Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem… Kiedy
spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie.
Friedrich Nietzsche
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.
William Shakespeare, Burza
Za Ziemią Jałową stał dom, opuszczony.
Miejsce, gdzie dziewczyna dorastała, gdzie chłopiec spłonął żywcem, gdzie skrzypce zostały
zniszczone, a nieznajomy postrzelony…
I gdzie narodził się nowy potwór.
Stała w tym domu, z trupem u stóp. Przeszła nad jego ciałem i skierowała się na podwórze, gdzie
wciągnęła świeże powietrze do płuc, patrząc na zachodzące słońce.
Zaczęła maszerować.
*
Na Ziemi Jałowej stał magazyn, zapomniany.
Miejsce, gdzie w powietrzu wciąż unosił się zapach krwi, głodu i gorączki, gdzie dziewczyna
uciekła, gdzie chłopak upadł, a potwory pokonano…
Wszystkie prócz jednego.
Leżał na podłodze, przebity prętem. Ten drażnił jego serce przy każdym uderzeniu, czarna krew
rozpływała się jak cień pod jego ciemnym garniturem.
Potwór umierał.
Lecz nie umarł.
*
Znalazła go tam i wyciągnęła pręt, patrząc, jak potwór pluje czarną krwią na podłogę i wstaje.
Wiedział, że jego stwórca zginął.
A ona wiedziała, że jej stwórczyni nie.
Jeszcze nie.
I
Dobrobyt
Kate Harker rzuciła się do ucieczki.
Krew płynęła z płytkiej rany na łydce, a w płucach piekło po ciosie w pierś. Dzięki Bogu za
zbroję, nawet skleconą naprędce.
„Skręć w prawo”.
Wybiegła za róg budynku na boczną ulicę i poślizgnęła się w ciężkich butach na mokrym
chodniku. Przeklęła pod nosem, widząc, że jest tam pełno ludzi; przed restauracjami wystawiono stoliki
i rozłożono markizy mimo zbliżającej się burzy.
W jej uchu odezwał się głos Teo:
„Dogania cię”.
Kate cofnęła się i ruszyła główną ulicą.
– Jeśli nie chcesz wielu przypadkowych ofiar, lepiej znajdź mi inną drogę.
„Dwa budynki dalej skręć w prawo” – powiedziała Bea.
Kate poczuła się jak awatar w grze wieloosobowej, w której główna bohaterka ucieka przed
potworami przez miasto. Tyle że to ogromne miasto było prawdziwe – to stolica Dobrobytu, w samym
sercu terytorium – podobnie jak prawdziwe są potwory. A dokładniej, potwór. Jednego udało jej się
wyeliminować, jednak drugi ją ścigał.
Cienie wiły się wokół niej, gdy uciekała. Zimny wiatr dął w mokry wieczór, a ogromne krople
deszczu przedostały się za kołnierz i spłynęły po plecach.
„Do przodu i w lewo” – poinstruowała Bea, a Kate śmignęła wzdłuż sklepowych witryn
i czmychnęła w alejkę, zostawiając za sobą zapach strachu i krwi niczym okruszki chleba. Dotarła do
wąskiej działki i ściany, tyle że to nie była wcale ściana, lecz drzwi magazynu. Przez ułamek sekundy
wydawało jej się, że znowu jest w tamtym budynku, przypięta do metalowego rusztowania, podczas gdy
gdzieś za drzwiami rozlegał się dźwięk metalu uderzającego w kość…
„W lewo”.
Kate zamrugała, przeganiając wspomnienie i robiąc w głowie miejsce na instrukcje od Bei.
Jednak drzwi były szeroko otwarte, więc zamiast skręcić w lewo, pobiegła naprzód, do wnętrza pustego
magazynu.
Nie było tu okien i żadnego światła prócz tego wpadającego z ulicy za plecami Kate, a i to nie
sięgało daleko – większa część pomieszczenia ginęła w nieprzeniknionej czerni. Krew szumiała
dziewczynie w uszach, kiedy złamała świetlik – to był pomysł Liama – i rzuciła go w cienie. Białe
chemiczne światło rozproszyło mrok.
„Kate…” – odezwał się Riley po raz pierwszy. „Bądź ostrożna”.
Dziewczyna prychnęła. Riley i jego bezużyteczne rady. Rozejrzała się, zauważyła skrzynki
spiętrzone pod stalową krokwią i zaczęła się po nich wspinać. Dotarła na sam szczyt akurat w chwili,
gdy coś szarpnęło drzwiami magazynu.
Kate zamarła.
Wstrzymała oddech, kiedy czyjeś palce – nie z krwi i kości, lecz czegoś innego – złapały za
krawędź drzwi i otworzyły je.
W zdrowym uchu Kate rozległy się trzaski.
„Status?” – zapytał nerwowo Liam.
– Zajęta – syknęła Kate, balansując na krokwi, podczas gdy potwór pokazał się w progu
magazynu. Oblał ją zimny pot i przez chwilę w wyobraźni widziała czerwone oczy Sloana, jego
błyszczące kły i ciemny garnitur.
„Wyjdź, mała Katherine” – powiedziałby. „Zabawimy się”.
Jednak to tylko umysł płatał jej figle – zbliżające się do niej stworzenie nie było Malchajem, lecz
zupełnie innym potworem.
Miało czerwone oczy Malchaja, a także ostre szpony Corsaja, ale jego skóra była sinoczarna,
niczym u trupa. Potwór nie pragnął krwi ani ciała.
Żywił się sercami.
Kate, nie wiadomo dlaczego, uznała, że potwory wszędzie będą takie same. Prawdziwość miała
swoją triadę, lecz tutaj natknęła się tylko na jeden rodzaj. Przynajmniej dotychczas.
Z drugiej strony Prawdziwość szczyciła się najwyższą statystyką przestępczości ze wszystkich
dziesięciu terytoriów – Kate nie miała wątpliwości, że w dużej mierze przyczynił się do tego jej ojciec –
podczas gdy grzechy mieszkańców Dobrobytu kryły się pod powierzchnią. Dobrobyt był najbogatszym
terytorium, ale tylko w teorii – w praktyce jego gospodarka gniła od środka.
Jeśli w Prawdziwości zło wyrządzało się nożem, szybko i bezwzględnie, to w Dobrobycie sięgało
się raczej po truciznę – powolną, podstępną, lecz równie śmiercionośną. Przemoc zmaterializowała się
w końcu w coś namacalnego, strasznego. Nie stało się to od razu, tak jak w Prawdziwości. Potwory
zaczęły pojawiać się powoli i pół miasta wciąż udawało, że problemu nie ma. Przeczyło temu to coś, co
właśnie pojawiło się w magazynie.
Potwór wciągnął powietrze, jakby próbował wyczuć Kate – mrożące krew w żyłach
przypomnienie, że w tej chwili on był myśliwym, a ona ofiarą. Strach zawładnął jej ciałem, kiedy
monstrum zakołysało głową. I nagle spojrzało w górę, wprost na Kate.
Nie czekała.
Rzuciła się w dół, łapiąc po drodze stalową krokiew, żeby spowolnić upadek. Wylądowała na
ugiętych nogach, między potworem a drzwiami magazynu. W okamgnieniu w jej dłoniach pojawiły się
szpikulce, każdy długości przedramienia i niezwykle ostry.
– To mnie szukałeś?
Monstrum obróciło się, w dzikim grymasie błyskając dwoma tuzinami sinoczarnych zębów.
„Kate” – naciskał Teo. „Widzisz to?”
– Tak – odparła sucho. – Widzę.
Bea i Liam zaczęli mówić jedno przez drugie, lecz Kate nacisnęła przycisk słuchawki w uchu
i głosy zamilkły, zastąpione sekundę później przez silne dudnienie basu. Muzyka wypełniła jej uszy,
zagłuszając strach, zwątpienie, bicie serca i każdy inny bezużyteczny dźwięk.
Potwór zacisnął długopalczaste dłonie, a Kate się spięła – pierwsza kreatura próbowała przebić
się przez jej klatkę piersiową, był na to dowód w postaci siniaków. Jednak atak nie nadszedł.
– Co jest? – drażniła przeciwnika, choć jej głos zagłuszało dudnienie. – Moje serce nie jest dość
dobre?
Na samym początku przez moment zastanawiała się, czy zbrodnie zapisane w jej duszy uczyniły
jej serce mniej smakowitym.
Najwyraźniej nie.
Potwór skoczył.
Kate zawsze dziwiło, jak szybkie są te kreatury. Nie to, jakie są wielkie.
Jakie brzydkie.
Rzuciła się w bok. Błyskawicznie stając na nogi.
Pięć lat zajęć samoobrony w sześciu różnych szkołach dało jej niezłe podstawy, jednak tak
naprawdę to ostatnim sześciu miesiącom polowania na potwory w Dobrobycie zawdzięczała swoje
umiejętności.
Tańczyła między ciosami, unikając szponów i próbując trafić przeciwnika.
Szpony przeorały powietrze nad głową Kate, która zdążyła zanurkować i przejechała ostrym
szpikulcem po wyciągniętej łapie. Potwór warknął i rzucił się na dziewczynę, a cofnął się dopiero
w chwili, gdy jego szpony przebiły się przez rękaw i natrafiły na miedzianą siatkę. Pancerz znacznie
złagodził cios, ale Kate i tak syknęła z bólu, po czym poczuła spływającą po ramieniu krew.
Zaklęła pod nosem i kopnęła stworzenie w pierś.
Potwór był dwukrotnie większy od Kate – tworzył go głód, posoka i Bóg wie, co jeszcze – ale
dziewczyna miała buty podbite metalem. Zatoczył się do tyłu, szarpiąc szponami własne ciało pod
wpływem bólu; czysty metal wypalił tkankę, odkrywając grubą membranę otaczającą serce.
Środek tarczy.
Kate skoczyła do przodu, celując w syczącą ranę. Szpikulec przebił się przez klatkę piersiową
i warstwę mięśni, a potem z łatwością zatopił w tym najważniejszym punkcie.
Zabawne – pomyślała Kate – że nawet monstra mają wrażliwe serca.
Pęd sprawił, że wpadła na potwora, który poleciał do tyłu, po czym oboje wylądowali na
podłodze. Monstrum zamieniło się w kałużę czarnej posoki. Kate podniosła się niepewnie, wstrzymując
oddech, by nie czuć obrzydliwego smrodu. Wyszła z magazynu i oparła się o drzwi, przyciskając dłoń
do rany na ramieniu.
Piosenka w słuchawce właśnie się kończyła. Kate przełączyła z powrotem na kanał Bazy.
„Ile czasu minęło?”
„Musimy coś zrobić”.
– Zamknijcie się – powiedziała. – Jestem.
Pasmo przekleństw.
Kilka westchnień ulgi.
„Status?” – zapytała Bea.
Kate wyciągnęła komórkę z kieszeni, zrobiła zdjęcie czarnej kałuży na betonie i wysłała.
„Jezu” – odpowiedziała Bea.
„Czadowo!” – rzucił Liam.
„Wygląda na sztuczne” – stwierdził Teo.
„Czy oni zawsze się tak… rozpadają?” – zapytał z odrazą Riley.
Litania w jej uchu była tylko kolejnym przypomnieniem, że ci ludzie nie powinni walczyć. Byli
na swój sposób użyteczni, ale inni niż Kate. Nie byli łowcami.
„A co z tobą, Kate?” – zapytał Riley. „Wszystko okej?”
Spodnie na łydce przesiąkły krwią, krew skapywała też z palców. Kate kręciło się trochę
w głowie, ale Riley był tylko człowiekiem – nie musiała mu mówić prawdy.
– Kapitalnie – rzuciła i rozłączyła się, zanim ktokolwiek zdążył usłyszeć, że coś jest nie tak.
Chemiczny świetlik zbladł i zgasł, z powrotem pogrążając pomieszczenie w ciemności.
Jednak Kate to nie przeszkadzało.
Teraz magazyn był pusty.
II
Kate wspinała się po schodach, zostawiając za sobą krople szarej wody. Deszcz zaczął znowu
padać, gdy była gdzieś w połowie drogi powrotnej. Pomimo chłodu rozkoszowała się niespodziewaną
kąpielą, pozwalając ulewie zmyć z siebie czarną posokę.
Jednak nawet teraz wyglądała, jakby wdała się w bójkę z kałamarzem – i przegrała.
Dotarła na drugie piętro i weszła do mieszkania.
– Skarbie, wróciłam.
Oczywiście cisza. Nocowała u Rileya – w mieszkaniu opłaconym przez jego rodziców – podczas
gdy on „żył w grzechu” ze swoim chłopakiem, Malcolmem. Pamiętała, jakie wrażenie zrobiło na niej to
miejsce za pierwszym razem – odkryte cegły, dzieła sztuki, komfortowe meble z miękkimi obiciami.
Pomyślała wtedy, że rodzice Rileya robili zakupy z innego katalogu niż Callum Harker.
Nigdy wcześniej nie mieszkała sama.
W internacie zawsze dzieliła z kimś pokój, a po powrocie do stolicy mieszkała z ojcem,
przynajmniej w teorii. I jego cieniem, Sloanem. Zawsze zakładała, że będzie się rozkoszować wolnością,
jednak okazało się inaczej – samotność traci swój urok, kiedy nie ma się wyboru.
Zdusiła w zarodku użalanie się nad sobą i ruszyła do łazienki, po drodze zdejmując zbroję.
Właściwie „zbroja” to za dużo powiedziane, skoro miała na sobie tylko miedzianą siatkę rozciągniętą na
sprzęt do paintballa. Niemniej smykałka Liama do projektowania kostiumów i zamiłowanie do
wojennych zabaw wystarczały… w dziewięciu przypadkach na dziesięć. W tym jednym? Cóż, nie miały
szans z ostrymi pazurami i pechem.
Zauważyła swoje odbicie w łazienkowym lustrze – mokre włosy odgarnięte do tyłu, czarne
kropki na policzkach przypominające piegi – i spojrzała sobie w oczy.
– Gdzie jesteście? – szepnęła, zastanawiając się, jak inne Kate w równoległych światach spędzały
ten wieczór. Zawsze podobała jej się idea, że przy każdej podejmowanej decyzji powstaje nowa wersja
ciebie, a gdzieś tam istnieją Kate, które nigdy nie powróciły do Prawdziwości i nigdy nie błagały, żeby
wyjechać.
Które wciąż miały dwoje zdrowych uszu i dwoje rodziców.
Które nie uciekały, nie zabijały, nie straciły wszystkiego.
Gdzie jesteście?
Dawno, dawno temu, pierwszym obrazem w jej głowie byłby dom za Ziemią Jałową, z wysoką
trawą i błękitnym niebem. Teraz był to las za Colton, gdzie stała z jabłkiem w dłoni i ptasią pieśnią
w uchu, a także oparty o drzewo chłopiec, który wcale nie był chłopcem.
Odkręciła wodę pod prysznicem i zaczęła zdejmować resztę ubrań, krzywiąc się z bólu.
Weszła do zaparowanej kabiny i musiała przygryźć wargę, żeby nie jęknąć, gdy w jej wrażliwą
skórę uderzył gorący strumień. Oparła się o płytki i pogrążyła w rozmyślaniach o innym mieście, innym
domu, innym prysznicu.
O potworze w wannie.
Chłopcu spalającym się od środka.
Ich splecionych dłoniach.
Nie pozwolę ci upaść.
Kiedy gorąca woda spłynęła najpierw szarością, potem rdzawą czerwienią, a na koniec czystym
strumieniem, Kate przyjrzała się swojej skórze, pokrytej coraz liczniejszymi bliznami. Od łzy w kąciku
oka i bladej kreski biegnącej wzdłuż linii włosów – pamiątek po wypadku samochodowym, w którym
zginęła jej matka – do zarysu zębów Malchaja na ramieniu i jasnych draśnięć pazurów Corsaja na
żebrach.
Został też ślad, którego nie mogła zobaczyć.
Ten, który zrobiła sama, kiedy podniosła broń ojca i nacisnęła spust, zabijając nieznajomego,
plamiąc swą duszę na czerwono.
Zakręciła wodę.
Opatrzyła rany i zastanowiła się, czy istniała gdzieś wersja Kate, która w tej chwili dobrze się
bawi. Trzyma nogi na oparciu siedzenia, oglądając filmowego potwora wyłaniającego się z cienia
i słuchając krzyków na widowni pełnej ludzi, bo fajnie jest czuć strach, kiedy się wie, że nie ma żadnego
zagrożenia.
Takie wizje nie powinny podnosić jej na duchu, ale było inaczej. Jedna z tych alternatywnych
ścieżek prowadziła do szczęścia, nawet jeśli ta, którą podążała Kate, prowadziła tutaj.
Jednak to tutaj – powtarzała sobie – powinnam być. Właśnie tutaj. Straciła pięć lat, próbując stać
się idealną córką – silną, twardą, straszną – żeby na koniec dowiedzieć się, że ojciec wcale jej nie chciał.
Ale teraz nie żył. W przeciwieństwie do Kate, która musiała sobie znaleźć jakieś zajęcie, jakąś
siebie, żeby wykorzystać te wszystkie nabyte umiejętności.
Wiedziała też, że to nie wystarczy. Wiedziała, że niezależnie od tego, ile potworów zabije, i tak
nie cofnie tego, co się stało, nie wywabi czerwonej plamy z duszy. Czas płynie tylko do przodu.
A tutaj, w Dobrobycie, Kate znalazła cel, sens. I kiedy spogląda teraz na swoje odbicie w lustrze,
nie widzi już smutnej, zagubionej czy samotnej dziewczyny. Widzi dziewczynę, która nie boi się
ciemności.
Dziewczynę, która poluje na potwory. I która jest w tym cholernie dobra.
III
Doskwierał jej głód, ale była zbyt zmęczona, żeby poszukać jedzenia. Włączyła radio i padła na
kanapę, rozkoszując się prostą przyjemnością płynącą z posiadania czystych włosów i miękkiej bluzy.
Nigdy nie była szczególnie sentymentalna, jednak życie z jednym workiem marynarskim
nauczyło ją doceniać posiadane rzeczy. Bluza pochodziła z Leighton, trzeciej szkoły. Samo Leighton
Kate wspominała raczej chłodno, lecz bluza była miękką i ciepłą pamiątką z innego życia. Starała się nie
przywiązywać nadmiernie do rzeczy, trzymając się ich z taką tylko siłą, jaką musiała, by ich nie stracić.
Poza tym barwami Leighton były leśny zielony i chłodny szary, znacznie lepsze niż potworna czerwień,
fiolet i brąz Świętej Agnieszki.
Uruchomiła tablet i zalogowała się na prywatny chat, który Bea przygotowała dla nich
w bezkresnym świecie sieci Dobrobytu.
Wyświetlił się napis: „Witaj u Strażników”.
Właśnie taką nazwę wybrali sobie Liam, Bea i Teo, jeszcze zanim pojawiła się Kate. Rileya do
grupy wprowadziła dopiero Kate.
LiamOnMe: hahahahahahaha wilki
TeoMuchtoHandle: to przykrywka. wszyscy wiedza co sie stalo w Prawdziwosci
Beatch: Nie widać zła → nie ma zła → mów sobie, że nie ma zła.
LiamOnMe: no nie wiem, ja mialem kiedys naprawdę wrednego kota
Przez chwilę Kate tylko patrzyła na ekran, po raz setny zastanawiając się, co tu właściwie robiła,
gadając z tymi ludźmi. Dlaczego wpuściła ich do swojego życia? Nie cierpiała siebie za to, że brakowało
jej kontaktu z drugim człowiekiem, że go wyczekiwała.
RiledUp: Widzieliście te nagłówki o wybuchu na Broad?
Kate wcale nie szukała przyjaciół – nigdy nie była zbyt towarzyska, nigdy nie zostawała w szkole
dość długo, żeby naprawdę się do kogoś zbliżyć.
RiledUp: Koleś wszedł do mieszkania i wyrwał ze ściany rurkę od gazu.
Jasne, rozumiała wartość posiadania przyjaciół, bycia częścią jakiejś grupy, ale nigdy nie
przemawiała do niej ta cała emocjonalna warstwa takiego układu. Przyjaciele oczekują szczerości.
Przyjaciele oczekują zwierzeń. Przyjaciele chcą, żebyś słuchała, martwiła się, przejmowała i robiła sto
innych rzeczy, na które Kate nie miała czasu.
Ona chciała tylko kolejnego tropu.
RiledUp: Współlokator był wtedy w domu.
Kate wylądowała w Dobrobycie sześć miesięcy wcześniej, z jedną torbą podróżną, pięcioma
setkami w portfelu i złym przeczuciem, które pogarszało się z każdym usłyszanym newsem.
Zaatakowani przez psa. Gangsterskie porachunki. Podejrzane działania. Brutalne napaści. Niewykryci
sprawcy. Naruszone miejsce zbrodni. Broni nie odnaleziono.
LiamOnMe: dziwne
Beatch: Smutne, Riley.
Dziesiątki wiadomości niosące wszelkie znamiona aktywności potworów, a potem też różne
plotki w sieci, odnoszące się do tego samego miejsca, tej samej zadry: Prawdziwości.
Niemniej, nie licząc przyczepienia sobie na plecach kartki z napisem „ZJEDZ MNIE”
i wędrowania nocą po mieście, Kate nie bardzo wiedziała, od czego zacząć poszukiwania. Tropienie
potworów nigdy nie stanowiło problemu w Prawdziwości, lecz tutaj na jednego prawdziwego świadka
przypadała setka trolli i zwolenników teorii spiskowych. To jak szukanie igły w stogu siana, gdy banda
idiotów krzyczy: „Coś mnie ugryzło!”.
Jednak w tym całym jazgocie zauważyła właśnie ich: te same, regularnie pojawiające się głosy,
które walczyły o uwagę. Nazywali się Strażnikami i nie zajmowali się polowaniem na potwory, lecz
hakerstwem. Byli „haktywistami”, jak mawiał Liam, przekonanymi, że władze są albo niekompetentne,
albo zdeterminowane, by ukryć prawdę.
Strażnicy przeszukiwali miejsca zbrodni i wygrzebywali nagrania, oznaczając wszystko, co
wydało im się podejrzane. Następnie wysyłali materiały do mediów i spamowali na forach, próbując
zwrócić na nie uwagę.
I udało im się – zauważyła to Kate.
Skorzystała z jednego z ich tropów i zbadała go, a kiedy okazał się prawdziwy, udała się do
źródła po więcej. I właśnie wtedy przekonała się, że Strażnicy to tylko para studentów college’u
i czternastolatek, który nigdy nie śpi.
TeoMuchtoHandle: tak smutne. ale co to ma wspólnego z pożeraczami serc?
Beatch: A odkąd to nazywamy ich Pożeraczami Serc?
LiamOnMe: odkad zaczeli pozerac serca. wiadomo.
Wciąż nie chciała mieć przyjaciół. Lecz choć bardzo się opierała, zaczęła ich lepiej poznawać.
Bea – uzależniona od gorzkiej czekolady, chciała zostać badaczką. Teo – nigdy nie siedział bezczynnie,
miał nawet biurko z bieżnią w swoim pokoju w akademiku. Liam – mieszkał z dziadkami i za bardzo
angażował się emocjonalnie. Riley, cóż, jego rodzice zabiliby go, gdyby dowiedzieli się, jak spędza noce.
A co oni wiedzieli na jej temat?
Nic prócz prawdziwego imienia i fałszywego nazwiska.
Dla Strażników była Kate Gallagher, uciekinierką, która lubi polować na potwory. Zachowała
swoje prawdziwe imię, chociaż za każdym razem, gdy je słyszała, podskakiwała ze strachu, że odnalazł
ją ktoś z przeszłości. Niemniej tylko ono jej pozostało. Matka nie żyła. Ojciec też. Nawet Sloan zginął.
Tylko jeden August znał prawdę, a on został setki kilometrów stąd, w Prawdziwym Mieście, które
stanęło w ogniu.
Beatch: Ma więcej sensu niż te całe Corsaje, Malchajowie i Sunajowie. Kto to w ogóle wymyślił?
TeoMuchtoHandle: nie mam pojecia.
Beatch: Twój brak zawodowej ciekawości doprowadza mnie do szału.
Strażnicy całymi miesiącami dręczyli Kate, żeby spotkała się z nimi osobiście, a kiedy nadszedł
ten czas, omal się nie wycofała. Obserwowała ich z drugiej strony ulicy, wszyscy wydali jej się tacy…
normalni. Nie szarzy i nijacy – Teo miał krótkie niebieskie włosy, Bea rękę pokrytą tatuażami, a Liam,
w wielkich pomarańczowych okularach, wyglądał na dwunastolatka – ale nie sprawiali wrażenia kogoś,
kogo wypluła Prawdziwość. Nie należeli do Oddziałów Specjalnych Flynna. Nie byli rozpieszczonymi
uczniami Colton. Byli po prostu normalni. Mieli swoje życia. Mieli wiele do stracenia.
LiamOnMe: dlaczego nie nazywamy ich zgodnie z tym czym się pozywiaja? pozeracze cial,
pozeracze krwi, pozeracze dusz. TYLE.
Kate wyobraziła sobie Augusta w tunelu metra, trzepoczące wokół niego cienie, gdy podniósł
skrzypce i zaczął grać, a muzyka zmieniała się we wstęgi płonącego światła. Nazywanie go Pożeraczem
Dusz to jak mówienie, że słońce jest jasne. Teoretycznie to nie kłamstwo, jednak zaledwie ułamek
prawdy.
RiledUp: Kate odzywała się?
Przeszła z trybu incognito na publiczny.
HunterK dołączyła do czatu.
Beatch: Hej!
TeMuchToHandle: podgladaczka.
RiledUp: Już się zaczynałem martwić.
LiamOnMe: ja nie!
Beatch: Jasne, panie Znam Karate.
Palce Kate zatańczyły na ekranie.
HunterK: Niepotrzebnie. Wciąż oddycham.
RiledUp: Nie powinnaś się tak bez słowa wyłączać.
TeoMuchtoHandle: oooo rileyowi wlaczyl się tryb tatusia.
Tryb tatusia.
Kate pomyślała o swoim ojcu, o mankietach poplamionych krwią, o oceanie potworów u jego
stóp, o uśmieszku na jego twarzy, który starła, strzelając mu w nogę.
Jednak wiedziała, co Teo miał na myśli – Riley różnił się od Strażników. W ogóle by do nich nie
dołączył, gdyby nie Kate. Kończył właśnie studia magisterskie z prawa i odbywał staż na miejscowym
komisariacie. Właśnie to ostatnie było ważne dla Strażników, ponieważ oznaczało dostęp do policyjnego
monitoringu i akt – Teo oczywiście mógł się do nich włamać, co podkreślał wielokrotnie. Jednak po co
wyważać otwarte drzwi?
(Zdaniem Rileya policja „wiedziała o atakach i monitorowała rozwój sprawy”, co według Kate
można było podsumować krótko: wyparcie.)
RiledUp: *robi srogą minę* *grozi palcem*
RiledUp: Ale serio. Lepiej nie zabrudź mi kanapy krwią.
HunterK: Nic się nie martw.
HunterK: Większość została na schodach.
LiamOnMe: O_O
HunterK: Jakieś nowe tropy?
TeoMuchtoHandle: jeszcze nic. cisza na ulicach.
Do głowy przyszedł jej przedziwny pomysł.
Gdyby udało jej się to ciągnąć – wybijać Pożeraczy Serc, gdy tylko się pojawią, zamiast sprzątać
po ich zbrodniach; gdyby była dwa kroki do przodu zamiast jeden do tyłu – może sytuacja nie uległaby
pogorszeniu. Może zdoła uratować Dobrobyt przed Fenomenem. „Może” – cóż za bezużyteczne słowo.
To tylko synonim „nie wiem”.
A Kate nie cierpiała nie wiedzieć.
Zamknęła przeglądarkę i zawahała się, zatrzymując palce nad ciemnym ekranem, a potem
otworzyła nowe okno i zaczęła szukać informacji o Prawdziwości. Nauczyła się włamywać do innych
sieci w drugiej szkole, na wschodnim krańcu Prawdziwości, jakąś godzinę drogi od granicy
z Wstrzemięźliwością.
Teoretycznie wszystkie terytoria miały nadawać swój sygnał otwarcie, jeśli jednak chciało się
wiedzieć, co naprawdę działo się za granicą, należało przedostać się za cyfrową zasłonę.
Taki był zamysł – jednak niezależnie od tego, ile Kate podejmowała prób, nie potrafiła odnaleźć
drogi powrotnej do domu.
Prawda, że wróciła kwarantanna i otwierające się powoli przez ostatnią dekadę granice zostały
ponownie zupełnie zamknięte. Jednak nie było żadnej cyfrowej zasłony, z Prawdziwości nie płynął żaden
sygnał.
Żaden sygnał.
Istniało tylko jedno wytłumaczenie: wieże nadawcze musiały ulec zniszczeniu.
Z zamkniętymi granicami i bez sieci, Prawdziwość została oficjalnie odcięta od reszty terytoriów.
A mieszkańców Dobrobytu zupełnie to nie obchodziło. Nawet Strażnicy mieli to gdzieś. Teo
uznał tę blokadę za „nieuniknioną”. Bea uważała, że granice nigdy nie powinny zostać otwarte,
a Prawdziwość powinna wypalić się jak ogień w słoiku. Wydawało się, że nawet Riley miał
ambiwalentne uczucia. Tylko Liam wykazywał cień troski, jednak jego zaangażowanie ograniczało się
do współczucia. Oczywiście żadne nie miało pojęcia, jakie znaczenie ma Prawdziwość dla Kate. Do
licha, sama Kate nie była tego pewna.
Mimo to nie potrafiła przestać szukać.
Każdego wieczora na wszelki wypadek sprawdzała sieć. Przeklikiwała się przez okruchy danych,
w nadziei że zaprowadzą ją do informacji na temat Prawdziwości i Augusta Flynna.
Przedziwna sprawa – widziała Augusta w jego najgorszych chwilach. Patrzyła, jak cierpi głód,
chorobę i szaleństwo, by na koniec przeobrazić się w cień. Patrzyła, jak płonie. Patrzyła, jak zabija.
Jednak gdy go sobie wyobrażała, jej oczom nie ukazywał się wcale Sunaj utkany z cienia albo
płonące w wannie ciało. Widziała za to chłopaka o smutnym spojrzeniu, który siedział samotnie na
trybunie, ze skrzypcami w futerale u stóp.
Odsunęła od siebie tablet i oparła się na kanapie. Zakryła ręką oczy i wkrótce rytmiczne odgłosy
radia utuliły ją do snu.
Wtedy jednak, w ciszy między piosenkami, na schodach rozległy się odgłosy kroków. Kate
zamarła, odwracając się zdrowym uchem do drzwi. Odgłosy ustały.
Czekała na pukanie, lecz nie rozległo się. Zamiast tego usłyszała szarpanie klamki, ale zamek
trzymał mocno. Palce Kate wślizgnęły się pod poduszkę i wyjęły stamtąd pistolet. Ten sam, którym
zabiła nieznajomego w domu matki. Ten sam, z którego wystrzeliła do ojca w jego gabinecie.
Za drzwiami rozległ się stłumiony odgłos, potem skrobanie metalu. Kate wycelowała
w momencie, gdy drzwi się otworzyły.
Przez chwilę w progu stał tylko cień. Światło z korytarza rysowało kontur sylwetki nieco wyższej
od Kate, z miękkimi brzegami i krótką fryzurą. Żadnych czerwonych oczu, ostrych zębów i ciemnego
garnituru. Tylko Riley z pudełkiem pizzy, sześciopakiem oranżady i kluczami.
Zobaczył broń i podniósł ręce do góry, wypuszczając napoje, pizzę i klucze. Jedna z puszek
eksplodowała, spryskując podłogę lepkim płynem.
– Cholera, Kate! – wycedził.
Kate westchnęła i odłożyła broń na stół.
– Wystarczyło zapukać.
– To jest moje mieszkanie – odparł, drżącymi rękami sięgając po pudełko z pizzą i pozostałe
puszki. – Celujesz z pistoletu do wszystkich czy tylko do mnie?
– Do wszystkich – stwierdziła Kate – ale specjalnie dla ciebie go nie odbezpieczyłam.
– Czuję się zaszczycony.
– Co tutaj robisz?
– Sprawdzam, co słychać u mojej dzikiej lokatorki. Chciałem się upewnić, że nie zrobiłaś tutaj
meliny.
– Chciałeś zobaczyć, czy nie zakrwawiłam kanapy.
– I schodów. – Zerknął na broń leżącą na stole, a potem znowu na Kate. – Mogę wejść?
Kate rozłożyła ręce na oparciu kanapy.
– Hasło?
– Mam pizzę.
Zapach wydostający się z pudełka był niebiański. Kate zaburczało w brzuchu.
– Dobra, otrzymałeś pozwolenie na wejście.
IIII
Rytuały to zabawne zjawisko.
Ludzie widzą w nich albo skomplikowane formuły, albo magiczne zaklęcia, albo wewnętrzny
przymus będący owocem miesięcy i lat powtarzania.
W rzeczywistości jednak rytuał to takie ładne określenie przyzwyczajenia. Czegoś, co łatwiej
robić, niż nie robić. A przyzwyczajenia są proste – zwłaszcza te złe, takie jak wpuszczanie ludzi.
Kate usiadła na jednym krańcu kanapy, Riley na drugim, a w telewizorze leciał wieczorny talk-
show, którego gospodarz właśnie opowiadał jakieś kiepskie dowcipy.
Riley podniósł jedną z puszek.
– Ale zabawa – powiedział, otwierając pojemnik. Skrzywił się w oczekiwaniu na wybuch,
a potem westchnął z ulgą, gdy ten nie nastąpił.
Kate wzięła drugi kawałek pizzy, próbując ukryć ból, jaki sprawiał jej ruch.
– Nie musiałeś tego robić – rzuciła między jednym a drugim kęsem.
Riley wzruszył ramionami.
– Wiem.
Przyjrzała mu się znad brzegu ciasta. Riley był szczupły, miał ciepłe brązowe oczy, szeroki
uśmiech i kompleks zbawcy. Kiedy nie siedział na uniwersytecie albo na komisariacie, pomagał
młodzieży z problemami.
Kim dla niego była? Najnowszym przedsięwzięciem?
Ich ścieżki skrzyżowały się trzy tygodnie po przybyciu Kate do Dobrobytu. Spędzała noce
w opuszczonych budynkach, a dnie w kawiarniach, szukając tropów w sieci.
Było tylko kwestią czasu, zanim obsługa ją wyrzuci – nie kupiła niczego przez kilka godzin.
Mimo to nie podobało jej się, gdy nieznajomy usiadł przy jej stoliku i udawał, że się uczy, tylko po to,
by zapytać, czy Kate potrzebuje pomocy.
W nocy po raz pierwszy zetknęła się z potworem i nie poszło jej najlepiej. Zważywszy jednak na
fakt, że jej doświadczenie – nie licząc zajęć z samoobrony – ograniczało się jedynie do egzekucji
skrępowanego Malchaja w piwnicy ojca i uniknięcia rozszarpania przez Corsaje w tunelu metra, nie
powinna być zdziwiona.
Uciekła tylko z rozciętą wargą i złamanym nosem, ale i tak wyglądała paskudnie.
Powiedziała nieznajomemu, że nie jest zainteresowana Bogiem ani niczym innym, co mógłby
próbować jej sprzedać. On jednak nie odszedł. Kilka minut później postawił przed nią kubek parującej
kawy.
– Jak to się stało? – zapytał, wskazując na jej twarz.
– Polowałam na potwory – odparła. Prawda niekiedy jest tak dziwna, że ludzie i tak w nią nie
uwierzą.
– Aha, okej… – powiedział z wyraźnym sceptycyzmem. Wstał. – Chodź.
Nie ruszyła się z miejsca.
– Mam ciepłą wodę i wolne łóżko. Może nawet znajdziemy jakieś jedzenie w lodówce.
– Nie znam cię.
Wyciągnął rękę.
– Jestem Riley Winters. Kate gapiła się na jego dłoń. Nie przepadała za tego rodzaju pomocą, ale
była głodna, zmęczona i czuła się wprost koszmarnie. Poza tym dałaby sobie radę z nieznajomym, gdyby
tylko coś planował.
– Kate – odparła. – Kate Gallagher.
Riley niczego nie próbował. Oczywiście przede wszystkim ze względu na Malcolma. Dał jej
tylko ręcznik i poduszkę, a po tygodniu także klucz. Do dzisiaj nie wiedziała, co się wtedy stało. Może
była jeszcze w szoku, a może Riley był po prostu przekonujący?
Kate ziewnęła i rzuciła papierowy talerz na stolik tuż obok pistoletu.
Riley sięgnął po pilota i wyłączył telewizor. Wtedy Kate włączyła radio.
Riley pokręcił głową.
– Co takiego zrobiła ci cisza, że tak jej nienawidzisz?
Nie wiedział o wypadku samochodowym, w którym Kate straciła matkę i słuch w jednym uchu.
Nie wiedział, że kiedy straci się dźwięk, trzeba znaleźć sposób, żeby go odzyskać.
– Jeśli nie lubisz ciszy – ciągnął dalej Riley – możesz ze mną porozmawiać.
Kate westchnęła. To była jego gra.
Napełniał ją jedzeniem i słodkimi napojami, aż będzie upojona pustymi kaloriami, a potem,
niezmiennie, zaczynał podchody. Najgorsze było to, że jakaś masochistyczna część osobowości Kate
musiała tego pragnąć, musiała rozkoszować się faktem, że Rileyowi aż tak na niej zależy, ponieważ
dopuszczała go do siebie. Raz po raz kończyło się tym, że tkwili na tej kanapie z pustymi pudełkami po
pizzy i puszkami.
Zły nawyk.
Rytuał.
– Okej – powiedziała, a Riley wyraźnie poweselał, jeśli jednak uważał, że Kate będzie mówić
o sobie, to się mylił. – Dlaczego wspomniałeś o tym wybuchu?
– Słucham? – Zmarszczył brwi.
– Na czacie. Wspomniałeś o wybuchu. Spowodowanym przez człowieka. Dlaczego?
– Widziałaś to? – Opadł na oparcie. – Nie wiem. Strażnicy kazali mi szukać podejrzanych rzeczy,
a ta sprawa zwróciła moją uwagę… To piąte morderstwo-samobójstwo w tym tygodniu. To dużo nawet
jak na Dobrobyt.
Kate zmarszczyła brwi.
– Myślisz, że to jakiś potwór?
Riley wzruszył ramionami.
– Jeszcze pół roku temu nie wierzyłem w istnienie potworów. Teraz widzę je wszędzie. – Pokręcił
głową. – Pewnie tylko mi się wydaje. Porozmawiajmy o czymś innym. Jak się trzymasz?
– Tylko na mnie popatrz – odparła sucho. – Malcolm będzie zazdrosny.
– Dzięki za troskę, ale zapewniam, że nasz związek jest na tyle stabilny, że możemy mieć
przyjaciół.
Przyjaciół.
To słowo. Jak uderzenie w splot słoneczny.
Kate znała pewien sekret: istniały dwa rodzaje potworów. Te pierwsze polowały na ulicach,
a drugie żyły w twojej głowie. Z pierwszymi można było walczyć, te drugie były znacznie groźniejsze.
Zawsze o krok przed nią.
Nie miały zębów i szponów, nie żywiły się ciałem, krwią czy sercami.
Zwyczajnie przypominały ci, co się dzieje, kiedy się do kogoś zbliżasz.
Oczami wyobraźni zobaczyła Augusta Flynna, który przestał walczyć. Przez nią. Zapadł się
w ciemność. Przez nią. Poświęcił część siebie – swoje człowieczeństwo, swoje światło, swoją duszę. Dla
niej.
Poradzi sobie z własną krwią.
Nie chciała jej widzieć na czyichś rękach.
– Pierwsza zasada – powiedziała, zmuszając się do lekkiego tonu. – Żadnych przyjaźni. One
nigdy nie kończą się dobrze.
Riley obrócił puszkę w dłoniach.
– A nie czujesz się samotna?
Kate się uśmiechnęła. Życie jest takie łatwe, kiedy można kłamać.
– Nie.
IIII
Przemoc
ma smak
zapach
lecz przede wszystkim
jest
ciepła –
cień
stoi
na ulicy
pogrążony
w dymie
w ogniu
w gniewie
pławi się
w cieple
i przez krótką chwilę
światło odbija się
od twarzy
znajduje –
kości policzkowe
brodę
najcieńszą
kreskę
ust
przez krótką chwilę –
ale nigdy nie dość długo
nigdy dość długo
jeden człowiek
ma tak niewiele ciepła
i znowu jest zimno –
znowu jest głodny –
jego krawędzie
rozmazują się
z powrotem w mrok
tak jak zawsze
chce więcej
krawędzi
przeszukuje
noc
znajduje –
kobietę, pistolet, łóżko
parę, kuchnię, deskę do krojenia
mężczyznę, wypowiedzenie, biuro
całe miasto
jest pudełkiem
zapałek
które tylko czeka
by je zapalić.
IIII
I
Prawdziwość
Metalowe skrzypce błyszczały pod jego palcami, czekając, aż na nich zagra.
Gładka powierzchnia odbijała promienie słońca, kiedy August przesuwał kciukiem po strunach,
sprawdzając po raz ostatni każdą z nich.
– Alfa, jesteś gotowy?
August zatrzasnął futerał i założył go na ramię.
Członkowie jego oddziału stali w słońcu po północnej stronie Szwu – wysokiej, trzypiętrowej
barykady, która niczym ciemny horyzont oddzielała Północne i Południowe Miasto. Ani piła z manierki,
podczas gdy Jackson sprawdzał magazynek. A Harris, no cóż, jak to Harris – żuł gumę i rzucał nożami
w drewnianą skrzynkę, na której narysował prymitywną – bardzo prymitywną – podobiznę Malchaja.
Nawet go podpisał – Sloan.
Dzień był chłodny, a oni wszyscy mieli na sobie pełne uzbrojenie, jednak August włożył jedynie
spodnie i czarną koszulkę. Na nagiej skórze jego przedramion dało się zobaczyć szeregi czarnych kresek,
które tworzyły jakby rękaw.
„Punkt kontrolny jeden” – powiedział głos przez interkom. „Pięć minut”.
August skrzywił się, chociaż wcześniej wyciągnął słuchawkę interkomu z ucha i teraz wisiała mu
na szyi. Głos należał do Phillipa, który został w Kompleksie.
– Hej, Phil – rzucił Harris. – Opowiedz mi dowcip.
„Nie do tego służą interkomy”.
– No to ja opowiem – zaproponował Harris. – Corsaj, Malchaj i Sunaj wchodzą do baru…
Wszyscy jęknęli, w tym także August. Nie rozumiał większości dowcipów żołnierzy OSF, ale
znał ich wystarczająco wiele, by wiedzieć, że te opowiadane przez Harrisa były okropne.
– Nie cierpię czekania – mruknął Jackson, zerkając na zegarek. – Wspominałem już, jak strasznie
nie lubię czekania?
„Maruda” – odezwała się snajper Rez z budynku nieopodal.
– Jak to wygląda z góry? – zapytała Ani.
„Perymetr czysty. Ani śladu kłopotów”.
– Szkoda – stwierdził Harris.
„Idiota” – rzucił Phillip przez radio.
August ignorował ich wszystkich, gapiąc się na cel po drugiej stronie ulicy.
Sala Symfoniczna na Porter Road.
Sam budynek stał się częścią Szwu, a dokładniej to Szew powstał naokoło budynku. August
przyjrzał się żołnierzom patrolującym barykadę i zdawało mu się, że zauważył pośród nich szczupłą
sylwetkę Soro. Potem jednak przypomniał sobie, że Soro powinien być już teraz na drugim punkcie
kontrolnym, niecały kilometr dalej.
Za jego plecami wybuchła odwieczna kłótnia, jak w zegarku.
– …nie wiem, dlaczego w ogóle zadajemy sobie trud, ci ludzie nigdy by nie zrobili tego
samego…
– …nie w tym rzecz…
– Czyżby?
„Jackson, robimy to, ponieważ nasza empatia musi być większa niż duma”.
Głos z interkomu brzmiał wyraźnie i ostro. August wyobraził sobie mężczyznę, do którego
należał: wysokiego i szczupłego chirurga ze zmęczonym spojrzeniem. Henry’ego Flynna. Dowódcę
OSF. Przyszywanego ojca Augusta.
– Tak jest, proszę pana – powiedział Jackson, jakby poczuł się zbesztany.
Ani wystawiła język, Jackson w odpowiedzi pokazał środkowy palec. Harris zaśmiał się i zaczął
wyjmować swoje noże. Rozległ się sygnał z zegarka.
– Już czas – oznajmił radośnie Harris.
W Oddziałach Specjalnych Flynna zawsze były dwa rodzaje żołnierzy – ci, którzy walczyli,
ponieważ wierzyli w ideały Flynna (Ani), oraz ci, dla których ideały Flynna były dobrą wymówką, żeby
walczyć (Harris).
Oczywiście ostatnio pojawił się też trzeci rodzaj: uchodźcy, którzy przekroczyli Szew
niekoniecznie dlatego, że chcieli walczyć, ale dlatego, że pozostanie w Północnym Mieście było
znacznie gorszą alternatywą.
Należał do nich właśnie Jackson – rekrut, który zgodził się służyć w zamian za azyl. Został
medykiem oddziału.
A teraz patrzył Augustowi prosto w oczy.
– Ty pierwszy, Alfa.
Oddział zajął pozycje po obu stronach, a August zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na niego
tak, jak kiedyś musieli patrzeć na jego starszego brata. Zanim ten został zabity.
Oczywiście nie wiedzieli, że to August pozbawił go życia, że sięgnął do jego piersi i oplótł
palcami mroczny ogień serca Leo, a potem je wyrwał. Nie wiedzieli, że czasami, kiedy zamykał oczy,
wciąż czuł zimny żar w żyłach, wciąż słyszał głos Leo w głowie. Zastanawiał się, czy koniec to koniec,
czy energia kiedykolwiek naprawdę ginie, czy…
– August? – powiedziała Ani, unosząc oczekująco brwi. – Już czas.
Uporządkował myśli i pozwolił sobie na jedno powolne mrugnięcie, a potem wyprostował się
i oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Ruszamy.
Przekroczyli ulicę szybkim, pewnym krokiem. August na przedzie, Jackson i Ani po obu jego
stronach, a Harris z tyłu.
Żołnierze OSF zerwali pokrytą miedzią stal ze środka sali i przybili ją do drzwi, pokrywając je
błyszczącymi arkuszami. Taka ilość czystego metalu poparzyłaby pomniejszego potwora – nawet August
się skrzywił, a miedź przyprawiła go o skurcz żołądka – ale nie zwolnił.
Słońce zaczynało już opadać w kierunku horyzontu, zaś cienie wydłużały się.
Na pokrytych miedzią północnych drzwiach wygrawerowano napis:
PIERWSZY PUNKT KONTROLNY POŁUDNIOWEGO MIASTA
OSF UDOSTĘPNI WEJŚCIE WSZYSTKIM LUDZIOM
OD GODZINY 8 DO 17
ZA TĄ GRANICĄ NIE ZEZWALA SIĘ NA POSIADANIE BRONI
WEJŚCIE PRZEZ SALĘ SYMFONICZNĄ
UWAGA: WKROCZENIE DO BUDYNKU OZNACZA
ZGODĘ NA KONTROLĘ
August położył dłoń na drzwiach, a pozostali żołnierze usunęli się z drogi, gdy je pchnął. Kiedyś,
dawno temu, kiedy trafili na zasadzkę, przyjął na pierś całą serię.
Pociski nic mu nie zrobiły – najedzonego Sunaja nie sposób zranić – ale jeden poszedł na ukos
i trafił Harrisa w ramię. Od tamtej pory pozwalali Augustowi służyć za żywą tarczę.
Jednak teraz, gdy wszedł do środka, powitała go jedynie cisza.
Sala Symfoniczna, zgodnie z informacją na ścianie, „przez ponad siedemdziesiąt pięć lat
stanowiła centrum życia kulturalnego stolicy”. Pod tymi słowami znajdowała się akwaforta
przedstawiająca szkic głównego holu, w całej jego drewniano-kamienno-witrażowej okazałości,
wypełnionego eleganckimi parami w strojach wieczorowych.
August, maszerując przez salę, próbował wyobrazić sobie, jak to miejsce wyglądało
w przeszłości, i porównać je z jego obecnym stanem.
Powietrze było zatęchłe, witraże zniknęły, a okna zabito deskami i pokryto miedzianymi płytami.
Kamienną podłogę zaścielały śmieci, a dające ciepłe światło lampy zastąpiono żarówkami UVR, które
buczały tak głośno, że słyszał je równie wyraźnie, co głos z interkomu.
Pomieszczenie było puste i przez krótką, pełną głupiej nadziei chwilę August myślał, że nikt nie
przyszedł, że nie będzie musiał tego robić, nie dzisiaj. Wtedy jednak usłyszał szuranie butów, stłumione
głosy ludzi, którzy zgodnie z instrukcjami czekali w Sali Symfonicznej.
Mocniej zacisnął palce na pasku futerału.
Ani i Jackson odłączyli się, żeby przeprowadzić szybki rekonesans, a on tymczasem maszerował
dalej i zatrzymał się dopiero przed widniejącym na podłodze wizerunkiem kobiety. Został wykonany ze
szkła: setek, może tysięcy małych szklanych kwadracików. Tworzyły coś więcej niż sumę części –
mozaikę, tak się to nazywało.
„Lewy korytarz czysty”.
Kobieta miała wyciągnięte ręce i głowę odrzuconą do tyłu, a muzyka wypływała z jej ust
w postaci złotych kwadracików.
„Prawy korytarz czysty”.
August uklęknął i przesunął palcami po płytkach na granicy mozaiki, śledząc fiolety i błękity,
które tworzyły noc dookoła kobiety. Jedna jej dłoń spoczywała na złotej nucie. To była syrena.
Czytał o syrenach. A raczej to Ilsa o nich czytała. August zawsze bardziej interesował się
rzeczywistością niż mitologią – rzeczywistością, egzystencją, tym ulotnym stanem między skomleniem
a hukiem – jednak jego siostra uwielbiała baśnie i legendy. To ona opowiedziała mu o kobietach z morza,
o ich głosach tak pięknych i niebezpiecznych, że zwodziły marynarzy i sprawiały, że żeglowali oni ku
skałom, na których rozbijały się ich statki.
Pieśń zanuci, porwie duszę…
– Na twój znak – powiedziała Ani, stając u jego boku. Oderwał palce od chłodnego szkła
i wyprostował się, a potem odwrócił do wewnętrznych drzwi. To one prowadziły do Sali Symfonicznej.
Skrzypce ciążyły mu na ramieniu, każdy krok wyzwalał ciche brzmienie strun, które najwyraźniej słyszał
tylko on.
August zatrzymał się przed drzwiami i nacisnął przycisk interkomu.
– Ilu?
Po drugiej stronie zabrzęczał głos Phillipa:
– Jakieś czterdzieści osób. Na oko.
Poczuł ukłucie w sercu. Wiedział, że po sześciu miesiącach szanse znalezienia czerwieni są
wysokie. Wiedział, że właśnie dlatego tu jest.
I po to istnieję – powiedział sobie w duchu.
IIII
II
Kiedyś Sala Symfoniczna musiała budzić zachwyt, lecz Fenomen, wojny terytorialne
i utworzenie Szwu odcisnęły na niej swoje piętno.
August rozejrzał się po wnętrzu – ogołoconych z miedzi sufitach, pustych ścianach, widowni
pozbawionej foteli – a potem jego wzrok padł na ludzi stłoczonych na podłodze.
Ponad czterdzieści kobiet, mężczyzn i dzieci, którzy przekroczyli Szew z nadzieją na znalezienie
schronienia. Ich oczy były wielkie z przemęczenia i przerażenia.
Wyglądali na brudnych, ich niegdyś dobrej jakości ubrania były w strzępach, a kości wyraźnie
rysowały się pod skórą. Trudno uwierzyć, że to ci sami ludzie, których August mijał na ulicach
i w metrze Północnego Miasta. Ludzie, których było stać na to, by udawać, że Fenomen nigdy nie miał
miejsca. Ludzie, którzy kupili sobie bezpieczeństwo, zamiast o nie zawalczyć. Ludzie, którzy zamykali
oczy, zakrywali uszy i płacili haracz Callumowi Harkerowi.
Jednak Callum Harker nie żyje. August osobiście pożarł jego duszę.
Teraz trzymał się z tyłu, pozwalając Harrisowi przejąć dowodzenie. Żołnierz pomaszerował
przez środkową alejkę, prowadzącą na scenę, a potem rozłożył ręce w teatralnym geście. Miał smykałkę
do występowania przed publicznością.
– Witajcie w Pierwszym Punkcie Kontrolnym! – oznajmił radosnym tonem. – Jestem kapitan
Harris Fordam i reprezentuję Oddziały Specjalne Flynna…
August słyszał tę przemowę już ze sto razy.
– Przyszliście tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli, więc najwyraźniej macie trochę oleju
w głowie, niemniej niezbyt wiele, skoro czekaliście z tym aż sześć miesięcy.
Miał rację. Ci ludzie byli przekonani, że poradzą sobie bez pomocy Południowego Miasta. Zbyt
uparci, by przyznać – albo zbyt głupi, by zdać sobie sprawę – że nie mają szans.
W ciągu kilku pierwszych tygodni, kiedy stało się jasne, że śmierć Calluma Harkera uczyniła ich
umowę nieważną, nastąpił gwałtowny przypływ ludzi. Setki codziennie przekraczały Szew, a wśród nich
byli także Jackson i Rez.
Jednak część mieszkańców Północnego Miasta postanowiła zostać. Zamknęli się w domach
i czekali, aż pomoc sama do nich przyjdzie.
A kiedy tak się nie stało, zostały im trzy wyjścia: ukrywać się dalej, zbiec na Ziemię Jałową –
niebezpieczną strefę, gdzie kończył się miejski porządek i każdy musiał dbać o siebie – albo przekroczyć
Szew i poddać się.
– Dotarliście aż tutaj – ciągnął dalej Harris – więc potraficie postępować według wskazówek,
jednak wyglądacie raczej mizernie, dlatego wszystko wam ułatwię…
– Nie muszę tego wysłuchiwać – mruknął ktoś w tłumie i wstał, żeby odejść.
Jackson zablokował mu drogę.
– Nie możecie mnie tu trzymać siłą – warknął mężczyzna.
– Właściwie – odparł Jackson – trzeba było dokładniej przeczytać instrukcje. Wejście do tego
budynku oznacza zgodę na kontrolę. Nie przeszedł pan jeszcze kontroli, więc nie może pan odejść.
Proszę to uznać za środki ostrożności.
Jackson pchnął mężczyznę w stronę sceny, a w tej samej chwili mina Harrisa zmieniła się
z radosnej w poważną.
– Posłuchajcie. Wasz gubernator nie żyje. Jego potwory traktują was jako żarcie. Oferujemy wam
szansę na wystąpienie przeciwko nim, ale bezpieczeństwo nie jest za darmo. Wiecie o tym doskonale,
bo wszyscy płaciliście za nie gotówką. Przykro mi, ale w Północnym Mieście – powiedział, patrząc
wymownie na kobietę ściskającą rulony banknotów w upierścienionych palcach – działa to inaczej.
Chcecie jeść? Chcecie schronienia? Chcecie bezpieczeństwa? Musicie na to zasłużyć. – Pokazał palcem
na odznakę OSF. – Każdego dnia i każdej nocy walczymy o to, by odzyskać kontrolę nad miastem.
Niegdyś służba w OSF była dobrowolna. Teraz jest obowiązkiem każdego obywatela Południowego
Miasta.
Ani dała mu znak, żeby się streszczał. Jak za dotknięciem magicznej różdżki Harris wrócił do
przyjacielskiego tonu:
– Może przyszliście tutaj, bo doznaliście olśnienia. Może przyszliście, bo jesteście zdesperowani.
Bez względu na powody, zrobiliście pierwszy krok i za to należy wam się pochwała. Jednak zanim
będziecie mogli ruszyć dalej, musicie przejść kontrolę.
Teraz nadeszła pora na Augusta.
Odsunął się od ściany i zaczął maszerować przez środkową alejkę. Akustyka sali wzmocniła
rytmiczne dudnienie jego kroków. Ktoś się rozpłakał i to też dało się lepiej słyszeć. August rozejrzał się,
szukając znajomego drgania cieni, które mógł widzieć tylko Sunaj. Ten ruch normalnie świadczył
o obecności grzesznika, jednak w sztucznym świetle sali i przy nerwowym wierceniu się zebranych nie
dało się zbyt wiele zobaczyć.
Na scenę odprowadzały go szepty.
Nawet jeśli jeszcze nie zdali sobie sprawy, kim jest, z pewnością zdążyli już wyczuć, że się od
nich różni. Tak długo pracował nad tym, by wtopić się w tłum, a teraz nie miało to najmniejszego
znaczenia.
Mała dziewczynka, trzy-, może czteroletnia – nigdy nie był dobry w ocenianiu wieku dzieci –
ściskała ubraną na zielono kobietę, pewnie matkę.
Spojrzał na dziewczynkę i próbował się do niej uśmiechnąć, ale dziecko tylko schowało się za
nogą matki.
Bała się go.
Wszyscy się go bali.
Ogarnęła go przemożna chęć, by się wycofać. Jednocześnie pragnął mówić, choć ścisnęło go
w gardle. Zapewnić ich, że nie mają powodu do strachu, że on nie zamierza ich skrzywdzić.
Jednak August nie mógł kłamać.
Jak każdy potwór.
To jest twoje miejsce – powiedział głos w jego głowie, twardy niczym kamień. Bardzo
przypominał głos jego zmarłego brata, Leo. To jest twoje przeznaczenie.
August przełknął ślinę.
– Ta część jest akurat łatwa – mówił dalej Harris. – Rozproszcie się, odsuwając od siebie na
długość wyciągniętej ręki.
Kiedy August wszedł na scenę, w sali zapanowała cisza – zrobiło się tak cicho, że słyszał, jak
wstrzymują powietrze, słyszał bicie ich strwożonych serc. Uklęknął, położył futerał na podłodze
i otworzył go – trzask rozbrzmiał w jego głowie jak huk wystrzału – a potem wyjął skrzypce.
Sunaj, Sunaj, czarnooki…
Na widok instrumentu tłum zadrżał jak fala, gdy zrozumiał, co miała oznaczać „kontrola”.
Pieśń zanuci, porwie duszę.
Mężczyzna po trzydziestce stracił nerwy i rzucił się pędem w stronę drzwi. Zdążył zrobić trzy
albo cztery kroki, kiedy Ani i Jackson dogonili go i zmusili, by padł na kolana.
– Puśćcie mnie – błagał. – Proszę, puśćcie mnie.
– Dlaczego? – zapytał Jackson z przekąsem. – Masz coś do ukrycia?
Harris zaklaskał, żeby przykuć uwagę pozostałych z powrotem do sceny.
– Kontrola zaraz się rozpocznie.
August wyprostował się i wsunął skrzypce pod brodę. Popatrzył na swoją widownię, morze
twarzy wyrażających tak intensywne emocje, że zdał sobie sprawę, jak jałowe były jego próby ich
podrabiania. Cztery lata uczył się naśladować ludzką mimikę, jakby to miało uczynić go bardziej
ludzkim.
Tylko tego pragnął, tylko dla tego mógłby poświęcić wszystko, sprzedać własną duszę. Zrobił,
co w jego mocy, nawet głodził się – i zagłodził.
Jednak nigdy nie będzie człowiekiem.
Teraz to wiedział.
Nie chodziło o to, czym jest, lecz dlaczego. Liczyła się jego funkcja, jego przeznaczenie. Każdy
miał swoją rolę do odegrania.
A jemu została zapisana właśnie ta.
Przystawił smyczek do strun i zagrał pierwszą nutę. Ta zawisła w powietrzu. Pojedyncza,
samotna nić, piękna i niegroźna. Dopiero kiedy zaczęła słabnąć, August zamknął oczy i oddał się pieśni.
Wypływała ze strun, przybierając rzeczywiste kształty i wijąc się między ciałami zebranych,
wyciągała ich dusze na wierzch.
Gdyby August miał otwarte oczy, zobaczyłby, jak się rozluźniają, jak opuszczają głowy.
Zobaczyłby, jak cała wola walki opuszcza klęczącego na podłodze mężczyznę, jak opuszcza każdego
w sali, a muzyka wymywa z nich strach i gniew. Zobaczyłby, jak żołnierze rozluźniają się i patrzą
niewidzącym wzrokiem, zagubieni w zachwycie.
Jednak cały czas zaciskał powieki i rozkoszował się tym, jak z każdą nutą pozbywa się napięcia,
jak lekka staje się jego głowa, jak pierś przy każdym oddechu unosi się wyżej i wyżej, nawet wtedy, gdy
tęsknota zmieniła się w palącą potrzebę.
Wyobraził sobie, że stoi na łące za Ziemią Jałową, a wysoka trawa kołysze się w rytmie muzyki.
Wyobraził sobie wnętrze wytłumionego studia w Colton, gdzie dźwięki odbijały się od śnieżnobiałych
ścian. Wyobraził sobie, że jest sam. Nie samotny, lecz… wolny.
A potem pieśń dobiegła końca i w ostatnich jej chwilach, kiedy akordy wędrowały jeszcze po
sali, nadal nie otwierał oczu, nie był jeszcze gotowy do powrotu.
W końcu usłyszał szept.
Mógł oznaczać tylko jedno.
Zesztywniał, jego serce zabiło szybciej, a w głębi ciała wezbrała potrzeba, zwyczajna i fizyczna.
Jakby otworzyła się w nim pustka, którą należało wypełnić.
Kiedy otworzył oczy, pierwsze, co zobaczył, to blask. Nie ostre światło żarówek UVR, które
zamontowano w sali, lecz jasną aurę ludzkich dusz. Czterdzieści dwie dusze świeciły na biało.
Jedna na czerwono. Tę duszę splamiła zbrodnia, która zaowocowała narodzinami potwora.
To była kobieta ubrana na zielono.
Matka dziewczynki, która wciąż obejmowała jej nogę. Krople czerwonego blasku wystąpiły na
skórę kobiety jak pot, spływały z jej policzków niczym łzy.
August zmusił się, by zejść ze sceny.
– Złamał mi serce – wyznała kobieta, zaciskając pięści. – Zauważyłam go na ulicy i nacisnęłam
pedał gazu. Poczułam, jak jego ciało szarpie pod moimi kołami. Pociągnęłam go za sobą. Nikt się nie
dowiedział, nikt, ale i tak słyszę ten odgłos każdej nocy. Jestem tym już taka zmęczona…
August chciał złapać kobietę za ręce, ale zatrzymał się. Jego palce zawisły kilka centymetrów
nad jej skórą. To powinno być łatwe. Była grzesznicą, a OSF nie przyjmowało grzeszników.
Nie było mu łatwo.
Mógłby ją wypuścić.
Mógłby…
Światło w sali zaczynało przygasać. Blask czterdziestu dwóch dusz zaczynał chować się pod
skórą. Czerwień duszy błyszczała jeszcze mocniej. Kobieta popatrzyła Augustowi w oczy, ale nie
widziała go.
– Jestem taka zmęczona… – szepnęła. – Ale zrobiłabym to ponownie.
Po ostatnich słowach się otrząsnął. Gdzieś w mieście żył, polował i zabijał potwór, który narodził
się przez czyny tej kobiety.
Ona podjęła decyzję. August również.
Chwycił ją za ręce, wciągając jej blask.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem… Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie. Friedrich Nietzsche Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. William Shakespeare, Burza
Za Ziemią Jałową stał dom, opuszczony. Miejsce, gdzie dziewczyna dorastała, gdzie chłopiec spłonął żywcem, gdzie skrzypce zostały zniszczone, a nieznajomy postrzelony… I gdzie narodził się nowy potwór. Stała w tym domu, z trupem u stóp. Przeszła nad jego ciałem i skierowała się na podwórze, gdzie wciągnęła świeże powietrze do płuc, patrząc na zachodzące słońce. Zaczęła maszerować. * Na Ziemi Jałowej stał magazyn, zapomniany. Miejsce, gdzie w powietrzu wciąż unosił się zapach krwi, głodu i gorączki, gdzie dziewczyna uciekła, gdzie chłopak upadł, a potwory pokonano… Wszystkie prócz jednego. Leżał na podłodze, przebity prętem. Ten drażnił jego serce przy każdym uderzeniu, czarna krew rozpływała się jak cień pod jego ciemnym garniturem. Potwór umierał. Lecz nie umarł. * Znalazła go tam i wyciągnęła pręt, patrząc, jak potwór pluje czarną krwią na podłogę i wstaje. Wiedział, że jego stwórca zginął. A ona wiedziała, że jej stwórczyni nie. Jeszcze nie.
I Dobrobyt Kate Harker rzuciła się do ucieczki. Krew płynęła z płytkiej rany na łydce, a w płucach piekło po ciosie w pierś. Dzięki Bogu za zbroję, nawet skleconą naprędce. „Skręć w prawo”. Wybiegła za róg budynku na boczną ulicę i poślizgnęła się w ciężkich butach na mokrym chodniku. Przeklęła pod nosem, widząc, że jest tam pełno ludzi; przed restauracjami wystawiono stoliki i rozłożono markizy mimo zbliżającej się burzy. W jej uchu odezwał się głos Teo: „Dogania cię”. Kate cofnęła się i ruszyła główną ulicą. – Jeśli nie chcesz wielu przypadkowych ofiar, lepiej znajdź mi inną drogę. „Dwa budynki dalej skręć w prawo” – powiedziała Bea. Kate poczuła się jak awatar w grze wieloosobowej, w której główna bohaterka ucieka przed potworami przez miasto. Tyle że to ogromne miasto było prawdziwe – to stolica Dobrobytu, w samym sercu terytorium – podobnie jak prawdziwe są potwory. A dokładniej, potwór. Jednego udało jej się wyeliminować, jednak drugi ją ścigał. Cienie wiły się wokół niej, gdy uciekała. Zimny wiatr dął w mokry wieczór, a ogromne krople deszczu przedostały się za kołnierz i spłynęły po plecach. „Do przodu i w lewo” – poinstruowała Bea, a Kate śmignęła wzdłuż sklepowych witryn i czmychnęła w alejkę, zostawiając za sobą zapach strachu i krwi niczym okruszki chleba. Dotarła do wąskiej działki i ściany, tyle że to nie była wcale ściana, lecz drzwi magazynu. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że znowu jest w tamtym budynku, przypięta do metalowego rusztowania, podczas gdy gdzieś za drzwiami rozlegał się dźwięk metalu uderzającego w kość… „W lewo”. Kate zamrugała, przeganiając wspomnienie i robiąc w głowie miejsce na instrukcje od Bei. Jednak drzwi były szeroko otwarte, więc zamiast skręcić w lewo, pobiegła naprzód, do wnętrza pustego magazynu. Nie było tu okien i żadnego światła prócz tego wpadającego z ulicy za plecami Kate, a i to nie sięgało daleko – większa część pomieszczenia ginęła w nieprzeniknionej czerni. Krew szumiała dziewczynie w uszach, kiedy złamała świetlik – to był pomysł Liama – i rzuciła go w cienie. Białe chemiczne światło rozproszyło mrok. „Kate…” – odezwał się Riley po raz pierwszy. „Bądź ostrożna”. Dziewczyna prychnęła. Riley i jego bezużyteczne rady. Rozejrzała się, zauważyła skrzynki spiętrzone pod stalową krokwią i zaczęła się po nich wspinać. Dotarła na sam szczyt akurat w chwili, gdy coś szarpnęło drzwiami magazynu. Kate zamarła. Wstrzymała oddech, kiedy czyjeś palce – nie z krwi i kości, lecz czegoś innego – złapały za krawędź drzwi i otworzyły je. W zdrowym uchu Kate rozległy się trzaski. „Status?” – zapytał nerwowo Liam. – Zajęta – syknęła Kate, balansując na krokwi, podczas gdy potwór pokazał się w progu magazynu. Oblał ją zimny pot i przez chwilę w wyobraźni widziała czerwone oczy Sloana, jego
błyszczące kły i ciemny garnitur. „Wyjdź, mała Katherine” – powiedziałby. „Zabawimy się”. Jednak to tylko umysł płatał jej figle – zbliżające się do niej stworzenie nie było Malchajem, lecz zupełnie innym potworem. Miało czerwone oczy Malchaja, a także ostre szpony Corsaja, ale jego skóra była sinoczarna, niczym u trupa. Potwór nie pragnął krwi ani ciała. Żywił się sercami. Kate, nie wiadomo dlaczego, uznała, że potwory wszędzie będą takie same. Prawdziwość miała swoją triadę, lecz tutaj natknęła się tylko na jeden rodzaj. Przynajmniej dotychczas. Z drugiej strony Prawdziwość szczyciła się najwyższą statystyką przestępczości ze wszystkich dziesięciu terytoriów – Kate nie miała wątpliwości, że w dużej mierze przyczynił się do tego jej ojciec – podczas gdy grzechy mieszkańców Dobrobytu kryły się pod powierzchnią. Dobrobyt był najbogatszym terytorium, ale tylko w teorii – w praktyce jego gospodarka gniła od środka. Jeśli w Prawdziwości zło wyrządzało się nożem, szybko i bezwzględnie, to w Dobrobycie sięgało się raczej po truciznę – powolną, podstępną, lecz równie śmiercionośną. Przemoc zmaterializowała się w końcu w coś namacalnego, strasznego. Nie stało się to od razu, tak jak w Prawdziwości. Potwory zaczęły pojawiać się powoli i pół miasta wciąż udawało, że problemu nie ma. Przeczyło temu to coś, co właśnie pojawiło się w magazynie. Potwór wciągnął powietrze, jakby próbował wyczuć Kate – mrożące krew w żyłach przypomnienie, że w tej chwili on był myśliwym, a ona ofiarą. Strach zawładnął jej ciałem, kiedy monstrum zakołysało głową. I nagle spojrzało w górę, wprost na Kate. Nie czekała. Rzuciła się w dół, łapiąc po drodze stalową krokiew, żeby spowolnić upadek. Wylądowała na ugiętych nogach, między potworem a drzwiami magazynu. W okamgnieniu w jej dłoniach pojawiły się szpikulce, każdy długości przedramienia i niezwykle ostry. – To mnie szukałeś? Monstrum obróciło się, w dzikim grymasie błyskając dwoma tuzinami sinoczarnych zębów. „Kate” – naciskał Teo. „Widzisz to?” – Tak – odparła sucho. – Widzę. Bea i Liam zaczęli mówić jedno przez drugie, lecz Kate nacisnęła przycisk słuchawki w uchu i głosy zamilkły, zastąpione sekundę później przez silne dudnienie basu. Muzyka wypełniła jej uszy, zagłuszając strach, zwątpienie, bicie serca i każdy inny bezużyteczny dźwięk. Potwór zacisnął długopalczaste dłonie, a Kate się spięła – pierwsza kreatura próbowała przebić się przez jej klatkę piersiową, był na to dowód w postaci siniaków. Jednak atak nie nadszedł. – Co jest? – drażniła przeciwnika, choć jej głos zagłuszało dudnienie. – Moje serce nie jest dość dobre? Na samym początku przez moment zastanawiała się, czy zbrodnie zapisane w jej duszy uczyniły jej serce mniej smakowitym. Najwyraźniej nie. Potwór skoczył. Kate zawsze dziwiło, jak szybkie są te kreatury. Nie to, jakie są wielkie. Jakie brzydkie. Rzuciła się w bok. Błyskawicznie stając na nogi. Pięć lat zajęć samoobrony w sześciu różnych szkołach dało jej niezłe podstawy, jednak tak naprawdę to ostatnim sześciu miesiącom polowania na potwory w Dobrobycie zawdzięczała swoje umiejętności. Tańczyła między ciosami, unikając szponów i próbując trafić przeciwnika. Szpony przeorały powietrze nad głową Kate, która zdążyła zanurkować i przejechała ostrym szpikulcem po wyciągniętej łapie. Potwór warknął i rzucił się na dziewczynę, a cofnął się dopiero w chwili, gdy jego szpony przebiły się przez rękaw i natrafiły na miedzianą siatkę. Pancerz znacznie
złagodził cios, ale Kate i tak syknęła z bólu, po czym poczuła spływającą po ramieniu krew. Zaklęła pod nosem i kopnęła stworzenie w pierś. Potwór był dwukrotnie większy od Kate – tworzył go głód, posoka i Bóg wie, co jeszcze – ale dziewczyna miała buty podbite metalem. Zatoczył się do tyłu, szarpiąc szponami własne ciało pod wpływem bólu; czysty metal wypalił tkankę, odkrywając grubą membranę otaczającą serce. Środek tarczy. Kate skoczyła do przodu, celując w syczącą ranę. Szpikulec przebił się przez klatkę piersiową i warstwę mięśni, a potem z łatwością zatopił w tym najważniejszym punkcie. Zabawne – pomyślała Kate – że nawet monstra mają wrażliwe serca. Pęd sprawił, że wpadła na potwora, który poleciał do tyłu, po czym oboje wylądowali na podłodze. Monstrum zamieniło się w kałużę czarnej posoki. Kate podniosła się niepewnie, wstrzymując oddech, by nie czuć obrzydliwego smrodu. Wyszła z magazynu i oparła się o drzwi, przyciskając dłoń do rany na ramieniu. Piosenka w słuchawce właśnie się kończyła. Kate przełączyła z powrotem na kanał Bazy. „Ile czasu minęło?” „Musimy coś zrobić”. – Zamknijcie się – powiedziała. – Jestem. Pasmo przekleństw. Kilka westchnień ulgi. „Status?” – zapytała Bea. Kate wyciągnęła komórkę z kieszeni, zrobiła zdjęcie czarnej kałuży na betonie i wysłała. „Jezu” – odpowiedziała Bea. „Czadowo!” – rzucił Liam. „Wygląda na sztuczne” – stwierdził Teo. „Czy oni zawsze się tak… rozpadają?” – zapytał z odrazą Riley. Litania w jej uchu była tylko kolejnym przypomnieniem, że ci ludzie nie powinni walczyć. Byli na swój sposób użyteczni, ale inni niż Kate. Nie byli łowcami. „A co z tobą, Kate?” – zapytał Riley. „Wszystko okej?” Spodnie na łydce przesiąkły krwią, krew skapywała też z palców. Kate kręciło się trochę w głowie, ale Riley był tylko człowiekiem – nie musiała mu mówić prawdy. – Kapitalnie – rzuciła i rozłączyła się, zanim ktokolwiek zdążył usłyszeć, że coś jest nie tak. Chemiczny świetlik zbladł i zgasł, z powrotem pogrążając pomieszczenie w ciemności. Jednak Kate to nie przeszkadzało. Teraz magazyn był pusty.
II Kate wspinała się po schodach, zostawiając za sobą krople szarej wody. Deszcz zaczął znowu padać, gdy była gdzieś w połowie drogi powrotnej. Pomimo chłodu rozkoszowała się niespodziewaną kąpielą, pozwalając ulewie zmyć z siebie czarną posokę. Jednak nawet teraz wyglądała, jakby wdała się w bójkę z kałamarzem – i przegrała. Dotarła na drugie piętro i weszła do mieszkania. – Skarbie, wróciłam. Oczywiście cisza. Nocowała u Rileya – w mieszkaniu opłaconym przez jego rodziców – podczas gdy on „żył w grzechu” ze swoim chłopakiem, Malcolmem. Pamiętała, jakie wrażenie zrobiło na niej to miejsce za pierwszym razem – odkryte cegły, dzieła sztuki, komfortowe meble z miękkimi obiciami. Pomyślała wtedy, że rodzice Rileya robili zakupy z innego katalogu niż Callum Harker. Nigdy wcześniej nie mieszkała sama. W internacie zawsze dzieliła z kimś pokój, a po powrocie do stolicy mieszkała z ojcem, przynajmniej w teorii. I jego cieniem, Sloanem. Zawsze zakładała, że będzie się rozkoszować wolnością, jednak okazało się inaczej – samotność traci swój urok, kiedy nie ma się wyboru. Zdusiła w zarodku użalanie się nad sobą i ruszyła do łazienki, po drodze zdejmując zbroję. Właściwie „zbroja” to za dużo powiedziane, skoro miała na sobie tylko miedzianą siatkę rozciągniętą na sprzęt do paintballa. Niemniej smykałka Liama do projektowania kostiumów i zamiłowanie do wojennych zabaw wystarczały… w dziewięciu przypadkach na dziesięć. W tym jednym? Cóż, nie miały szans z ostrymi pazurami i pechem. Zauważyła swoje odbicie w łazienkowym lustrze – mokre włosy odgarnięte do tyłu, czarne kropki na policzkach przypominające piegi – i spojrzała sobie w oczy. – Gdzie jesteście? – szepnęła, zastanawiając się, jak inne Kate w równoległych światach spędzały ten wieczór. Zawsze podobała jej się idea, że przy każdej podejmowanej decyzji powstaje nowa wersja ciebie, a gdzieś tam istnieją Kate, które nigdy nie powróciły do Prawdziwości i nigdy nie błagały, żeby wyjechać. Które wciąż miały dwoje zdrowych uszu i dwoje rodziców. Które nie uciekały, nie zabijały, nie straciły wszystkiego. Gdzie jesteście? Dawno, dawno temu, pierwszym obrazem w jej głowie byłby dom za Ziemią Jałową, z wysoką trawą i błękitnym niebem. Teraz był to las za Colton, gdzie stała z jabłkiem w dłoni i ptasią pieśnią w uchu, a także oparty o drzewo chłopiec, który wcale nie był chłopcem. Odkręciła wodę pod prysznicem i zaczęła zdejmować resztę ubrań, krzywiąc się z bólu. Weszła do zaparowanej kabiny i musiała przygryźć wargę, żeby nie jęknąć, gdy w jej wrażliwą skórę uderzył gorący strumień. Oparła się o płytki i pogrążyła w rozmyślaniach o innym mieście, innym domu, innym prysznicu. O potworze w wannie. Chłopcu spalającym się od środka. Ich splecionych dłoniach. Nie pozwolę ci upaść. Kiedy gorąca woda spłynęła najpierw szarością, potem rdzawą czerwienią, a na koniec czystym strumieniem, Kate przyjrzała się swojej skórze, pokrytej coraz liczniejszymi bliznami. Od łzy w kąciku oka i bladej kreski biegnącej wzdłuż linii włosów – pamiątek po wypadku samochodowym, w którym zginęła jej matka – do zarysu zębów Malchaja na ramieniu i jasnych draśnięć pazurów Corsaja na żebrach.
Został też ślad, którego nie mogła zobaczyć. Ten, który zrobiła sama, kiedy podniosła broń ojca i nacisnęła spust, zabijając nieznajomego, plamiąc swą duszę na czerwono. Zakręciła wodę. Opatrzyła rany i zastanowiła się, czy istniała gdzieś wersja Kate, która w tej chwili dobrze się bawi. Trzyma nogi na oparciu siedzenia, oglądając filmowego potwora wyłaniającego się z cienia i słuchając krzyków na widowni pełnej ludzi, bo fajnie jest czuć strach, kiedy się wie, że nie ma żadnego zagrożenia. Takie wizje nie powinny podnosić jej na duchu, ale było inaczej. Jedna z tych alternatywnych ścieżek prowadziła do szczęścia, nawet jeśli ta, którą podążała Kate, prowadziła tutaj. Jednak to tutaj – powtarzała sobie – powinnam być. Właśnie tutaj. Straciła pięć lat, próbując stać się idealną córką – silną, twardą, straszną – żeby na koniec dowiedzieć się, że ojciec wcale jej nie chciał. Ale teraz nie żył. W przeciwieństwie do Kate, która musiała sobie znaleźć jakieś zajęcie, jakąś siebie, żeby wykorzystać te wszystkie nabyte umiejętności. Wiedziała też, że to nie wystarczy. Wiedziała, że niezależnie od tego, ile potworów zabije, i tak nie cofnie tego, co się stało, nie wywabi czerwonej plamy z duszy. Czas płynie tylko do przodu. A tutaj, w Dobrobycie, Kate znalazła cel, sens. I kiedy spogląda teraz na swoje odbicie w lustrze, nie widzi już smutnej, zagubionej czy samotnej dziewczyny. Widzi dziewczynę, która nie boi się ciemności. Dziewczynę, która poluje na potwory. I która jest w tym cholernie dobra.
III Doskwierał jej głód, ale była zbyt zmęczona, żeby poszukać jedzenia. Włączyła radio i padła na kanapę, rozkoszując się prostą przyjemnością płynącą z posiadania czystych włosów i miękkiej bluzy. Nigdy nie była szczególnie sentymentalna, jednak życie z jednym workiem marynarskim nauczyło ją doceniać posiadane rzeczy. Bluza pochodziła z Leighton, trzeciej szkoły. Samo Leighton Kate wspominała raczej chłodno, lecz bluza była miękką i ciepłą pamiątką z innego życia. Starała się nie przywiązywać nadmiernie do rzeczy, trzymając się ich z taką tylko siłą, jaką musiała, by ich nie stracić. Poza tym barwami Leighton były leśny zielony i chłodny szary, znacznie lepsze niż potworna czerwień, fiolet i brąz Świętej Agnieszki. Uruchomiła tablet i zalogowała się na prywatny chat, który Bea przygotowała dla nich w bezkresnym świecie sieci Dobrobytu. Wyświetlił się napis: „Witaj u Strażników”. Właśnie taką nazwę wybrali sobie Liam, Bea i Teo, jeszcze zanim pojawiła się Kate. Rileya do grupy wprowadziła dopiero Kate. LiamOnMe: hahahahahahaha wilki TeoMuchtoHandle: to przykrywka. wszyscy wiedza co sie stalo w Prawdziwosci Beatch: Nie widać zła → nie ma zła → mów sobie, że nie ma zła. LiamOnMe: no nie wiem, ja mialem kiedys naprawdę wrednego kota Przez chwilę Kate tylko patrzyła na ekran, po raz setny zastanawiając się, co tu właściwie robiła, gadając z tymi ludźmi. Dlaczego wpuściła ich do swojego życia? Nie cierpiała siebie za to, że brakowało jej kontaktu z drugim człowiekiem, że go wyczekiwała. RiledUp: Widzieliście te nagłówki o wybuchu na Broad? Kate wcale nie szukała przyjaciół – nigdy nie była zbyt towarzyska, nigdy nie zostawała w szkole dość długo, żeby naprawdę się do kogoś zbliżyć. RiledUp: Koleś wszedł do mieszkania i wyrwał ze ściany rurkę od gazu. Jasne, rozumiała wartość posiadania przyjaciół, bycia częścią jakiejś grupy, ale nigdy nie przemawiała do niej ta cała emocjonalna warstwa takiego układu. Przyjaciele oczekują szczerości. Przyjaciele oczekują zwierzeń. Przyjaciele chcą, żebyś słuchała, martwiła się, przejmowała i robiła sto innych rzeczy, na które Kate nie miała czasu. Ona chciała tylko kolejnego tropu. RiledUp: Współlokator był wtedy w domu. Kate wylądowała w Dobrobycie sześć miesięcy wcześniej, z jedną torbą podróżną, pięcioma setkami w portfelu i złym przeczuciem, które pogarszało się z każdym usłyszanym newsem. Zaatakowani przez psa. Gangsterskie porachunki. Podejrzane działania. Brutalne napaści. Niewykryci sprawcy. Naruszone miejsce zbrodni. Broni nie odnaleziono. LiamOnMe: dziwne
Beatch: Smutne, Riley. Dziesiątki wiadomości niosące wszelkie znamiona aktywności potworów, a potem też różne plotki w sieci, odnoszące się do tego samego miejsca, tej samej zadry: Prawdziwości. Niemniej, nie licząc przyczepienia sobie na plecach kartki z napisem „ZJEDZ MNIE” i wędrowania nocą po mieście, Kate nie bardzo wiedziała, od czego zacząć poszukiwania. Tropienie potworów nigdy nie stanowiło problemu w Prawdziwości, lecz tutaj na jednego prawdziwego świadka przypadała setka trolli i zwolenników teorii spiskowych. To jak szukanie igły w stogu siana, gdy banda idiotów krzyczy: „Coś mnie ugryzło!”. Jednak w tym całym jazgocie zauważyła właśnie ich: te same, regularnie pojawiające się głosy, które walczyły o uwagę. Nazywali się Strażnikami i nie zajmowali się polowaniem na potwory, lecz hakerstwem. Byli „haktywistami”, jak mawiał Liam, przekonanymi, że władze są albo niekompetentne, albo zdeterminowane, by ukryć prawdę. Strażnicy przeszukiwali miejsca zbrodni i wygrzebywali nagrania, oznaczając wszystko, co wydało im się podejrzane. Następnie wysyłali materiały do mediów i spamowali na forach, próbując zwrócić na nie uwagę. I udało im się – zauważyła to Kate. Skorzystała z jednego z ich tropów i zbadała go, a kiedy okazał się prawdziwy, udała się do źródła po więcej. I właśnie wtedy przekonała się, że Strażnicy to tylko para studentów college’u i czternastolatek, który nigdy nie śpi. TeoMuchtoHandle: tak smutne. ale co to ma wspólnego z pożeraczami serc? Beatch: A odkąd to nazywamy ich Pożeraczami Serc? LiamOnMe: odkad zaczeli pozerac serca. wiadomo. Wciąż nie chciała mieć przyjaciół. Lecz choć bardzo się opierała, zaczęła ich lepiej poznawać. Bea – uzależniona od gorzkiej czekolady, chciała zostać badaczką. Teo – nigdy nie siedział bezczynnie, miał nawet biurko z bieżnią w swoim pokoju w akademiku. Liam – mieszkał z dziadkami i za bardzo angażował się emocjonalnie. Riley, cóż, jego rodzice zabiliby go, gdyby dowiedzieli się, jak spędza noce. A co oni wiedzieli na jej temat? Nic prócz prawdziwego imienia i fałszywego nazwiska. Dla Strażników była Kate Gallagher, uciekinierką, która lubi polować na potwory. Zachowała swoje prawdziwe imię, chociaż za każdym razem, gdy je słyszała, podskakiwała ze strachu, że odnalazł ją ktoś z przeszłości. Niemniej tylko ono jej pozostało. Matka nie żyła. Ojciec też. Nawet Sloan zginął. Tylko jeden August znał prawdę, a on został setki kilometrów stąd, w Prawdziwym Mieście, które stanęło w ogniu. Beatch: Ma więcej sensu niż te całe Corsaje, Malchajowie i Sunajowie. Kto to w ogóle wymyślił? TeoMuchtoHandle: nie mam pojecia. Beatch: Twój brak zawodowej ciekawości doprowadza mnie do szału. Strażnicy całymi miesiącami dręczyli Kate, żeby spotkała się z nimi osobiście, a kiedy nadszedł ten czas, omal się nie wycofała. Obserwowała ich z drugiej strony ulicy, wszyscy wydali jej się tacy… normalni. Nie szarzy i nijacy – Teo miał krótkie niebieskie włosy, Bea rękę pokrytą tatuażami, a Liam, w wielkich pomarańczowych okularach, wyglądał na dwunastolatka – ale nie sprawiali wrażenia kogoś, kogo wypluła Prawdziwość. Nie należeli do Oddziałów Specjalnych Flynna. Nie byli rozpieszczonymi uczniami Colton. Byli po prostu normalni. Mieli swoje życia. Mieli wiele do stracenia. LiamOnMe: dlaczego nie nazywamy ich zgodnie z tym czym się pozywiaja? pozeracze cial, pozeracze krwi, pozeracze dusz. TYLE.
Kate wyobraziła sobie Augusta w tunelu metra, trzepoczące wokół niego cienie, gdy podniósł skrzypce i zaczął grać, a muzyka zmieniała się we wstęgi płonącego światła. Nazywanie go Pożeraczem Dusz to jak mówienie, że słońce jest jasne. Teoretycznie to nie kłamstwo, jednak zaledwie ułamek prawdy. RiledUp: Kate odzywała się? Przeszła z trybu incognito na publiczny. HunterK dołączyła do czatu. Beatch: Hej! TeMuchToHandle: podgladaczka. RiledUp: Już się zaczynałem martwić. LiamOnMe: ja nie! Beatch: Jasne, panie Znam Karate. Palce Kate zatańczyły na ekranie. HunterK: Niepotrzebnie. Wciąż oddycham. RiledUp: Nie powinnaś się tak bez słowa wyłączać. TeoMuchtoHandle: oooo rileyowi wlaczyl się tryb tatusia. Tryb tatusia. Kate pomyślała o swoim ojcu, o mankietach poplamionych krwią, o oceanie potworów u jego stóp, o uśmieszku na jego twarzy, który starła, strzelając mu w nogę. Jednak wiedziała, co Teo miał na myśli – Riley różnił się od Strażników. W ogóle by do nich nie dołączył, gdyby nie Kate. Kończył właśnie studia magisterskie z prawa i odbywał staż na miejscowym komisariacie. Właśnie to ostatnie było ważne dla Strażników, ponieważ oznaczało dostęp do policyjnego monitoringu i akt – Teo oczywiście mógł się do nich włamać, co podkreślał wielokrotnie. Jednak po co wyważać otwarte drzwi? (Zdaniem Rileya policja „wiedziała o atakach i monitorowała rozwój sprawy”, co według Kate można było podsumować krótko: wyparcie.) RiledUp: *robi srogą minę* *grozi palcem* RiledUp: Ale serio. Lepiej nie zabrudź mi kanapy krwią. HunterK: Nic się nie martw. HunterK: Większość została na schodach. LiamOnMe: O_O HunterK: Jakieś nowe tropy? TeoMuchtoHandle: jeszcze nic. cisza na ulicach. Do głowy przyszedł jej przedziwny pomysł. Gdyby udało jej się to ciągnąć – wybijać Pożeraczy Serc, gdy tylko się pojawią, zamiast sprzątać po ich zbrodniach; gdyby była dwa kroki do przodu zamiast jeden do tyłu – może sytuacja nie uległaby pogorszeniu. Może zdoła uratować Dobrobyt przed Fenomenem. „Może” – cóż za bezużyteczne słowo. To tylko synonim „nie wiem”. A Kate nie cierpiała nie wiedzieć. Zamknęła przeglądarkę i zawahała się, zatrzymując palce nad ciemnym ekranem, a potem
otworzyła nowe okno i zaczęła szukać informacji o Prawdziwości. Nauczyła się włamywać do innych sieci w drugiej szkole, na wschodnim krańcu Prawdziwości, jakąś godzinę drogi od granicy z Wstrzemięźliwością. Teoretycznie wszystkie terytoria miały nadawać swój sygnał otwarcie, jeśli jednak chciało się wiedzieć, co naprawdę działo się za granicą, należało przedostać się za cyfrową zasłonę. Taki był zamysł – jednak niezależnie od tego, ile Kate podejmowała prób, nie potrafiła odnaleźć drogi powrotnej do domu. Prawda, że wróciła kwarantanna i otwierające się powoli przez ostatnią dekadę granice zostały ponownie zupełnie zamknięte. Jednak nie było żadnej cyfrowej zasłony, z Prawdziwości nie płynął żaden sygnał. Żaden sygnał. Istniało tylko jedno wytłumaczenie: wieże nadawcze musiały ulec zniszczeniu. Z zamkniętymi granicami i bez sieci, Prawdziwość została oficjalnie odcięta od reszty terytoriów. A mieszkańców Dobrobytu zupełnie to nie obchodziło. Nawet Strażnicy mieli to gdzieś. Teo uznał tę blokadę za „nieuniknioną”. Bea uważała, że granice nigdy nie powinny zostać otwarte, a Prawdziwość powinna wypalić się jak ogień w słoiku. Wydawało się, że nawet Riley miał ambiwalentne uczucia. Tylko Liam wykazywał cień troski, jednak jego zaangażowanie ograniczało się do współczucia. Oczywiście żadne nie miało pojęcia, jakie znaczenie ma Prawdziwość dla Kate. Do licha, sama Kate nie była tego pewna. Mimo to nie potrafiła przestać szukać. Każdego wieczora na wszelki wypadek sprawdzała sieć. Przeklikiwała się przez okruchy danych, w nadziei że zaprowadzą ją do informacji na temat Prawdziwości i Augusta Flynna. Przedziwna sprawa – widziała Augusta w jego najgorszych chwilach. Patrzyła, jak cierpi głód, chorobę i szaleństwo, by na koniec przeobrazić się w cień. Patrzyła, jak płonie. Patrzyła, jak zabija. Jednak gdy go sobie wyobrażała, jej oczom nie ukazywał się wcale Sunaj utkany z cienia albo płonące w wannie ciało. Widziała za to chłopaka o smutnym spojrzeniu, który siedział samotnie na trybunie, ze skrzypcami w futerale u stóp. Odsunęła od siebie tablet i oparła się na kanapie. Zakryła ręką oczy i wkrótce rytmiczne odgłosy radia utuliły ją do snu. Wtedy jednak, w ciszy między piosenkami, na schodach rozległy się odgłosy kroków. Kate zamarła, odwracając się zdrowym uchem do drzwi. Odgłosy ustały. Czekała na pukanie, lecz nie rozległo się. Zamiast tego usłyszała szarpanie klamki, ale zamek trzymał mocno. Palce Kate wślizgnęły się pod poduszkę i wyjęły stamtąd pistolet. Ten sam, którym zabiła nieznajomego w domu matki. Ten sam, z którego wystrzeliła do ojca w jego gabinecie. Za drzwiami rozległ się stłumiony odgłos, potem skrobanie metalu. Kate wycelowała w momencie, gdy drzwi się otworzyły. Przez chwilę w progu stał tylko cień. Światło z korytarza rysowało kontur sylwetki nieco wyższej od Kate, z miękkimi brzegami i krótką fryzurą. Żadnych czerwonych oczu, ostrych zębów i ciemnego garnituru. Tylko Riley z pudełkiem pizzy, sześciopakiem oranżady i kluczami. Zobaczył broń i podniósł ręce do góry, wypuszczając napoje, pizzę i klucze. Jedna z puszek eksplodowała, spryskując podłogę lepkim płynem. – Cholera, Kate! – wycedził. Kate westchnęła i odłożyła broń na stół. – Wystarczyło zapukać. – To jest moje mieszkanie – odparł, drżącymi rękami sięgając po pudełko z pizzą i pozostałe puszki. – Celujesz z pistoletu do wszystkich czy tylko do mnie? – Do wszystkich – stwierdziła Kate – ale specjalnie dla ciebie go nie odbezpieczyłam. – Czuję się zaszczycony. – Co tutaj robisz? – Sprawdzam, co słychać u mojej dzikiej lokatorki. Chciałem się upewnić, że nie zrobiłaś tutaj
meliny. – Chciałeś zobaczyć, czy nie zakrwawiłam kanapy. – I schodów. – Zerknął na broń leżącą na stole, a potem znowu na Kate. – Mogę wejść? Kate rozłożyła ręce na oparciu kanapy. – Hasło? – Mam pizzę. Zapach wydostający się z pudełka był niebiański. Kate zaburczało w brzuchu. – Dobra, otrzymałeś pozwolenie na wejście.
IIII Rytuały to zabawne zjawisko. Ludzie widzą w nich albo skomplikowane formuły, albo magiczne zaklęcia, albo wewnętrzny przymus będący owocem miesięcy i lat powtarzania. W rzeczywistości jednak rytuał to takie ładne określenie przyzwyczajenia. Czegoś, co łatwiej robić, niż nie robić. A przyzwyczajenia są proste – zwłaszcza te złe, takie jak wpuszczanie ludzi. Kate usiadła na jednym krańcu kanapy, Riley na drugim, a w telewizorze leciał wieczorny talk- show, którego gospodarz właśnie opowiadał jakieś kiepskie dowcipy. Riley podniósł jedną z puszek. – Ale zabawa – powiedział, otwierając pojemnik. Skrzywił się w oczekiwaniu na wybuch, a potem westchnął z ulgą, gdy ten nie nastąpił. Kate wzięła drugi kawałek pizzy, próbując ukryć ból, jaki sprawiał jej ruch. – Nie musiałeś tego robić – rzuciła między jednym a drugim kęsem. Riley wzruszył ramionami. – Wiem. Przyjrzała mu się znad brzegu ciasta. Riley był szczupły, miał ciepłe brązowe oczy, szeroki uśmiech i kompleks zbawcy. Kiedy nie siedział na uniwersytecie albo na komisariacie, pomagał młodzieży z problemami. Kim dla niego była? Najnowszym przedsięwzięciem? Ich ścieżki skrzyżowały się trzy tygodnie po przybyciu Kate do Dobrobytu. Spędzała noce w opuszczonych budynkach, a dnie w kawiarniach, szukając tropów w sieci. Było tylko kwestią czasu, zanim obsługa ją wyrzuci – nie kupiła niczego przez kilka godzin. Mimo to nie podobało jej się, gdy nieznajomy usiadł przy jej stoliku i udawał, że się uczy, tylko po to, by zapytać, czy Kate potrzebuje pomocy. W nocy po raz pierwszy zetknęła się z potworem i nie poszło jej najlepiej. Zważywszy jednak na fakt, że jej doświadczenie – nie licząc zajęć z samoobrony – ograniczało się jedynie do egzekucji skrępowanego Malchaja w piwnicy ojca i uniknięcia rozszarpania przez Corsaje w tunelu metra, nie powinna być zdziwiona. Uciekła tylko z rozciętą wargą i złamanym nosem, ale i tak wyglądała paskudnie. Powiedziała nieznajomemu, że nie jest zainteresowana Bogiem ani niczym innym, co mógłby próbować jej sprzedać. On jednak nie odszedł. Kilka minut później postawił przed nią kubek parującej kawy. – Jak to się stało? – zapytał, wskazując na jej twarz. – Polowałam na potwory – odparła. Prawda niekiedy jest tak dziwna, że ludzie i tak w nią nie uwierzą. – Aha, okej… – powiedział z wyraźnym sceptycyzmem. Wstał. – Chodź. Nie ruszyła się z miejsca. – Mam ciepłą wodę i wolne łóżko. Może nawet znajdziemy jakieś jedzenie w lodówce. – Nie znam cię. Wyciągnął rękę. – Jestem Riley Winters. Kate gapiła się na jego dłoń. Nie przepadała za tego rodzaju pomocą, ale była głodna, zmęczona i czuła się wprost koszmarnie. Poza tym dałaby sobie radę z nieznajomym, gdyby tylko coś planował. – Kate – odparła. – Kate Gallagher. Riley niczego nie próbował. Oczywiście przede wszystkim ze względu na Malcolma. Dał jej tylko ręcznik i poduszkę, a po tygodniu także klucz. Do dzisiaj nie wiedziała, co się wtedy stało. Może była jeszcze w szoku, a może Riley był po prostu przekonujący?
Kate ziewnęła i rzuciła papierowy talerz na stolik tuż obok pistoletu. Riley sięgnął po pilota i wyłączył telewizor. Wtedy Kate włączyła radio. Riley pokręcił głową. – Co takiego zrobiła ci cisza, że tak jej nienawidzisz? Nie wiedział o wypadku samochodowym, w którym Kate straciła matkę i słuch w jednym uchu. Nie wiedział, że kiedy straci się dźwięk, trzeba znaleźć sposób, żeby go odzyskać. – Jeśli nie lubisz ciszy – ciągnął dalej Riley – możesz ze mną porozmawiać. Kate westchnęła. To była jego gra. Napełniał ją jedzeniem i słodkimi napojami, aż będzie upojona pustymi kaloriami, a potem, niezmiennie, zaczynał podchody. Najgorsze było to, że jakaś masochistyczna część osobowości Kate musiała tego pragnąć, musiała rozkoszować się faktem, że Rileyowi aż tak na niej zależy, ponieważ dopuszczała go do siebie. Raz po raz kończyło się tym, że tkwili na tej kanapie z pustymi pudełkami po pizzy i puszkami. Zły nawyk. Rytuał. – Okej – powiedziała, a Riley wyraźnie poweselał, jeśli jednak uważał, że Kate będzie mówić o sobie, to się mylił. – Dlaczego wspomniałeś o tym wybuchu? – Słucham? – Zmarszczył brwi. – Na czacie. Wspomniałeś o wybuchu. Spowodowanym przez człowieka. Dlaczego? – Widziałaś to? – Opadł na oparcie. – Nie wiem. Strażnicy kazali mi szukać podejrzanych rzeczy, a ta sprawa zwróciła moją uwagę… To piąte morderstwo-samobójstwo w tym tygodniu. To dużo nawet jak na Dobrobyt. Kate zmarszczyła brwi. – Myślisz, że to jakiś potwór? Riley wzruszył ramionami. – Jeszcze pół roku temu nie wierzyłem w istnienie potworów. Teraz widzę je wszędzie. – Pokręcił głową. – Pewnie tylko mi się wydaje. Porozmawiajmy o czymś innym. Jak się trzymasz? – Tylko na mnie popatrz – odparła sucho. – Malcolm będzie zazdrosny. – Dzięki za troskę, ale zapewniam, że nasz związek jest na tyle stabilny, że możemy mieć przyjaciół. Przyjaciół. To słowo. Jak uderzenie w splot słoneczny. Kate znała pewien sekret: istniały dwa rodzaje potworów. Te pierwsze polowały na ulicach, a drugie żyły w twojej głowie. Z pierwszymi można było walczyć, te drugie były znacznie groźniejsze. Zawsze o krok przed nią. Nie miały zębów i szponów, nie żywiły się ciałem, krwią czy sercami. Zwyczajnie przypominały ci, co się dzieje, kiedy się do kogoś zbliżasz. Oczami wyobraźni zobaczyła Augusta Flynna, który przestał walczyć. Przez nią. Zapadł się w ciemność. Przez nią. Poświęcił część siebie – swoje człowieczeństwo, swoje światło, swoją duszę. Dla niej. Poradzi sobie z własną krwią. Nie chciała jej widzieć na czyichś rękach. – Pierwsza zasada – powiedziała, zmuszając się do lekkiego tonu. – Żadnych przyjaźni. One nigdy nie kończą się dobrze. Riley obrócił puszkę w dłoniach. – A nie czujesz się samotna? Kate się uśmiechnęła. Życie jest takie łatwe, kiedy można kłamać. – Nie.
IIII Przemoc ma smak zapach lecz przede wszystkim jest ciepła – cień stoi na ulicy pogrążony w dymie w ogniu w gniewie pławi się w cieple i przez krótką chwilę światło odbija się od twarzy znajduje – kości policzkowe brodę najcieńszą kreskę ust przez krótką chwilę – ale nigdy nie dość długo nigdy dość długo jeden człowiek ma tak niewiele ciepła i znowu jest zimno – znowu jest głodny – jego krawędzie rozmazują się z powrotem w mrok tak jak zawsze chce więcej krawędzi przeszukuje noc znajduje – kobietę, pistolet, łóżko parę, kuchnię, deskę do krojenia mężczyznę, wypowiedzenie, biuro całe miasto jest pudełkiem zapałek które tylko czeka by je zapalić.
IIII I Prawdziwość Metalowe skrzypce błyszczały pod jego palcami, czekając, aż na nich zagra. Gładka powierzchnia odbijała promienie słońca, kiedy August przesuwał kciukiem po strunach, sprawdzając po raz ostatni każdą z nich. – Alfa, jesteś gotowy? August zatrzasnął futerał i założył go na ramię. Członkowie jego oddziału stali w słońcu po północnej stronie Szwu – wysokiej, trzypiętrowej barykady, która niczym ciemny horyzont oddzielała Północne i Południowe Miasto. Ani piła z manierki, podczas gdy Jackson sprawdzał magazynek. A Harris, no cóż, jak to Harris – żuł gumę i rzucał nożami w drewnianą skrzynkę, na której narysował prymitywną – bardzo prymitywną – podobiznę Malchaja. Nawet go podpisał – Sloan. Dzień był chłodny, a oni wszyscy mieli na sobie pełne uzbrojenie, jednak August włożył jedynie spodnie i czarną koszulkę. Na nagiej skórze jego przedramion dało się zobaczyć szeregi czarnych kresek, które tworzyły jakby rękaw. „Punkt kontrolny jeden” – powiedział głos przez interkom. „Pięć minut”. August skrzywił się, chociaż wcześniej wyciągnął słuchawkę interkomu z ucha i teraz wisiała mu na szyi. Głos należał do Phillipa, który został w Kompleksie. – Hej, Phil – rzucił Harris. – Opowiedz mi dowcip. „Nie do tego służą interkomy”. – No to ja opowiem – zaproponował Harris. – Corsaj, Malchaj i Sunaj wchodzą do baru… Wszyscy jęknęli, w tym także August. Nie rozumiał większości dowcipów żołnierzy OSF, ale znał ich wystarczająco wiele, by wiedzieć, że te opowiadane przez Harrisa były okropne. – Nie cierpię czekania – mruknął Jackson, zerkając na zegarek. – Wspominałem już, jak strasznie nie lubię czekania? „Maruda” – odezwała się snajper Rez z budynku nieopodal. – Jak to wygląda z góry? – zapytała Ani. „Perymetr czysty. Ani śladu kłopotów”. – Szkoda – stwierdził Harris. „Idiota” – rzucił Phillip przez radio. August ignorował ich wszystkich, gapiąc się na cel po drugiej stronie ulicy. Sala Symfoniczna na Porter Road. Sam budynek stał się częścią Szwu, a dokładniej to Szew powstał naokoło budynku. August przyjrzał się żołnierzom patrolującym barykadę i zdawało mu się, że zauważył pośród nich szczupłą sylwetkę Soro. Potem jednak przypomniał sobie, że Soro powinien być już teraz na drugim punkcie kontrolnym, niecały kilometr dalej. Za jego plecami wybuchła odwieczna kłótnia, jak w zegarku. – …nie wiem, dlaczego w ogóle zadajemy sobie trud, ci ludzie nigdy by nie zrobili tego samego…
– …nie w tym rzecz… – Czyżby? „Jackson, robimy to, ponieważ nasza empatia musi być większa niż duma”. Głos z interkomu brzmiał wyraźnie i ostro. August wyobraził sobie mężczyznę, do którego należał: wysokiego i szczupłego chirurga ze zmęczonym spojrzeniem. Henry’ego Flynna. Dowódcę OSF. Przyszywanego ojca Augusta. – Tak jest, proszę pana – powiedział Jackson, jakby poczuł się zbesztany. Ani wystawiła język, Jackson w odpowiedzi pokazał środkowy palec. Harris zaśmiał się i zaczął wyjmować swoje noże. Rozległ się sygnał z zegarka. – Już czas – oznajmił radośnie Harris. W Oddziałach Specjalnych Flynna zawsze były dwa rodzaje żołnierzy – ci, którzy walczyli, ponieważ wierzyli w ideały Flynna (Ani), oraz ci, dla których ideały Flynna były dobrą wymówką, żeby walczyć (Harris). Oczywiście ostatnio pojawił się też trzeci rodzaj: uchodźcy, którzy przekroczyli Szew niekoniecznie dlatego, że chcieli walczyć, ale dlatego, że pozostanie w Północnym Mieście było znacznie gorszą alternatywą. Należał do nich właśnie Jackson – rekrut, który zgodził się służyć w zamian za azyl. Został medykiem oddziału. A teraz patrzył Augustowi prosto w oczy. – Ty pierwszy, Alfa. Oddział zajął pozycje po obu stronach, a August zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na niego tak, jak kiedyś musieli patrzeć na jego starszego brata. Zanim ten został zabity. Oczywiście nie wiedzieli, że to August pozbawił go życia, że sięgnął do jego piersi i oplótł palcami mroczny ogień serca Leo, a potem je wyrwał. Nie wiedzieli, że czasami, kiedy zamykał oczy, wciąż czuł zimny żar w żyłach, wciąż słyszał głos Leo w głowie. Zastanawiał się, czy koniec to koniec, czy energia kiedykolwiek naprawdę ginie, czy… – August? – powiedziała Ani, unosząc oczekująco brwi. – Już czas. Uporządkował myśli i pozwolił sobie na jedno powolne mrugnięcie, a potem wyprostował się i oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu: – Ruszamy. Przekroczyli ulicę szybkim, pewnym krokiem. August na przedzie, Jackson i Ani po obu jego stronach, a Harris z tyłu. Żołnierze OSF zerwali pokrytą miedzią stal ze środka sali i przybili ją do drzwi, pokrywając je błyszczącymi arkuszami. Taka ilość czystego metalu poparzyłaby pomniejszego potwora – nawet August się skrzywił, a miedź przyprawiła go o skurcz żołądka – ale nie zwolnił. Słońce zaczynało już opadać w kierunku horyzontu, zaś cienie wydłużały się. Na pokrytych miedzią północnych drzwiach wygrawerowano napis: PIERWSZY PUNKT KONTROLNY POŁUDNIOWEGO MIASTA OSF UDOSTĘPNI WEJŚCIE WSZYSTKIM LUDZIOM OD GODZINY 8 DO 17 ZA TĄ GRANICĄ NIE ZEZWALA SIĘ NA POSIADANIE BRONI WEJŚCIE PRZEZ SALĘ SYMFONICZNĄ UWAGA: WKROCZENIE DO BUDYNKU OZNACZA ZGODĘ NA KONTROLĘ August położył dłoń na drzwiach, a pozostali żołnierze usunęli się z drogi, gdy je pchnął. Kiedyś, dawno temu, kiedy trafili na zasadzkę, przyjął na pierś całą serię. Pociski nic mu nie zrobiły – najedzonego Sunaja nie sposób zranić – ale jeden poszedł na ukos i trafił Harrisa w ramię. Od tamtej pory pozwalali Augustowi służyć za żywą tarczę.
Jednak teraz, gdy wszedł do środka, powitała go jedynie cisza. Sala Symfoniczna, zgodnie z informacją na ścianie, „przez ponad siedemdziesiąt pięć lat stanowiła centrum życia kulturalnego stolicy”. Pod tymi słowami znajdowała się akwaforta przedstawiająca szkic głównego holu, w całej jego drewniano-kamienno-witrażowej okazałości, wypełnionego eleganckimi parami w strojach wieczorowych. August, maszerując przez salę, próbował wyobrazić sobie, jak to miejsce wyglądało w przeszłości, i porównać je z jego obecnym stanem. Powietrze było zatęchłe, witraże zniknęły, a okna zabito deskami i pokryto miedzianymi płytami. Kamienną podłogę zaścielały śmieci, a dające ciepłe światło lampy zastąpiono żarówkami UVR, które buczały tak głośno, że słyszał je równie wyraźnie, co głos z interkomu. Pomieszczenie było puste i przez krótką, pełną głupiej nadziei chwilę August myślał, że nikt nie przyszedł, że nie będzie musiał tego robić, nie dzisiaj. Wtedy jednak usłyszał szuranie butów, stłumione głosy ludzi, którzy zgodnie z instrukcjami czekali w Sali Symfonicznej. Mocniej zacisnął palce na pasku futerału. Ani i Jackson odłączyli się, żeby przeprowadzić szybki rekonesans, a on tymczasem maszerował dalej i zatrzymał się dopiero przed widniejącym na podłodze wizerunkiem kobiety. Został wykonany ze szkła: setek, może tysięcy małych szklanych kwadracików. Tworzyły coś więcej niż sumę części – mozaikę, tak się to nazywało. „Lewy korytarz czysty”. Kobieta miała wyciągnięte ręce i głowę odrzuconą do tyłu, a muzyka wypływała z jej ust w postaci złotych kwadracików. „Prawy korytarz czysty”. August uklęknął i przesunął palcami po płytkach na granicy mozaiki, śledząc fiolety i błękity, które tworzyły noc dookoła kobiety. Jedna jej dłoń spoczywała na złotej nucie. To była syrena. Czytał o syrenach. A raczej to Ilsa o nich czytała. August zawsze bardziej interesował się rzeczywistością niż mitologią – rzeczywistością, egzystencją, tym ulotnym stanem między skomleniem a hukiem – jednak jego siostra uwielbiała baśnie i legendy. To ona opowiedziała mu o kobietach z morza, o ich głosach tak pięknych i niebezpiecznych, że zwodziły marynarzy i sprawiały, że żeglowali oni ku skałom, na których rozbijały się ich statki. Pieśń zanuci, porwie duszę… – Na twój znak – powiedziała Ani, stając u jego boku. Oderwał palce od chłodnego szkła i wyprostował się, a potem odwrócił do wewnętrznych drzwi. To one prowadziły do Sali Symfonicznej. Skrzypce ciążyły mu na ramieniu, każdy krok wyzwalał ciche brzmienie strun, które najwyraźniej słyszał tylko on. August zatrzymał się przed drzwiami i nacisnął przycisk interkomu. – Ilu? Po drugiej stronie zabrzęczał głos Phillipa: – Jakieś czterdzieści osób. Na oko. Poczuł ukłucie w sercu. Wiedział, że po sześciu miesiącach szanse znalezienia czerwieni są wysokie. Wiedział, że właśnie dlatego tu jest. I po to istnieję – powiedział sobie w duchu.
IIII II Kiedyś Sala Symfoniczna musiała budzić zachwyt, lecz Fenomen, wojny terytorialne i utworzenie Szwu odcisnęły na niej swoje piętno. August rozejrzał się po wnętrzu – ogołoconych z miedzi sufitach, pustych ścianach, widowni pozbawionej foteli – a potem jego wzrok padł na ludzi stłoczonych na podłodze. Ponad czterdzieści kobiet, mężczyzn i dzieci, którzy przekroczyli Szew z nadzieją na znalezienie schronienia. Ich oczy były wielkie z przemęczenia i przerażenia. Wyglądali na brudnych, ich niegdyś dobrej jakości ubrania były w strzępach, a kości wyraźnie rysowały się pod skórą. Trudno uwierzyć, że to ci sami ludzie, których August mijał na ulicach i w metrze Północnego Miasta. Ludzie, których było stać na to, by udawać, że Fenomen nigdy nie miał miejsca. Ludzie, którzy kupili sobie bezpieczeństwo, zamiast o nie zawalczyć. Ludzie, którzy zamykali oczy, zakrywali uszy i płacili haracz Callumowi Harkerowi. Jednak Callum Harker nie żyje. August osobiście pożarł jego duszę. Teraz trzymał się z tyłu, pozwalając Harrisowi przejąć dowodzenie. Żołnierz pomaszerował przez środkową alejkę, prowadzącą na scenę, a potem rozłożył ręce w teatralnym geście. Miał smykałkę do występowania przed publicznością. – Witajcie w Pierwszym Punkcie Kontrolnym! – oznajmił radosnym tonem. – Jestem kapitan Harris Fordam i reprezentuję Oddziały Specjalne Flynna… August słyszał tę przemowę już ze sto razy. – Przyszliście tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli, więc najwyraźniej macie trochę oleju w głowie, niemniej niezbyt wiele, skoro czekaliście z tym aż sześć miesięcy. Miał rację. Ci ludzie byli przekonani, że poradzą sobie bez pomocy Południowego Miasta. Zbyt uparci, by przyznać – albo zbyt głupi, by zdać sobie sprawę – że nie mają szans. W ciągu kilku pierwszych tygodni, kiedy stało się jasne, że śmierć Calluma Harkera uczyniła ich umowę nieważną, nastąpił gwałtowny przypływ ludzi. Setki codziennie przekraczały Szew, a wśród nich byli także Jackson i Rez. Jednak część mieszkańców Północnego Miasta postanowiła zostać. Zamknęli się w domach i czekali, aż pomoc sama do nich przyjdzie. A kiedy tak się nie stało, zostały im trzy wyjścia: ukrywać się dalej, zbiec na Ziemię Jałową – niebezpieczną strefę, gdzie kończył się miejski porządek i każdy musiał dbać o siebie – albo przekroczyć Szew i poddać się. – Dotarliście aż tutaj – ciągnął dalej Harris – więc potraficie postępować według wskazówek, jednak wyglądacie raczej mizernie, dlatego wszystko wam ułatwię… – Nie muszę tego wysłuchiwać – mruknął ktoś w tłumie i wstał, żeby odejść. Jackson zablokował mu drogę. – Nie możecie mnie tu trzymać siłą – warknął mężczyzna. – Właściwie – odparł Jackson – trzeba było dokładniej przeczytać instrukcje. Wejście do tego budynku oznacza zgodę na kontrolę. Nie przeszedł pan jeszcze kontroli, więc nie może pan odejść. Proszę to uznać za środki ostrożności. Jackson pchnął mężczyznę w stronę sceny, a w tej samej chwili mina Harrisa zmieniła się z radosnej w poważną. – Posłuchajcie. Wasz gubernator nie żyje. Jego potwory traktują was jako żarcie. Oferujemy wam szansę na wystąpienie przeciwko nim, ale bezpieczeństwo nie jest za darmo. Wiecie o tym doskonale, bo wszyscy płaciliście za nie gotówką. Przykro mi, ale w Północnym Mieście – powiedział, patrząc wymownie na kobietę ściskającą rulony banknotów w upierścienionych palcach – działa to inaczej.
Chcecie jeść? Chcecie schronienia? Chcecie bezpieczeństwa? Musicie na to zasłużyć. – Pokazał palcem na odznakę OSF. – Każdego dnia i każdej nocy walczymy o to, by odzyskać kontrolę nad miastem. Niegdyś służba w OSF była dobrowolna. Teraz jest obowiązkiem każdego obywatela Południowego Miasta. Ani dała mu znak, żeby się streszczał. Jak za dotknięciem magicznej różdżki Harris wrócił do przyjacielskiego tonu: – Może przyszliście tutaj, bo doznaliście olśnienia. Może przyszliście, bo jesteście zdesperowani. Bez względu na powody, zrobiliście pierwszy krok i za to należy wam się pochwała. Jednak zanim będziecie mogli ruszyć dalej, musicie przejść kontrolę. Teraz nadeszła pora na Augusta. Odsunął się od ściany i zaczął maszerować przez środkową alejkę. Akustyka sali wzmocniła rytmiczne dudnienie jego kroków. Ktoś się rozpłakał i to też dało się lepiej słyszeć. August rozejrzał się, szukając znajomego drgania cieni, które mógł widzieć tylko Sunaj. Ten ruch normalnie świadczył o obecności grzesznika, jednak w sztucznym świetle sali i przy nerwowym wierceniu się zebranych nie dało się zbyt wiele zobaczyć. Na scenę odprowadzały go szepty. Nawet jeśli jeszcze nie zdali sobie sprawy, kim jest, z pewnością zdążyli już wyczuć, że się od nich różni. Tak długo pracował nad tym, by wtopić się w tłum, a teraz nie miało to najmniejszego znaczenia. Mała dziewczynka, trzy-, może czteroletnia – nigdy nie był dobry w ocenianiu wieku dzieci – ściskała ubraną na zielono kobietę, pewnie matkę. Spojrzał na dziewczynkę i próbował się do niej uśmiechnąć, ale dziecko tylko schowało się za nogą matki. Bała się go. Wszyscy się go bali. Ogarnęła go przemożna chęć, by się wycofać. Jednocześnie pragnął mówić, choć ścisnęło go w gardle. Zapewnić ich, że nie mają powodu do strachu, że on nie zamierza ich skrzywdzić. Jednak August nie mógł kłamać. Jak każdy potwór. To jest twoje miejsce – powiedział głos w jego głowie, twardy niczym kamień. Bardzo przypominał głos jego zmarłego brata, Leo. To jest twoje przeznaczenie. August przełknął ślinę. – Ta część jest akurat łatwa – mówił dalej Harris. – Rozproszcie się, odsuwając od siebie na długość wyciągniętej ręki. Kiedy August wszedł na scenę, w sali zapanowała cisza – zrobiło się tak cicho, że słyszał, jak wstrzymują powietrze, słyszał bicie ich strwożonych serc. Uklęknął, położył futerał na podłodze i otworzył go – trzask rozbrzmiał w jego głowie jak huk wystrzału – a potem wyjął skrzypce. Sunaj, Sunaj, czarnooki… Na widok instrumentu tłum zadrżał jak fala, gdy zrozumiał, co miała oznaczać „kontrola”. Pieśń zanuci, porwie duszę. Mężczyzna po trzydziestce stracił nerwy i rzucił się pędem w stronę drzwi. Zdążył zrobić trzy albo cztery kroki, kiedy Ani i Jackson dogonili go i zmusili, by padł na kolana. – Puśćcie mnie – błagał. – Proszę, puśćcie mnie. – Dlaczego? – zapytał Jackson z przekąsem. – Masz coś do ukrycia? Harris zaklaskał, żeby przykuć uwagę pozostałych z powrotem do sceny. – Kontrola zaraz się rozpocznie. August wyprostował się i wsunął skrzypce pod brodę. Popatrzył na swoją widownię, morze twarzy wyrażających tak intensywne emocje, że zdał sobie sprawę, jak jałowe były jego próby ich podrabiania. Cztery lata uczył się naśladować ludzką mimikę, jakby to miało uczynić go bardziej ludzkim.
Tylko tego pragnął, tylko dla tego mógłby poświęcić wszystko, sprzedać własną duszę. Zrobił, co w jego mocy, nawet głodził się – i zagłodził. Jednak nigdy nie będzie człowiekiem. Teraz to wiedział. Nie chodziło o to, czym jest, lecz dlaczego. Liczyła się jego funkcja, jego przeznaczenie. Każdy miał swoją rolę do odegrania. A jemu została zapisana właśnie ta. Przystawił smyczek do strun i zagrał pierwszą nutę. Ta zawisła w powietrzu. Pojedyncza, samotna nić, piękna i niegroźna. Dopiero kiedy zaczęła słabnąć, August zamknął oczy i oddał się pieśni. Wypływała ze strun, przybierając rzeczywiste kształty i wijąc się między ciałami zebranych, wyciągała ich dusze na wierzch. Gdyby August miał otwarte oczy, zobaczyłby, jak się rozluźniają, jak opuszczają głowy. Zobaczyłby, jak cała wola walki opuszcza klęczącego na podłodze mężczyznę, jak opuszcza każdego w sali, a muzyka wymywa z nich strach i gniew. Zobaczyłby, jak żołnierze rozluźniają się i patrzą niewidzącym wzrokiem, zagubieni w zachwycie. Jednak cały czas zaciskał powieki i rozkoszował się tym, jak z każdą nutą pozbywa się napięcia, jak lekka staje się jego głowa, jak pierś przy każdym oddechu unosi się wyżej i wyżej, nawet wtedy, gdy tęsknota zmieniła się w palącą potrzebę. Wyobraził sobie, że stoi na łące za Ziemią Jałową, a wysoka trawa kołysze się w rytmie muzyki. Wyobraził sobie wnętrze wytłumionego studia w Colton, gdzie dźwięki odbijały się od śnieżnobiałych ścian. Wyobraził sobie, że jest sam. Nie samotny, lecz… wolny. A potem pieśń dobiegła końca i w ostatnich jej chwilach, kiedy akordy wędrowały jeszcze po sali, nadal nie otwierał oczu, nie był jeszcze gotowy do powrotu. W końcu usłyszał szept. Mógł oznaczać tylko jedno. Zesztywniał, jego serce zabiło szybciej, a w głębi ciała wezbrała potrzeba, zwyczajna i fizyczna. Jakby otworzyła się w nim pustka, którą należało wypełnić. Kiedy otworzył oczy, pierwsze, co zobaczył, to blask. Nie ostre światło żarówek UVR, które zamontowano w sali, lecz jasną aurę ludzkich dusz. Czterdzieści dwie dusze świeciły na biało. Jedna na czerwono. Tę duszę splamiła zbrodnia, która zaowocowała narodzinami potwora. To była kobieta ubrana na zielono. Matka dziewczynki, która wciąż obejmowała jej nogę. Krople czerwonego blasku wystąpiły na skórę kobiety jak pot, spływały z jej policzków niczym łzy. August zmusił się, by zejść ze sceny. – Złamał mi serce – wyznała kobieta, zaciskając pięści. – Zauważyłam go na ulicy i nacisnęłam pedał gazu. Poczułam, jak jego ciało szarpie pod moimi kołami. Pociągnęłam go za sobą. Nikt się nie dowiedział, nikt, ale i tak słyszę ten odgłos każdej nocy. Jestem tym już taka zmęczona… August chciał złapać kobietę za ręce, ale zatrzymał się. Jego palce zawisły kilka centymetrów nad jej skórą. To powinno być łatwe. Była grzesznicą, a OSF nie przyjmowało grzeszników. Nie było mu łatwo. Mógłby ją wypuścić. Mógłby… Światło w sali zaczynało przygasać. Blask czterdziestu dwóch dusz zaczynał chować się pod skórą. Czerwień duszy błyszczała jeszcze mocniej. Kobieta popatrzyła Augustowi w oczy, ale nie widziała go. – Jestem taka zmęczona… – szepnęła. – Ale zrobiłabym to ponownie. Po ostatnich słowach się otrząsnął. Gdzieś w mieście żył, polował i zabijał potwór, który narodził się przez czyny tej kobiety. Ona podjęła decyzję. August również. Chwycił ją za ręce, wciągając jej blask.