Nixon Audrey
Zabójcze ciało
Pełna czarnego humoru, szokująca i przezabawna historia pięknej
Jennifer, która w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności,
przechodzi na dość specyficzną dietę… Na zabitej dechami
amerykańskiej prowincji, nawiedzana przez demony cheerleaderka
zaczyna pożerać kolejnych szkolnych kumpli. Apetyt wyraźnie jej
dopisuje. Miarka przebiera się, gdy na półmisek trafia chłopak Needy,
przyjaciółki Jennifer. Wkurzona dziewczyna bierze sprawy w swoje
ręce.
ZANIM ZACZNIEMY
Mówią na mnie Needy. To zdrobnienie od pełnego imienia, jak na
przykład Barbie czy Betty. Moje prawdziwe imię brzmi Anita, ale
chyba nikt go już nie pamięta. Jako pierwsza Anitę do Needy skróciła
Jennifer. Przyjęło się od razu.
Nie doszukujcie się jednak w tym, że mówią na mnie Needy,
żadnych podtekstów. Nie ma to bowiem żadnego związku ani z tym,
co się wydarzyło, ani z tym, co mnie czeka. Nie sądzę, żeby
kierowały mną jakieś szczególne potrzeby... z wyjątkiem żądzy
zemsty. Tak, zemsta smakuje słodko. A ja pragnę się nią nasycić.
Ale na razie siedzę w swoim pokoju, a raczej w swojej celi, i
oplatam dwa patyki pomarańczową włóczką. Robię oko Boga, takie
samo, jakie robiłam w szkole podstawowej. No, może nie całkiem
identyczne, bo widzę, że od tamtej pory moje zdolności manualne
nieco się rozwinęły.
Zresztą trudno tu o ciekawsze zajęcia. W mojej celi stoi jedynie
łóżko, za pościel służą poduszka i drapiący koc, a pod ścianą
ustawiono mebel, będący skrzyżowaniem biurka z toaletką,
wyposażony w kilka szuflad. Jest też okratowane okno, przez które
nawet nie próbuję wyglądać, bo wiem, że tuż za nim znajduje się
trzymetrowe ogrodzenie zakończone drutem kolczastym. W zasadzie
miejsce, w którym przyszło mi spędzić jakiś czas, przypomina raczej
nie więzienie, lecz poprawczak i wariatkowo w jednym. Rygor
niewielki, tyle że faszerują cię prochami, a jak zaczynasz świrować,
zamykają w izolatce. W gazetach piszą, że przebywam w więziennym
szpitalu psychiatrycznym dla młodocianych kobiet w Leech Lake.
Kiedy już nie mogę znieść własnych myśli, przeglądam pocztę.
Przychodzi tego mnóstwo: listy, paczki, zdjęcia, bielizna.
Podejrzewam, że dostaję więcej listów niż święty Mikołaj i Zac Efron
razem wzięci.
Tylko że ja pochodzę z innej bajki.
Niektórzy piszą, że się za mnie modlą. Według nich wszystko
będzie okej, jeśli przyjmę do serca Jezusa Chrystusa. Czasem nawet
odmawiam na głos pacierz, ale jak do tej pory nie doczekałam się
efektów. Nikt mnie nie nawiedził. Nikt nie zstąpił z krzyża. Sama nie
wiem. Może najpierw powinnam pójść do kościoła.
Zdarza się, że dostaję prezent od jakiegoś pomyleńca, który
zobaczył moje zdjęcie w gazecie i chce się ze mną ożenić. Zapewnia,
że z jego pomocą udałoby mi się pozbierać i wyjść na prostą. No cóż,
musiałabym chyba lecieć na dewiantów, którym staje na myśl o
nieletniej. Litości! Może i jestem stuknięta, ale na pewno nie
zdesperowana.
Na biurku ustawiłam fotografię Chipa. Pewnie dziwi was, że
potrafię wytrzymać taką torturę. Otóż potrafię, a nawet więcej,
wpatruję się w jego zdjęcie codziennie, starając się wymazać z
pamięci ostatni raz, gdy go widziałam - z otwartą klatką piersiową,
ręką oderwaną od tułowia i wypadającymi na ziemię wnętrznościami.
Ktoś puka do drzwi. Raymundo wtyka głowę, by poinformować
mnie, że spacer trwa już od pięciu minut. Goń się, Raymundo.
Kładzie na biurku tabletki, zamyka drzwi. Ponieważ nie chcę i nie
muszę już nic czuć, zawsze łykam mój przydział prochów. Mimo
wszystko przynoszą ulgę.
Ściągam spodnie od piżamy, żeby przebrać się w sportowe
wdzianko i przyglądam się moim bliznom. Lubię na nie patrzeć. Dają
mi niezłego adrenalinowego
kopa. Gładzę przez chwilę głębokie, nabrzmiałe szramy na udzie -
pamiątkę po piekielnie męczącej walce.
Wskakuję w krótkie spodenki oraz kapcie-króliczki. No co, nie ma
się z czego śmiać. Uważam, że są słodkie. W każdym razie doskonale
pasują do pomarańczowego T-shirtu oraz bojówek, które są tu
ostatnim krzykiem mody.
Wypuszczają nas na plac, żebyśmy, biegając w kółko, pozbywały
się naszego wariactwa. Na boisku do badmintona nadają przez
głośniki muzykę operową. Właśnie w tym miejscu można spotkać
najbardziej odjechane dziewczyny. Najdziwniejsze dziewczyny.
Jedna z nich przerywa grę i szczerzy się do mnie w bezzębnym
uśmiechu, by zaraz potem grzmotnąć swoją partnerkę rakietką w
nogę. Po drugiej stronie siatki inna biedaczka, której najwyraźniej
nikt nie objaśnił zasad badmintona, wali rakietką w ścianę. A
wszystko pod czujnym okiem idiotycznie uśmiechniętych
psychologów.
Witajcie na Olimpiadzie dla Psycholi. W Leech Lake sport traktuje
się bardzo poważnie. Pewnie chodzi im o to, że dzięki niemu my,
pacjentki, możemy dać upust agresji. Zamiast siekierami,
wymachujemy rakietkami do badmintona. Na przykład świruski w
rogu skaczą sobie grzecznie przez podwójną skakankę, choć
normalnie zajmowałyby się raczej konstruowaniem bomb z
udrażniacza do kibla. Nawet „pocięte" włączają się do zabawy, jeśli
akurat są przytomne. Jednej pannie, podczas skoków, efektownie
powiewa bandaż na wietrze.
Według mnie chodzi o to, żeby nas porządnie zmęczyć. Jeśli
będziemy padnięte, nie zaczniemy się buntować. Niegłupio
pomyślane, owszem, ale niestety na mnie nie działa. Jestem
narowista. Tak nawet napisano, czerwonym długopisem, w mojej
karcie: narowista.
I jeszcze podkreślono. W trakcie składania wizyt tutejszemu
lekarzowi wyczytałam tam jeszcze inne ciekawe rzeczy.
Pod Anita „Needy" Lesnicki zanotowano: halucynacje oraz mania
wielkości. Z czego płynie prosty wniosek: jestem nienormalna. Nie
można mnie winić za morderstwo. Tak mówi mama. Dobrze, ale jeśli
cierpię na manię wielkości, to czy nie spróbowałabym zdobyć sobie
tutaj jakichś fanek? Lub stworzyć sekty i stać się jej przywódczynią?
W zasadzie mogłabym. Wystarczy, że opowiedziałabym
dziewczynom co nieco o krwawej orgii, w której brałam udział.
Wielbiłyby mnie potem na kolanach. Ale ja wolę, żeby nie zwracano
na mnie uwagi. Tylko nie zawsze mi się to udaje.
W stołówce panuje zwyczaj dobierania się w pary. Nawet
Szczerbata znalazła sobie koleżankę. Ja biorę metalową tacę ze słodką
bułką i siadam z dala od reszty.
Lecz im bardziej staram się być niezauważalna, tym mniej mi to
wychodzi. Dzisiaj na przykład wypatrzyła mnie dietetyczka. Kieruje
się prosto do stołu, przy którym siedzę, jakby się szykowała, żeby
zwędzić mi bułkę.
- Tylko jedna? - pyta.
- Smakuje mi.
Właśnie w ten sposób udaję niewidzialną - poprzez unikanie
awantur. Po prostu czekam, aż sobie pójdzie.
- Cieszę się - stwierdza - ale nie jestem pewna, czy jedna bułka
zapewni ci wystarczającą ilość energii na cały dzień. Doradzałabym
więcej węglowodanów.
Nie wiem, dlaczego, może dlatego, że mnie poucza albo dlatego, że
jest brzydka, lub może dlatego, że jej głos brzmi, jakby ktoś
przeciągał paznokciami po tablicy,
zresztą wszystko jedno jaki jest powód - tracę nad sobą kontrolę.
Odbija mi. Ostatnio zdarza się to dość często.
- A ja doradzałabym, żebyś się zamknęła! - krzyczę.
W tej samej chwili skaczę, robię szybki wymach nogą i serwuję jej
kopa prosto w facjatę. Wciąż mnie zaskakuje, jak szybko potrafię się
poruszać.
Ta suka dietetyczka pada na kolana, z jej złamanego nosa leje się
krew. Wokół narasta wrzask. Podbiegają dwaj porządkowi i
przytrzymują mnie za ręce. Wyrywam się im na tyle długo, żeby
zdążyć jeszcze odcharknąć i splunąć flegmą w oko dietetyczki. Po
jaką cholerę zaczynała? Potrzeba jeszcze dwóch porządkowych, żeby
wyciągnąć mnie na korytarz. Drę się: „czterech osiłków na jedną małą
dziewczynkę". Udaje mi się odwrócić w stronę dietetyczki w samą
porę, by zobaczyć, jak wypluwa ząb.
Naturalnie, ląduję w izolatce. Płaczę. Znalazłam się tu, bo tak
zapewne jest dla mnie najlepiej. Przestałam już rozumieć samą siebie.
Wcześniej nie zdarzały mi się takie chore akcje, przysięgam. Nawet
muchy bym nie skrzywdziła. Byłam normalna. W każdym razie na
tyle, na ile normalna może być nastolatka pod wpływem rozszalałych
hormonów. Ale kiedy zaczęła się ta cała rzeźnia, coś się we mnie
rozchwiało. Zaczęłam puszczać w szwach, jak dżinsy, które uszyłam
na zajęciach z gospodarstwa domowego. Rozpadać się na włókna, jak
gotowana wołowina. Umarłam wewnętrznie.
No cóż, w mojej szkole nadal chodzi się na zajęcia z gospodarstwa
domowego.
To nie pierwszy mój pobyt w izolatce. W sumie nie jest tu tak źle,
wbrew temu, co zapewne myślicie. Moja betonowa celka ma całkiem
przyzwoite rozmiary. Leżę sobie na plecach i jeśli przyjdzie mi
ochota, mogę się
nawet wyciągnąć. Wysoko, pod sufitem, znajduje się niewielkie
okno, ale na tyle duże, że pewnie udałoby się przez nie przecisnąć
osobie, pod warunkiem, że jakimś paranormalnym sposobem
uniosłaby się wcześniej na wysokość ponad czterech metrów.
Kiedy mnie tu zamykają, próbuję spać, ale okazuje się to gorsze niż
bezsenność. Moje sny nie przynoszą ukojenia. Wypełniają je upiorne
sylwetki, kłapiące zębami czaszki, nadjedzone ludzkie twarze. No i
słyszę, nieustająco, w kółko od nowa, tę piosenkę. Jak tylko zamykam
oczy, włącza się ten cholerny hit z listy Top Forty, a perkusja wali w
mój mózg.
Pośród drzew odnajdę ciebie Ukoję twój ból
Przypomnę ci gwiazdy na niebie Spotkamy się znów
Pieprzony szlagier.
Dla zabicia czasu odtwarzam wszystko w pamięci. Fragment po
fragmencie, bez końca. Czy historia, którą opowiem, ma sens? Nie.
Czy wydarzyła się naprawdę? Tak. Czy ktokolwiek mi uwierzy?
Wszystko wskazuje na to, że nie.
Przypuszczam, że chcielibyście poznać tę historię. Dobrze się
składa, bo ja prawdopodobnie chcę się nią z wami podzielić. Przecież
nie nudziłabym bez powodu. A tak przynajmniej nie zasnę.
Lecz najpierw pozwólcie, że sobie coś wyjaśnimy. Wielu ludzi pyta
mnie, czy żałuję tego, co zrobiłam.
Otóż nie. Żałuję tylko jednego: że nie zrobiłam tego wcześniej.
Rozdział pierwszy
Za siedmioma lasami
Na znaku drogowym, przed wjazdem do naszego miasteczka,
widnieje napis: „Witaj w Devil's Kettle. Liczba mieszkańców 7037.
Sprawdź, co dziś na obiad". Przysięgam, tak właśnie napisali. Jedno
liceum, jedna pizzeria, jeden sygnalizator świetlny, a poza tym lasy,
lasy, lasy. Krótko mówiąc: Totalne Zadupie w stanie Minnesota. I
tutaj właśnie wszystko się zaczęło.
Wiem, że Devil's Kettle może wam się kojarzyć z jakąś czarną
magią, ale nazwa wzięła się od niewinnego wodospadu. Ściśle rzecz
biorąc, to nie jest zwykły wodospad, z tych, co to kończą się
strumieniem lub rzeką. Nasz spływa do dziury w ziemi i nigdzie nie
wypływa. W promieniu mili nie pojawia się nawet strużka, woda po
prostu znika. Naukowcy od lat głowią się nad tym zjawiskiem.
Wrzucali do wodospadu, bądź wlewali, mnóstwo rzeczy -
nadmuchiwane piłki, czerwony barwnik, jakąś radioaktywną ciecz,
dzieci... Dobra, dobra, żartowałam z tymi dziećmi. Jezu, dajcie
spokój, to zwykłe miasteczko. W każdym razie nic z tego, co do
wodospadu wrzucili, nigdy nigdzie nie wypłynęło. Chyba że trafiło do
innego wymiaru. Albo ta dziura jest, no wiecie, bardzo głęboka...
Okej, pewnie chcielibyście w końcu dowiedzieć się czegoś o
Jennifer. To normalne, wszyscy chcą. Taka śliczna dziewczyna,
biadolą, odeszła przedwcześnie. A do tego była wprost urodzoną
czirliderką.
Lecz wierzcie mi, suka prosiła się o to, co ją spotkało.
Pod koniec jej ciało, pożółkłe i wynędzniałe, wyglądało naprawdę
fatalnie. Ale kilka miesięcy wcześniej
Jen była najseksowniejszą sztuką w naszej zapadłej dziurze.
Czas na prezentację: Jennifer, ja i mój chłopak, Chip - trójka
zupełnie przeciętnych nastolatków. Tacy właśnie byliśmy. Dokładnie,
jak na zdjęciu ze szkolnego albumu: Jennifer - kapitan drużyny
czirliderek, Needy - mózgownica, Chip - apetyczny perkusista.
Niektórzy próbują mi wmówić, że Chip Dove nie przekroczył
poziomu kiepskiego pałkarza z podrzędnego bandu. Nie słucham ich.
Dla mnie wszystko, co z nim związane, jest jak muzyka.
No dobra, niech wam będzie. Może i nie wymiatał jak szatan. Znał
tylko Land of a Thousand Dances - jeden z tych prehistorycznych
smętnych kawałków z dużą ilością na-na-na w refrenie. Ale na
szczęście granie przed meczami szkolnymi nie wymagało szczególnej
finezji. A przywalić w gary potrafił.
Trzeba jednak przyznać, że kiedy czirliderki wychodziły na boisko
w obcisłych żółto-fioletowych kostiumach, wybijały równiejszy rytm
swoimi białymi kozaczkami niż Chip na bębnach. Na czele drużyny
kroczyła, panie i panowie... Jennifer Check!
Totalnie zjawiskowa. Lśniące kasztanowe włosy, konkretny biust,
wąska talia. Jednym słowem: cudo. W niczym nie przypominała
reszty naszych koleżanek z liceum. Wyglądała, jakby zeszła z
rozkładówki Playboya. Mecze odbywały się u nas stanowczo za
często i czasami zastanawiałam się, czy przypadkiem nie po to, żeby
wszyscy mogli popatrzeć, jak Jennifer, w super krótkiej plisowanej
spódniczce, wymachuje flagą. W owym czasie łączyła nas
szczególnie bliska więź, niemal siostrzana. Ludziom nie mieściło się
w głowach, że taka lalka jak Jennifer może zadawać się z takim
dziwadłem jak ja. Nosiłam kujońskie okulary, a moje włosy nie
miewały częstych kontaktów z suszarką, nie mówiąc o prostownicy.
Lecz stałyśmy się nierozłączne, zanim jeszcze zaczęłyśmy mówić.
Miłość, która rodzi się w piaskownicy, nie umiera nigdy. Tak w
każdym razie wtedy myślałam.
Był luty, wtorek, całą szkołą wylegliśmy na mecz. Jen pomachała
do tłumu, a ja odmachałam do niej. Siedząca obok mnie Chastity,
laska, z którą chodziłyśmy na biologię, podniosła wzrok ku niebu i
prychnęła:
- Ale z was lesby.
- Co ty bredzisz?! - odpowiedziałam ze złością. - To moja najlepsza
przyjaciółka!
Chastity sparodiowała moje machnięcie.
- Gapisz się na nią, jakbyś chciała ją przelecieć, bez gry wstępnej i
zdejmowania ciuchów. Przyznaj, zdarzyło się wam jakieś pukanko
przez ubranko?
- A co, zazdrościsz? - rzuciłam i podrapałam się w nos pod
okularami.
- O kogo? O tę bogatą pindę?
- Ona nie jest bogata - odparłam.
Biedna Jennifer Check - daleko jej było do bogactwa. Jej jedynym
dorobkiem były nacięcia na słupkach przy jej łożu z baldachimem.
Nacięcia w sensie symbolicznym, oczywiście. Żaden zaliczony przez
nią koleś nie wart był, żeby Jennifer niszczyła własne łóżko.
Jakiś czas później, tego samego dnia, grzebałam w niebieskiej
metalowej szafce w poszukiwaniu podręcznika, gdy zza drzwiczek
wynurzyła się Jennifer i zaczęła poprawiać włosy przed moim
lusterkiem na magnes.
- Co tam, Monistat? - rzuciła przyjaźnie.
- Co tam, Vagisil? - odpowiedziałam, zgodnie z naszym
zwyczajem.
Jennifer odwróciła głowę od lusterka, akurat w chwili, gdy Jonas
Kozelle, szkolny król wysportowanych dupków, szczypał w cycek
jakąś pannę. Nienaganny nosek mojej przyjaciółki zmarszczył się z
obrzydzenia. Już dawno skończyła z przedstawicielami tej subkultury,
by przerzucić się na starszych panów.
- Wychodzimy dziś w nocy - stwierdziła, podciągając rękawy
kusego sweterka.
Jej koszulka w biało-różowe prążki uniosła się do góry, odsłaniając
idealnie płaski brzuch.
- Dziś? Dokąd?
- W Melody Lane gra Low Shoulder, niezła kapela. Tym razem
impreza bez ograniczeń wiekowych, co oznacza, że wyjątkowo nie
będziemy musiały przeciskać się przez żadne szpary.
Chociaż Chip grał na perkusji, nie bardzo interesowały mnie
najnowsze trendy w muzyce.
- A co to za jedni, ci Low Shoulder? - zapytałam.
- Chłopaki z miasta. Grają indie rocka. Widziałam ich na MySpasie.
Wokalista jest zajebiście soczysty. Dla ciebie też wyhaczymy coś
smakowitego. Needy, wyluzuj, mamy weekend.
- Jest czwartek - poprawiłam ją, trzaskając drzwiczkami od szafki.
- Na studiach czwartek zalicza się do weekendu. A my już za
jedenaście miesięcy będziemy studentkami.
Uśmiechnęła się. Obydwie z utęsknieniem czekałyśmy, kiedy
nareszcie wyrwiemy się z naszej dziury. Oczywiście, razem.
Zamierzałyśmy pozostać najlepszymi przyjaciółkami na wieczność.
Wojowniczym gestem wyciągnęłam w powietrze pięść.
- Uniwersytet Północna Minnesota, Duluth. Uuuu!
- No więc? - spytała powoli, czysto formalnie, bowiem na ogół nie
dochodziło między nami do żadnych dyskusji. Ona prowadziła, a ja
podążałam za nią jak owieczka.
- E... nie mogę - odwróciłam wzrok, starając się pozostać twardą.
Obeszła mnie dookoła i spojrzała mi w oczy wzrokiem
nieszczęśliwego szczeniaka.
- Proszę cię, bo będę płakać.
- Obiecałam Chipowi, że spędzimy dzisiejszy wieczór razem. Sami
- zaczęłam się tłumaczyć.
Jennifer skrzywiła się i nakreśliła w powietrzu, tuż przed moją
twarzą, znak „X".
- Buu! Skreślam cię, Needy.
Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy ktoś to zauważył. Nie
cierpiałam, gdy robiła takie rzeczy publicznie. Nie cierpiałam również
jej odmawiać. Naprawdę chciałam zostać z Chipem, czułam się winna
za każdym razem, kiedy odwoływałam nasze spotkanie. Ale wie-
działam, że w końcu i tak ulegnę Jennifer. Postanowiłam skrócić tę
farsę. Wzruszyłam ramionami i przestałam się opierać.
- O której zaczynają? - spytałam.
- Przyjadę po ciebie o ósmej trzydzieści. Moja mama spotyka się
dziś z tym kolesiem od sklepu mięsnego, więc postaram się przejąć
brykę.
- Facet wydaje się w porządku. Jennifer uśmiechnęła się znacząco.
- Tak, mama twierdzi, że to mężczyzna o wieeelkim... sercu. Jego
uczucie osiągnęło taką głębię, że aż obdarował ją nawracającą
infekcją pęcherza.
Fuj, mogła darować sobie tego typu szczegóły.
Jennifer odwróciła się na pięcie, rzucając przez
ramię:
- Tylko załóż coś przyzwoitego, okej?
- Okej - westchnęłam, patrząc, jak odchodzi.
W języku Jennifer sformułowanie „załóż coś przyzwoitego" miało
bardzo specyficzne znaczenie. A mianowicie: nie mogłam wyglądać
jak totalne zero, ale też nie wolno mi było przyćmić jej. Odsłonięcie
kawałka brzucha - spoko, ale zbyt głęboki dekolt już nie. Pamiętacie,
co wam powiedziałam o biuście Jennifer? Otóż byłam wobec niej
niezwykle wspaniałomyślna. Przeżywałam prawdziwe męki, na
wszelkie możliwe sposoby ukrywając swoje wielkie piersi, żeby tylko
Jennifer nie musiała martwić się o swój status sekskociaka numer
jeden. Kiedy wychodziłyśmy razem, to ona miała być gwiazdą. Nie
ośmieliłabym się zepchnąć jej na dalszy plan.
W łazience, przed zmatowiałym lustrem, przymierzyłam kilka
bluzek, ale wszystkie odrzuciłam. Za duży dekolt, zbyt
pomarańczowa, zjechana na maksa. W końcu zdecydowałam się na
prosty czarny T-shirt oraz szarą bluzę z kapturem. I po namyśle
zsunęłam dżinsy dużo poniżej linii bioder.
Chip czekał cierpliwie, rozwalony na moim łóżku. Świadomość, że
jest obok, podczas gdy ja szykuję się do wyjścia, sprawiała mi
przyjemność. Miłe było, że ktoś dla odmiany zabiega o mnie, a nie o
Jennifer. Zaczęliśmy się spotykać jakiś rok wcześniej. Po którymś
meczu Chip podszedł do mnie, żeby zaproponować randkę. Byłam w
takim szoku, że po prostu stałam jak wryta i gapiłam się na niego z
bezmyślnym wyrazem twarzy. Jennifer zgodziła się za mnie, co
odbijała sobie później przy każdej okazji, całkowicie ignorując Chipa
i utrudniając nasze
spotkania. Poniekąd zasłużyła więc na moją wdzięczność, ale też
zrobiła dużo, żebym czuła się z niej zwolniona.
Kiedy wyszłam z łazienki, Chip na mój widok znacząco uniósł
brew.
- Te dżinsy opadają piekielnie nisko. Wszystko ci widać.
- Chip! Idę na koncert rockowy, więc muszę odpowiednio
wyglądać.
- Rozumiem, ale wiesz, wydaje mi się, że widzę twoją macicę.
Westchnęłam i podciągnęłam dżinsy, podczas gdy on mówił dalej:
- Nigdy jeszcze nie słyszałem o Low Shoulder. Na którego z nich
ostrzy sobie zęby Jennifer?
- Na wokalistę, oczywiście - odpowiedziałam, próbując okiełznać
szczotką plątaninę moich włosów barwy mysi blond.
Przeważnie zaczesywałam je do tyłu i związywałam gumką te,
które opadały mi na oczy. Moje włosy są bardzo gęste, więc trudno
zebrać wszystkie w koński ogon.
- Dziewczęta takie jak ona nie umawiają się z perkusistami -
dodałam.
- Wielkie dzięki - udał głęboko urażonego.
- Nie chciałam być niemiła - powiedziałam. - Na pewno zrobiłaby
wyjątek dla perkusisty, który oprócz tego jest też wokalistą. Ten koleś
ma ze dwadzieścia dwa lata, więc w zasadzie mogliby go
zapuszkować, gdyby do czegoś doszło. Lecz Jennifer twierdzi, że jest
niezwykle soczysty, więc...
- Soczysty? Zamierzacie kiedyś skończyć z tą waszą dziwną gadką?
- „Soczysty" znaczy „bardzo atrakcyjny" - wyjaśniłam, a Chip
złapał mnie wpół i pociągnął za sobą na łóżko. Zaczął pieścić
językiem moje ucho.
- W takim razie ty musisz być dojrzałą brzoskwinką, skarbie -
powiedział i pocałował mnie. /
Odwzajemniłam pocałunek jego miękkich ust. Brązowe włosy
Chipa łaskotały mnie w nos. Były dość długie, ale nie za bardzo. Na
tyle, że czasami musiałam odgarniać mu je z oczu. Brakuje mi
naszych pieszczot. Boskie uczucie. Nieporównywalne z niczym,
czego doświadczyłam. Zresztą w życiu nie pocałowałam innego
faceta. Chip przygryzł delikatnie moją wargę i zaczął rozpinać pasek.
Pełna poczucia winy, że zamierzam zostawić go samego,
próbowałam nawiązać dialog w chwilach, gdy na moment odsuwał
swoje usta od moich:
- Na pewno nie chcesz pójść z nami do Melody Lane? Dają tam
teraz darmowy popcorn. Ustawili maszynę do popcornu i można sobie
brać, ile kto chce.
Jak tylko odpiął sprzączkę paska, zaczął mocować się z
rozporkiem.
- Obiecałaś mi wspólny wieczór. Nastawiłem się już na odrobinę
czułości. Potem obejrzelibyśmy sobie film. Wypożyczyłem Orkę. Coś
w rodzaju Szczęk, tyle że z nieszkodliwym wielorybem w roli
głównej.
- Ale przecież ty bez przerwy jesteś, jak to określasz, nastawiony. A
czułością obdarzamy się nieustająco. Czekaj - zatrzymałam się i
odepchnęłam go lekko. Usiadłam. Zachowywałam się jak pies
myśliwski, który wyczuł lisa. - Jennifer przyszła - powiedziałam.
- Skąd wiesz? - spytał i znowu spróbował przyciągnąć mnie do
siebie.
Wtedy już oboje mogliśmy usłyszeć dobiegający z dołu głos:
- Needy, wyjmij sobie nareszcie ten tampon i złaź tu natychmiast.
Chipa przytkało.
- Dziwne - mruknął pod nosem.
Wstałam, żeby dokończyć czesanie włosów. Chip nigdy nie
rozumiał więzi łączącej mnie i Jennifer. Byłyśmy jak siostry, jak
jedna istota w dwóch ciałach.
- Zawsze robisz, co każe ci Jennifer - narzekał, zapinając spodnie.
Może jednak rozumiał więcej, niż sądziłam. W każdym razie tym
razem trafił w punkt.
- Nieprawda - odburknęłam, zaprzeczając, choć powiedział rzecz
oczywistą. - Ja po prostu lubię robić te same rzeczy, co ona. Mamy ze
sobą wiele wspólnego. Dlatego jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami.
Wyjęłam spod bluzki łańcuszek z serduszkiem i pokazałam go
Chipowi. Na serduszku wygrawerowane było BFF - Best Friends
Forever. Wisiorek zdobiła malutka cyrkonia. Cóż, tak naprawdę
zawsze wydawało mi się, że chcę robić to samo, co Jennifer.
Chip prychnął.
- Nie macie ze sobą nic wspólnego. Tym razem już mnie porządnie
wkurzył.
- Okej, Chip. Jak uważasz.
Założyłam okulary, wyszłam z pokoju. Jennifer czekała na mnie
przy drzwiach wejściowych. Miała na sobie tonę makijażu i niewiele
poza tym. Standard, jeśli chodzi o wypady do Melody Lane. No
dobrze, założyła też białą puchową kurtkę, którą przykryła
wystrzępioną czerwoną bluzkę i dżinsową mini. Kołnierz kurtki
wykończony był sztucznym futerkiem, co wyglądało po prostu
świetnie. Zawsze chciałam mieć tę kurtkę, w każdym razie zanim
została zbryzgana krwią. Całość wieńczył pasek z wyćwiekowanym
napisem „Love".
Jennifer pomachała mi przed nosem kluczykami.
- Zgadnij, jaką furę zdobyłam na dzisiejszy wieczór? Chrysler
Sebring, rocznik 2003, wyłącznie do mojej dyspozycji. Szczęściara z
ciebie, zadasz szyku, podjeżdżając ze mną pod klub.
Zakołysała lekko biodrami, ale uspokoiła się, gdy zobaczyła Chipa
schodzącego za mną po schodach.
- O, cześć, Chip - przywitała się. - Lubisz pomarańcze? - spytała i
ścisnęła piersi, pochylając się w stronę Chipa. Zachichotała.
- Chyba przeoczyłaś tak ze dwa guziki - odparł Chip, dzielnie
starając się nie patrzeć, choć przychodziło mu to z trudem.
- Wydaje mi się, że raczej przeoczyła pozostałe - włączyłam się do
rozmowy i podeszłam do niej, żeby zasłonić Chipowi widok.
Jennifer pociągnęła nosem.
- Czy wy się pieprzyliście?
- Jesteś nieprzyzwoita! Wstyd mi za ciebie! - udałam oburzoną.
Popchnęłam ją dla żartu, a ona mnie. Przez chwilę się
tarmosiłyśmy, przez co piersi Jennifer nieomal wyskoczyły spod
koszulki. Gdy spostrzegłam, jak Chip się na nie gapi, natychmiast
przestałam.
- Okej, jedziemy do klubu - zarządziła zadowolona, że jej
magnetyzujący wpływ na mężczyzn został kolejny raz potwierdzony.
Kiedy zamykałam drzwi, Chip uznał, że warto trochę się pokłócić.
- Melody Lane nie jest klubem - zaczął. - Właściwie to nawet nie
bardzo jest bar. Najbliżej mu do salonu bingo z koncesją na piwo.
- Ugryź mnie, Chip. Zazdrościsz, bo nie zostałeś zaproszony -
odpysknęła Jennifer.
- Ja zazdroszczę?! - złościł się dalej, idąc za nami do samochodu. -
To obleśne miejsce. Przyłażą tam (wyłącznie brzuchaci kolesie z
wąsami.
- Zazdrościsz, zazdrościsz! Zzieleniałeś z zazdrości i nawet sam
przed sobą nie potrafisz się do tego przyznać.
Wskoczyłyśmy do auta, Jennifer uruchomiła silnik. Opuściłam
szybę i pomachałam Chipowi na pożegnanie. Ale jego nadal
pochłaniała kłótnia z Jennifer.
- Przestań wreszcie porywać moją dziewczynę! - krzyczał, gdy
wyjeżdżałyśmy z podjazdu.
Biedny, kochany Chip. Powinnam była zostać w domu i
poprzytulać się do niego. Powinnam była obejrzeć tę głupią Orkę.
Powinnam była powstrzymać Jennifer od wyprawy do Melody Lane.
Gdybym to zrobiła, nie zginęliby ci wszyscy ludzie. No, czworo
ludzi, ściślej mówiąc.
Rozdział drugi
Robi sie gorąco
Chip miał rację. Trudno było Melody Lane Tavern nazwać klubem.
Kluby to miejsca w dużych miastach, gdzie spotykają się atrakcyjni
ludzie. W klubach rezydują DJ-e i leje się szampan. W Melody Lane
jest za to zepsuta szafa grająca i oklejony nalepkami kibel.
Wysiadłyśmy z samochodu na żwirowym parkingu. Nad wejściem
do baru migał zepsuty neon. Tak, mój chłopak miał absolutną rację:
miejsce było przyozdobioną kołpakami, rozwalającą się drewnianą
budą, która znajdowała się na odległym krańcu naszej mieściny. Facet
przy wejściu narysował nam na wierzchu dłoni wielkie czarne „X".
Jennifer przyjrzała się temu z niesmakiem. Nie lubiła, gdy ktoś ją
skreślał.
W środku panował półmrok. Barman właśnie podawał przez
kontuar skrzynkę piwa gościowi w wyświechtanym T-shircie.
- Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła legalnie schlać się w
miejscu publicznym - westchnęła Jennifer. - Piłaś kiedyś
brzoskwiniowego Boone'sa?
- Aha, świetna rzecz - skłamałam.
- Pogięło cię? To obrzydlistwo! - zaprotestowała i wzdrygnęła się
lekko, ponieważ mijał nas właśnie jeden ze szkolnych piłkarzy, ze
wzrokiem przyklejonym do jej cycków.
- Cześć, Jennifer. Ładnie wyglądasz - powiedział.
- Co tam, Craig? - Jennifer uniosła znacząco brwi. Kiedy piłkarz
zniknął, trąciła mnie ramieniem i prych-nęła: - A ten co sobie
wyobraża? Ze jest dla mnie
wystarczająco przystojny? Teraz już rozumiem, dlaczego nie
nadąża na matmie.
- No - zgodziłam się, ledwie jej słuchając. Kiedy rozglądałam się
wokół, zauważyłam kumpla ze szkoły. - Zobacz, przyszedł Ahmet.
Wiesz, ten koleś z wymiany zagranicznej, z Indii.
Jennifer spojrzała w tym samym kierunku.
- Dlaczego znowu wzięli tego? - spytała zirytowana i skrzywiła się.
- Pewnie dyrektor Lundquist uznał, że on dobrze robi na tak zwaną
różnorodność.
Jennifer skrzywiła się jeszcze bardziej.
- Nie mogę uwierzyć, że wymieniliśmy mega dorodnego hokeistę
na takie coś.
- Ja bym się go nie czepiała - wzruszyłam ramionami. -
Podejrzałam, że trzyma w szafce odjazdową figurkę słonia.
Już od dawna chciałam ją sobie dokładniej obejrzeć. Byłam pewna,
że ma jakiś związek z religią. Niezła sprawa - idziesz na mszę i
modlisz się do słonia. Fascynowało mnie, że Ahmet samą swoją
obecnością wpływał na świadomość wielości kultur.
Ruszyłyśmy dalej, torując sobie drogę ku scenie, choć w tym
przypadku lepiej byłoby użyć słowa podest. Miejsce dla zespołu
wyznaczono bowiem platformą, zamontowaną jakieś dwadzieścia
centymetrów nad podłogą. Lokal pękał w szwach, ale głównie za
sprawą stałych klientów. Poza tym zespół nie przyciągnął jakichś
strasznych tłumów, oprócz nas i Ahmeta.
Jennifer wyciągnęła papierosy z kieszeni dżinsowej spódnicy.
Potem, powoli, wysunęła jednego z paczki i, trzymając go pomiędzy
dwoma palcami, czekała na ogień. Nie martwiłam się zbytnio ani o jej
płuca, ani
jako bierna palaczka, o własne. Jen stosowała tę sztuczkę, żeby
przyciągnąć mężczyzn i rzadko zdarzało jej się wciągnąć więcej niż
jednego macha, ponieważ z miejsca gziła się z właścicielem
zapalniczki.
Również i tym razem sztuczka zadziałała. Roman Duda, w swej
czapce moro, zbliżył się wolnym krokiem i stanął odrobinę zbyt
blisko niej. Koleś liczył sobie chyba z ćwierć wieku, zboczeniec.
Łyknął haust piwa i odebrał Jen paczkę.
- Masz siedemnaście lat - pouczył ją. - W tej chwili twoje płuca
wyglądają jak dwa idealne różowiutkie kotlety jagnięce. Nie niszcz
ich tym gównem.
W odpowiedzi włożyła papieros w usta i wydęła je w jego stronę.
Tego też jej zabrał.
- Wiesz, że mógłbym cię aresztować za ich posiadanie?
- Aresztować, mówisz? Chciałoby się. Jeszcze nawet nie skończyłeś
akademii.
A właśnie, czy wspominałam już, że ten nieskazitelny przykład
człowieczeństwa uczęszczał do akademii policyjnej? Wkrótce miał
chronić porządnych obywateli Devil's Kettle. Wątpię, by udało mu się
uchronić mysz przed kotem. Nie mówiąc o chronieniu wiecznie napa-
lonej nastolatki przed nią samą.
- Jeszcze tylko dwa miesiące - odciął się urażonym tonem - i
zaczynam normalną służbę.
Jennifer przysunęła się do przyszłego policjanta.
- Zakujesz mnie w kajdanki? - szepnęła, ocierając się o niego.
Wprawdzie wiedziałam, że go bzykała, ale starałam się o tym nie
myśleć. Pomimo że nie jestem cnotką, trochę jednak mnie ta sytuacja
brzydziła.
Roman jęknął i odpowiedział również szeptem:
Nixon Audrey Zabójcze ciało Pełna czarnego humoru, szokująca i przezabawna historia pięknej Jennifer, która w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, przechodzi na dość specyficzną dietę… Na zabitej dechami amerykańskiej prowincji, nawiedzana przez demony cheerleaderka zaczyna pożerać kolejnych szkolnych kumpli. Apetyt wyraźnie jej dopisuje. Miarka przebiera się, gdy na półmisek trafia chłopak Needy, przyjaciółki Jennifer. Wkurzona dziewczyna bierze sprawy w swoje ręce.
ZANIM ZACZNIEMY
Mówią na mnie Needy. To zdrobnienie od pełnego imienia, jak na przykład Barbie czy Betty. Moje prawdziwe imię brzmi Anita, ale chyba nikt go już nie pamięta. Jako pierwsza Anitę do Needy skróciła Jennifer. Przyjęło się od razu. Nie doszukujcie się jednak w tym, że mówią na mnie Needy, żadnych podtekstów. Nie ma to bowiem żadnego związku ani z tym, co się wydarzyło, ani z tym, co mnie czeka. Nie sądzę, żeby kierowały mną jakieś szczególne potrzeby... z wyjątkiem żądzy zemsty. Tak, zemsta smakuje słodko. A ja pragnę się nią nasycić. Ale na razie siedzę w swoim pokoju, a raczej w swojej celi, i oplatam dwa patyki pomarańczową włóczką. Robię oko Boga, takie samo, jakie robiłam w szkole podstawowej. No, może nie całkiem identyczne, bo widzę, że od tamtej pory moje zdolności manualne nieco się rozwinęły. Zresztą trudno tu o ciekawsze zajęcia. W mojej celi stoi jedynie łóżko, za pościel służą poduszka i drapiący koc, a pod ścianą ustawiono mebel, będący skrzyżowaniem biurka z toaletką, wyposażony w kilka szuflad. Jest też okratowane okno, przez które nawet nie próbuję wyglądać, bo wiem, że tuż za nim znajduje się trzymetrowe ogrodzenie zakończone drutem kolczastym. W zasadzie miejsce, w którym przyszło mi spędzić jakiś czas, przypomina raczej nie więzienie, lecz poprawczak i wariatkowo w jednym. Rygor niewielki, tyle że faszerują cię prochami, a jak zaczynasz świrować, zamykają w izolatce. W gazetach piszą, że przebywam w więziennym szpitalu psychiatrycznym dla młodocianych kobiet w Leech Lake.
Kiedy już nie mogę znieść własnych myśli, przeglądam pocztę. Przychodzi tego mnóstwo: listy, paczki, zdjęcia, bielizna. Podejrzewam, że dostaję więcej listów niż święty Mikołaj i Zac Efron razem wzięci. Tylko że ja pochodzę z innej bajki. Niektórzy piszą, że się za mnie modlą. Według nich wszystko będzie okej, jeśli przyjmę do serca Jezusa Chrystusa. Czasem nawet odmawiam na głos pacierz, ale jak do tej pory nie doczekałam się efektów. Nikt mnie nie nawiedził. Nikt nie zstąpił z krzyża. Sama nie wiem. Może najpierw powinnam pójść do kościoła. Zdarza się, że dostaję prezent od jakiegoś pomyleńca, który zobaczył moje zdjęcie w gazecie i chce się ze mną ożenić. Zapewnia, że z jego pomocą udałoby mi się pozbierać i wyjść na prostą. No cóż, musiałabym chyba lecieć na dewiantów, którym staje na myśl o nieletniej. Litości! Może i jestem stuknięta, ale na pewno nie zdesperowana. Na biurku ustawiłam fotografię Chipa. Pewnie dziwi was, że potrafię wytrzymać taką torturę. Otóż potrafię, a nawet więcej, wpatruję się w jego zdjęcie codziennie, starając się wymazać z pamięci ostatni raz, gdy go widziałam - z otwartą klatką piersiową, ręką oderwaną od tułowia i wypadającymi na ziemię wnętrznościami. Ktoś puka do drzwi. Raymundo wtyka głowę, by poinformować mnie, że spacer trwa już od pięciu minut. Goń się, Raymundo. Kładzie na biurku tabletki, zamyka drzwi. Ponieważ nie chcę i nie muszę już nic czuć, zawsze łykam mój przydział prochów. Mimo wszystko przynoszą ulgę. Ściągam spodnie od piżamy, żeby przebrać się w sportowe wdzianko i przyglądam się moim bliznom. Lubię na nie patrzeć. Dają mi niezłego adrenalinowego
kopa. Gładzę przez chwilę głębokie, nabrzmiałe szramy na udzie - pamiątkę po piekielnie męczącej walce. Wskakuję w krótkie spodenki oraz kapcie-króliczki. No co, nie ma się z czego śmiać. Uważam, że są słodkie. W każdym razie doskonale pasują do pomarańczowego T-shirtu oraz bojówek, które są tu ostatnim krzykiem mody. Wypuszczają nas na plac, żebyśmy, biegając w kółko, pozbywały się naszego wariactwa. Na boisku do badmintona nadają przez głośniki muzykę operową. Właśnie w tym miejscu można spotkać najbardziej odjechane dziewczyny. Najdziwniejsze dziewczyny. Jedna z nich przerywa grę i szczerzy się do mnie w bezzębnym uśmiechu, by zaraz potem grzmotnąć swoją partnerkę rakietką w nogę. Po drugiej stronie siatki inna biedaczka, której najwyraźniej nikt nie objaśnił zasad badmintona, wali rakietką w ścianę. A wszystko pod czujnym okiem idiotycznie uśmiechniętych psychologów. Witajcie na Olimpiadzie dla Psycholi. W Leech Lake sport traktuje się bardzo poważnie. Pewnie chodzi im o to, że dzięki niemu my, pacjentki, możemy dać upust agresji. Zamiast siekierami, wymachujemy rakietkami do badmintona. Na przykład świruski w rogu skaczą sobie grzecznie przez podwójną skakankę, choć normalnie zajmowałyby się raczej konstruowaniem bomb z udrażniacza do kibla. Nawet „pocięte" włączają się do zabawy, jeśli akurat są przytomne. Jednej pannie, podczas skoków, efektownie powiewa bandaż na wietrze. Według mnie chodzi o to, żeby nas porządnie zmęczyć. Jeśli będziemy padnięte, nie zaczniemy się buntować. Niegłupio pomyślane, owszem, ale niestety na mnie nie działa. Jestem narowista. Tak nawet napisano, czerwonym długopisem, w mojej karcie: narowista.
I jeszcze podkreślono. W trakcie składania wizyt tutejszemu lekarzowi wyczytałam tam jeszcze inne ciekawe rzeczy. Pod Anita „Needy" Lesnicki zanotowano: halucynacje oraz mania wielkości. Z czego płynie prosty wniosek: jestem nienormalna. Nie można mnie winić za morderstwo. Tak mówi mama. Dobrze, ale jeśli cierpię na manię wielkości, to czy nie spróbowałabym zdobyć sobie tutaj jakichś fanek? Lub stworzyć sekty i stać się jej przywódczynią? W zasadzie mogłabym. Wystarczy, że opowiedziałabym dziewczynom co nieco o krwawej orgii, w której brałam udział. Wielbiłyby mnie potem na kolanach. Ale ja wolę, żeby nie zwracano na mnie uwagi. Tylko nie zawsze mi się to udaje. W stołówce panuje zwyczaj dobierania się w pary. Nawet Szczerbata znalazła sobie koleżankę. Ja biorę metalową tacę ze słodką bułką i siadam z dala od reszty. Lecz im bardziej staram się być niezauważalna, tym mniej mi to wychodzi. Dzisiaj na przykład wypatrzyła mnie dietetyczka. Kieruje się prosto do stołu, przy którym siedzę, jakby się szykowała, żeby zwędzić mi bułkę. - Tylko jedna? - pyta. - Smakuje mi. Właśnie w ten sposób udaję niewidzialną - poprzez unikanie awantur. Po prostu czekam, aż sobie pójdzie. - Cieszę się - stwierdza - ale nie jestem pewna, czy jedna bułka zapewni ci wystarczającą ilość energii na cały dzień. Doradzałabym więcej węglowodanów. Nie wiem, dlaczego, może dlatego, że mnie poucza albo dlatego, że jest brzydka, lub może dlatego, że jej głos brzmi, jakby ktoś przeciągał paznokciami po tablicy,
zresztą wszystko jedno jaki jest powód - tracę nad sobą kontrolę. Odbija mi. Ostatnio zdarza się to dość często. - A ja doradzałabym, żebyś się zamknęła! - krzyczę. W tej samej chwili skaczę, robię szybki wymach nogą i serwuję jej kopa prosto w facjatę. Wciąż mnie zaskakuje, jak szybko potrafię się poruszać. Ta suka dietetyczka pada na kolana, z jej złamanego nosa leje się krew. Wokół narasta wrzask. Podbiegają dwaj porządkowi i przytrzymują mnie za ręce. Wyrywam się im na tyle długo, żeby zdążyć jeszcze odcharknąć i splunąć flegmą w oko dietetyczki. Po jaką cholerę zaczynała? Potrzeba jeszcze dwóch porządkowych, żeby wyciągnąć mnie na korytarz. Drę się: „czterech osiłków na jedną małą dziewczynkę". Udaje mi się odwrócić w stronę dietetyczki w samą porę, by zobaczyć, jak wypluwa ząb. Naturalnie, ląduję w izolatce. Płaczę. Znalazłam się tu, bo tak zapewne jest dla mnie najlepiej. Przestałam już rozumieć samą siebie. Wcześniej nie zdarzały mi się takie chore akcje, przysięgam. Nawet muchy bym nie skrzywdziła. Byłam normalna. W każdym razie na tyle, na ile normalna może być nastolatka pod wpływem rozszalałych hormonów. Ale kiedy zaczęła się ta cała rzeźnia, coś się we mnie rozchwiało. Zaczęłam puszczać w szwach, jak dżinsy, które uszyłam na zajęciach z gospodarstwa domowego. Rozpadać się na włókna, jak gotowana wołowina. Umarłam wewnętrznie. No cóż, w mojej szkole nadal chodzi się na zajęcia z gospodarstwa domowego. To nie pierwszy mój pobyt w izolatce. W sumie nie jest tu tak źle, wbrew temu, co zapewne myślicie. Moja betonowa celka ma całkiem przyzwoite rozmiary. Leżę sobie na plecach i jeśli przyjdzie mi ochota, mogę się
nawet wyciągnąć. Wysoko, pod sufitem, znajduje się niewielkie okno, ale na tyle duże, że pewnie udałoby się przez nie przecisnąć osobie, pod warunkiem, że jakimś paranormalnym sposobem uniosłaby się wcześniej na wysokość ponad czterech metrów. Kiedy mnie tu zamykają, próbuję spać, ale okazuje się to gorsze niż bezsenność. Moje sny nie przynoszą ukojenia. Wypełniają je upiorne sylwetki, kłapiące zębami czaszki, nadjedzone ludzkie twarze. No i słyszę, nieustająco, w kółko od nowa, tę piosenkę. Jak tylko zamykam oczy, włącza się ten cholerny hit z listy Top Forty, a perkusja wali w mój mózg. Pośród drzew odnajdę ciebie Ukoję twój ból Przypomnę ci gwiazdy na niebie Spotkamy się znów Pieprzony szlagier. Dla zabicia czasu odtwarzam wszystko w pamięci. Fragment po fragmencie, bez końca. Czy historia, którą opowiem, ma sens? Nie. Czy wydarzyła się naprawdę? Tak. Czy ktokolwiek mi uwierzy? Wszystko wskazuje na to, że nie. Przypuszczam, że chcielibyście poznać tę historię. Dobrze się składa, bo ja prawdopodobnie chcę się nią z wami podzielić. Przecież nie nudziłabym bez powodu. A tak przynajmniej nie zasnę. Lecz najpierw pozwólcie, że sobie coś wyjaśnimy. Wielu ludzi pyta mnie, czy żałuję tego, co zrobiłam. Otóż nie. Żałuję tylko jednego: że nie zrobiłam tego wcześniej.
Rozdział pierwszy Za siedmioma lasami
Na znaku drogowym, przed wjazdem do naszego miasteczka, widnieje napis: „Witaj w Devil's Kettle. Liczba mieszkańców 7037. Sprawdź, co dziś na obiad". Przysięgam, tak właśnie napisali. Jedno liceum, jedna pizzeria, jeden sygnalizator świetlny, a poza tym lasy, lasy, lasy. Krótko mówiąc: Totalne Zadupie w stanie Minnesota. I tutaj właśnie wszystko się zaczęło. Wiem, że Devil's Kettle może wam się kojarzyć z jakąś czarną magią, ale nazwa wzięła się od niewinnego wodospadu. Ściśle rzecz biorąc, to nie jest zwykły wodospad, z tych, co to kończą się strumieniem lub rzeką. Nasz spływa do dziury w ziemi i nigdzie nie wypływa. W promieniu mili nie pojawia się nawet strużka, woda po prostu znika. Naukowcy od lat głowią się nad tym zjawiskiem. Wrzucali do wodospadu, bądź wlewali, mnóstwo rzeczy - nadmuchiwane piłki, czerwony barwnik, jakąś radioaktywną ciecz, dzieci... Dobra, dobra, żartowałam z tymi dziećmi. Jezu, dajcie spokój, to zwykłe miasteczko. W każdym razie nic z tego, co do wodospadu wrzucili, nigdy nigdzie nie wypłynęło. Chyba że trafiło do innego wymiaru. Albo ta dziura jest, no wiecie, bardzo głęboka... Okej, pewnie chcielibyście w końcu dowiedzieć się czegoś o Jennifer. To normalne, wszyscy chcą. Taka śliczna dziewczyna, biadolą, odeszła przedwcześnie. A do tego była wprost urodzoną czirliderką. Lecz wierzcie mi, suka prosiła się o to, co ją spotkało. Pod koniec jej ciało, pożółkłe i wynędzniałe, wyglądało naprawdę fatalnie. Ale kilka miesięcy wcześniej
Jen była najseksowniejszą sztuką w naszej zapadłej dziurze. Czas na prezentację: Jennifer, ja i mój chłopak, Chip - trójka zupełnie przeciętnych nastolatków. Tacy właśnie byliśmy. Dokładnie, jak na zdjęciu ze szkolnego albumu: Jennifer - kapitan drużyny czirliderek, Needy - mózgownica, Chip - apetyczny perkusista. Niektórzy próbują mi wmówić, że Chip Dove nie przekroczył poziomu kiepskiego pałkarza z podrzędnego bandu. Nie słucham ich. Dla mnie wszystko, co z nim związane, jest jak muzyka. No dobra, niech wam będzie. Może i nie wymiatał jak szatan. Znał tylko Land of a Thousand Dances - jeden z tych prehistorycznych smętnych kawałków z dużą ilością na-na-na w refrenie. Ale na szczęście granie przed meczami szkolnymi nie wymagało szczególnej finezji. A przywalić w gary potrafił. Trzeba jednak przyznać, że kiedy czirliderki wychodziły na boisko w obcisłych żółto-fioletowych kostiumach, wybijały równiejszy rytm swoimi białymi kozaczkami niż Chip na bębnach. Na czele drużyny kroczyła, panie i panowie... Jennifer Check! Totalnie zjawiskowa. Lśniące kasztanowe włosy, konkretny biust, wąska talia. Jednym słowem: cudo. W niczym nie przypominała reszty naszych koleżanek z liceum. Wyglądała, jakby zeszła z rozkładówki Playboya. Mecze odbywały się u nas stanowczo za często i czasami zastanawiałam się, czy przypadkiem nie po to, żeby wszyscy mogli popatrzeć, jak Jennifer, w super krótkiej plisowanej spódniczce, wymachuje flagą. W owym czasie łączyła nas szczególnie bliska więź, niemal siostrzana. Ludziom nie mieściło się w głowach, że taka lalka jak Jennifer może zadawać się z takim
dziwadłem jak ja. Nosiłam kujońskie okulary, a moje włosy nie miewały częstych kontaktów z suszarką, nie mówiąc o prostownicy. Lecz stałyśmy się nierozłączne, zanim jeszcze zaczęłyśmy mówić. Miłość, która rodzi się w piaskownicy, nie umiera nigdy. Tak w każdym razie wtedy myślałam. Był luty, wtorek, całą szkołą wylegliśmy na mecz. Jen pomachała do tłumu, a ja odmachałam do niej. Siedząca obok mnie Chastity, laska, z którą chodziłyśmy na biologię, podniosła wzrok ku niebu i prychnęła: - Ale z was lesby. - Co ty bredzisz?! - odpowiedziałam ze złością. - To moja najlepsza przyjaciółka! Chastity sparodiowała moje machnięcie. - Gapisz się na nią, jakbyś chciała ją przelecieć, bez gry wstępnej i zdejmowania ciuchów. Przyznaj, zdarzyło się wam jakieś pukanko przez ubranko? - A co, zazdrościsz? - rzuciłam i podrapałam się w nos pod okularami. - O kogo? O tę bogatą pindę? - Ona nie jest bogata - odparłam. Biedna Jennifer Check - daleko jej było do bogactwa. Jej jedynym dorobkiem były nacięcia na słupkach przy jej łożu z baldachimem. Nacięcia w sensie symbolicznym, oczywiście. Żaden zaliczony przez nią koleś nie wart był, żeby Jennifer niszczyła własne łóżko. Jakiś czas później, tego samego dnia, grzebałam w niebieskiej metalowej szafce w poszukiwaniu podręcznika, gdy zza drzwiczek wynurzyła się Jennifer i zaczęła poprawiać włosy przed moim lusterkiem na magnes. - Co tam, Monistat? - rzuciła przyjaźnie.
- Co tam, Vagisil? - odpowiedziałam, zgodnie z naszym zwyczajem. Jennifer odwróciła głowę od lusterka, akurat w chwili, gdy Jonas Kozelle, szkolny król wysportowanych dupków, szczypał w cycek jakąś pannę. Nienaganny nosek mojej przyjaciółki zmarszczył się z obrzydzenia. Już dawno skończyła z przedstawicielami tej subkultury, by przerzucić się na starszych panów. - Wychodzimy dziś w nocy - stwierdziła, podciągając rękawy kusego sweterka. Jej koszulka w biało-różowe prążki uniosła się do góry, odsłaniając idealnie płaski brzuch. - Dziś? Dokąd? - W Melody Lane gra Low Shoulder, niezła kapela. Tym razem impreza bez ograniczeń wiekowych, co oznacza, że wyjątkowo nie będziemy musiały przeciskać się przez żadne szpary. Chociaż Chip grał na perkusji, nie bardzo interesowały mnie najnowsze trendy w muzyce. - A co to za jedni, ci Low Shoulder? - zapytałam. - Chłopaki z miasta. Grają indie rocka. Widziałam ich na MySpasie. Wokalista jest zajebiście soczysty. Dla ciebie też wyhaczymy coś smakowitego. Needy, wyluzuj, mamy weekend. - Jest czwartek - poprawiłam ją, trzaskając drzwiczkami od szafki. - Na studiach czwartek zalicza się do weekendu. A my już za jedenaście miesięcy będziemy studentkami. Uśmiechnęła się. Obydwie z utęsknieniem czekałyśmy, kiedy nareszcie wyrwiemy się z naszej dziury. Oczywiście, razem. Zamierzałyśmy pozostać najlepszymi przyjaciółkami na wieczność. Wojowniczym gestem wyciągnęłam w powietrze pięść.
- Uniwersytet Północna Minnesota, Duluth. Uuuu! - No więc? - spytała powoli, czysto formalnie, bowiem na ogół nie dochodziło między nami do żadnych dyskusji. Ona prowadziła, a ja podążałam za nią jak owieczka. - E... nie mogę - odwróciłam wzrok, starając się pozostać twardą. Obeszła mnie dookoła i spojrzała mi w oczy wzrokiem nieszczęśliwego szczeniaka. - Proszę cię, bo będę płakać. - Obiecałam Chipowi, że spędzimy dzisiejszy wieczór razem. Sami - zaczęłam się tłumaczyć. Jennifer skrzywiła się i nakreśliła w powietrzu, tuż przed moją twarzą, znak „X". - Buu! Skreślam cię, Needy. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy ktoś to zauważył. Nie cierpiałam, gdy robiła takie rzeczy publicznie. Nie cierpiałam również jej odmawiać. Naprawdę chciałam zostać z Chipem, czułam się winna za każdym razem, kiedy odwoływałam nasze spotkanie. Ale wie- działam, że w końcu i tak ulegnę Jennifer. Postanowiłam skrócić tę farsę. Wzruszyłam ramionami i przestałam się opierać. - O której zaczynają? - spytałam. - Przyjadę po ciebie o ósmej trzydzieści. Moja mama spotyka się dziś z tym kolesiem od sklepu mięsnego, więc postaram się przejąć brykę. - Facet wydaje się w porządku. Jennifer uśmiechnęła się znacząco. - Tak, mama twierdzi, że to mężczyzna o wieeelkim... sercu. Jego uczucie osiągnęło taką głębię, że aż obdarował ją nawracającą infekcją pęcherza. Fuj, mogła darować sobie tego typu szczegóły.
Jennifer odwróciła się na pięcie, rzucając przez ramię: - Tylko załóż coś przyzwoitego, okej? - Okej - westchnęłam, patrząc, jak odchodzi. W języku Jennifer sformułowanie „załóż coś przyzwoitego" miało bardzo specyficzne znaczenie. A mianowicie: nie mogłam wyglądać jak totalne zero, ale też nie wolno mi było przyćmić jej. Odsłonięcie kawałka brzucha - spoko, ale zbyt głęboki dekolt już nie. Pamiętacie, co wam powiedziałam o biuście Jennifer? Otóż byłam wobec niej niezwykle wspaniałomyślna. Przeżywałam prawdziwe męki, na wszelkie możliwe sposoby ukrywając swoje wielkie piersi, żeby tylko Jennifer nie musiała martwić się o swój status sekskociaka numer jeden. Kiedy wychodziłyśmy razem, to ona miała być gwiazdą. Nie ośmieliłabym się zepchnąć jej na dalszy plan. W łazience, przed zmatowiałym lustrem, przymierzyłam kilka bluzek, ale wszystkie odrzuciłam. Za duży dekolt, zbyt pomarańczowa, zjechana na maksa. W końcu zdecydowałam się na prosty czarny T-shirt oraz szarą bluzę z kapturem. I po namyśle zsunęłam dżinsy dużo poniżej linii bioder. Chip czekał cierpliwie, rozwalony na moim łóżku. Świadomość, że jest obok, podczas gdy ja szykuję się do wyjścia, sprawiała mi przyjemność. Miłe było, że ktoś dla odmiany zabiega o mnie, a nie o Jennifer. Zaczęliśmy się spotykać jakiś rok wcześniej. Po którymś meczu Chip podszedł do mnie, żeby zaproponować randkę. Byłam w takim szoku, że po prostu stałam jak wryta i gapiłam się na niego z bezmyślnym wyrazem twarzy. Jennifer zgodziła się za mnie, co odbijała sobie później przy każdej okazji, całkowicie ignorując Chipa i utrudniając nasze
spotkania. Poniekąd zasłużyła więc na moją wdzięczność, ale też zrobiła dużo, żebym czuła się z niej zwolniona. Kiedy wyszłam z łazienki, Chip na mój widok znacząco uniósł brew. - Te dżinsy opadają piekielnie nisko. Wszystko ci widać. - Chip! Idę na koncert rockowy, więc muszę odpowiednio wyglądać. - Rozumiem, ale wiesz, wydaje mi się, że widzę twoją macicę. Westchnęłam i podciągnęłam dżinsy, podczas gdy on mówił dalej: - Nigdy jeszcze nie słyszałem o Low Shoulder. Na którego z nich ostrzy sobie zęby Jennifer? - Na wokalistę, oczywiście - odpowiedziałam, próbując okiełznać szczotką plątaninę moich włosów barwy mysi blond. Przeważnie zaczesywałam je do tyłu i związywałam gumką te, które opadały mi na oczy. Moje włosy są bardzo gęste, więc trudno zebrać wszystkie w koński ogon. - Dziewczęta takie jak ona nie umawiają się z perkusistami - dodałam. - Wielkie dzięki - udał głęboko urażonego. - Nie chciałam być niemiła - powiedziałam. - Na pewno zrobiłaby wyjątek dla perkusisty, który oprócz tego jest też wokalistą. Ten koleś ma ze dwadzieścia dwa lata, więc w zasadzie mogliby go zapuszkować, gdyby do czegoś doszło. Lecz Jennifer twierdzi, że jest niezwykle soczysty, więc... - Soczysty? Zamierzacie kiedyś skończyć z tą waszą dziwną gadką?
- „Soczysty" znaczy „bardzo atrakcyjny" - wyjaśniłam, a Chip złapał mnie wpół i pociągnął za sobą na łóżko. Zaczął pieścić językiem moje ucho. - W takim razie ty musisz być dojrzałą brzoskwinką, skarbie - powiedział i pocałował mnie. / Odwzajemniłam pocałunek jego miękkich ust. Brązowe włosy Chipa łaskotały mnie w nos. Były dość długie, ale nie za bardzo. Na tyle, że czasami musiałam odgarniać mu je z oczu. Brakuje mi naszych pieszczot. Boskie uczucie. Nieporównywalne z niczym, czego doświadczyłam. Zresztą w życiu nie pocałowałam innego faceta. Chip przygryzł delikatnie moją wargę i zaczął rozpinać pasek. Pełna poczucia winy, że zamierzam zostawić go samego, próbowałam nawiązać dialog w chwilach, gdy na moment odsuwał swoje usta od moich: - Na pewno nie chcesz pójść z nami do Melody Lane? Dają tam teraz darmowy popcorn. Ustawili maszynę do popcornu i można sobie brać, ile kto chce. Jak tylko odpiął sprzączkę paska, zaczął mocować się z rozporkiem. - Obiecałaś mi wspólny wieczór. Nastawiłem się już na odrobinę czułości. Potem obejrzelibyśmy sobie film. Wypożyczyłem Orkę. Coś w rodzaju Szczęk, tyle że z nieszkodliwym wielorybem w roli głównej. - Ale przecież ty bez przerwy jesteś, jak to określasz, nastawiony. A czułością obdarzamy się nieustająco. Czekaj - zatrzymałam się i odepchnęłam go lekko. Usiadłam. Zachowywałam się jak pies myśliwski, który wyczuł lisa. - Jennifer przyszła - powiedziałam. - Skąd wiesz? - spytał i znowu spróbował przyciągnąć mnie do siebie.
Wtedy już oboje mogliśmy usłyszeć dobiegający z dołu głos: - Needy, wyjmij sobie nareszcie ten tampon i złaź tu natychmiast. Chipa przytkało. - Dziwne - mruknął pod nosem. Wstałam, żeby dokończyć czesanie włosów. Chip nigdy nie rozumiał więzi łączącej mnie i Jennifer. Byłyśmy jak siostry, jak jedna istota w dwóch ciałach. - Zawsze robisz, co każe ci Jennifer - narzekał, zapinając spodnie. Może jednak rozumiał więcej, niż sądziłam. W każdym razie tym razem trafił w punkt. - Nieprawda - odburknęłam, zaprzeczając, choć powiedział rzecz oczywistą. - Ja po prostu lubię robić te same rzeczy, co ona. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Dlatego jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Wyjęłam spod bluzki łańcuszek z serduszkiem i pokazałam go Chipowi. Na serduszku wygrawerowane było BFF - Best Friends Forever. Wisiorek zdobiła malutka cyrkonia. Cóż, tak naprawdę zawsze wydawało mi się, że chcę robić to samo, co Jennifer. Chip prychnął. - Nie macie ze sobą nic wspólnego. Tym razem już mnie porządnie wkurzył. - Okej, Chip. Jak uważasz. Założyłam okulary, wyszłam z pokoju. Jennifer czekała na mnie przy drzwiach wejściowych. Miała na sobie tonę makijażu i niewiele poza tym. Standard, jeśli chodzi o wypady do Melody Lane. No dobrze, założyła też białą puchową kurtkę, którą przykryła wystrzępioną czerwoną bluzkę i dżinsową mini. Kołnierz kurtki
wykończony był sztucznym futerkiem, co wyglądało po prostu świetnie. Zawsze chciałam mieć tę kurtkę, w każdym razie zanim została zbryzgana krwią. Całość wieńczył pasek z wyćwiekowanym napisem „Love". Jennifer pomachała mi przed nosem kluczykami. - Zgadnij, jaką furę zdobyłam na dzisiejszy wieczór? Chrysler Sebring, rocznik 2003, wyłącznie do mojej dyspozycji. Szczęściara z ciebie, zadasz szyku, podjeżdżając ze mną pod klub. Zakołysała lekko biodrami, ale uspokoiła się, gdy zobaczyła Chipa schodzącego za mną po schodach. - O, cześć, Chip - przywitała się. - Lubisz pomarańcze? - spytała i ścisnęła piersi, pochylając się w stronę Chipa. Zachichotała. - Chyba przeoczyłaś tak ze dwa guziki - odparł Chip, dzielnie starając się nie patrzeć, choć przychodziło mu to z trudem. - Wydaje mi się, że raczej przeoczyła pozostałe - włączyłam się do rozmowy i podeszłam do niej, żeby zasłonić Chipowi widok. Jennifer pociągnęła nosem. - Czy wy się pieprzyliście? - Jesteś nieprzyzwoita! Wstyd mi za ciebie! - udałam oburzoną. Popchnęłam ją dla żartu, a ona mnie. Przez chwilę się tarmosiłyśmy, przez co piersi Jennifer nieomal wyskoczyły spod koszulki. Gdy spostrzegłam, jak Chip się na nie gapi, natychmiast przestałam. - Okej, jedziemy do klubu - zarządziła zadowolona, że jej magnetyzujący wpływ na mężczyzn został kolejny raz potwierdzony. Kiedy zamykałam drzwi, Chip uznał, że warto trochę się pokłócić.
- Melody Lane nie jest klubem - zaczął. - Właściwie to nawet nie bardzo jest bar. Najbliżej mu do salonu bingo z koncesją na piwo. - Ugryź mnie, Chip. Zazdrościsz, bo nie zostałeś zaproszony - odpysknęła Jennifer. - Ja zazdroszczę?! - złościł się dalej, idąc za nami do samochodu. - To obleśne miejsce. Przyłażą tam (wyłącznie brzuchaci kolesie z wąsami. - Zazdrościsz, zazdrościsz! Zzieleniałeś z zazdrości i nawet sam przed sobą nie potrafisz się do tego przyznać. Wskoczyłyśmy do auta, Jennifer uruchomiła silnik. Opuściłam szybę i pomachałam Chipowi na pożegnanie. Ale jego nadal pochłaniała kłótnia z Jennifer. - Przestań wreszcie porywać moją dziewczynę! - krzyczał, gdy wyjeżdżałyśmy z podjazdu. Biedny, kochany Chip. Powinnam była zostać w domu i poprzytulać się do niego. Powinnam była obejrzeć tę głupią Orkę. Powinnam była powstrzymać Jennifer od wyprawy do Melody Lane. Gdybym to zrobiła, nie zginęliby ci wszyscy ludzie. No, czworo ludzi, ściślej mówiąc.
Rozdział drugi Robi sie gorąco
Chip miał rację. Trudno było Melody Lane Tavern nazwać klubem. Kluby to miejsca w dużych miastach, gdzie spotykają się atrakcyjni ludzie. W klubach rezydują DJ-e i leje się szampan. W Melody Lane jest za to zepsuta szafa grająca i oklejony nalepkami kibel. Wysiadłyśmy z samochodu na żwirowym parkingu. Nad wejściem do baru migał zepsuty neon. Tak, mój chłopak miał absolutną rację: miejsce było przyozdobioną kołpakami, rozwalającą się drewnianą budą, która znajdowała się na odległym krańcu naszej mieściny. Facet przy wejściu narysował nam na wierzchu dłoni wielkie czarne „X". Jennifer przyjrzała się temu z niesmakiem. Nie lubiła, gdy ktoś ją skreślał. W środku panował półmrok. Barman właśnie podawał przez kontuar skrzynkę piwa gościowi w wyświechtanym T-shircie. - Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła legalnie schlać się w miejscu publicznym - westchnęła Jennifer. - Piłaś kiedyś brzoskwiniowego Boone'sa? - Aha, świetna rzecz - skłamałam. - Pogięło cię? To obrzydlistwo! - zaprotestowała i wzdrygnęła się lekko, ponieważ mijał nas właśnie jeden ze szkolnych piłkarzy, ze wzrokiem przyklejonym do jej cycków. - Cześć, Jennifer. Ładnie wyglądasz - powiedział. - Co tam, Craig? - Jennifer uniosła znacząco brwi. Kiedy piłkarz zniknął, trąciła mnie ramieniem i prych-nęła: - A ten co sobie wyobraża? Ze jest dla mnie
wystarczająco przystojny? Teraz już rozumiem, dlaczego nie nadąża na matmie. - No - zgodziłam się, ledwie jej słuchając. Kiedy rozglądałam się wokół, zauważyłam kumpla ze szkoły. - Zobacz, przyszedł Ahmet. Wiesz, ten koleś z wymiany zagranicznej, z Indii. Jennifer spojrzała w tym samym kierunku. - Dlaczego znowu wzięli tego? - spytała zirytowana i skrzywiła się. - Pewnie dyrektor Lundquist uznał, że on dobrze robi na tak zwaną różnorodność. Jennifer skrzywiła się jeszcze bardziej. - Nie mogę uwierzyć, że wymieniliśmy mega dorodnego hokeistę na takie coś. - Ja bym się go nie czepiała - wzruszyłam ramionami. - Podejrzałam, że trzyma w szafce odjazdową figurkę słonia. Już od dawna chciałam ją sobie dokładniej obejrzeć. Byłam pewna, że ma jakiś związek z religią. Niezła sprawa - idziesz na mszę i modlisz się do słonia. Fascynowało mnie, że Ahmet samą swoją obecnością wpływał na świadomość wielości kultur. Ruszyłyśmy dalej, torując sobie drogę ku scenie, choć w tym przypadku lepiej byłoby użyć słowa podest. Miejsce dla zespołu wyznaczono bowiem platformą, zamontowaną jakieś dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Lokal pękał w szwach, ale głównie za sprawą stałych klientów. Poza tym zespół nie przyciągnął jakichś strasznych tłumów, oprócz nas i Ahmeta. Jennifer wyciągnęła papierosy z kieszeni dżinsowej spódnicy. Potem, powoli, wysunęła jednego z paczki i, trzymając go pomiędzy dwoma palcami, czekała na ogień. Nie martwiłam się zbytnio ani o jej płuca, ani
jako bierna palaczka, o własne. Jen stosowała tę sztuczkę, żeby przyciągnąć mężczyzn i rzadko zdarzało jej się wciągnąć więcej niż jednego macha, ponieważ z miejsca gziła się z właścicielem zapalniczki. Również i tym razem sztuczka zadziałała. Roman Duda, w swej czapce moro, zbliżył się wolnym krokiem i stanął odrobinę zbyt blisko niej. Koleś liczył sobie chyba z ćwierć wieku, zboczeniec. Łyknął haust piwa i odebrał Jen paczkę. - Masz siedemnaście lat - pouczył ją. - W tej chwili twoje płuca wyglądają jak dwa idealne różowiutkie kotlety jagnięce. Nie niszcz ich tym gównem. W odpowiedzi włożyła papieros w usta i wydęła je w jego stronę. Tego też jej zabrał. - Wiesz, że mógłbym cię aresztować za ich posiadanie? - Aresztować, mówisz? Chciałoby się. Jeszcze nawet nie skończyłeś akademii. A właśnie, czy wspominałam już, że ten nieskazitelny przykład człowieczeństwa uczęszczał do akademii policyjnej? Wkrótce miał chronić porządnych obywateli Devil's Kettle. Wątpię, by udało mu się uchronić mysz przed kotem. Nie mówiąc o chronieniu wiecznie napa- lonej nastolatki przed nią samą. - Jeszcze tylko dwa miesiące - odciął się urażonym tonem - i zaczynam normalną służbę. Jennifer przysunęła się do przyszłego policjanta. - Zakujesz mnie w kajdanki? - szepnęła, ocierając się o niego. Wprawdzie wiedziałam, że go bzykała, ale starałam się o tym nie myśleć. Pomimo że nie jestem cnotką, trochę jednak mnie ta sytuacja brzydziła. Roman jęknął i odpowiedział również szeptem: