Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Mamie
z wyrazami wielkiej miłości
Rozdział 1
Zdaniem Holly O’Neill życie przypomina szklaną kulę, która w środku kryje śnieg. Z zewnątrz
wszystko wygląda spokojnie, póki się nią nie potrząśnie, a wówczas płatki podrywają się i wirują.
Mocniej przycisnęła nos do szyby, by popatrzeć na delikatny śnieżek, który padał tuż przed
nią i zaraz roztapiał się w nicość.
Uwielbiała pierwszy śnieg. Oznaczał, że niebawem przyjdzie Boże Narodzenie, kiedy będzie
mogła zwinąć się w kłębek tuż przy polanach płonących w jej przytulnym mieszkanku. To czas
migoczących światełek, grzanego wina, zaróżowionych policzków, kiedy to tętniące życiem
miasto pod pokrywą śniegu wydaje się jeszcze bardziej romantyczne.
Zamknąwszy oczy, wyobraziła sobie świąteczną życzliwość, która automatycznie rozkwita na
Manhattanie w miarę spadku temperatury, a wszystko przeniknięte jest ogólnym poczuciem
radości. Uśmiechnęła się w oczekiwaniu na wolne dni i ciekawa była, jakie też niezwykłe rzeczy
przyniesie ze sobą śnieg.
– Mamo! Gdzieś mi się zapodział iPod!
Holly otworzyła oczy i szybko przywołała się do rzeczywistości. Z uśmiechem odwróciła się
od okna. W tej samej chwili drzwi saloniku otworzyły się gwałtownie, ukazując dziesięciolatka na
skraju załamania z powodu kryzysu technicznego.
– Nie wiem, gdzie go położyłem, a jest mi strasznie potrzebny! Ściągnąłem do niego nową
piosenkę Kanyego i chcę, żeby Chris posłuchał jej w szkole. – Stał przed nią jej syn Danny,
którego błyszczące błękitne oczy przepełniała rozpacz. Ciemnobrązowe włosy, starannie uczesane
przez matkę, znowu miał zmierzwione, jakby dopiero wstał z łóżka.
– Danny, uspokój się, pożyczyłam go, tu leży. – Wskazała palcem starodawny stolik
z różanego drewna, który kupiła w sklepie z używanymi rzeczami na Canal Street, ratując cenny
antykod niechybnej zagłady.
Sceptycznie uniósł brwi.
– Ty… zabrałaś? – Wziął iPoda do ręki i szybko włączył, by się przekonać, czy jego
technicznie upośledzona matka nie cofnęła urządzenia do ery przedpotopowej. – Myślałem, że nie
masz pojęcia, jaksię nim posługiwać.
Holly wypięła pierś.
– Chcę cię poinformować, że doskonale opanowałam blackberry, który Carole kupiła mi na
urodziny. – Przypomniała sobie wysiłki szefowej usiłującej wprowadzić swą pracownicę
w dwudziesty pierwszy wiek. Jej chlebodawczyni uznała bowiem, że Holly przydałaby się
umiejętność sporządzania listy klientów, dostaw i innych czynności, które wykonywała
w Tajemnej Szafie, sklepie z używaną odzieżą drogich marekw dzielnicy Greenwich.
– Tylko dlatego, że cię nauczyłem, mamo. – Danny uśmiechnął się z zakłopotaniem,
przewijając listę odtwarzania. – Rany, kto to jest Dean Martin? – zapytał, krzywiąc się, jakby
poczuł nagły smród.
Holly uniosła ręce, nie mogąc uwierzyć własnym uszom.
– Mój syn nie wie, kto to jest Dean Martin? „Gdy księżyc jak pizza wielki przesłoni widok
wszelki, to jest… Amore!” – zaśpiewała, podczas gdy Danny przewracał oczami.
– Piosenka o pizzy? To jakieś porąbane.
– Nie o pizzy, tylko o miłości. Udało mi się ją wgrać. Płytę musiałam gdzieś zamelinować, bo
nie mogę jej znaleźć.
– Posłucham, jeśli posłuchasz Kanyego.
Holly wybuchnęła śmiechem.
– Umiesz się targować, jak zwykle. Może później, kochanie, bo musimy pędzić. Robi się
późno, a mam dzisiaj dostawę do sklepu.
Syn usiadł na starannie zasłanym łóżku Holly, które stało w saloniku, przesłonięte śliczną
jedwabną zasłoną. Oddała synowi jedyną sypialnię, by poustawiał tam swoje rzeczy i miał
miejsce dla siebie.
– Nie kapuję tego.
– Czego nie kapujesz, skarbie? – spytała Holly, przeglądając szafę w poszukiwaniu starego
żakietu Diora, który wyłowiła spod góry ciuchów w swoim sklepie. Tylko dzięki upustom, które
otrzymywała w pracy, mogła sobie pozwolić na piękne stroje, modne w poprzednich sezonach i,
co ważniejsze, kupić Danny’emu buty, a także opłacić czynsz.
– Dlaczego ludzie chcą kupować stare, cudze ciuchy?
Holly westchnęła. Już nieraz prowadzili tę rozmowę i jak zawsze próbowała ukazać synowi
urokdawnych strojów, które mają swoją historię, bo właściciele nosili je, gdy byli zakochani, gdy
płakali czy przeżywali wielkie życiowe przygody. Szczerze wierzyła, że ubrania, które przechodzą
przez jej sklep, są na swój sposób wyjątkowe, mają osobowość.
Jednakże Danny taknaprawdę kochał tylko swoje najki.
– Kiedyś zrozumiesz… albo, co bardziej prawdopodobne, poznasz dziewczynę, która to
rozumie.
Danny jak zwykle tylko przewrócił oczami. Był jeszcze w tym wieku, w którym dziewczęta
uważa się za „ohydę”. Holly zakładała, że za parę lat syn zmieni zdanie.
– Dobra, mamo.
– No, jeszcze zobaczymy. Do naszego sklepu przychodzi wielu mężczyzn, rozpaczliwie
szukających torebki, apaszki czy sukienki, które ich dziewczyna, narzeczona czy żona zobaczyła
i po prostu nie wyobraża sobie bez nich życia. Kiedyś ty będziesz takim mężczyzną.
Przetrząśniesz cały sklep w poszukiwaniu konkretnej torebki.
– Nie ma mowy. Nigdy nie polubię dziewczyny, która ma hysia na punkcie torebek.
Holly znalazła wreszcie żakiet i odwróciła się do syna.
– Ha, to tak jakbyś powiedział, że lubisz tylko te ryby, które nie umieją pływać. To po prostu
niemożliwe.
Danny wzruszył ramionami i uśmiechnął się z politowaniem.
– Póki nie każe mi słuchać pioseneko pizzy, może jakoś to będzie.
– Ha, ha! – Holly rozejrzała się po pokoju. Choć starała się być osobą dobrze zorganizowaną,
każdego ranka musiała mocno się sprężyć, by zdążyć ze wszystkim. – Jakwyglądam?
Miała na sobie wąską spódnicę dopasowaną do jej szczupłej figury oraz białą bluzkę
z żabotem, co ładnie harmonizowało z pomarańczowym żakietem ze szczotkowanego aksamitu.
Włożyła też luźne, skórzane brązowe botki do kolan.
Nie była wysoka, boso mierzyła metr sześćdziesiąt pięć, toteż uważała, że zawsze powinna
chodzić w szpilkach. Botki, choć śliczne, nie przydawały jej wzrostu, gdyż miały zaledwie
trzycentymetrowy obcas. Szczęściem Holly już od dawna przywykła do szpileki czuła się w nich
jak w butach sportowych. Była raczej szczupła, choć uważała, że nigdy nie dość. Nie
przestrzegała żadnej diety, lecz unikała niezdrowej żywności i dużo się ruszała, co naturalnie
dobrze jej robiło. Natomiast niekorzystnie na samopoczucie młodej kobiety wpływała bliskość
kilku agencji modelekna Manhattanie.
Holly miała kasztanowe włosy, błyszczące, szmaragdowozielone oczy i kremową cerę.
Ze względu na wygląd oraz nazwisko – O’Neill – zazwyczaj brano ją za Irlandkę. Lecz choć
Holly wychowali irlandzcy rodzice, ona nie była przekonana o swym celtyckim pochodzeniu,
gdyż Seamus i Eileen O’Neill adoptowali ją, gdy miała osiem miesięcy.
Praktycznie byli już wtedy nowojorczykami, wyemigrowali bowiem z różnych części
Irlandii w młodości, a poznali się i pokochali w Queens, gdzie matka Holly nadal mieszka; tata
niestety zmarł przed paroma laty.
Danny zmierzył ją wzrokiem.
– Właściwie – oznajmił z namysłem – czegoś tu brak. – Robił kółka ręką, czekając, czy sama
na to wpadnie.
Holly przyjrzała się sobie, zmarszczywszy brwi.
– Nie mam pojęcia… och! – Podciągnęła rękaw, odsłaniając lewy nadgarstek, który
zazwyczaj dekorowała bardzo ważna ozdoba.
Danny podniósł się, podszedł do toaletki i pogrzebał w małej kryształowej miseczce, w której
znajdowało się trochę kosztowności. Znalazł.
– Proszę. – Położył na dłoni matki srebrną bransoletkę z przywieszkami. – Byłabyś
zapomniała.
Holly uśmiechnęła się czule do chłopca, który znał ją tak dobrze. Rzadko zdejmowała tę
bransoletkę, lecz wczoraj zsunęła ją przy sprzątaniu kuchni, by cacuszko nie uszkodziło się albo
w coś nie zaplątało. Lecz nawet gdyby Danny nie przypomniał jej o bransoletce w tej chwili,
niebawem by zauważyła, że jej nie ma. Bez niej czuła się naga.
– Mogę jeszcze raz popatrzeć na swój breloczek? – zapytał syn.
– Naturalnie – odparła, zapinając bransoletkę na ręce. – O, tu jest. – Obróciła łańcuszek tak,
by ukazać breloczek w kształcie bociana niosącego mały węzełek z dzieckiem. – Dostałam go
niedługo po tym, jaksię dowiedziałam, że będę miała ciebie.
– To od taty, tak?
Serce zabiło jej nieco mocniej.
– Hm, tak, chyba tak. Ale na nas już czas. Chcesz się spóźnić do szkoły? – Pragnęła jakoś
odwrócić uwagę syna, by nie zadawał więcej pytań o ojca. Absolutnie nie miała ochoty na
drążenie tego tematu, zwłaszcza w tej chwili.
Danny pogłaskał breloczek.
– Dobra, tylko wezmę plecak. Odbierzesz mnie dzisiaj ze szkoły?
Ze smutkiem potrząsnęła głową.
– Nie, dzisiaj nie, ale wrócę do domu trochę wcześniej niż zwykle. Kate ma randkę – odparła.
Mówiła o swej przyjaciółce, której zazwyczaj przypadał zaszczyt zabierania chłopca ze szkoły.
– No dobra, dobra – rzekł z nagłą melancholią w głosie.
Zmartwiona, uniosła mu podbródek.
– Hej, co się dzieje? Przecież lubisz Kate. Zawsze macie mnóstwo frajdy.
Wzruszył ramionami, unikając spojrzenia matki.
– Jasne, ona jest w porządku. Nie o to chodzi… – Zawiesił głos, minę miał zawstydzoną
i niewyraźną.
Holly zmarszczyła brwi.
– Co się dzieje, Danny?
– Nic, po prostu wiem, że strasznie ciężko pracujesz, a Kate jest super. Ale inne dzieci
czasami odbierają tatusiowie.
Uśmiechnęła się smutno. Temat tatusia był sprawą niezwykle delikatną i Holly za wszelką
cenę starała się go unikać, lecz i tak nieuchronnie wypływał. Zazwyczaj w najbardziej
nieodpowiednich momentach, jakteraz, gdy robiło się późno.
Danny spojrzał na nią z miną winowajcy.
– Wiesz, innym mamom pomagają tatusiowie. Chciałbym, żeby i tobie czasem ktoś pomógł.
Uśmiechnęła się dzielnie do syna.
– Hej, kolego, mam wszystko, czego mi trzeba. Nie martw się o mnie. Chyba tworzymy
zgrany zespół, nie uważasz? – Uszczypnęła go w policzki i pocałowała w czoło.
– Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa. Inni tatusiowie kupują mamom kwiaty, biżuterię –
jakieś takie rzeczy. Ktoś powinien robić to dla ciebie.
Wreszcie się roześmiała.
– Po co mi kwiaty i biżuteria, skoro ty uczysz mnie skomplikowanej obsługi iPoda? Uwierz
mi, Danny, naprawdę jest mi dobrze. Mam ciebie, a to znaczy, że mam wszystko, czego pragnę.
A teraz marsz do szkoły. Może w tygodniu pójdziemy do najlepszego domu towarowego, żebyś
się zorientował, co chcesz dostać od Świętego Mikołaja? Wiesz, Boże Narodzenie tuż-tuż.
Danny przewrócił oczami.
– Mamo, przecież wiesz, że nie wierzę już w Mikołaja. To dobre dla smarkaczy.
Holly chwyciła torebkę i znowu wyjrzała przez okno. Śnieg padał gęściej. Uśmiechnęła się
z radości, że wyjdzie na dwór, poczuje w powietrzu zapach zimy i powiew wiatru na twarzy.
O tej porze roku Nowy Jorkjest naprawdę bajkowy.
Wypchnęła Danny’ego za drzwi i zgasiła światło.
– Ale mógłbyś zrobić mi przyjemność, co? Ja akurat w niego wierzę. I daję ci słowo, że
człowieknigdy nie jest zbyt stary, by choć trochę ulec magii.
Rozdział 2
Bezpiecznie odstawiła Danny’ego do szkolnej bramy, po czym ruszyła do Greenwich Village, po
raz kolejny podziwiając kolorowe światełka królujące na ulicach tej części miasta. Bleecker Street
i tak często była rzęsiście oświetlona, lecz o tej porze roku lampki świeciły świątecznie, nie
wyłącznie jaskrawo.
Zerknąwszy na zegarek, zatrzymała się na rogu Dziesiątej Ulicy i Waverley w swoim
ulubionym barze prowadzonym przez Koreańczyków, by wypić poranną kawę. Grzejąc ręce
o gorący tekturowy kubek, przybliżyła go do twarzy i wdychała kawowy zapach. Choć w sklepie
z używaną odzieżą pracowała już niemal od czterech lat, nadal nie udawało się jej dotrzeć na
miejsce o czasie. Zawsze przybywała spóźniona, choć od domu miała do przejścia zaledwie kilka
przecznic, wliczając w to odprowadzenie Danny’ego do szkoły.
Przyśpieszywszy kroku, obrzucała spojrzeniem inne wystawy i przystanęła na chwilę przed
Bisem, głównym sklepem konkurencyjnym wobec Tajemnej Szafy. Witryna Bisa obramowana
była lampkami w kolorze ostrej papryki, oświetlającymi torebki ze skóry i kraciastych
materiałów o przytłumionych barwach. W jednym rogu wystawy stał manekin w sukni
wieczorowej ze wszystkimi szykanami z lat pięćdziesiątych, w drugim przyczaił się kolejny,
odziany w skórzaną kurtkę motocyklową i dżinsy w stylu Jamesa Deana. Holly z zadowoleniem
pokiwała głową. Typowa wystawa sklepu z artykułami używanymi. Szkoda, gdyż torebki były
autentyczne, a suknię kiedyś mogła nosić sama Greta Garbo.
Właściciel, Frank, po prostu nie potrafi urządzić wystawy sklepowej.
Nagle on sam wyłonił się zza manekinu w stroju Jamesa Deana i radośnie pomachał do
Holly. Wskazał wystawę i uniósł kciuk w górę z miną mówiącą: „Nieźle, co?”. Holly roześmiała
się i odwzajemniła gest.
Wreszcie dotarła do sklepu. Jej szefowa, Carole, już tam była, gdyż rolety zostały uniesione,
ale światła jeszcze się nie paliły. Holly otworzyła drzwi, wpuszczając zimne powietrze.
Zadźwięczały dzwoneczki przy drzwiach.
– Cześć, Carole! – zawołała wesoło, odgarniając z twarzy pasma włosów i ocierając
stopniałe płatki śniegu z zaróżowionych policzków.
– Jestem na zapleczu, przyjdę za chwilkę – dobiegł cienki głos z tyłu sklepu.
Holly rozplątała szal i położyła go wraz z torebką za ladą.
Zapalała światła kierujące uwagę na poszczególne wieszaki z ubraniami. Jej botki stukały
w lśniącą podłogę z twardego drewna, widziała swoje odbicie w lustrach zdobiących każdą ścianę
od podłogi do sufitu.
Na stojakach znajdowało się zaledwie dziesięć wieszaków, Carole bowiem wymieniała towar
co sezon, kierując się tendencjami w modzie, podpowiedziami znających się na odzieżowych
perełkach klientów, wśród których byli też styliści; wiedzę czerpała także z ostatniego wydania
„Vogue’a”.
Na stojakach z nierdzewnej stali luźno wisiały stroje z minionych lat, pięknie odświeżone
i wyprasowane, każdy na osobnym drewnianym wieszaku. Carole bezwzględnie przestrzegała
zasady, by wieszaki wisiały w odstępach co dziesięć centymetrów, bo za żadne skarby nie chciała,
żeby klienci przekopywali się przez stosy ubrań w poszukiwaniu odpowiedniej sztuki.
W jednym rogu pomieszczenia znajdowały się zwyczajne drabiniaste półki, na których
z najwyższą starannością poukładano kapelusze i szale, a przed witrynami, skierowane do
wewnątrz, stały dwie długie ławy z ustawionymi na nich gablotami mieszczącymi drobniejsze
akcesoria: broszki, spinki do włosów i najprzeróżniejsze ozdóbki.
Holly przyjrzała się witrynie, by mieć pewność, że na szybie nie ma śladu brudu. Ich
wystawa różniła się krańcowo od witryny Bisu. Carole uważała, że zwyczajne manekiny
wyglądają tandetnie, toteż już dawno temu zdobyła dwie figury z wystawy kostiumów
Metropolitan Museum of Arts. Holly nie miała pojęcia, jakjej się to udało. Robiły wrażenie. Oba
były pięknie wyrzeźbione w drewnie i pokryte przezroczystą warstwą kremowego aksamitu.
Jeden miał na sobie czarny garnitur w prążki z lat sześćdziesiątych marki Ralpha Laurena, drugi
kremową koronkową suknię do ziemi Oscara de la Renty z wczesnych lat siedemdziesiątych.
Tylko one znajdowały się na dobrze oświetlonej wystawie, dającej wgląd do środka.
Carole całe dnie polowała na cenne starocie, bywała nawet na aukcjach u Sotheby’ego, gdy
dostała cynk, że będzie tam licytowany jakiś skarb, ale przeważnie przeszukiwała nowe dostawy
i dary. Procent od ich dochodów automatycznie był przekazywany Czerwonemu Krzyżowi,
a ponieważ sklep miał wytworną i bogatą klientelę, ceny w nim mogły okazać się zabójcze dla
osób o słabym sercu.
Holly uniosła wzrok, dostrzegłszy nagle przedstawiciela firmy kurierskiej stojącego przed
ladą.
– O Boże, Haroldzie, przepraszam, zamyśliłam się… czym mogę służyć? – Ten kurier
odwiedzał ich sklep co najmniej raz w tygodniu. – Mam nadzieję, że nie czekałeś długo.
– Niedługo. Na dworze mamy prawdziwą zimową krainę jak z bajki, nie uważasz? –
powiedział z silnym brooklyńskim akcentem.
– W istocie, jest pięknie – rozmarzyła się Holly, zupełnie nie zwróciwszy uwagi na
sardoniczny podtekst.
– Ano. Ho, ho, ho! – ciężkim głosem powtórzył frazę Świętego Mikołaja. – Inaczej byś
śpiewała, gdybyś musiała przez cały dzień jeździć tym potworem po ulicach Manhattanu. –
Wskazał brązową ciężarówkę UPS stojącą przy krawężniku. Śnieg pod jej kołami stapiał się
w mętną, szarą breję.
– Och, Haroldzie, daj spokój. Na pewno mimo wszystko doceniasz świąteczną atmosferę.
O tej porze roku Nowy Jorkjest szczególnie piękny.
– Cóż, bardziej doceniłbym świąteczny urokw formie podpisu. Wystarczy, że zatrzymam się
w Village minutę dłużej niż to konieczne, i zaraz wlepiają mi mandat za blokowanie ruchu. Firma
to po prostu uwielbia, a w tym roku muszę dostać premię, więc gdybyś nie miała nic przeciwko
temu…
– Naturalnie. Nie chcemy, żebyś miał przez nas kłopoty. – Holly wzięła od niego
elektroniczny notes i złożyła swój podpis pełen zawijasów i zakrętasów. – Proszę bardzo.
Z zaplecza wyłoniła się Carole. Wyglądała na bardzo skupioną, całkowicie pochłoniętą pracą.
Prezentowała się bardzo profesjonalnie w kostiumie Saint-Laurenta. Niosła naręcze ubrań na
wieszakach, gotowych do wyeksponowania. Była po sześćdziesiątce, a w śródmieściu mieszkała
i pracowała od lat siedemdziesiątych zeszłego stulecia. Od początku zawiadywała Tajemną Szafą,
zmieniając ją z ponurej nory z używanymi rzeczami, gdzie niedobrane filiżanki i stare opiekacze
do chleba sąsiadowały z używanymi dwurzędowymi kurtkami o marynarskim kroju, w obecny
nowoczesny butik, w którym sprzedawano markowe kreacje. Pulchna, ostrzyżona na chłopaka,
farbowała włosy na ognistą czerwień i zawsze miała mocno umalowane oczy. „To mój znak
rozpoznawczy”, oznajmiła kiedyś Holly, a ona to rozumiała. Carole wyróżniała się
oszałamiającymi wielkimi oczami w kształcie migdałów. Była szorstka z natury, lecz Holly
wiedziała, że docenia jej pracę. Przez lata zbliżyły się do siebie i miały pewność, że w każdej
sprawie mogą na sobie polegać.
– Och, przepraszam, Haroldzie, wydawało mi się, że słyszę, jakotwierają się frontowe drzwi.
Miałam roboty po łokcie, usiłując wyłożyć to wszystko, zanim zaczniemy sprzedaż.
– Nic się nie stało, Carole, Holly mi pomogła – odparł Harold. – Właśnie opowiadała mi
o urokach świąt – dodał złośliwie.
– Ach tak, powinnam była się domyślić – rzekła z rozbawieniem Carole. – Po jej
roziskrzonych oczach i różowych policzkach można odgadnąć, że uwielbia zimę. – Odwróciła się
do swej pracownicy. – Bez wątpienia biegłaś przez ulice w podskokach, śpiewając kolędy.
Holly machnęła ręką na te przekomarzanki, oboje dobrze ją znali.
– Gdybym wiedziała, że spotkam tu ducha świąt Bożego Narodzenia i paskudnego staruszka
z Opowieści wigilijnej, nie śpieszyłabym się takbardzo.
Carole zachichotała.
– Więc co tu mamy, Haroldzie? Ile paczek?
– Kilka. Zanieść je na zaplecze?
– Gdybyś był takuprzejmy – poprosiła Carole.
Holly wzięła od szefowej przyniesione ubrania i niezwłocznie zaczęła przygotowania do
otwarcia sklepu. Nie da się ukryć, że roznosiła ją energia, gdyż wiedziała, że taka pogoda dobrze
wpłynie na obroty. Choć normalnie mroźna aura skłania ludzi, by skulić się w domu pod kocem,
na nowojorczyków wpływa wręcz odwrotnie – wypędza ich na ulice, po których krążą
ustalonymi handlowymi szlakami, by robić świąteczne zakupy i w ogóle się rozerwać. Holly
wiedziała, że klienci z pewnością dopiszą.
Carole ponownie wyłoniła się z zaplecza i z trzaskiem postawiła spore pudło na ladzie.
– Dopasujesz towar do darczyńcy?
– Jasne – odparła Holly z uśmiechem.
Carole oderwała taśmę klejącą i rozerwała klapy pudła. Wyciągnęła pierwszą sztukę – dużą,
piękną, skórzaną beżową torbę. Holly natychmiast poznała oryginalny model Kelly, niemal
w idealnym stanie. Większość ich towaru pochodziła od ekskluzywnych klientów, którzy dokładnie
oglądali i starannie czyścili rzeczy na sprzedaż.
– I co? – zapytała Carole.
– Oryginalna Kelly, w nieskazitelnym stanie, na ile mogę się zorientować.
– Tyle sama wiem…
Holly przymknęła oczy i dramatycznym gestem wyciągnęła torebkę przed siebie.
– Wysoka, piękna, dwadzieścia parę lat, nie ma dzieci, uwielbiała Grace Kelly, była
sekretarką w… – Uniósłszy powiekę, ujrzała uśmiechającą się Carole. – Może w „New Yorkerze”.
W końcu wyszła za szefa, który był od niej sporo niższy, ale to nie miało znaczenia. Liczyła się
tylko jego forsa, która przechodziła wszelkie jej wyobrażenia.
– I była szczęśliwa? – zapytała Carole, starając się powściągnąć uśmiech.
Holly pogłaskała skórzaną torbę, którą właścicielka utrzymała w tak doskonałym stanie,
prawdopodobnie w opakowaniu ochronnym, umieszczoną wysoko na półce obok innych toreb
ustawionych karnie w rządek.
– Z powodu torebki, bez wątpienia.
– A gdybyś ty miała pieniądze, byłabyś szczęśliwa?
Holly się roześmiała.
– Nic z tych rzeczy, dla mnie liczy się tylko miłość. Muszę ją czuć jaktonę cegieł.
Carole potrząsnęła głową.
– Ależ z ciebie poczciwa dziewczyna. No to życzę szczęścia.
Holly sięgnęła głębiej do pudła. Uwielbiała nowe dostawy – zawsze czuła podniecenie na
myśl, że znajdzie coś wyjątkowego, i zawsze ogarniał ją dziwny smętek, gdy przekopywała się
przez odrzucone resztki cudzego życia, minionych czasów.
Wyciągała kolejne markowe ciuchy, umieszczając je na pustym stojaku. Natrafiła na parę
niezłych bluzek nadających się na wieczorne wyjście oraz dwie sukienki wyszywane cekinami –
gatunkowo dobre, ale nieco zbyt krzykliwe.
Z zapartym tchem oglądała absolutnie rewelacyjną suknię wyjściową Givenchy z lat
pięćdziesiątych. Zawiesiła ją na wieszaku, by lepiej się jej przyjrzeć, pewna, że ta kreacja długo
tu nie zostanie. Pogładziła mięsisty czarny jedwab i tęsknym wzrokiem obrzuciła maleńkie
kryształki zdobiące szeroki tiulowy dół. Prawdziwe cudo.
Przymknąwszy oczy, zastanawiała się, skąd ta suknia pochodzi i kto ją kiedyś nosił…
Niewątpliwie jakaś młoda, piękna kobieta z innej epoki. Ta sukienka zapewne była świadkiem
niejednej wspaniałej chwili, a Holly nie wątpiła, że przyszłej właścicielce przyniesie jeszcze
wiele radości. Mocą przeznaczenia suknia ta przypadnie właściwej osobie… Następny rozdział
w historii tego wspaniałego stroju niebawem się otworzy, i to właśnie tutaj.
– Przepiękna, co? – odezwała się do Carole. – Wyobrażasz sobie jej losy?
– Bezsprzecznie były bardzo interesujące – odparła sucho Carole, która czytała spis
dostarczonych towarów. – To wszystko pochodzi wprost z szafy Anny Bowery.
Oczy Holly rozszerzyły się na dźwięk nazwiska tej znanej, wiekowej bywalczyni
nowojorskich salonów. Anna Bowery była znana w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych,
stykała się z takimi sławami jak Frank Sinatra, rodzina Kennedych czy nawet z Clarkiem
Gable’em. Ta suknia bez wątpienia musiała znajdować się w centrum niejednej nadzwyczajnej
sytuacji.
– Rany… wyobrażasz sobie? W tej sukni mogła tańczyć z Marlonem Brando albo rozmawiać
o książkach z J.D. Salingerem… – Holly przeszły dreszcze po krzyżu. – Ktoś, kto ją kupi, otrzyma
kawał historii – mówiła podniosłym tonem. – To suknia stworzona dla magii. Każda dziewczyna
by pragnęła, żeby całowano ją w tym cudzie. Została stworzona dla miłości.
– Może i tak, ale na razie wyczuwam tu pożądliwość. Założę się, że na ciebie by pasowała –
rzuciła prowokująco Carole.
Holly z żalem pokręciła głową.
– Niestety, nie mogę sobie na nią pozwolić, nawet z rabatem. A poza tym gdzie się w niej
pokażę? To suknia na tańce – na wielkie okazje, jaksylwester czy coś takiego. Ja w sylwestra będę
oglądała z Dannym transmisję z uroczystości na Times Square, jedząc prażoną kukurydzę na
kanapie.
Carole uniosła brwi.
– Mówisz jak prawdziwa stara panna. Przymierz ją, Holly. Tylko dla zgrywu. Przekonaj się,
jakw niej będziesz wyglądała.
Holly przez chwilę takstrasznie pragnęła ją włożyć, że omal się nie złamała. Ale to bez sensu.
Nawet gdyby dobrze jej było w tej sukni, nie miałaby dokąd pójść w czymś tak wytwornym.
A szkoda, by taka kreacja tylko kurzyła się w szafie.
Naturalnie, chciałaby gdzieś się w niej pokazać i co więcej, pragnęłaby ot tak po prostu
płacić swoją kartą Visa i myśleć tylko o własnych zachciankach. Ale jej życie nie tak się ułożyło
– musi troszczyć się o Danny’ego i co roku starała się, by jego Boże Narodzenie było coraz
bardziej czarowne, choć oznaczało to rezygnację z udziału w przyjęciach i imprezach, na które
od czasu do czasu ją zapraszano. Mimo że niekiedy chętnie by wyszła na miasto, nie czuła żalu do
Danny’ego, że jej to uniemożliwia. Takie życie bardzo jej odpowiadało.
Czyli zabawi się w Świętego Mikołaja, zamiast przepuścić pieniądze na suknię Givenchy’ego.
Melancholia, która ją nagle dopadła, nie uszła uwagi Carole.
– Nic ci nie jest, kochanie? Nie chciałam cię dręczyć z powodu tej sukni.
Holly wzruszyła ramionami i beztrosko machnęła ręką.
– Och nie, wszystko w porządku. Tyle że dziś rano Danny znowu zaczął mówić o tatusiach.
Najwyraźniej zauważył, że niektórzy tatusiowie jego kolegów odbierają swoje dzieci ze szkoły.
– Z pewnością sądzi, że ktoś mógłby cię wyręczyć – podsunęła Carole. Holly uniosła wzrok,
chcąc zaprotestować, lecz Carole niewzruszenie ciągnęła dalej: – Wiem, wiem. Jesteś
superkobietą i ze wszystkim sobie poradzisz. Ale Danny’emu z pewnością chodziło o ciebie, nie
o niego.
– Ja jestem zadowolona z życia.
– Wiem, to widać na pierwszy rzut oka. Mało znam ludzi takoptymistycznie nastawionych do
świata. Wszędzie widzisz romantyzm i radość, wszystkich zarażasz swą pogodą ducha. Danny na
pewno również to dostrzega. Chcę tylko powiedzieć, że tobie też należy się coś z uroków życia.
Jesteś zbyt młoda, by tak całkowicie wycofać się z gry. Chyba nie chcesz skończyć tak jak ja,
samotna jakkołek– rzekła Carole, podśmiewając się z własnych słów.
– Och, mogłabym skończyć dużo gorzej niż ty – przekomarzała się z nią Holly, która dużo
wiedziała o szalonym życiu towarzyskim szefowej.
– Więc musisz zacząć bywać. Nie dodasz więcej przywieszek do tej bransoletki, jeśli
wiecznie będziesz siedzieć w domu w piżamie. – Carole poklepała Holly po ramieniu, wiedząc, że
zwykła dodawać do bransoletki wisiorek, gdy w jej życiu wydarza się coś ważnego czy kiedy
doznaje czegoś niezwykłego. Wiedziała też, że Holly od kilku lat nie doczepiła żadnego nowego
wisiorka.
– Dzięki, masz rację. Zacznę częściej wychodzić.
– Bardzo słusznie.
– Jak tylko rozpakuję te pudła. – Holly puściła do niej oko, by chytrze zakończyć ten temat,
i ruszyła na zaplecze sklepu.
– Cóż, to twoje życie – odrzekła Carole – ale czy sądzisz, że Anna Bowery czekała, aż Sinatra
zaprosi ją do tańca? Absolutnie nie, głowę dam, że wzięła byka za rogi. Zwłaszcza w tej sukni!
Holly pchnięciem biodra otworzyła drzwi magazynu.
– To bardzo możliwe! – odkrzyknęła. – W tej sukni dziewczyna może zrobić wszystko!
Szybko przeszła przez drzwi, w nadziei że uniknie dalszej dyskusji na temat swego życia
towarzyskiego i sukni. To nie jej świat. Jest odpowiedzialna za Danny’ego.
Potrząsnęła głową, jakby chcąc strącić pajęczyny smutku, które nagle ją omotały.
Zdecydowana odzyskać optymizm, z jakim rozpoczęła dzień, wzięła nóż introligatorski leżący na
rozkładanym stole i sięgnęła do pudeł dostarczonych przez Harolda. Jakie skarby się w nich kryją?
Szybko i sprawnie przecięła nożem pierwsze, zdając sobie sprawę, że to prawdziwe pudło na
stroje. Towar przysyłano im w najprzeróżniejszych opakowaniach: workach na śmieci,
kartonowych pudłach, nawet w skrzynkach na mleko. To pudło było pięknie opakowane, jakby
właściciel doskonale znał wartość przysłanych ubrań. Na górze znajdowało się kilka wspaniałych
skórzanych torebek, a pod nimi kostiumy starannie opakowane w bibułkę. Trzy. Holly rozłożyła je,
po czym powiesiła na stojaku. Trzy kostiumy Gucciego w doskonałym stanie: różowy, brązowy
w szkocką kratę, czarny. Gwizdnęła cicho.
– Rany, ale fantastyczne ciuchy! – wyszeptała. Dlaczego ktoś postanowił się z nimi rozstać?
Po czym uśmiechnęła się, sama udzielając sobie odpowiedzi na to pytanie. Bo ma mnóstwo
forsy, rzecz jasna. Zawsze o tej porze roku nowojorscy bogacze opróżniają szafy, przygotowując
się na świąteczny szturm do sklepów. Dobry zwyczaj…
Obejrzała uważnie kostiumy w poszukiwaniu rozdarć i plam, przeszukała też kieszenie.
Właściciele kreacji od najlepszych krawców rzadko używali kieszeni i zazwyczaj były zaszyte,
by ubranie dobrze się układało.
Potem, wróciwszy do pudła, odchyliła szerzej jego klapy i ujrzała aksamitny czerwony
żakiet. Bardzo kosztowny, klasyczny, aksamitny czerwony żakiet. Chanel jaknic!
– Boże, ależ jest piękny! – wykrzyknęła stłumionym głosem. Wyciągnęła żakiet z paczki
i delikatnie nim potrząsnęła. Podziwiała mistrzostwo wykonania – jakość marki Chanel była
doprawdy niezwykła.
Naturalną koleją rzeczy Holly zaczęła się zastanawiać, jakby w nim wyglądała.
– A co tam… – westchnęła. Zdjęła swój żakiet i odłożyła na bok. W przeciwieństwie do
czarnej sukienki na ciuch Chanel byłoby ją stać – a do tego jest praktyczny i mogłaby nosić go
wszędzie, nie tylko na wielkie wyjście. Włożyła żakiet, zapięła go i przesunęła dłońmi po
delikatnym materiale, sprawdzając, jakna niej leży.
Gdy odwróciła się do lustra, wygładzając strój na piersiach, wyczuła coś. Coś twardego pod
spodem.
Rozpięła żakiet i odgięła klapy, zastanawiając się, czy nie przyczepiło się tam coś z pudełka.
Ale na podszewce nic nie było widać.
Znowu dotknęła miejsca, w którym pierwszy raz natrafiła na wybrzuszenie. Nadal je
wyczuwała.
Wywróciła spód żakietu Chanel na zewnątrz i oglądała podszewkę, gdy do magazynu weszła
Carole.
– Holly, widziałaś tę wyszywaną koralikami torebkę, którą wystawiłyśmy w zeszłym
tygodniu? Została sprzedana? Ktoś o nią pyta… rany, jakie to piękne!
Holly potrząsnęła głową.
– Ale coś tu jest nie tak. Przymierzyłam to i wyczułam… coś twardego w środku.
Carole podeszła bliżej.
– Coś twardego?
– Tak… tutaj… o, tu jest kieszeń! – Holly przesunęła dłońmi po szwie i wskazała mały, ledwo
widoczny zamekbłyskawiczny ukryty w podszewce.
– Daj mi rzucić okiem. – Carole zajrzała jej przez ramię. – Chanel nigdy nie wszywała
wewnętrznych kieszeni do swoich żakietów. Musiała to zrobić właścicielka albo przerobiono go dla
niej.
Holly lekko pociągnęła za zamek, który gładko się rozpiął. – Zdecydowanie coś tu jest. –
Wsunęła rękę do sekretnej kieszonki i wyciągnęła srebrny łańcuszek. Nie, zaraz się zorientowała,
że jest to srebrna bransoletka, do której przyczepiono mnóstwo błyskoteki innych ozdóbek.
Zapadła cisza, gdy położyła sobie bransoletkę na dłoni. Światło zza szyby ujawniło cząsteczki
kurzu wokół wisiorków, nadając im lekką poświatę.
– Srebrna bransoletka z wisiorkami! – krzyknęła Holly.
– Zupełnie taka jaktwoja.
Holly przyglądała się uważnie każdej ozdóbce. Zauważyła końską podkowę, wózek dziecięcy,
kluczykz uszkiem w kształcie serca, jakiś budynek, karuzelę… co niemiara. Istotnie, taka sama jak
jej, tyle że miała dużo więcej przywieszek.
– Ale mnóstwo – wyszeptała. Spojrzała na Carole. – Przypadkiem została w żakiecie. Ktoś ją
zgubił.
Carole odwróciła się do pudeł.
– Z pewnością będziemy mogły ją odesłać. Gdzie jest deklaracja zawartości przesyłki? –
Wzięła dokumentację dostawy i dokładnie ją przeczytała. – Nie widzę nazwiska ani adresu, tylko
oddział UPS, z którego wysłano paczkę. Na pewno gdzieś to mają odnotowane. – Zmarszczyła
brwi. – Według tego dokumentu jest to zwykła darowizna, nie domagają się prowizji.
Co znaczy, że zgodnie z zamiarem darczyńcy jego procent dochodu uzyskanego ze sprzedaży
powinien zostać przekazany na cele dobroczynne. Nie było to nic niezwykłego, choć ostatnio takie
polecenia stawały się coraz rzadsze ze względu na kryzys gospodarczy.
Holly z roztargnieniem skinęła głową.
– Ale dlaczego ktoś w ogóle włożył bransoletkę do tej kieszonki? Przecież właścicielka
szukałaby jej i przypomniała sobie, że ją tu schowała. Ja rzadko wychodzę z domu bez swojej.
Ta bransoletka musiała być niezwykle cenna dla kobiety, której dłoń zdobiła, czy dla kogoś, kto
wybierał wisiorki i dał je w prezencie, by obdarowana zachowała wiele serdecznych wspomnień.
Przywieszek było tyle, że zdaniem Holly ich posiadaczka żyła naprawdę pełnią życia. Poczuła
dreszczykna samą myśl o doznaniach związanych z każdą ozdóbką.
Spojrzała na własną bransoletkę. To był jej talizman i wszystkie wisiorki przypominały
o szczególnych wydarzeniach z życia. Ma ją… już niemal osiemnaście lat! Jakten czas leci…
Teraz ma tyle przywieszek, lecz kiedyś była tylko jedna…
Queens, Nowy Jork, 1994
Holly spojrzała na niegustowną czarną sukienkę, którą mama kupiła jej na pogrzeb. Czuła, jak
do jej oczu napływają łzy, i przyłożyła dół sukienki do twarzy, pośpiesznie je ocierając. Miała
złamane serce, była nieszczęśliwa i nie dbała o to, że wygląda żałośnie. A prócz tego msza się
skończyła, już dawno wróciły z cmentarza do domu i nikt nie musi na nią patrzeć. Może uda jej
się przetrwać niezliczone kondolencje od niekończącego się strumienia żałobników, wraz z nią
i matką opłakujących jej ojca.
Tato… Już nigdy nie ujrzy jego ukochanej twarzy. To koszmar, straszliwy sen, z którego
chciałaby się zbudzić. Skuliła się w łóżku i leżała tak bardzo długo, czując się straszliwie samotna.
Dlaczego to on musiał umrzeć? Dlaczego nie… myśl ta naszła ją mimowolnie i Holly
natychmiast poczuła się winna. Ostatnio kłóciły się strasznie, lecz Holly wcale nie chciała, by
odeszła jej matka, Eileen. Po prostu pragnęła, by ten straszliwy dzień, ten straszliwy czas dobiegł
końca.
Ocierając w poduszkę twarz zalaną łzami, spojrzała na okno. Słońce wpadało do pokoju,
promienie światła tańczyły na suficie nad jej łóżkiem. Poczuła gniew, że słońce świeci w taki
dzień. Powinno być pochmurnie, deszczowo, ponuro. Pogoda winna odpowiadać jej nastrojowi,
uszanować to, co dzieje się w jej życiu.
Holly w końcu wstała i podeszła do okna. Rzuciła okiem na trawnik z tyłu rodzinnego domu.
Mały skrawektrawy zapełniony był żałobnikami, a pośród nich dostrzegła matkę. Serce jej trochę
zmiękło, gdy dojrzała rozpacz wyrytą w każdej zmarszczce jej twarzy. Bez wątpienia i dla Eileen
było to ciężkie przeżycie. Choć już od jakiegoś czasu zdawały sobie sprawę, że do tego dojdzie.
Rak…
Wiedziała, że powinna zejść i wesprzeć mamę. A w każdym razie należałoby odciążyć
Sarah, sąsiadkę, która zaofiarowała się pomóc dziś w kuchni i powykładać szalone ilości jedzenia,
jakie żałobnicy ze sobą przynieśli. Mięsa duszone i pieczone, talerze sałatek… Holly nie mogła
pojąć, dlaczego ludzie uważają, że pogrzeby czy okazje dla upamiętnienia kogoś szczególnie
pobudzają apetyt. Ona teraz nie byłaby w stanie nic przełknąć.
Już miała wrócić do łóżka, gdy matka uniosła wzrokku jej sypialni. Ich spojrzenia spotkały się
i lekki uśmiech uniósł kąciki ust Eileen, która nieznacznie uniosła dłoń, jakby chcąc zachęcić córkę,
by zeszła i dołączyła do żyjących. Holly nie mogła pojąć, jakim sposobem ten jeden prosty gest
zdołał zaważyć na jej piersi takim ciężarem. Czuła, jakby wokół jej serca zacisnęło się imadło.
Wiedziała, że będzie musiała stanąć twarzą w twarz z tymi wszystkimi ludźmi. Smutek
wystarczająco ją przygniatał, a zresztą co taknaprawdę myślą zgromadzeni tu żałobnicy?
Wyszła z pokoju i podążyła do schodów prowadzących do przedsionka ich maleńkiego domku.
Dobrze wiedziała, że jej kroki odbijają się echem od gołej drewnianej podłogi, a zatem wszyscy
się zorientują, że już wstała. Zapewne zgromadzeni czekają na nią, by ją objąć, porozmawiać
z nią i powiedzieć jej, jakbardzo Seamus ją kochał.
Seamus, jej tata. Zbyt młody, zbyt pełen życia, energii, by spocząć w trumnie dwa metry
pod ziemią. Ale tak wyglądała prawda. Holly ścisnęła palcami mostek nosa, chcąc tym
sposobem powstrzymać łzy, lecz na nic się to nie zdało. Wytarła oczy rękawem, akurat gdy Sarah
weszła do przedsionka.
– Och, Holly, tak mi się wydawało, że słyszałam, jak schodzisz. – Dostrzegła łzy na twarzy
dziewczyny i serce jej zmiękło na widok takiego cierpienia. – Kochanie, chodź tu, chodź tu –
zagruchała, otaczając Holly ramionami. – No już nie płacz. Wiem, że to boli, boli straszliwie.
Wszystkim nam będzie go brakowało.
Holly skinęła głową ze smutkiem, opierając głowę na ramieniu sąsiadki.
– Chodź coś zjeść – zachęcała Sarah. – Na pewno jesteś głodna.
Jedzenie. Zdaniem Sarah solidny posiłekzałatwia wszystko. Holly uśmiechnęła się mimo woli
i potrząsnęła głową.
– Nie mam apetytu.
– Musisz zjeść. Przez cały dzień nic nie wzięłaś do ust. Och, byłabym zapomniała, na ladzie
jest dla ciebie paczuszka.
Holly uniosła wzrok.
– Paczuszka?
Odbierała pocztę przed matką, by przedrzeć się przez karty z kondolencjami. Była
zafascynowana rodzajami przysyłanych kart. „Z najlepszymi życzeniami, modlimy się wraz
z Wami”… Wydawały się jej straszliwie głupie i rozumiała, dlaczego przygnębiały matkę, lecz ją
doprowadzały do furii. Pragnęłaby dostać kartkę, na której wypisano by słowa prawdy: „Życie
jest okropne”, „To niesprawiedliwe” albo „Nie mam pojęcia, przez co przechodzisz, ale cieszę się,
że nie jestem na Twoim miejscu”.
Sarah poprowadziła ją do kuchni.
– Tak. Przed chwilą ją dostarczono.
– Na pewno nie jest dla mamy? Wszystko przychodzi do niej.
– Nie, z całą pewnością dla ciebie. Nie zaadresowano jej do Eileen O’Neill, lecz do Holly
O’Neill. – Sarah wskazała małą paczuszkę leżącą obok miski z owocami. – Przyszła jakąś godzinę
temu.
Holly usiadła przy czyściuteńkim, pokrytym laminatem stole we wnęce jadalnej. Wzięła
paczuszkę, obracając ją w dłoniach.
– I co? Nie zamierzasz jej otworzyć? – zapytała Sarah.
Holly odpowiedziała na to wzruszeniem ramion, jak każda ponura nastolatka, choć zżerała ją
ciekawość. Czuła też pewną ulgę, że może się choć na chwilę oderwać myślami od straszliwych
wydarzeń tego nieszczęsnego dnia. Co to może być? Od kogo? – zastanawiała się, mając nadzieję,
że nie widać po niej podniecenia. Wydawałoby się to jej nie na miejscu.
Gdy rozerwała zwykły brązowy papier do pakowania, jej oczom ukazało się śliczne
aksamitne pudełeczko w kolorze lila ozdobione białą atłasową wstążką.
– Wygląda ładnie. Co to jest? – Sarah postawiła na stole talerz z kanapkami, lecz dziewczyna
nie zwróciła na nie uwagi.
Drżącymi palcami rozwiązała wstążkę i uniosła wieczko.
– Jakie śliczne! – wykrzyknęła.
W środku znajdowała się srebrna bransoletka z delikatnych kółek, które rozbłysnęły w świetle
kuchennych lamp. Holly uniosła łańcuszek. Zwisała z niego ozdóbka, przywieszka.
– Śliczne, co? – rzekła Sarah, przysuwając się bliżej. – Co to za wisiorek?
– Klepsydra – odparła Holly. Klejnocikw kształcie klepsydry wykonany był ze srebra i szkła,
z ziarenkami piasku w szklanej części.
Przeniosła wzrok z bransoletki na pudełko. Obmacała poduszeczkę, na której spoczywała
bransoletka, lecz nie wyczuła żadnego bileciku, kwitu czy wyjaśnienia. Po prostu… niczego.
W tym momencie jej matka pojawiła się w drzwiach.
– Gościom na dworze przydałoby się więcej mrożonej herbaty – powiedziała. – Patsy
Collins mówi, że dzbanekjest pusty… a co wy tu robicie? Co to jest?
Holly spojrzała na matkę oczami pełnymi zachwytu.
– To bransoletka. Właśnie ją dostałam.
Zapominając o mrożonej herbacie, Eileen podeszła do córki i obejrzała srebrne cacuszko.
– Prześliczne! Klepsydra… piękna. Od kogo?
– Nie mam pojęcia.
Matka się zaśmiała.
– Najwyraźniej ktoś ma tajemniczego wielbiciela…
Na tę myśl policzki Holly oblały się czerwienią. Wszyscy wiedzieli, że jej ojciec niedawno
umarł. Koledzy szkolni dziewczyny zauważyli, że nie przychodziła na lekcje od mniej więcej
tygodnia, jednakże zastanawiając się, kto ewentualnie mógłby przysłać jej bransoletkę,
wykluczyła każdego z tego grona. Chłopcy odznaczali się subtelnością taranu, a ponadto nie
potrafiła sobie wyobrazić, by któryś z nich wybrał tak śliczną bransoletkę, nie mówiąc już o tym,
że dołączyłby do niej akurat klepsydrę. Nawet Corey Mason, który ostatnio za nią łaził (wyraźnie
mu się podobała), był raczej typem osiłka, najchętniej demonstrującego swoje bicepsy, niż
romantyka mogącego wybrać przemyślany prezent.
Holly wzruszyła ramionami. Rozmowa o chłopcach w dniu pogrzebu ojca wydała się jej
niestosowna.
– Nie opowiadaj głupstw – burknęła.
– Wiesz, klepsydra… to symbol upływającego czasu – rzekła po chwili Sarah. – Może…
może ktoś chciał dać ci do zrozumienia, że dziś świętujesz także życie taty, że świat ciągle idzie
naprzód, a życie toczy się dalej.
– Sarah ma rację – przyznała Eileen nieco łamiącym się głosem. – Twój tata zawsze
pragnął, żebyś była szczęśliwa, żebyś żyła pełnią życia. Bardzo cię kochał i radował się każdą
spędzoną z tobą chwilą. Wiesz o tym, prawda?
Ze ściśniętym gardłem Holly wpatrywała się w klepsydrę, zaczynając pojmować jej
znaczenie. Dni smutku i nieuczesanych włosów, ona i jej matka wpadające na siebie w nocy,
gdyż żadna z nich nie mogła spać. Mamrotanie rano, kiedy unikały w kuchni ulubionego krzesła
taty i jadły oddzielnie w swoich pokojach. Mijały się z matką w saloniku, znowu unikając jego
krzesła, lecz przede wszystkim stroniąc od siebie nawzajem.
Będzie rozpaczliwie tęskniła za ojcem. Do końca życia. A Seamus zdawał sobie z tego
sprawę, wiedział, jaksamotna i zagubiona będzie bez niego.
Dlatego w głębi serca odgadła, że bransoletkę musiał kupić jej ojciec, wysłać przed… tym
wszystkim, by przybyła akurat wtedy, gdy córka jej potrzebowała.
Włożyła bransoletkę, która była wygodna i solidna, jakby ktoś mocno obejmował jej rękę.
Dziękuję, tato, powiedziała w duchu do ojca, wiedząc, że jego ostatni dar będzie hołubić do
końca swych dni.
Rozdział 3
Greg Matthews bębnił palcami w biurko, zdenerwowany tym, co miało się wydarzyć, co miał
zamiar zrobić. Siedział dziś w biurze już od pół do ósmej rano, zmagając się z atakiem
gorączkowej energii, dyskutując sam ze sobą, upewniając się, że nie będzie tego żałował. Minęła
dziesiąta, czas, by to załatwić.
Bo przecież powziął właściwą decyzję, czyż nie?
Rozejrzał się po swojej kanciapie. Nawet po ośmiu latach pracy u Fostera, Cummingsa
i Tylera – czołowej firmie maklerskiej Wall Street na Dolnym Manhattanie – nadal miał bardzo
niewygodny pokoik. Należałoby wymienić biurowy fotel – tyle wiedział z powodu bólu, który
umiejscowił się w dolnej części jego lędźwi mniej więcej przed dwoma laty. By się go pozbyć,
drogo płacił masażystce, ale dolegliwość wracała po paru dniach siedzenia w fotelu.
Biuro mieściło się w ponurym budynku na Vesey Street, było ponuro oświetlone, a do tego ta
ponura kanciapa. Greg zawsze jej nienawidził, ale cieszyły go pieniądze. Lubił swoich klientów,
choć dawał się wciągać w pogaduszki na temat otwarcia galerii czy postępów ich dzieci, zamiast
wcisnąć im najnowszy produkt.
Zaczynał na parkiecie nowojorskiej giełdy i szybko wspinał się po szczeblach kariery. Frajdy
miał z tego niewiele, lecz konto w banku pokaźne.
– Teraz albo nigdy, Matthews – mruknął pod nosem. – Czas tam zajrzeć.
Z wahaniem wychylił głowę ze swego boksu niczym piesekpreriowy, w nadziei że nie padnie
niczyim łupem. Patrząc wprost przed siebie, przebiegł wzrokiem morze boksów, nie zwracając
uwagi na hałaśliwą działalność swych współpracowników, aż dotarł spojrzeniem do gabinetu
szefa. Ujrzał dostojnego Dave’a Fostera zasiadającego przy swym mahoniowym,
wypolerowanym do połysku biurku niczym król na tronie.
Greg od dawna wiedział, że nadejdzie ten dzień. Ostatnie wydarzenia uświadomiły mu, że
życie jest krótkie i nie ma czasu do stracenia. Zbliżało się Boże Narodzenie. Koniec jednego roku,
początek następnego. Nie wyobrażał sobie, że mógłby wejść w następny rok, nadal siedząc w tej
kabince. Wzdragał się na myśl, że zmarnuje kolejny okres świąteczny, i żałował, ze względu na
rodzinę, iż nie zrobił tego wcześniej.
Nie znaczy to, że zmarnował życie.
Był szczęśliwy, bezgranicznie szczęśliwy, gdy nie siedział w tych ścianach. Kłopot w tym, że
niewiele poza nimi przebywał. A biorąc pod uwagę to, co działo się w jego życiu osobistym, nie
mogło takdalej trwać.
Co nie znaczy, że źle wykonywał swoją pracę. Przez osiem lat działalności maklerskiej
zgromadził mnóstwo pieniędzy – pieniędzy, za które jeździł po świecie, kupił ładne mieszkanie,
jadał w wytwornych restauracjach i takdalej.
Ale czuł się wypalony. Pod koniec dnia oczy miał zaczerwienione od wpatrywania się
w monitor komputera, serce biło mu szybciej, gdy śledził koleje wszystkich inwestycji, swoich
i klientów, a czasu wolnego… praktycznie nie miał. Zależnie od przebiegu transakcji mógł wrócić
do domu późną nocą czy kończyć pracę o trzeciej bądź piątej nad ranem. Wiedział, że tak będzie
się działo przez co najmniej dziesięć kolejnych lat, jeśli ma zrobić karierę taką jak ojciec, który
stworzył własny dom maklerski od zera. Ale Greg zdążył już zebrać ładną sumkę (dzięki czemu
był na liście gości każdej wielkiej gali i ważnego wydarzenia w mieście) i uważał swoją pracę za
jałowy, niekończący się trud zdobywania pieniędzy dla klientów, którzy mieli ich już
wystarczająco dużo.
Przygryzł wargę. Miał nadzieję, że ludzie zrozumieją, zwłaszcza jego tata.
W przeciwieństwie do Jeffa Greg nienawidził wystawania na parkiecie, a większość jego klientów
i tak nie chciała wysłuchiwać od niego, w jakim stanie znajduje się gospodarka. Nie widział
radości na twarzach swych interesantów. Raczej panikę albo niesmak.
Z łagodnym uśmiechem pomyślał o matce; ona go na pewno wesprze, zawsze zachęcała
syna, by spełniał swoje marzenia.
A ponadto, po trzech latach spędzonych razem, on i Karen mogliby wreszcie skupić się na
tym, co jest ważne. Na reszcie ich życia.
Tak, Greg, obejrzawszy się wstecz, rozliczył się ze swoją przeszłością i wiedział, że nadeszła
pora, by dokonać wyboru.
Przerzucił papiery na biurku, układając je wreszcie w schludny stosik. Ścisnęło go w żołądku.
Może powinien był z kimś wcześniej porozmawiać o tym, co zamierza dzisiaj zrobić, by po prostu
się upewnić, że postępuje słusznie?
Potrząsnął głową. Nie, to jego życie. I znowu pomyślał o matce.
Odkąd pamiętał, Cristina zawsze była dla niego natchnieniem. Ale nie należał do
maminsynków. Nic z tych rzeczy. Matka zawsze powtarzała, że gdy trzydzieści sześć lat temu
zaszła w ciążę, pragnęła urodzić chłopca, by wychować go na mężczyznę. Zawsze wpajała mu,
że musi być silny, dzielny i mieć poczucie honoru. „Bez względu na wszystko nigdy nie idź na
ustępstwa względem swej moralności czy ideałów – powiadała. – To one czynią cię takim, jakim
jesteś”.
Wiedział, że nie chciała, by wrócił do firmy po jedenastym września, i nie chodzi o to, że
w przeciwieństwie do wielu ludzi bała się tego, co się jeszcze może wydarzyć. Raczej uważała –
słusznie – że życie jest zbyt krótkie, by spędzać je w ciasnym boksie, lecz szanowała pragnienie
syna, żeby zostać niezależnym pracownikiem korporacji. Choć wiedziała o jego dziecięcym
zamiłowaniu, które przerodziło się w prawdziwą namiętność.
Fotografii.
Greg uwielbiał Nowy Jork, całymi godzinami i dniami wędrował po mieście, fotografując,
co mu wpadło w oko – od codziennego życia po wspaniałe budowle Manhattanu, które zdawały
się zlewać z niebem. Kochał to wszystko. Wcześniej tego roku sprzedał nawet artystyczne zdjęcie
Flatiron Building pewnej małej galerii w centrum miasta, co odnowiło jego wiarę we własne siły,
a matkę wprawiło w niezmierną dumę.
Przed tygodniem policjanci z posterunku Ninth Precinct pozwolili mu jechać z nimi na patrol
po Queens. Prośbę o to złożył wiele miesięcy wcześniej, chcąc w swym obiektywie uchwycić
dramatyczne sceny rozgrywające się w mieście. Był niezwykle podniecony, gdy wreszcie się do
niego odezwali, i przez całą noc włóczył się z policjantami, którzy nie tylko ratowali życie, lecz
niekiedy też przywracali je na właściwe tory.
Zrobił fantastyczne zdjęcia uszczęśliwionej matki, z ulgą wpatrującej się w oczy trzylatki,
która właśnie doszła do siebie po ataku astmy. A także pijanego wyrostka wyciągniętego z szybu
windy, starszego człowieka zawiezionego na wózku inwalidzkim do miejscowego kościoła, gdyż
w jego mieszkaniu nie było ogrzewania. Była to część zbioru Grega Ludzie i miasto. Właśnie
skończył cykl na temat budownictwa w centrum, skupiając się na kościele Świętego Pawła, pracą
przy Freedom Tower oraz innymi nowszymi budynkami w Ground Zero. Choć zawsze uwielbiał
fotografować krajobraz miejski, uznał, że ostatnio przesadził z budynkami, i zapragnął ponownie
uchwycić w obiektywie jakieś twarze.
Tego dnia, w garniturze i z teczką przechodząc przez Zuccotti Park, powziął ostateczną
decyzję. Zwolnił kroku. Wokół, tam i siam, kręcili się najprzeróżniejsi ludzie, gawędząc ze sobą.
Wyglądało to jak współczesny Rzym. Człowiek interesu wymieniał poglądy z kobietą w dredach
i dzieckiem w nosidełku na jej piersi. Bosonogi student gorąco dyskutował z betoniarzem, który
miał przerwę śniadaniową. Greg był zły, że nie ma przy sobie aparatu. Świerzbiły go palce, by
ustawić obiektyw, i czuł się jak narkoman pozbawiony działki. Garnitur nagle zaczął mu ciążyć,
a teczka uwierać niczym kajdany, choć jego sprzęt do zdjęć był dziesięć razy masywniejszy.
W tej chwili wszystko stało się jasne. Zapragnął wrócić biegiem do swego mieszkania, wciągnąć
dżinsy, chwycić sprzęt fotograficzny i wrócić szybko, zanim to zbiorowisko się rozejdzie.
W Nowym Jorku wszędzie kręciło się mnóstwo fotografów, lecz Greg wiedział, że ma talent
i co więcej, pożera go namiętność. Namiętność, która doprowadziła do dzisiejszej decyzji.
A choć nowa praca może nie okazać się ani trochę tak dochodowa jak posada maklera, był
pewien, że zwróci mu się dziesięciokrotnie dzięki poczuciu szczęścia.
Zebrawszy się w sobie, przesunął palcami po krótko ostrzyżonych, ciemnobrązowych
włosach.
Był poniedziałkowy poranek. Rynki otwarto już dawno i transakcje szły na całego. Jego
przyjaciel Mark, który siedział w boksie naprzeciwko, twarz miał zaczerwienioną, a oczy prawie
wychodziły mu z orbit, gdy wpatrywał się w cyfry wyskakujące na monitorach trzech
komputerów. Ryczał do telefonu, przekazując zamówienie na parkiet giełdy.
Marknagle zdał sobie sprawę z obecności Grega i obrócił ku niemu twarz, na której malowało
się przerażenie.
– Matthews, co z tobą? Nie widzisz, co się dzieje? Mamy kłopoty jak cholera, ceny euro
i ropy oszalały, bo znowu szykuje się jakaś rozpierducha na Bliskim Wschodzie. Zadzwoń do
Carmichaela, bo się wścieknie, jeśli zaraz się do tego nie zabierzesz! – Mark wziął fiolkę
z pastylkami na zgagę, otworzył ją jedną ręką i wrzucił do ust kilka tableteknaraz.
Greg czuł, że nic go to nie obchodzi. Jasne, powinien zadzwonić do swego największego
klienta, Leonarda Carmichaela, i powiedzieć mu, co muszą zrobić, by ochronić jego inwestycje,
ale stwierdził, że nie chce, że to nieważne. Ciągle wybuchają jakieś nowe kryzysy, przez które
ludzie tracą majątki albo uzyskują nieoczekiwany przypływ gotówki i wielkie bogactwa
przypadają komuś, czyja działalność ogranicza się wyłącznie do naciskania przycisków
i wydawania poleceń.
Miał już dość tej wiecznej atmosfery paniki, w której działają tu wszyscy, łącznie z nim. Miał
dość napięcia i stęchlizny biura. W życiu chodzi o coś więcej.
Wyszedł ze swego boksu, słysząc, jakMarkkrzyczy za nim:
– Chodzi o twój tyłek, Matthews! Dostaniesz porządnie po dupie, jeśli natychmiast nie
powiesz Carmichaelowi o tej zasranej sytuacji!
Greg machnął ręką na ostrzeżenie Marka o jego niechybnej zgubie i pewnym krokiem
pomaszerował wprost do gabinetu Dave’a Fostera. Ujrzał, że szef siedzi spokojnie przy biurku,
najwyraźniej nie bacząc na nadciągający krach.
Zawsze tak było. Maklerzy dostawali zawałów, napadów paniki, choroby refluksowej, Foster
zaś siedział za biurkiem, zastanawiając się, jaki następny jacht kupić.
Zmierzając do drzwi gabinetu szefa, podchwycił spojrzenie Claudii, asystentki Fostera, której
zadaniem była zawzięta obrona dostępu do pryncypała. Stojąc na straży owego firmowego
sanktuarium, samym spojrzeniem mogłaby stopić petentowi skórę na twarzy. Zazwyczaj Greg
trzymał się z daleka od jej wszechwidzących oczu – bez wątpienia była wstrętną babą, lecz miał
poczucie, że jeśli nie nastąpi jej na odcisk, to i ona nic mu nie zrobi.
Dzisiaj wszakże sprawy przybrały inny obrót.
Kroczył niewzruszenie, choć Claudia podniosła się i przybrała zwykłą dla niej pozę złego psa.
– Muszę zobaczyć się z Dave’em – oznajmił Greg stanowczym tonem.
Claudia uniosła rękę.
– Pan Foster jest zajęty. Nie może pan wejść. – Greg szedł dalej. – Hej, niech się pan
zatrzyma! – nakazała.
Minął ją, ujął gałkę drzwi gabinetu szefa i przekręcił. Otworzyły się.
– Nie był pan umówiony. Nie może pan mu przeszkadzać!
Zupełnie nie zwracając uwagi na Claudię, nieproszony wszedł do gabinetu Dave’a.
I oczywiście natychmiast zobaczył, co Dave oglądał w Internecie. Fakt, nie kupował nowego
jachtu, ale willę w Toskanii. To jednakpewna różnica.
Greg chrząknął, zwracając na siebie uwagę szefa, który szybko się odwrócił.
– Matthews. Co ty tu robisz? Mam roboty po uszy. – Pośpiesznie ściągnął obraz z monitora.
– Panie dyrektorze – zajazgotała Claudia, przepychając się przed Grega. – Bardzo
przepraszam, powiedziałam mu, że nie może wejść, że jest pan zajęty. Strasznie mi przykro.
Mam wezwać ochronę?
Greg przewrócił oczami.
– Nie trzeba, zajmę najwyżej minutę.
Dave wziął głęboki oddech.
– Nie mam wolnej chwili. A w ogóle to co ty tu robisz, do cholery?! Zobacz, co się tam
dzieje, kompletny chaos! Zabieraj się do roboty! – Wskazał biuro, jakby przez cały czas
nadzorował sytuację, a nie tylko ją zauważał.
Tytuł oryginału THE CHARM BRACELET Copyright © Melissa Hill 2012 All rights reserved First published in Great Britain by Hodder & Stoughton, 2012 Projekt okładki Ewa Wójcik Zdjęcie na okładce © Getty Images Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Korekta Bożena Maliszewska ISBN 978-83-8069-911-3 Warszawa 2015
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Mamie z wyrazami wielkiej miłości
Rozdział 1 Zdaniem Holly O’Neill życie przypomina szklaną kulę, która w środku kryje śnieg. Z zewnątrz wszystko wygląda spokojnie, póki się nią nie potrząśnie, a wówczas płatki podrywają się i wirują. Mocniej przycisnęła nos do szyby, by popatrzeć na delikatny śnieżek, który padał tuż przed nią i zaraz roztapiał się w nicość. Uwielbiała pierwszy śnieg. Oznaczał, że niebawem przyjdzie Boże Narodzenie, kiedy będzie mogła zwinąć się w kłębek tuż przy polanach płonących w jej przytulnym mieszkanku. To czas migoczących światełek, grzanego wina, zaróżowionych policzków, kiedy to tętniące życiem miasto pod pokrywą śniegu wydaje się jeszcze bardziej romantyczne. Zamknąwszy oczy, wyobraziła sobie świąteczną życzliwość, która automatycznie rozkwita na Manhattanie w miarę spadku temperatury, a wszystko przeniknięte jest ogólnym poczuciem radości. Uśmiechnęła się w oczekiwaniu na wolne dni i ciekawa była, jakie też niezwykłe rzeczy przyniesie ze sobą śnieg. – Mamo! Gdzieś mi się zapodział iPod! Holly otworzyła oczy i szybko przywołała się do rzeczywistości. Z uśmiechem odwróciła się od okna. W tej samej chwili drzwi saloniku otworzyły się gwałtownie, ukazując dziesięciolatka na skraju załamania z powodu kryzysu technicznego. – Nie wiem, gdzie go położyłem, a jest mi strasznie potrzebny! Ściągnąłem do niego nową piosenkę Kanyego i chcę, żeby Chris posłuchał jej w szkole. – Stał przed nią jej syn Danny, którego błyszczące błękitne oczy przepełniała rozpacz. Ciemnobrązowe włosy, starannie uczesane przez matkę, znowu miał zmierzwione, jakby dopiero wstał z łóżka. – Danny, uspokój się, pożyczyłam go, tu leży. – Wskazała palcem starodawny stolik z różanego drewna, który kupiła w sklepie z używanymi rzeczami na Canal Street, ratując cenny antykod niechybnej zagłady. Sceptycznie uniósł brwi. – Ty… zabrałaś? – Wziął iPoda do ręki i szybko włączył, by się przekonać, czy jego technicznie upośledzona matka nie cofnęła urządzenia do ery przedpotopowej. – Myślałem, że nie
masz pojęcia, jaksię nim posługiwać. Holly wypięła pierś. – Chcę cię poinformować, że doskonale opanowałam blackberry, który Carole kupiła mi na urodziny. – Przypomniała sobie wysiłki szefowej usiłującej wprowadzić swą pracownicę w dwudziesty pierwszy wiek. Jej chlebodawczyni uznała bowiem, że Holly przydałaby się umiejętność sporządzania listy klientów, dostaw i innych czynności, które wykonywała w Tajemnej Szafie, sklepie z używaną odzieżą drogich marekw dzielnicy Greenwich. – Tylko dlatego, że cię nauczyłem, mamo. – Danny uśmiechnął się z zakłopotaniem, przewijając listę odtwarzania. – Rany, kto to jest Dean Martin? – zapytał, krzywiąc się, jakby poczuł nagły smród. Holly uniosła ręce, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. – Mój syn nie wie, kto to jest Dean Martin? „Gdy księżyc jak pizza wielki przesłoni widok wszelki, to jest… Amore!” – zaśpiewała, podczas gdy Danny przewracał oczami. – Piosenka o pizzy? To jakieś porąbane. – Nie o pizzy, tylko o miłości. Udało mi się ją wgrać. Płytę musiałam gdzieś zamelinować, bo nie mogę jej znaleźć. – Posłucham, jeśli posłuchasz Kanyego. Holly wybuchnęła śmiechem. – Umiesz się targować, jak zwykle. Może później, kochanie, bo musimy pędzić. Robi się późno, a mam dzisiaj dostawę do sklepu. Syn usiadł na starannie zasłanym łóżku Holly, które stało w saloniku, przesłonięte śliczną jedwabną zasłoną. Oddała synowi jedyną sypialnię, by poustawiał tam swoje rzeczy i miał miejsce dla siebie. – Nie kapuję tego. – Czego nie kapujesz, skarbie? – spytała Holly, przeglądając szafę w poszukiwaniu starego żakietu Diora, który wyłowiła spod góry ciuchów w swoim sklepie. Tylko dzięki upustom, które otrzymywała w pracy, mogła sobie pozwolić na piękne stroje, modne w poprzednich sezonach i, co ważniejsze, kupić Danny’emu buty, a także opłacić czynsz. – Dlaczego ludzie chcą kupować stare, cudze ciuchy? Holly westchnęła. Już nieraz prowadzili tę rozmowę i jak zawsze próbowała ukazać synowi urokdawnych strojów, które mają swoją historię, bo właściciele nosili je, gdy byli zakochani, gdy płakali czy przeżywali wielkie życiowe przygody. Szczerze wierzyła, że ubrania, które przechodzą przez jej sklep, są na swój sposób wyjątkowe, mają osobowość. Jednakże Danny taknaprawdę kochał tylko swoje najki. – Kiedyś zrozumiesz… albo, co bardziej prawdopodobne, poznasz dziewczynę, która to rozumie. Danny jak zwykle tylko przewrócił oczami. Był jeszcze w tym wieku, w którym dziewczęta uważa się za „ohydę”. Holly zakładała, że za parę lat syn zmieni zdanie. – Dobra, mamo. – No, jeszcze zobaczymy. Do naszego sklepu przychodzi wielu mężczyzn, rozpaczliwie szukających torebki, apaszki czy sukienki, które ich dziewczyna, narzeczona czy żona zobaczyła i po prostu nie wyobraża sobie bez nich życia. Kiedyś ty będziesz takim mężczyzną. Przetrząśniesz cały sklep w poszukiwaniu konkretnej torebki.
– Nie ma mowy. Nigdy nie polubię dziewczyny, która ma hysia na punkcie torebek. Holly znalazła wreszcie żakiet i odwróciła się do syna. – Ha, to tak jakbyś powiedział, że lubisz tylko te ryby, które nie umieją pływać. To po prostu niemożliwe. Danny wzruszył ramionami i uśmiechnął się z politowaniem. – Póki nie każe mi słuchać pioseneko pizzy, może jakoś to będzie. – Ha, ha! – Holly rozejrzała się po pokoju. Choć starała się być osobą dobrze zorganizowaną, każdego ranka musiała mocno się sprężyć, by zdążyć ze wszystkim. – Jakwyglądam? Miała na sobie wąską spódnicę dopasowaną do jej szczupłej figury oraz białą bluzkę z żabotem, co ładnie harmonizowało z pomarańczowym żakietem ze szczotkowanego aksamitu. Włożyła też luźne, skórzane brązowe botki do kolan. Nie była wysoka, boso mierzyła metr sześćdziesiąt pięć, toteż uważała, że zawsze powinna chodzić w szpilkach. Botki, choć śliczne, nie przydawały jej wzrostu, gdyż miały zaledwie trzycentymetrowy obcas. Szczęściem Holly już od dawna przywykła do szpileki czuła się w nich jak w butach sportowych. Była raczej szczupła, choć uważała, że nigdy nie dość. Nie przestrzegała żadnej diety, lecz unikała niezdrowej żywności i dużo się ruszała, co naturalnie dobrze jej robiło. Natomiast niekorzystnie na samopoczucie młodej kobiety wpływała bliskość kilku agencji modelekna Manhattanie. Holly miała kasztanowe włosy, błyszczące, szmaragdowozielone oczy i kremową cerę. Ze względu na wygląd oraz nazwisko – O’Neill – zazwyczaj brano ją za Irlandkę. Lecz choć Holly wychowali irlandzcy rodzice, ona nie była przekonana o swym celtyckim pochodzeniu, gdyż Seamus i Eileen O’Neill adoptowali ją, gdy miała osiem miesięcy. Praktycznie byli już wtedy nowojorczykami, wyemigrowali bowiem z różnych części Irlandii w młodości, a poznali się i pokochali w Queens, gdzie matka Holly nadal mieszka; tata niestety zmarł przed paroma laty. Danny zmierzył ją wzrokiem. – Właściwie – oznajmił z namysłem – czegoś tu brak. – Robił kółka ręką, czekając, czy sama na to wpadnie. Holly przyjrzała się sobie, zmarszczywszy brwi. – Nie mam pojęcia… och! – Podciągnęła rękaw, odsłaniając lewy nadgarstek, który zazwyczaj dekorowała bardzo ważna ozdoba. Danny podniósł się, podszedł do toaletki i pogrzebał w małej kryształowej miseczce, w której znajdowało się trochę kosztowności. Znalazł. – Proszę. – Położył na dłoni matki srebrną bransoletkę z przywieszkami. – Byłabyś zapomniała. Holly uśmiechnęła się czule do chłopca, który znał ją tak dobrze. Rzadko zdejmowała tę bransoletkę, lecz wczoraj zsunęła ją przy sprzątaniu kuchni, by cacuszko nie uszkodziło się albo w coś nie zaplątało. Lecz nawet gdyby Danny nie przypomniał jej o bransoletce w tej chwili, niebawem by zauważyła, że jej nie ma. Bez niej czuła się naga. – Mogę jeszcze raz popatrzeć na swój breloczek? – zapytał syn. – Naturalnie – odparła, zapinając bransoletkę na ręce. – O, tu jest. – Obróciła łańcuszek tak, by ukazać breloczek w kształcie bociana niosącego mały węzełek z dzieckiem. – Dostałam go niedługo po tym, jaksię dowiedziałam, że będę miała ciebie.
– To od taty, tak? Serce zabiło jej nieco mocniej. – Hm, tak, chyba tak. Ale na nas już czas. Chcesz się spóźnić do szkoły? – Pragnęła jakoś odwrócić uwagę syna, by nie zadawał więcej pytań o ojca. Absolutnie nie miała ochoty na drążenie tego tematu, zwłaszcza w tej chwili. Danny pogłaskał breloczek. – Dobra, tylko wezmę plecak. Odbierzesz mnie dzisiaj ze szkoły? Ze smutkiem potrząsnęła głową. – Nie, dzisiaj nie, ale wrócę do domu trochę wcześniej niż zwykle. Kate ma randkę – odparła. Mówiła o swej przyjaciółce, której zazwyczaj przypadał zaszczyt zabierania chłopca ze szkoły. – No dobra, dobra – rzekł z nagłą melancholią w głosie. Zmartwiona, uniosła mu podbródek. – Hej, co się dzieje? Przecież lubisz Kate. Zawsze macie mnóstwo frajdy. Wzruszył ramionami, unikając spojrzenia matki. – Jasne, ona jest w porządku. Nie o to chodzi… – Zawiesił głos, minę miał zawstydzoną i niewyraźną. Holly zmarszczyła brwi. – Co się dzieje, Danny? – Nic, po prostu wiem, że strasznie ciężko pracujesz, a Kate jest super. Ale inne dzieci czasami odbierają tatusiowie. Uśmiechnęła się smutno. Temat tatusia był sprawą niezwykle delikatną i Holly za wszelką cenę starała się go unikać, lecz i tak nieuchronnie wypływał. Zazwyczaj w najbardziej nieodpowiednich momentach, jakteraz, gdy robiło się późno. Danny spojrzał na nią z miną winowajcy. – Wiesz, innym mamom pomagają tatusiowie. Chciałbym, żeby i tobie czasem ktoś pomógł. Uśmiechnęła się dzielnie do syna. – Hej, kolego, mam wszystko, czego mi trzeba. Nie martw się o mnie. Chyba tworzymy zgrany zespół, nie uważasz? – Uszczypnęła go w policzki i pocałowała w czoło. – Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa. Inni tatusiowie kupują mamom kwiaty, biżuterię – jakieś takie rzeczy. Ktoś powinien robić to dla ciebie. Wreszcie się roześmiała. – Po co mi kwiaty i biżuteria, skoro ty uczysz mnie skomplikowanej obsługi iPoda? Uwierz mi, Danny, naprawdę jest mi dobrze. Mam ciebie, a to znaczy, że mam wszystko, czego pragnę. A teraz marsz do szkoły. Może w tygodniu pójdziemy do najlepszego domu towarowego, żebyś się zorientował, co chcesz dostać od Świętego Mikołaja? Wiesz, Boże Narodzenie tuż-tuż. Danny przewrócił oczami. – Mamo, przecież wiesz, że nie wierzę już w Mikołaja. To dobre dla smarkaczy. Holly chwyciła torebkę i znowu wyjrzała przez okno. Śnieg padał gęściej. Uśmiechnęła się z radości, że wyjdzie na dwór, poczuje w powietrzu zapach zimy i powiew wiatru na twarzy. O tej porze roku Nowy Jorkjest naprawdę bajkowy. Wypchnęła Danny’ego za drzwi i zgasiła światło. – Ale mógłbyś zrobić mi przyjemność, co? Ja akurat w niego wierzę. I daję ci słowo, że człowieknigdy nie jest zbyt stary, by choć trochę ulec magii.
Rozdział 2 Bezpiecznie odstawiła Danny’ego do szkolnej bramy, po czym ruszyła do Greenwich Village, po raz kolejny podziwiając kolorowe światełka królujące na ulicach tej części miasta. Bleecker Street i tak często była rzęsiście oświetlona, lecz o tej porze roku lampki świeciły świątecznie, nie wyłącznie jaskrawo. Zerknąwszy na zegarek, zatrzymała się na rogu Dziesiątej Ulicy i Waverley w swoim ulubionym barze prowadzonym przez Koreańczyków, by wypić poranną kawę. Grzejąc ręce o gorący tekturowy kubek, przybliżyła go do twarzy i wdychała kawowy zapach. Choć w sklepie z używaną odzieżą pracowała już niemal od czterech lat, nadal nie udawało się jej dotrzeć na miejsce o czasie. Zawsze przybywała spóźniona, choć od domu miała do przejścia zaledwie kilka przecznic, wliczając w to odprowadzenie Danny’ego do szkoły. Przyśpieszywszy kroku, obrzucała spojrzeniem inne wystawy i przystanęła na chwilę przed Bisem, głównym sklepem konkurencyjnym wobec Tajemnej Szafy. Witryna Bisa obramowana była lampkami w kolorze ostrej papryki, oświetlającymi torebki ze skóry i kraciastych materiałów o przytłumionych barwach. W jednym rogu wystawy stał manekin w sukni wieczorowej ze wszystkimi szykanami z lat pięćdziesiątych, w drugim przyczaił się kolejny, odziany w skórzaną kurtkę motocyklową i dżinsy w stylu Jamesa Deana. Holly z zadowoleniem pokiwała głową. Typowa wystawa sklepu z artykułami używanymi. Szkoda, gdyż torebki były autentyczne, a suknię kiedyś mogła nosić sama Greta Garbo. Właściciel, Frank, po prostu nie potrafi urządzić wystawy sklepowej. Nagle on sam wyłonił się zza manekinu w stroju Jamesa Deana i radośnie pomachał do Holly. Wskazał wystawę i uniósł kciuk w górę z miną mówiącą: „Nieźle, co?”. Holly roześmiała się i odwzajemniła gest. Wreszcie dotarła do sklepu. Jej szefowa, Carole, już tam była, gdyż rolety zostały uniesione, ale światła jeszcze się nie paliły. Holly otworzyła drzwi, wpuszczając zimne powietrze. Zadźwięczały dzwoneczki przy drzwiach. – Cześć, Carole! – zawołała wesoło, odgarniając z twarzy pasma włosów i ocierając
stopniałe płatki śniegu z zaróżowionych policzków. – Jestem na zapleczu, przyjdę za chwilkę – dobiegł cienki głos z tyłu sklepu. Holly rozplątała szal i położyła go wraz z torebką za ladą. Zapalała światła kierujące uwagę na poszczególne wieszaki z ubraniami. Jej botki stukały w lśniącą podłogę z twardego drewna, widziała swoje odbicie w lustrach zdobiących każdą ścianę od podłogi do sufitu. Na stojakach znajdowało się zaledwie dziesięć wieszaków, Carole bowiem wymieniała towar co sezon, kierując się tendencjami w modzie, podpowiedziami znających się na odzieżowych perełkach klientów, wśród których byli też styliści; wiedzę czerpała także z ostatniego wydania „Vogue’a”. Na stojakach z nierdzewnej stali luźno wisiały stroje z minionych lat, pięknie odświeżone i wyprasowane, każdy na osobnym drewnianym wieszaku. Carole bezwzględnie przestrzegała zasady, by wieszaki wisiały w odstępach co dziesięć centymetrów, bo za żadne skarby nie chciała, żeby klienci przekopywali się przez stosy ubrań w poszukiwaniu odpowiedniej sztuki. W jednym rogu pomieszczenia znajdowały się zwyczajne drabiniaste półki, na których z najwyższą starannością poukładano kapelusze i szale, a przed witrynami, skierowane do wewnątrz, stały dwie długie ławy z ustawionymi na nich gablotami mieszczącymi drobniejsze akcesoria: broszki, spinki do włosów i najprzeróżniejsze ozdóbki. Holly przyjrzała się witrynie, by mieć pewność, że na szybie nie ma śladu brudu. Ich wystawa różniła się krańcowo od witryny Bisu. Carole uważała, że zwyczajne manekiny wyglądają tandetnie, toteż już dawno temu zdobyła dwie figury z wystawy kostiumów Metropolitan Museum of Arts. Holly nie miała pojęcia, jakjej się to udało. Robiły wrażenie. Oba były pięknie wyrzeźbione w drewnie i pokryte przezroczystą warstwą kremowego aksamitu. Jeden miał na sobie czarny garnitur w prążki z lat sześćdziesiątych marki Ralpha Laurena, drugi kremową koronkową suknię do ziemi Oscara de la Renty z wczesnych lat siedemdziesiątych. Tylko one znajdowały się na dobrze oświetlonej wystawie, dającej wgląd do środka. Carole całe dnie polowała na cenne starocie, bywała nawet na aukcjach u Sotheby’ego, gdy dostała cynk, że będzie tam licytowany jakiś skarb, ale przeważnie przeszukiwała nowe dostawy i dary. Procent od ich dochodów automatycznie był przekazywany Czerwonemu Krzyżowi, a ponieważ sklep miał wytworną i bogatą klientelę, ceny w nim mogły okazać się zabójcze dla osób o słabym sercu. Holly uniosła wzrok, dostrzegłszy nagle przedstawiciela firmy kurierskiej stojącego przed ladą. – O Boże, Haroldzie, przepraszam, zamyśliłam się… czym mogę służyć? – Ten kurier odwiedzał ich sklep co najmniej raz w tygodniu. – Mam nadzieję, że nie czekałeś długo. – Niedługo. Na dworze mamy prawdziwą zimową krainę jak z bajki, nie uważasz? – powiedział z silnym brooklyńskim akcentem. – W istocie, jest pięknie – rozmarzyła się Holly, zupełnie nie zwróciwszy uwagi na sardoniczny podtekst. – Ano. Ho, ho, ho! – ciężkim głosem powtórzył frazę Świętego Mikołaja. – Inaczej byś śpiewała, gdybyś musiała przez cały dzień jeździć tym potworem po ulicach Manhattanu. – Wskazał brązową ciężarówkę UPS stojącą przy krawężniku. Śnieg pod jej kołami stapiał się w mętną, szarą breję.
– Och, Haroldzie, daj spokój. Na pewno mimo wszystko doceniasz świąteczną atmosferę. O tej porze roku Nowy Jorkjest szczególnie piękny. – Cóż, bardziej doceniłbym świąteczny urokw formie podpisu. Wystarczy, że zatrzymam się w Village minutę dłużej niż to konieczne, i zaraz wlepiają mi mandat za blokowanie ruchu. Firma to po prostu uwielbia, a w tym roku muszę dostać premię, więc gdybyś nie miała nic przeciwko temu… – Naturalnie. Nie chcemy, żebyś miał przez nas kłopoty. – Holly wzięła od niego elektroniczny notes i złożyła swój podpis pełen zawijasów i zakrętasów. – Proszę bardzo. Z zaplecza wyłoniła się Carole. Wyglądała na bardzo skupioną, całkowicie pochłoniętą pracą. Prezentowała się bardzo profesjonalnie w kostiumie Saint-Laurenta. Niosła naręcze ubrań na wieszakach, gotowych do wyeksponowania. Była po sześćdziesiątce, a w śródmieściu mieszkała i pracowała od lat siedemdziesiątych zeszłego stulecia. Od początku zawiadywała Tajemną Szafą, zmieniając ją z ponurej nory z używanymi rzeczami, gdzie niedobrane filiżanki i stare opiekacze do chleba sąsiadowały z używanymi dwurzędowymi kurtkami o marynarskim kroju, w obecny nowoczesny butik, w którym sprzedawano markowe kreacje. Pulchna, ostrzyżona na chłopaka, farbowała włosy na ognistą czerwień i zawsze miała mocno umalowane oczy. „To mój znak rozpoznawczy”, oznajmiła kiedyś Holly, a ona to rozumiała. Carole wyróżniała się oszałamiającymi wielkimi oczami w kształcie migdałów. Była szorstka z natury, lecz Holly wiedziała, że docenia jej pracę. Przez lata zbliżyły się do siebie i miały pewność, że w każdej sprawie mogą na sobie polegać. – Och, przepraszam, Haroldzie, wydawało mi się, że słyszę, jakotwierają się frontowe drzwi. Miałam roboty po łokcie, usiłując wyłożyć to wszystko, zanim zaczniemy sprzedaż. – Nic się nie stało, Carole, Holly mi pomogła – odparł Harold. – Właśnie opowiadała mi o urokach świąt – dodał złośliwie. – Ach tak, powinnam była się domyślić – rzekła z rozbawieniem Carole. – Po jej roziskrzonych oczach i różowych policzkach można odgadnąć, że uwielbia zimę. – Odwróciła się do swej pracownicy. – Bez wątpienia biegłaś przez ulice w podskokach, śpiewając kolędy. Holly machnęła ręką na te przekomarzanki, oboje dobrze ją znali. – Gdybym wiedziała, że spotkam tu ducha świąt Bożego Narodzenia i paskudnego staruszka z Opowieści wigilijnej, nie śpieszyłabym się takbardzo. Carole zachichotała. – Więc co tu mamy, Haroldzie? Ile paczek? – Kilka. Zanieść je na zaplecze? – Gdybyś był takuprzejmy – poprosiła Carole. Holly wzięła od szefowej przyniesione ubrania i niezwłocznie zaczęła przygotowania do otwarcia sklepu. Nie da się ukryć, że roznosiła ją energia, gdyż wiedziała, że taka pogoda dobrze wpłynie na obroty. Choć normalnie mroźna aura skłania ludzi, by skulić się w domu pod kocem, na nowojorczyków wpływa wręcz odwrotnie – wypędza ich na ulice, po których krążą ustalonymi handlowymi szlakami, by robić świąteczne zakupy i w ogóle się rozerwać. Holly wiedziała, że klienci z pewnością dopiszą. Carole ponownie wyłoniła się z zaplecza i z trzaskiem postawiła spore pudło na ladzie. – Dopasujesz towar do darczyńcy? – Jasne – odparła Holly z uśmiechem.
Carole oderwała taśmę klejącą i rozerwała klapy pudła. Wyciągnęła pierwszą sztukę – dużą, piękną, skórzaną beżową torbę. Holly natychmiast poznała oryginalny model Kelly, niemal w idealnym stanie. Większość ich towaru pochodziła od ekskluzywnych klientów, którzy dokładnie oglądali i starannie czyścili rzeczy na sprzedaż. – I co? – zapytała Carole. – Oryginalna Kelly, w nieskazitelnym stanie, na ile mogę się zorientować. – Tyle sama wiem… Holly przymknęła oczy i dramatycznym gestem wyciągnęła torebkę przed siebie. – Wysoka, piękna, dwadzieścia parę lat, nie ma dzieci, uwielbiała Grace Kelly, była sekretarką w… – Uniósłszy powiekę, ujrzała uśmiechającą się Carole. – Może w „New Yorkerze”. W końcu wyszła za szefa, który był od niej sporo niższy, ale to nie miało znaczenia. Liczyła się tylko jego forsa, która przechodziła wszelkie jej wyobrażenia. – I była szczęśliwa? – zapytała Carole, starając się powściągnąć uśmiech. Holly pogłaskała skórzaną torbę, którą właścicielka utrzymała w tak doskonałym stanie, prawdopodobnie w opakowaniu ochronnym, umieszczoną wysoko na półce obok innych toreb ustawionych karnie w rządek. – Z powodu torebki, bez wątpienia. – A gdybyś ty miała pieniądze, byłabyś szczęśliwa? Holly się roześmiała. – Nic z tych rzeczy, dla mnie liczy się tylko miłość. Muszę ją czuć jaktonę cegieł. Carole potrząsnęła głową. – Ależ z ciebie poczciwa dziewczyna. No to życzę szczęścia. Holly sięgnęła głębiej do pudła. Uwielbiała nowe dostawy – zawsze czuła podniecenie na myśl, że znajdzie coś wyjątkowego, i zawsze ogarniał ją dziwny smętek, gdy przekopywała się przez odrzucone resztki cudzego życia, minionych czasów. Wyciągała kolejne markowe ciuchy, umieszczając je na pustym stojaku. Natrafiła na parę niezłych bluzek nadających się na wieczorne wyjście oraz dwie sukienki wyszywane cekinami – gatunkowo dobre, ale nieco zbyt krzykliwe. Z zapartym tchem oglądała absolutnie rewelacyjną suknię wyjściową Givenchy z lat pięćdziesiątych. Zawiesiła ją na wieszaku, by lepiej się jej przyjrzeć, pewna, że ta kreacja długo tu nie zostanie. Pogładziła mięsisty czarny jedwab i tęsknym wzrokiem obrzuciła maleńkie kryształki zdobiące szeroki tiulowy dół. Prawdziwe cudo. Przymknąwszy oczy, zastanawiała się, skąd ta suknia pochodzi i kto ją kiedyś nosił… Niewątpliwie jakaś młoda, piękna kobieta z innej epoki. Ta sukienka zapewne była świadkiem niejednej wspaniałej chwili, a Holly nie wątpiła, że przyszłej właścicielce przyniesie jeszcze wiele radości. Mocą przeznaczenia suknia ta przypadnie właściwej osobie… Następny rozdział w historii tego wspaniałego stroju niebawem się otworzy, i to właśnie tutaj. – Przepiękna, co? – odezwała się do Carole. – Wyobrażasz sobie jej losy? – Bezsprzecznie były bardzo interesujące – odparła sucho Carole, która czytała spis dostarczonych towarów. – To wszystko pochodzi wprost z szafy Anny Bowery. Oczy Holly rozszerzyły się na dźwięk nazwiska tej znanej, wiekowej bywalczyni nowojorskich salonów. Anna Bowery była znana w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, stykała się z takimi sławami jak Frank Sinatra, rodzina Kennedych czy nawet z Clarkiem
Gable’em. Ta suknia bez wątpienia musiała znajdować się w centrum niejednej nadzwyczajnej sytuacji. – Rany… wyobrażasz sobie? W tej sukni mogła tańczyć z Marlonem Brando albo rozmawiać o książkach z J.D. Salingerem… – Holly przeszły dreszcze po krzyżu. – Ktoś, kto ją kupi, otrzyma kawał historii – mówiła podniosłym tonem. – To suknia stworzona dla magii. Każda dziewczyna by pragnęła, żeby całowano ją w tym cudzie. Została stworzona dla miłości. – Może i tak, ale na razie wyczuwam tu pożądliwość. Założę się, że na ciebie by pasowała – rzuciła prowokująco Carole. Holly z żalem pokręciła głową. – Niestety, nie mogę sobie na nią pozwolić, nawet z rabatem. A poza tym gdzie się w niej pokażę? To suknia na tańce – na wielkie okazje, jaksylwester czy coś takiego. Ja w sylwestra będę oglądała z Dannym transmisję z uroczystości na Times Square, jedząc prażoną kukurydzę na kanapie. Carole uniosła brwi. – Mówisz jak prawdziwa stara panna. Przymierz ją, Holly. Tylko dla zgrywu. Przekonaj się, jakw niej będziesz wyglądała. Holly przez chwilę takstrasznie pragnęła ją włożyć, że omal się nie złamała. Ale to bez sensu. Nawet gdyby dobrze jej było w tej sukni, nie miałaby dokąd pójść w czymś tak wytwornym. A szkoda, by taka kreacja tylko kurzyła się w szafie. Naturalnie, chciałaby gdzieś się w niej pokazać i co więcej, pragnęłaby ot tak po prostu płacić swoją kartą Visa i myśleć tylko o własnych zachciankach. Ale jej życie nie tak się ułożyło – musi troszczyć się o Danny’ego i co roku starała się, by jego Boże Narodzenie było coraz bardziej czarowne, choć oznaczało to rezygnację z udziału w przyjęciach i imprezach, na które od czasu do czasu ją zapraszano. Mimo że niekiedy chętnie by wyszła na miasto, nie czuła żalu do Danny’ego, że jej to uniemożliwia. Takie życie bardzo jej odpowiadało. Czyli zabawi się w Świętego Mikołaja, zamiast przepuścić pieniądze na suknię Givenchy’ego. Melancholia, która ją nagle dopadła, nie uszła uwagi Carole. – Nic ci nie jest, kochanie? Nie chciałam cię dręczyć z powodu tej sukni. Holly wzruszyła ramionami i beztrosko machnęła ręką. – Och nie, wszystko w porządku. Tyle że dziś rano Danny znowu zaczął mówić o tatusiach. Najwyraźniej zauważył, że niektórzy tatusiowie jego kolegów odbierają swoje dzieci ze szkoły. – Z pewnością sądzi, że ktoś mógłby cię wyręczyć – podsunęła Carole. Holly uniosła wzrok, chcąc zaprotestować, lecz Carole niewzruszenie ciągnęła dalej: – Wiem, wiem. Jesteś superkobietą i ze wszystkim sobie poradzisz. Ale Danny’emu z pewnością chodziło o ciebie, nie o niego. – Ja jestem zadowolona z życia. – Wiem, to widać na pierwszy rzut oka. Mało znam ludzi takoptymistycznie nastawionych do świata. Wszędzie widzisz romantyzm i radość, wszystkich zarażasz swą pogodą ducha. Danny na pewno również to dostrzega. Chcę tylko powiedzieć, że tobie też należy się coś z uroków życia. Jesteś zbyt młoda, by tak całkowicie wycofać się z gry. Chyba nie chcesz skończyć tak jak ja, samotna jakkołek– rzekła Carole, podśmiewając się z własnych słów. – Och, mogłabym skończyć dużo gorzej niż ty – przekomarzała się z nią Holly, która dużo wiedziała o szalonym życiu towarzyskim szefowej.
– Więc musisz zacząć bywać. Nie dodasz więcej przywieszek do tej bransoletki, jeśli wiecznie będziesz siedzieć w domu w piżamie. – Carole poklepała Holly po ramieniu, wiedząc, że zwykła dodawać do bransoletki wisiorek, gdy w jej życiu wydarza się coś ważnego czy kiedy doznaje czegoś niezwykłego. Wiedziała też, że Holly od kilku lat nie doczepiła żadnego nowego wisiorka. – Dzięki, masz rację. Zacznę częściej wychodzić. – Bardzo słusznie. – Jak tylko rozpakuję te pudła. – Holly puściła do niej oko, by chytrze zakończyć ten temat, i ruszyła na zaplecze sklepu. – Cóż, to twoje życie – odrzekła Carole – ale czy sądzisz, że Anna Bowery czekała, aż Sinatra zaprosi ją do tańca? Absolutnie nie, głowę dam, że wzięła byka za rogi. Zwłaszcza w tej sukni! Holly pchnięciem biodra otworzyła drzwi magazynu. – To bardzo możliwe! – odkrzyknęła. – W tej sukni dziewczyna może zrobić wszystko! Szybko przeszła przez drzwi, w nadziei że uniknie dalszej dyskusji na temat swego życia towarzyskiego i sukni. To nie jej świat. Jest odpowiedzialna za Danny’ego. Potrząsnęła głową, jakby chcąc strącić pajęczyny smutku, które nagle ją omotały. Zdecydowana odzyskać optymizm, z jakim rozpoczęła dzień, wzięła nóż introligatorski leżący na rozkładanym stole i sięgnęła do pudeł dostarczonych przez Harolda. Jakie skarby się w nich kryją? Szybko i sprawnie przecięła nożem pierwsze, zdając sobie sprawę, że to prawdziwe pudło na stroje. Towar przysyłano im w najprzeróżniejszych opakowaniach: workach na śmieci, kartonowych pudłach, nawet w skrzynkach na mleko. To pudło było pięknie opakowane, jakby właściciel doskonale znał wartość przysłanych ubrań. Na górze znajdowało się kilka wspaniałych skórzanych torebek, a pod nimi kostiumy starannie opakowane w bibułkę. Trzy. Holly rozłożyła je, po czym powiesiła na stojaku. Trzy kostiumy Gucciego w doskonałym stanie: różowy, brązowy w szkocką kratę, czarny. Gwizdnęła cicho. – Rany, ale fantastyczne ciuchy! – wyszeptała. Dlaczego ktoś postanowił się z nimi rozstać? Po czym uśmiechnęła się, sama udzielając sobie odpowiedzi na to pytanie. Bo ma mnóstwo forsy, rzecz jasna. Zawsze o tej porze roku nowojorscy bogacze opróżniają szafy, przygotowując się na świąteczny szturm do sklepów. Dobry zwyczaj… Obejrzała uważnie kostiumy w poszukiwaniu rozdarć i plam, przeszukała też kieszenie. Właściciele kreacji od najlepszych krawców rzadko używali kieszeni i zazwyczaj były zaszyte, by ubranie dobrze się układało. Potem, wróciwszy do pudła, odchyliła szerzej jego klapy i ujrzała aksamitny czerwony żakiet. Bardzo kosztowny, klasyczny, aksamitny czerwony żakiet. Chanel jaknic! – Boże, ależ jest piękny! – wykrzyknęła stłumionym głosem. Wyciągnęła żakiet z paczki i delikatnie nim potrząsnęła. Podziwiała mistrzostwo wykonania – jakość marki Chanel była doprawdy niezwykła. Naturalną koleją rzeczy Holly zaczęła się zastanawiać, jakby w nim wyglądała. – A co tam… – westchnęła. Zdjęła swój żakiet i odłożyła na bok. W przeciwieństwie do czarnej sukienki na ciuch Chanel byłoby ją stać – a do tego jest praktyczny i mogłaby nosić go wszędzie, nie tylko na wielkie wyjście. Włożyła żakiet, zapięła go i przesunęła dłońmi po delikatnym materiale, sprawdzając, jakna niej leży. Gdy odwróciła się do lustra, wygładzając strój na piersiach, wyczuła coś. Coś twardego pod
spodem. Rozpięła żakiet i odgięła klapy, zastanawiając się, czy nie przyczepiło się tam coś z pudełka. Ale na podszewce nic nie było widać. Znowu dotknęła miejsca, w którym pierwszy raz natrafiła na wybrzuszenie. Nadal je wyczuwała. Wywróciła spód żakietu Chanel na zewnątrz i oglądała podszewkę, gdy do magazynu weszła Carole. – Holly, widziałaś tę wyszywaną koralikami torebkę, którą wystawiłyśmy w zeszłym tygodniu? Została sprzedana? Ktoś o nią pyta… rany, jakie to piękne! Holly potrząsnęła głową. – Ale coś tu jest nie tak. Przymierzyłam to i wyczułam… coś twardego w środku. Carole podeszła bliżej. – Coś twardego? – Tak… tutaj… o, tu jest kieszeń! – Holly przesunęła dłońmi po szwie i wskazała mały, ledwo widoczny zamekbłyskawiczny ukryty w podszewce. – Daj mi rzucić okiem. – Carole zajrzała jej przez ramię. – Chanel nigdy nie wszywała wewnętrznych kieszeni do swoich żakietów. Musiała to zrobić właścicielka albo przerobiono go dla niej. Holly lekko pociągnęła za zamek, który gładko się rozpiął. – Zdecydowanie coś tu jest. – Wsunęła rękę do sekretnej kieszonki i wyciągnęła srebrny łańcuszek. Nie, zaraz się zorientowała, że jest to srebrna bransoletka, do której przyczepiono mnóstwo błyskoteki innych ozdóbek. Zapadła cisza, gdy położyła sobie bransoletkę na dłoni. Światło zza szyby ujawniło cząsteczki kurzu wokół wisiorków, nadając im lekką poświatę. – Srebrna bransoletka z wisiorkami! – krzyknęła Holly. – Zupełnie taka jaktwoja. Holly przyglądała się uważnie każdej ozdóbce. Zauważyła końską podkowę, wózek dziecięcy, kluczykz uszkiem w kształcie serca, jakiś budynek, karuzelę… co niemiara. Istotnie, taka sama jak jej, tyle że miała dużo więcej przywieszek. – Ale mnóstwo – wyszeptała. Spojrzała na Carole. – Przypadkiem została w żakiecie. Ktoś ją zgubił. Carole odwróciła się do pudeł. – Z pewnością będziemy mogły ją odesłać. Gdzie jest deklaracja zawartości przesyłki? – Wzięła dokumentację dostawy i dokładnie ją przeczytała. – Nie widzę nazwiska ani adresu, tylko oddział UPS, z którego wysłano paczkę. Na pewno gdzieś to mają odnotowane. – Zmarszczyła brwi. – Według tego dokumentu jest to zwykła darowizna, nie domagają się prowizji. Co znaczy, że zgodnie z zamiarem darczyńcy jego procent dochodu uzyskanego ze sprzedaży powinien zostać przekazany na cele dobroczynne. Nie było to nic niezwykłego, choć ostatnio takie polecenia stawały się coraz rzadsze ze względu na kryzys gospodarczy. Holly z roztargnieniem skinęła głową. – Ale dlaczego ktoś w ogóle włożył bransoletkę do tej kieszonki? Przecież właścicielka szukałaby jej i przypomniała sobie, że ją tu schowała. Ja rzadko wychodzę z domu bez swojej. Ta bransoletka musiała być niezwykle cenna dla kobiety, której dłoń zdobiła, czy dla kogoś, kto wybierał wisiorki i dał je w prezencie, by obdarowana zachowała wiele serdecznych wspomnień.
Przywieszek było tyle, że zdaniem Holly ich posiadaczka żyła naprawdę pełnią życia. Poczuła dreszczykna samą myśl o doznaniach związanych z każdą ozdóbką. Spojrzała na własną bransoletkę. To był jej talizman i wszystkie wisiorki przypominały o szczególnych wydarzeniach z życia. Ma ją… już niemal osiemnaście lat! Jakten czas leci… Teraz ma tyle przywieszek, lecz kiedyś była tylko jedna… Queens, Nowy Jork, 1994 Holly spojrzała na niegustowną czarną sukienkę, którą mama kupiła jej na pogrzeb. Czuła, jak do jej oczu napływają łzy, i przyłożyła dół sukienki do twarzy, pośpiesznie je ocierając. Miała złamane serce, była nieszczęśliwa i nie dbała o to, że wygląda żałośnie. A prócz tego msza się skończyła, już dawno wróciły z cmentarza do domu i nikt nie musi na nią patrzeć. Może uda jej się przetrwać niezliczone kondolencje od niekończącego się strumienia żałobników, wraz z nią i matką opłakujących jej ojca. Tato… Już nigdy nie ujrzy jego ukochanej twarzy. To koszmar, straszliwy sen, z którego chciałaby się zbudzić. Skuliła się w łóżku i leżała tak bardzo długo, czując się straszliwie samotna. Dlaczego to on musiał umrzeć? Dlaczego nie… myśl ta naszła ją mimowolnie i Holly natychmiast poczuła się winna. Ostatnio kłóciły się strasznie, lecz Holly wcale nie chciała, by odeszła jej matka, Eileen. Po prostu pragnęła, by ten straszliwy dzień, ten straszliwy czas dobiegł końca. Ocierając w poduszkę twarz zalaną łzami, spojrzała na okno. Słońce wpadało do pokoju, promienie światła tańczyły na suficie nad jej łóżkiem. Poczuła gniew, że słońce świeci w taki dzień. Powinno być pochmurnie, deszczowo, ponuro. Pogoda winna odpowiadać jej nastrojowi, uszanować to, co dzieje się w jej życiu. Holly w końcu wstała i podeszła do okna. Rzuciła okiem na trawnik z tyłu rodzinnego domu. Mały skrawektrawy zapełniony był żałobnikami, a pośród nich dostrzegła matkę. Serce jej trochę zmiękło, gdy dojrzała rozpacz wyrytą w każdej zmarszczce jej twarzy. Bez wątpienia i dla Eileen było to ciężkie przeżycie. Choć już od jakiegoś czasu zdawały sobie sprawę, że do tego dojdzie. Rak… Wiedziała, że powinna zejść i wesprzeć mamę. A w każdym razie należałoby odciążyć Sarah, sąsiadkę, która zaofiarowała się pomóc dziś w kuchni i powykładać szalone ilości jedzenia, jakie żałobnicy ze sobą przynieśli. Mięsa duszone i pieczone, talerze sałatek… Holly nie mogła pojąć, dlaczego ludzie uważają, że pogrzeby czy okazje dla upamiętnienia kogoś szczególnie pobudzają apetyt. Ona teraz nie byłaby w stanie nic przełknąć. Już miała wrócić do łóżka, gdy matka uniosła wzrokku jej sypialni. Ich spojrzenia spotkały się i lekki uśmiech uniósł kąciki ust Eileen, która nieznacznie uniosła dłoń, jakby chcąc zachęcić córkę, by zeszła i dołączyła do żyjących. Holly nie mogła pojąć, jakim sposobem ten jeden prosty gest zdołał zaważyć na jej piersi takim ciężarem. Czuła, jakby wokół jej serca zacisnęło się imadło. Wiedziała, że będzie musiała stanąć twarzą w twarz z tymi wszystkimi ludźmi. Smutek
wystarczająco ją przygniatał, a zresztą co taknaprawdę myślą zgromadzeni tu żałobnicy? Wyszła z pokoju i podążyła do schodów prowadzących do przedsionka ich maleńkiego domku. Dobrze wiedziała, że jej kroki odbijają się echem od gołej drewnianej podłogi, a zatem wszyscy się zorientują, że już wstała. Zapewne zgromadzeni czekają na nią, by ją objąć, porozmawiać z nią i powiedzieć jej, jakbardzo Seamus ją kochał. Seamus, jej tata. Zbyt młody, zbyt pełen życia, energii, by spocząć w trumnie dwa metry pod ziemią. Ale tak wyglądała prawda. Holly ścisnęła palcami mostek nosa, chcąc tym sposobem powstrzymać łzy, lecz na nic się to nie zdało. Wytarła oczy rękawem, akurat gdy Sarah weszła do przedsionka. – Och, Holly, tak mi się wydawało, że słyszałam, jak schodzisz. – Dostrzegła łzy na twarzy dziewczyny i serce jej zmiękło na widok takiego cierpienia. – Kochanie, chodź tu, chodź tu – zagruchała, otaczając Holly ramionami. – No już nie płacz. Wiem, że to boli, boli straszliwie. Wszystkim nam będzie go brakowało. Holly skinęła głową ze smutkiem, opierając głowę na ramieniu sąsiadki. – Chodź coś zjeść – zachęcała Sarah. – Na pewno jesteś głodna. Jedzenie. Zdaniem Sarah solidny posiłekzałatwia wszystko. Holly uśmiechnęła się mimo woli i potrząsnęła głową. – Nie mam apetytu. – Musisz zjeść. Przez cały dzień nic nie wzięłaś do ust. Och, byłabym zapomniała, na ladzie jest dla ciebie paczuszka. Holly uniosła wzrok. – Paczuszka? Odbierała pocztę przed matką, by przedrzeć się przez karty z kondolencjami. Była zafascynowana rodzajami przysyłanych kart. „Z najlepszymi życzeniami, modlimy się wraz z Wami”… Wydawały się jej straszliwie głupie i rozumiała, dlaczego przygnębiały matkę, lecz ją doprowadzały do furii. Pragnęłaby dostać kartkę, na której wypisano by słowa prawdy: „Życie jest okropne”, „To niesprawiedliwe” albo „Nie mam pojęcia, przez co przechodzisz, ale cieszę się, że nie jestem na Twoim miejscu”. Sarah poprowadziła ją do kuchni. – Tak. Przed chwilą ją dostarczono. – Na pewno nie jest dla mamy? Wszystko przychodzi do niej. – Nie, z całą pewnością dla ciebie. Nie zaadresowano jej do Eileen O’Neill, lecz do Holly O’Neill. – Sarah wskazała małą paczuszkę leżącą obok miski z owocami. – Przyszła jakąś godzinę temu. Holly usiadła przy czyściuteńkim, pokrytym laminatem stole we wnęce jadalnej. Wzięła paczuszkę, obracając ją w dłoniach. – I co? Nie zamierzasz jej otworzyć? – zapytała Sarah. Holly odpowiedziała na to wzruszeniem ramion, jak każda ponura nastolatka, choć zżerała ją ciekawość. Czuła też pewną ulgę, że może się choć na chwilę oderwać myślami od straszliwych wydarzeń tego nieszczęsnego dnia. Co to może być? Od kogo? – zastanawiała się, mając nadzieję, że nie widać po niej podniecenia. Wydawałoby się to jej nie na miejscu. Gdy rozerwała zwykły brązowy papier do pakowania, jej oczom ukazało się śliczne aksamitne pudełeczko w kolorze lila ozdobione białą atłasową wstążką.
– Wygląda ładnie. Co to jest? – Sarah postawiła na stole talerz z kanapkami, lecz dziewczyna nie zwróciła na nie uwagi. Drżącymi palcami rozwiązała wstążkę i uniosła wieczko. – Jakie śliczne! – wykrzyknęła. W środku znajdowała się srebrna bransoletka z delikatnych kółek, które rozbłysnęły w świetle kuchennych lamp. Holly uniosła łańcuszek. Zwisała z niego ozdóbka, przywieszka. – Śliczne, co? – rzekła Sarah, przysuwając się bliżej. – Co to za wisiorek? – Klepsydra – odparła Holly. Klejnocikw kształcie klepsydry wykonany był ze srebra i szkła, z ziarenkami piasku w szklanej części. Przeniosła wzrok z bransoletki na pudełko. Obmacała poduszeczkę, na której spoczywała bransoletka, lecz nie wyczuła żadnego bileciku, kwitu czy wyjaśnienia. Po prostu… niczego. W tym momencie jej matka pojawiła się w drzwiach. – Gościom na dworze przydałoby się więcej mrożonej herbaty – powiedziała. – Patsy Collins mówi, że dzbanekjest pusty… a co wy tu robicie? Co to jest? Holly spojrzała na matkę oczami pełnymi zachwytu. – To bransoletka. Właśnie ją dostałam. Zapominając o mrożonej herbacie, Eileen podeszła do córki i obejrzała srebrne cacuszko. – Prześliczne! Klepsydra… piękna. Od kogo? – Nie mam pojęcia. Matka się zaśmiała. – Najwyraźniej ktoś ma tajemniczego wielbiciela… Na tę myśl policzki Holly oblały się czerwienią. Wszyscy wiedzieli, że jej ojciec niedawno umarł. Koledzy szkolni dziewczyny zauważyli, że nie przychodziła na lekcje od mniej więcej tygodnia, jednakże zastanawiając się, kto ewentualnie mógłby przysłać jej bransoletkę, wykluczyła każdego z tego grona. Chłopcy odznaczali się subtelnością taranu, a ponadto nie potrafiła sobie wyobrazić, by któryś z nich wybrał tak śliczną bransoletkę, nie mówiąc już o tym, że dołączyłby do niej akurat klepsydrę. Nawet Corey Mason, który ostatnio za nią łaził (wyraźnie mu się podobała), był raczej typem osiłka, najchętniej demonstrującego swoje bicepsy, niż romantyka mogącego wybrać przemyślany prezent. Holly wzruszyła ramionami. Rozmowa o chłopcach w dniu pogrzebu ojca wydała się jej niestosowna. – Nie opowiadaj głupstw – burknęła. – Wiesz, klepsydra… to symbol upływającego czasu – rzekła po chwili Sarah. – Może… może ktoś chciał dać ci do zrozumienia, że dziś świętujesz także życie taty, że świat ciągle idzie naprzód, a życie toczy się dalej. – Sarah ma rację – przyznała Eileen nieco łamiącym się głosem. – Twój tata zawsze pragnął, żebyś była szczęśliwa, żebyś żyła pełnią życia. Bardzo cię kochał i radował się każdą spędzoną z tobą chwilą. Wiesz o tym, prawda? Ze ściśniętym gardłem Holly wpatrywała się w klepsydrę, zaczynając pojmować jej znaczenie. Dni smutku i nieuczesanych włosów, ona i jej matka wpadające na siebie w nocy, gdyż żadna z nich nie mogła spać. Mamrotanie rano, kiedy unikały w kuchni ulubionego krzesła taty i jadły oddzielnie w swoich pokojach. Mijały się z matką w saloniku, znowu unikając jego krzesła, lecz przede wszystkim stroniąc od siebie nawzajem.
Będzie rozpaczliwie tęskniła za ojcem. Do końca życia. A Seamus zdawał sobie z tego sprawę, wiedział, jaksamotna i zagubiona będzie bez niego. Dlatego w głębi serca odgadła, że bransoletkę musiał kupić jej ojciec, wysłać przed… tym wszystkim, by przybyła akurat wtedy, gdy córka jej potrzebowała. Włożyła bransoletkę, która była wygodna i solidna, jakby ktoś mocno obejmował jej rękę. Dziękuję, tato, powiedziała w duchu do ojca, wiedząc, że jego ostatni dar będzie hołubić do końca swych dni.
Rozdział 3 Greg Matthews bębnił palcami w biurko, zdenerwowany tym, co miało się wydarzyć, co miał zamiar zrobić. Siedział dziś w biurze już od pół do ósmej rano, zmagając się z atakiem gorączkowej energii, dyskutując sam ze sobą, upewniając się, że nie będzie tego żałował. Minęła dziesiąta, czas, by to załatwić. Bo przecież powziął właściwą decyzję, czyż nie? Rozejrzał się po swojej kanciapie. Nawet po ośmiu latach pracy u Fostera, Cummingsa i Tylera – czołowej firmie maklerskiej Wall Street na Dolnym Manhattanie – nadal miał bardzo niewygodny pokoik. Należałoby wymienić biurowy fotel – tyle wiedział z powodu bólu, który umiejscowił się w dolnej części jego lędźwi mniej więcej przed dwoma laty. By się go pozbyć, drogo płacił masażystce, ale dolegliwość wracała po paru dniach siedzenia w fotelu. Biuro mieściło się w ponurym budynku na Vesey Street, było ponuro oświetlone, a do tego ta ponura kanciapa. Greg zawsze jej nienawidził, ale cieszyły go pieniądze. Lubił swoich klientów, choć dawał się wciągać w pogaduszki na temat otwarcia galerii czy postępów ich dzieci, zamiast wcisnąć im najnowszy produkt. Zaczynał na parkiecie nowojorskiej giełdy i szybko wspinał się po szczeblach kariery. Frajdy miał z tego niewiele, lecz konto w banku pokaźne. – Teraz albo nigdy, Matthews – mruknął pod nosem. – Czas tam zajrzeć. Z wahaniem wychylił głowę ze swego boksu niczym piesekpreriowy, w nadziei że nie padnie niczyim łupem. Patrząc wprost przed siebie, przebiegł wzrokiem morze boksów, nie zwracając uwagi na hałaśliwą działalność swych współpracowników, aż dotarł spojrzeniem do gabinetu szefa. Ujrzał dostojnego Dave’a Fostera zasiadającego przy swym mahoniowym, wypolerowanym do połysku biurku niczym król na tronie. Greg od dawna wiedział, że nadejdzie ten dzień. Ostatnie wydarzenia uświadomiły mu, że życie jest krótkie i nie ma czasu do stracenia. Zbliżało się Boże Narodzenie. Koniec jednego roku, początek następnego. Nie wyobrażał sobie, że mógłby wejść w następny rok, nadal siedząc w tej kabince. Wzdragał się na myśl, że zmarnuje kolejny okres świąteczny, i żałował, ze względu na
rodzinę, iż nie zrobił tego wcześniej. Nie znaczy to, że zmarnował życie. Był szczęśliwy, bezgranicznie szczęśliwy, gdy nie siedział w tych ścianach. Kłopot w tym, że niewiele poza nimi przebywał. A biorąc pod uwagę to, co działo się w jego życiu osobistym, nie mogło takdalej trwać. Co nie znaczy, że źle wykonywał swoją pracę. Przez osiem lat działalności maklerskiej zgromadził mnóstwo pieniędzy – pieniędzy, za które jeździł po świecie, kupił ładne mieszkanie, jadał w wytwornych restauracjach i takdalej. Ale czuł się wypalony. Pod koniec dnia oczy miał zaczerwienione od wpatrywania się w monitor komputera, serce biło mu szybciej, gdy śledził koleje wszystkich inwestycji, swoich i klientów, a czasu wolnego… praktycznie nie miał. Zależnie od przebiegu transakcji mógł wrócić do domu późną nocą czy kończyć pracę o trzeciej bądź piątej nad ranem. Wiedział, że tak będzie się działo przez co najmniej dziesięć kolejnych lat, jeśli ma zrobić karierę taką jak ojciec, który stworzył własny dom maklerski od zera. Ale Greg zdążył już zebrać ładną sumkę (dzięki czemu był na liście gości każdej wielkiej gali i ważnego wydarzenia w mieście) i uważał swoją pracę za jałowy, niekończący się trud zdobywania pieniędzy dla klientów, którzy mieli ich już wystarczająco dużo. Przygryzł wargę. Miał nadzieję, że ludzie zrozumieją, zwłaszcza jego tata. W przeciwieństwie do Jeffa Greg nienawidził wystawania na parkiecie, a większość jego klientów i tak nie chciała wysłuchiwać od niego, w jakim stanie znajduje się gospodarka. Nie widział radości na twarzach swych interesantów. Raczej panikę albo niesmak. Z łagodnym uśmiechem pomyślał o matce; ona go na pewno wesprze, zawsze zachęcała syna, by spełniał swoje marzenia. A ponadto, po trzech latach spędzonych razem, on i Karen mogliby wreszcie skupić się na tym, co jest ważne. Na reszcie ich życia. Tak, Greg, obejrzawszy się wstecz, rozliczył się ze swoją przeszłością i wiedział, że nadeszła pora, by dokonać wyboru. Przerzucił papiery na biurku, układając je wreszcie w schludny stosik. Ścisnęło go w żołądku. Może powinien był z kimś wcześniej porozmawiać o tym, co zamierza dzisiaj zrobić, by po prostu się upewnić, że postępuje słusznie? Potrząsnął głową. Nie, to jego życie. I znowu pomyślał o matce. Odkąd pamiętał, Cristina zawsze była dla niego natchnieniem. Ale nie należał do maminsynków. Nic z tych rzeczy. Matka zawsze powtarzała, że gdy trzydzieści sześć lat temu zaszła w ciążę, pragnęła urodzić chłopca, by wychować go na mężczyznę. Zawsze wpajała mu, że musi być silny, dzielny i mieć poczucie honoru. „Bez względu na wszystko nigdy nie idź na ustępstwa względem swej moralności czy ideałów – powiadała. – To one czynią cię takim, jakim jesteś”. Wiedział, że nie chciała, by wrócił do firmy po jedenastym września, i nie chodzi o to, że w przeciwieństwie do wielu ludzi bała się tego, co się jeszcze może wydarzyć. Raczej uważała – słusznie – że życie jest zbyt krótkie, by spędzać je w ciasnym boksie, lecz szanowała pragnienie syna, żeby zostać niezależnym pracownikiem korporacji. Choć wiedziała o jego dziecięcym zamiłowaniu, które przerodziło się w prawdziwą namiętność. Fotografii.
Greg uwielbiał Nowy Jork, całymi godzinami i dniami wędrował po mieście, fotografując, co mu wpadło w oko – od codziennego życia po wspaniałe budowle Manhattanu, które zdawały się zlewać z niebem. Kochał to wszystko. Wcześniej tego roku sprzedał nawet artystyczne zdjęcie Flatiron Building pewnej małej galerii w centrum miasta, co odnowiło jego wiarę we własne siły, a matkę wprawiło w niezmierną dumę. Przed tygodniem policjanci z posterunku Ninth Precinct pozwolili mu jechać z nimi na patrol po Queens. Prośbę o to złożył wiele miesięcy wcześniej, chcąc w swym obiektywie uchwycić dramatyczne sceny rozgrywające się w mieście. Był niezwykle podniecony, gdy wreszcie się do niego odezwali, i przez całą noc włóczył się z policjantami, którzy nie tylko ratowali życie, lecz niekiedy też przywracali je na właściwe tory. Zrobił fantastyczne zdjęcia uszczęśliwionej matki, z ulgą wpatrującej się w oczy trzylatki, która właśnie doszła do siebie po ataku astmy. A także pijanego wyrostka wyciągniętego z szybu windy, starszego człowieka zawiezionego na wózku inwalidzkim do miejscowego kościoła, gdyż w jego mieszkaniu nie było ogrzewania. Była to część zbioru Grega Ludzie i miasto. Właśnie skończył cykl na temat budownictwa w centrum, skupiając się na kościele Świętego Pawła, pracą przy Freedom Tower oraz innymi nowszymi budynkami w Ground Zero. Choć zawsze uwielbiał fotografować krajobraz miejski, uznał, że ostatnio przesadził z budynkami, i zapragnął ponownie uchwycić w obiektywie jakieś twarze. Tego dnia, w garniturze i z teczką przechodząc przez Zuccotti Park, powziął ostateczną decyzję. Zwolnił kroku. Wokół, tam i siam, kręcili się najprzeróżniejsi ludzie, gawędząc ze sobą. Wyglądało to jak współczesny Rzym. Człowiek interesu wymieniał poglądy z kobietą w dredach i dzieckiem w nosidełku na jej piersi. Bosonogi student gorąco dyskutował z betoniarzem, który miał przerwę śniadaniową. Greg był zły, że nie ma przy sobie aparatu. Świerzbiły go palce, by ustawić obiektyw, i czuł się jak narkoman pozbawiony działki. Garnitur nagle zaczął mu ciążyć, a teczka uwierać niczym kajdany, choć jego sprzęt do zdjęć był dziesięć razy masywniejszy. W tej chwili wszystko stało się jasne. Zapragnął wrócić biegiem do swego mieszkania, wciągnąć dżinsy, chwycić sprzęt fotograficzny i wrócić szybko, zanim to zbiorowisko się rozejdzie. W Nowym Jorku wszędzie kręciło się mnóstwo fotografów, lecz Greg wiedział, że ma talent i co więcej, pożera go namiętność. Namiętność, która doprowadziła do dzisiejszej decyzji. A choć nowa praca może nie okazać się ani trochę tak dochodowa jak posada maklera, był pewien, że zwróci mu się dziesięciokrotnie dzięki poczuciu szczęścia. Zebrawszy się w sobie, przesunął palcami po krótko ostrzyżonych, ciemnobrązowych włosach. Był poniedziałkowy poranek. Rynki otwarto już dawno i transakcje szły na całego. Jego przyjaciel Mark, który siedział w boksie naprzeciwko, twarz miał zaczerwienioną, a oczy prawie wychodziły mu z orbit, gdy wpatrywał się w cyfry wyskakujące na monitorach trzech komputerów. Ryczał do telefonu, przekazując zamówienie na parkiet giełdy. Marknagle zdał sobie sprawę z obecności Grega i obrócił ku niemu twarz, na której malowało się przerażenie. – Matthews, co z tobą? Nie widzisz, co się dzieje? Mamy kłopoty jak cholera, ceny euro i ropy oszalały, bo znowu szykuje się jakaś rozpierducha na Bliskim Wschodzie. Zadzwoń do Carmichaela, bo się wścieknie, jeśli zaraz się do tego nie zabierzesz! – Mark wziął fiolkę z pastylkami na zgagę, otworzył ją jedną ręką i wrzucił do ust kilka tableteknaraz.
Greg czuł, że nic go to nie obchodzi. Jasne, powinien zadzwonić do swego największego klienta, Leonarda Carmichaela, i powiedzieć mu, co muszą zrobić, by ochronić jego inwestycje, ale stwierdził, że nie chce, że to nieważne. Ciągle wybuchają jakieś nowe kryzysy, przez które ludzie tracą majątki albo uzyskują nieoczekiwany przypływ gotówki i wielkie bogactwa przypadają komuś, czyja działalność ogranicza się wyłącznie do naciskania przycisków i wydawania poleceń. Miał już dość tej wiecznej atmosfery paniki, w której działają tu wszyscy, łącznie z nim. Miał dość napięcia i stęchlizny biura. W życiu chodzi o coś więcej. Wyszedł ze swego boksu, słysząc, jakMarkkrzyczy za nim: – Chodzi o twój tyłek, Matthews! Dostaniesz porządnie po dupie, jeśli natychmiast nie powiesz Carmichaelowi o tej zasranej sytuacji! Greg machnął ręką na ostrzeżenie Marka o jego niechybnej zgubie i pewnym krokiem pomaszerował wprost do gabinetu Dave’a Fostera. Ujrzał, że szef siedzi spokojnie przy biurku, najwyraźniej nie bacząc na nadciągający krach. Zawsze tak było. Maklerzy dostawali zawałów, napadów paniki, choroby refluksowej, Foster zaś siedział za biurkiem, zastanawiając się, jaki następny jacht kupić. Zmierzając do drzwi gabinetu szefa, podchwycił spojrzenie Claudii, asystentki Fostera, której zadaniem była zawzięta obrona dostępu do pryncypała. Stojąc na straży owego firmowego sanktuarium, samym spojrzeniem mogłaby stopić petentowi skórę na twarzy. Zazwyczaj Greg trzymał się z daleka od jej wszechwidzących oczu – bez wątpienia była wstrętną babą, lecz miał poczucie, że jeśli nie nastąpi jej na odcisk, to i ona nic mu nie zrobi. Dzisiaj wszakże sprawy przybrały inny obrót. Kroczył niewzruszenie, choć Claudia podniosła się i przybrała zwykłą dla niej pozę złego psa. – Muszę zobaczyć się z Dave’em – oznajmił Greg stanowczym tonem. Claudia uniosła rękę. – Pan Foster jest zajęty. Nie może pan wejść. – Greg szedł dalej. – Hej, niech się pan zatrzyma! – nakazała. Minął ją, ujął gałkę drzwi gabinetu szefa i przekręcił. Otworzyły się. – Nie był pan umówiony. Nie może pan mu przeszkadzać! Zupełnie nie zwracając uwagi na Claudię, nieproszony wszedł do gabinetu Dave’a. I oczywiście natychmiast zobaczył, co Dave oglądał w Internecie. Fakt, nie kupował nowego jachtu, ale willę w Toskanii. To jednakpewna różnica. Greg chrząknął, zwracając na siebie uwagę szefa, który szybko się odwrócił. – Matthews. Co ty tu robisz? Mam roboty po uszy. – Pośpiesznie ściągnął obraz z monitora. – Panie dyrektorze – zajazgotała Claudia, przepychając się przed Grega. – Bardzo przepraszam, powiedziałam mu, że nie może wejść, że jest pan zajęty. Strasznie mi przykro. Mam wezwać ochronę? Greg przewrócił oczami. – Nie trzeba, zajmę najwyżej minutę. Dave wziął głęboki oddech. – Nie mam wolnej chwili. A w ogóle to co ty tu robisz, do cholery?! Zobacz, co się tam dzieje, kompletny chaos! Zabieraj się do roboty! – Wskazał biuro, jakby przez cały czas nadzorował sytuację, a nie tylko ją zauważał.