Chyba rozumiesz – odrzekł, całując jej piersi – że mężczyzna może mieć w głowie co innego niż opowiadanie o własnym życiu, ale skoro nalegasz, urodziłem się w Londynie trzydzieści dziewięć lat temu… Jego usta powędrowały ku brzuchowi Maggie… – Tylko już nic więcej nie mów – mruknęła.

8 Keith Październik 1980 roku, Baltimore Księżyc zalewał srebrzystym blaskiem okienka na poddaszu, ukośne światło odsłaniało drobinki kurzu zastygłe w powietrzu. May głęboko spała, fałdy pościeli idealnie opływały jej krągłości. Siedząca w nogach łóżka Sally-Anne przyglądała się jej, wypatrując, czy oddycha. W tej chwili liczyło się dla niej wyłącznie patrzenie na śpiącą May. Tak jakby na świecie nie istniało nic innego, jakby cały wszechświat zawierał się w tym lofcie. Przed godziną ze snu wyrwały ją obrazy z przeszłości. Znajome twarze zastygłe bez wyrazu świdrowały ją osądzającym wzrokiem. Siedziała na krześle pośrodku estrady pod ostrzałem ich spojrzeń. Jej sposób bycia stanowił owoc okresu dorastania, podczas którego wszystko było wyuczone, chociaż nikt jej nigdy niczego nie pokazywał. Czy dwa złamane ciała mogą się naprawić, gdy się połączą? Czy ból dwóch istot się odejmuje czy dodaje? zastanawiała się. – Która godzina? – kwęknęła May. – Czwarta rano, może trochę później. – O czym myślisz? – O nas. – A to dobre czy złe myśli? – Śpij. – Nie zasnę, dopóki będziesz tu siedzieć i gapić się na mnie. Sally Anne włożyła botki i chwyciła kurtkę wiszącą na oparciu krzesła. – Nie lubię, jak jeździsz po nocy na motorze. – Nie musisz się martwić, będę uważała. – To by było coś nowego. Zostań, zaparzę herbaty – nalegała May. Wstała, okryła się prześcieradłem i przemierzyła pokój. Funkcję kuchni pełniły kuchenka gazowa, kilka talerzy, szklanki każda z innej parafii i dwie porcelanowe filiżanki umieszczone na stole wspartym na kobyłkach obok zlewu. May wstawiła do zlewozmywaka czajnik, zdjęła pokrywkę i odkręciła kran. Następnie wspięła się na palce, z puszki z herbatą, znajdującej się w dawnej apteczce przerobionej na szafkę kuchenną, wydobyła dwie torebki liptona, z glinianego pojemnika dwie kostki cukru, zapaliła zapałkę i podkręciła niebieskawy płomień kuchenki. – Tylko mi nie pomagaj! – Czekam, żeby sprawdzić, czy uda ci się to zrobić jedną ręką – odparła Sally-Anne z czającym się na wargach kpiącym uśmiechem. May wzruszyła ramionami i pozwoliła opaść prześcieradłu. – Bądź tak miła i połóż je z powrotem na łóżku, nie lubię spać w kurzu. Nalała herbatę, wręczyła Sally-Anne jedną filiżankę, sama wzięła drugą i usiadła po turecku na materacu. – Nadeszły zaproszenia – oznajmiła w końcu Sally-Anne. – Kiedy? – Wczoraj po południu, wstąpiłam na pocztę, żeby odebrać listy. – I nie uznałaś za stosowne poinformować mnie o tym wcześniej. – Wieczorem była dobra zabawa, bałam się, że będziesz myśleć wyłącznie o tym. – Nie lubię facetów, z którymi wychodzimy, nudzą mnie te ich płytkie rozmowy o polityce, to ich ciągłe udawanie, że chcą zmienić świat, chociaż większość czasu mija im na paleniu skrętów. Przykro mi więc, że cię rozczarowałam, ale nie uważam, żeby ten wieczór był szczególnie zabawny. Pokażesz mi je? Sally-Anne wyjęła z kieszeni dwie koperty i rzuciła je niedbale na łóżko. May otworzyła