MERRY32

  • Dokumenty989
  • Odsłony206 398
  • Obserwuję139
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań126 968

Clare Mackintosh - Widzę cię

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Clare Mackintosh - Widzę cię .pdf

MERRY32
Użytkownik MERRY32 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 326 stron)

Tytuł oryginału I SEE YOU Copyright © Clare Mackintosh 2016 First published in Great Britain in 2016 by Sphere All rights reserved Projekt okładki Joanna Wasilewska Zdjęcie na okładce © Jaroslaw Blaminsky /Trevillion Images Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Renata Bubrowiecka Korekta Sylwia Kozak-Śmiech Zofia Firek ISBN 978-83-8123-477-1 Warszawa 2017 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa www.proszynski.pl

Rodzicom, którzy tak wiele mnie nauczyli

Podziękowania Druga książka bywa podstępną bestią – znany to fakt – a ta nie ujrzałaby światła dziennego bez wsparcia, porad i merytorycznej pomocy mnóstwa życzliwych osób. Serdeczne podziękowania dla Guya Mayhewa, Davida Shipperlee, Sama Blackburna, Gary’ego Fergusona, Darrena Woodsa i Joanny Harvey za pomoc w zbieraniu materiałów do tej powieści. Wszelkie błędy obciążają tylko mnie, a licentia poetica wykorzystywana była szczodrze. Szczególne wyrazy wdzięczności należą się Andrew Robinsonowi, który poświęcił na pomoc tyle czasu, że aż umieściłam go w książce. Dziękuję Charlotte Beresford, Merilyn Davies i Shane’owi Kirkowi za dyskusje o fabule i wstępną lekturę, a także Sally Boorman, Rachel Lovelock i Paulowi Powellowi za hojne oferty w aukcjach charytatywnych, których przedmiotem było prawo nadawania nazwisk bohaterom. Życie pisarza często bywa samotne. Moje niewymownie wzbogacają społeczności na Twitterze, Instagramie i Facebooku, które zawsze mają na podorędziu słowa otuchy, wirtualną lampkę szampana i propozycje nazwisk do przetestowania. Zarówno w wirtualnym, jak i rzeczywistym świecie nieustannie zaskakuje mnie brać twórców kryminałów – nie wyobrażam sobie większego wsparcia, niż okazane przez was. Pisarze tworzą fantastyczną bandę. Mam to szczęście, że reprezentuje mnie Sheila Crowley, najlepsza agentka w branży, jestem też niezmiernie dumna, że zaliczam się do grona autorów, o których interesy dba agencja Curtis Brown. Rebecco Ritchie i Abbie Greaves – specjalne podziękowania za wasze wsparcie. Daleko by mi było do pisarki, jaką jestem, gdyby nie talent i wnikliwość mojej redaktorki Lucy Malagoni. Praca z nią jest czystą radością. Ekipa z Little, Brown jest wyjątkowa; tu, za oddanie i entuzjazm, kieruję podziękowania do Kirsteen Astor, Rachel Wilkie, Emmy Williams, Thalii Proctor, Anne O’Brien, Andy’ego Hine’a, Kate Hibbert i Heleny Doree. Rodzinom pisarzy, znoszącym huśtawki nastrojów, nieprzekraczalne terminy, przypalone kolacje i spóźnione wyprawy po dzieci do szkoły, powinno się

przyznawać jakieś nagrody. Skoro jednak nikt im nie wręczy medali, przekazuję uściski i podziękowania Robowi, Joshowi, Evie i George’owi, którzy rozjaśniają moje życie i bez których nic bym nie napisała. A na koniec z głębi serca dziękuję księgarniom, bibliotekom i czytelnikom, którzy pokochali Pozwolę ci odejść w takim stopniu, że powieść odniosła sukces. Jestem bezgranicznie wdzięczna i mam nadzieję, że ta książka nie mniej wam się spodoba.

Codziennie robisz to samo. Doskonale wiesz, dokąd zmierzasz. Nie jesteś sama.

1 Mężczyzna za mną stoi tak blisko, że od jego oddechu zwilgotniała mi skóra na karku. Wysuwam stopę o kilka centymetrów i przyciskam się do szarego płaszcza, który pachnie mokrym psem. Od początku listopada chyba nawet na chwilę nie przestało padać i z rozgrzanych, stłoczonych ciał unosi się para. W udo dziabie mnie teczka. Gdy pociąg szarpie na zakręcie, utrzymuję się w pionie dzięki otaczającej mnie ludzkiej masie, a także dzięki własnej ręce, niechętnie przyłożonej do szarego płaszcza w celu zyskania chwilowego podparcia. Na stacji Tower Hill wagon wypluwa kilkunastu pasażerów, połyka trzy razy tylu, a wszyscy prą, by jak najszybciej dotrzeć do domu na weekend. – Przesuwać się w głąb wagonu! – rozlega się komunikat. Nikt się nie rusza. Szary płaszcz zniknął, a ja wśliznęłam się na jego miejsce, lepsze, bo mogę dosięgnąć poręczy, no i nie mam już na szyi cudzego DNA. Torebka okręciła mi się na plecy, więc ciągnę ją na przód. Para japońskich turystów trzyma na piersiach gigantyczne plecaki, zajmujące przestrzeń, w której zmieściłyby się dwie osoby. Kobieta pod przeciwną ścianą zauważa, że na nich patrzę. Łapie moje spojrzenie i solidarnie się krzywi. Godzę się na ten przelotny kontakt wzrokowy, po czym spoglądam w kierunku swoich stóp. Otaczają mnie rozmaite buty: męskie – duże i lśniące pod prążkowanymi nogawkami, damskie – na obcasach i kolorowe, palce wciśnięte w nieprawdopodobne noski. Pośród nóg dostrzegam parę eleganckich pończoch: nieprzezroczysty czarny nylon niknący w śnieżnobiałych adidasach. Nie widzę ich właścicielki, ale wyobrażam sobie, że ma ponad dwadzieścia lat, a w przepastnej torebce albo w pracy, w szufladzie, parę zawrotnej wysokości szpilek. Nigdy nie nosiłam butów na obcasach za dnia. Zaszłam w ciążę, ledwie zdążyłam wyrosnąć ze sznurowanych trzewików Clarks, a przy kasie w Tesco lub podczas ostrożnego manewrowania wózkiem z berbeciem na głównej ulicy handlowej szpilki nie są najlepszym wyborem. Do tego z wiekiem zmądrzałam. Godzina jazdy metrem do pracy, godzina drogi powrotnej. Pięcie się po zepsutych ruchomych

schodach. Zderzanie z wózkami dziecięcymi oraz rowerami. I w imię czego? Ośmiu godzin za biurkiem. Obcasy zostawiam na świąteczne okazje. Na co dzień noszę uniform: czarne spodnie i elastyczny top, który nie wymaga prasowania i jest na tyle schludny, że ujdzie za strój biurowy, w szufladzie zaś trzymam blezer na te ruchliwe dni, kiedy to drzwi nieustannie się otwierają, a ciepło ucieka wraz z pojawieniem się każdego potencjalnego klienta. Pociąg się zatrzymuje, a ja wychodzę na peron. Stąd pojadę kolejką naziemną, którą zresztą wolę, choć często bywa równie zatłoczona. Pod ziemią ogarnia mnie niepokój – nie mogę oddychać, choć wiem, że to tylko rojenia. Chciałabym pracować w miejscu, do którego da się dotrzeć piechotą, ale to marzenie ściętej głowy. Sensowną pracę można znaleźć tylko w strefie pierwszej; hipoteki, na które nas stać – w czwartej. Na pociąg muszę zaczekać, więc ze stojaka obok automatu z biletami biorę egzemplarz „London Ga​zette”. Ponure nagłówki korespondują z dzisiejszą datą: piątek, trzynasty listopada. Policja udaremniła kolejny spisek terrorystyczny, trzy początkowe strony zapchane są fotografiami materiałów wybuchowych, skonfiskowanych w mieszkaniu w północnym Londynie. Przebiegam wzrokiem zdjęcia brodatych mężczyzn i wyruszam na poszukiwanie luki w kolejce, która utworzyła się pod znakiem z numerem peronu, czyli tam, gdzie otworzą się drzwi wagonu. Zanim do środka napłyną ludzie, dzięki przemyślanej strategii wślizguję się na moje ulubione miejsce – na końcu rzędu foteli, gdzie mogę oprzeć się o szklaną barierkę. Wagon wypełnia się szybko, a ja spoglądam po stojących i czuję podszytą poczuciem winy ulgę, że nie ma między nimi nikogo starszego ani w widocznej ciąży. Wprawdzie jestem w butach na płaskim obcasie, ale od wystawania przez prawie cały dzień przy szafach z aktami bolą mnie stopy. Nie ja powinnam segregować dokumenty. Przychodzi do nas dziewczyna, która zajmuje się kserowaniem fiszek dotyczących nieruchomości i utrzymywaniem porządku w szafkach, ale wyjechała na dwa tygodnie na Majorkę, a z tego, co dziś zobaczyłam, od dawna niczego nie układała. Nieruchomości mieszkaniowe pomieszane są z komercyjnymi, domy do wynajęcia z domami na sprzedaż, no i popełniłam błąd, mówiąc o tym głośno. „To lepiej je posortuj, Zoe” – skwitował Graham. Zamiast więc rezerwować terminy prezentacji lokali, stałam przed gabinetem Grahama w omiatanym przeciągiem korytarzu, żałując, że otworzyłam usta. Praca w Hallow & Reed nie jest zła. Dawniej przez jeden dzień w tygodniu prowadziłam im księgi rachunkowe i gdy kierowniczka biura poszła na urlop

macierzyński, Graham poprosił mnie, żebym ją zastąpiła. Jestem księgową, nie sekretarką, lecz pensja była sowita, a ja straciłam kilku klientów, więc skorzystałam z okazji. Po trzech latach nadal tu jestem. Gdy docieramy na stację Canada Water, w wagonie jest już luźno i ci, którzy stoją, stoją z wyboru. Facet siedzący obok mnie tak szeroko rozłożył nogi, że swoje muszę odsunąć, a kiedy spoglądam na rząd pasażerów naprzeciwko, widzę, że dwóch innych mężczyzn robi to samo. Świadomie? A może to jakaś wrodzona potrzeba górowania nad innymi? Kobieta siedząca dokładnie przede mną przesuwa torbę na zakupy i słyszę niemożliwy do pomylenia brzęk butelki wina. Mam nadzieję, że Simon pomyślał, by wstawić jedno do lodówki. To był długi tydzień i chcę już tylko skulić się na sofie i oglądać telewizję. Na którejś stronie „London Gazette” jakiś były finalista X-Factor narzeka na presję, z jaką wiąże się sława, ale większą część szpalty wypełnia debata o ochronie prywatności. Czytam bez zrozumienia – oglądam zdjęcia i przebiegam wzrokiem po nagłówkach, żeby nie czuć się tak całkiem na bocznym torze. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni przeczytałam całą gazetę bądź usiadłam, żeby od początku do końca obejrzeć wiadomości. Zawsze są to tylko urywki na Sky News przy śniadaniu albo nagłówki przeczytane nad czyimś ramieniem w drodze do pracy. Pociąg zatrzymuje się między Sydenham a Crystal Palace. Słyszę z głębi wagonu pełne frustracji westchnienie, ale nie fatyguję się popatrzeć, kto je wydał. Zapadł już zmierzch i gdy spoglądam w okno, widzę tylko odpowiadającą mi wzrokiem własną twarz, jeszcze bledszą niż w rzeczywistości i zniekształconą przez deszcz. Zdejmuję okulary i pocieram wgłębienia, które zostawiły po obu stronach nosa. Słyszymy potrzaskujący komunikat, ale jest tak wytłumiony i wygłoszony z tak silnym akcentem, że nie sposób go zrozumieć. Mógł dotyczyć czegokolwiek, od awarii semafora po zwłoki na torach. Mam nadzieję, że nie chodzi o zwłoki. Myślę o mojej lampce wina, o Simonie masującym mi stopy na sofie i czuję się winna, że w pierwszym odruchu skupiłam się na własnej wygodzie, a nie na rozpaczy jakiegoś nieszczęsnego samobójcy. Ale nie, to na pewno nie trup. Pora na trupy to poniedziałkowe ranki, nie piątkowe wieczory, kiedy od powrotu do pracy dzielą trzy błogosławione dni. Rozlega się zgrzytanie, po którym zapada cisza. Niezależnie od przyczyny opóźnienie się przeciągnie. – Nie jest to dobry znak – odzywa się mężczyzna obok mnie. – Hmm… – odpowiadam wymijająco.

Wracam do przerzucania stronic gazety, lecz sport mnie nie interesuje, a za nim są przede wszystkim ogłoszenia i recenzje sztuk teatralnych. W tym tempie dotrę do domu dopiero po siódmej, więc zamiast pieczonego kurczaka, którego zaplanowałam, będziemy musieli zjeść na obiadokolację coś lekkiego. Simon gotuje w tygodniu, a ja w piątkowe wieczory i w weekendy. Wyręczałby mnie także w te dni, gdybym go poprosiła, ale nie mogę na to pozwolić. Nie mogę dopuścić, żeby gotował dla nas – dla moich dzieci – codziennie. Może kupię coś na wynos. Omijam dział biznesowy i spoglądam na krzyżówkę, ale nie mam przy sobie długopisu. Czytam więc ogłoszenia. Może znajdę pracę dla Katie? Albo dla siebie, skoro już o tym mowa, choć wiem, że nigdy nie odejdę z Hallow & Reed. Płacą dobrze, znam swoje obowiązki – już je znam – i gdyby nie szef, byłoby idealnie. Klienci w większości są uprzejmi. To z reguły początkujący biznesmeni, szukający przestrzeni biurowej, tudzież firmy, którym się powiodło i które potrzebują większej siedziby. Mieszkaniami zajmujemy się marginalnie, ale lokale nad sklepami dobrze schodzą wśród osób, które kupują po raz pierwszy lub szukają czegoś mniejszego. Poznałam wielu ludzi od niedawna będących w separacji. Czasami, jeśli mam odpowiedni nastrój, zapewniam ich, że wiem, przez co przechodzą. „I dobrze się skończyło?” – pytają zawsze kobiety. „To była najlepsza decyzja w moim życiu” – odpowiadam z pewnością siebie, bo właśnie to chcą usłyszeć. Nie trafiam na pracę odpowiednią dla dziewiętnastolatki, która pragnie zostać aktorką, ale zaginam róg strony z ofertą dla kierownika biura. Sprawdzić nie zaszkodzi. Wyobrażam sobie, jak wchodzę do gabinetu Grahama Hallowa i wręczam mu wymówienie, oznajmiając, że nie zamierzam tolerować zwracania się do mnie, jakbym była brudem na podeszwie jego buta. Potem spoglądam na pensję podaną pod nazwą stanowiska i przypominam sobie, jak długo pięłam się ku poborom, z których rzeczywiście da się wyżyć. Lepszy znany diabeł... Czyż nie tak mawiają? Ostatnie strony to już same roszczenia odszkodowawcze i finanse. Starannie omijam oferty pożyczkodawców – przy takich odsetkach trzeba być wariatem albo desperatem – i przesuwam spojrzenie na dół, na reklamy sekstelefonów. Mężatka szuka dyskretnych przygodnych wrażeń. Jeśli chcesz zobaczyć zdjęcia, wyślij SMS o treści ANGEL na numer 69998.

Marszczę nos bardziej z powodu kosmicznej ceny za esemesa niż oferowanej usługi. Kim jestem, żeby osądzać innych? Mam już odwrócić stronę, z rezygnacją gotowa poczytać o wczorajszym meczu, kiedy pod anonsem Angel widzę kolejny. Przez sekundę podejrzewam, że mam zbyt zmęczone oczy. Mrugam intensywnie, ale nic to nie zmienia. Widok absorbuje mnie bez reszty – nie zauważam nawet, że pociąg znowu rusza. Zrywa się nieoczekiwanie, a mną rzuca w bok, więc odruchowo wyciągam rękę i dotykam uda sąsiada. – Przepraszam. – Nie ma za co, nic się nie stało. Uśmiecha się, a mnie jakoś udaje się odpowiedzieć tym samym. Ale serce mi wali i znów wpatruję się w ogłoszenie. Jest w ramce, umieszczono w nim takie samo ostrzeżenie o kosztach rozmów telefonicznych jak w innych, a u góry widnieje numer 94393 243243. Adres strony internetowej to www.ktosciprzeznaczony.com. Ale ja patrzę na zdjęcie. Jest przycięte tak, by ukazywało w zasadzie samą twarz, lecz wyraźnie widać jasne włosy i fragmencik czarnego topu na ramiączkach. Kobieta jest starsza od pozostałych stręczących swe usługi, chociaż na podstawie tak ziarnistej fotografii trudno precyzyjnie określić wiek. Z tym że ja wiem, ile ma lat. Czterdzieści. Bo kobieta z anonsu to ja.

2 Kelly Swift stała w wagonie metra linii Central wychylona w bok, żeby nie stracić równowagi, gdy pociąg pokonywał zakręt. Na Bond Street do środka wepchnęła się dwójka dzieciaków – góra czternasto- lub piętnastolatków – pochłonięta przeklinaniem na wyścigi; spory kontrast z ich samogłoskami rodem z klasy średniej. Już za późno na zajęcia w świetlicy edukacyjnej po lekcjach, a na dworze zdążyło się ściemnić. Kelly miała nadzieję, że wracają do domu, a nie ruszają w miasto. Nie w tym wieku. – Debil pierdolony! Chłopiec podniósł wzrok i jego buta ustąpiła miejsca zażenowaniu – ujrzał Kelly. Gdy przybrała minę mniej więcej taką, jaką przy wielu okazjach widywała na twarzy swojej matki, młodzi ludzie ucichli, wściek​le się zaczerwienili, odwrócili i zaczęli z zainteresowaniem oglądać wewnętrzną stronę zamykających się drzwi. Ze smutkiem, odliczywszy od trzydziestu wstecz i wyobraziwszy sobie siebie z czternastolatkiem, pomyślała, że pewnie jest na tyle stara, żeby być ich matką. Niektóre jej szkolne przyjaciółki miały dzieci niemalże w tym wieku. Zresztą jej facebookowy profil regularnie wypełniał się zdjęciami dumnych rodzin, a kilkoro dzieciaków nawet zaprosiło ją do znajomych. To dopiero sposób, żeby ktoś poczuł się staro. Napotkała spojrzenie siedzącej naprzeciwko kobiety w czerwonym płaszczu, która skinieniem głowy wyraziła uznanie za utemperowanie chłopców. Z uśmiechem odpowiedziała spojrzeniem. – Udany dzień? – Teraz w miarę, bo się kończy – odparła kobieta. – Zaczynamy weekend, nie? – Ja pracuję. Wolne dopiero we wtorek. – A i wtedy będzie to tylko jeden dzień wolnego przed kolejnymi sześcioma z rzędu harówy, pomyślała i aż jęknęła w duchu. Jej rozmówczyni sprawiała wrażenie zaskoczonej. Kelly wzruszyła ramionami. – Ktoś musi, prawda? – Chyba tak. Gdy pociąg zaczął zwalniać przed Oxford Circus, kobieta skierowała się

ku drzwiom. – Mam nadzieję, że reszta dnia minie pani spokojnie. No i zapeszyła, pomyślała Kelly. Spojrzała na zegarek. Dziewięć przystanków do Stratfordu: zostawić manele i z powrotem. U siebie będzie na ósmą, może ósmą trzydzieści. Na siódmą rano znów do pracy. Ziewnęła szeroko, nie kłopocząc się zasłanianiem ust, i zastanowiła się, czy w mieszkaniu jest coś do jedzenia. Wynajmowała dom nieopodal Elephant and Castle do spółki z trzema kobietami, których nazwiska znała tylko z czeków z opłatą za czynsz, co miesiąc pieczołowicie przypinanych do deski w holu i gotowych do spieniężenia. Właściciel, czujny na każdą możliwość zmaksymalizowania zysków, przerobił duży pokój na sypialnię, więc jedyną przestrzenią wspólną pozostała ciasna kuchnia, w której mieściły się tylko dwa krzesła, ale dzięki różnym grafikom zmianowym i nieregularnym godzinom pracy jej współlokatorek zdarzało się, że całymi dniami żadnej nie widziała. Dawn, która zajmowała największą sypialnię, była pielęgniarką. Choć młodsza, była o wiele większą domatorką i od czasu do czasu zostawiała przy mikrofalówce jakieś danie dla Kelly z dołączoną jasnoróżową post-itką nakazującą: „Częstuj się!”. Na myśl o jedzeniu Kelly zaburczało w brzuchu i znów zerknęła na zegarek. Nie sądziła, że tego popołudnia będzie taki ruch. W przyszłym tygodniu czeka ją kilka dodatkowych godzin do odpracowania, bo inaczej nigdy się z tym nie upora. Na stacji Holborn wsiadła garstka biznesmenów. Kelly obrzuciła ich wprawnym spojrzeniem. Na pierwszy rzut oka wyglądali identycznie: krótkie włosy, ciemne garnitury i aktówki. Diabeł tkwi w szczegółach, pomyślała Kelly. Wypatrzyła wyblakłe prążki, tytuł książki niedbale wepchniętej do torby, okulary w drucianych oprawkach z wgiętym zausznikiem, brązowy skórzany pasek od zegarka pod białym rękawem z bawełny. Elementy charakterystyczne, drobne szczegóły wyglądu, dzięki którym wyróżniali się z szeregu prawie identycznych mężczyzn. Kelly przyglądała się im otwarcie i beznamiętnie. Powiedziała sobie, że po prostu ćwiczy, i nie obeszło jej, gdy któryś uniósł głowę i odkrył wędrujące po sobie jej chłodne spojrzenie. Spodziewała się, że odwróci wzrok, ale on puścił oczko i wygiął usta w emanującym pewnością siebie uśmiechu. Kelly skierowała wzrok ku jego lewej dłoni. Żonaty. Biały, dobrze zbudowany, około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, z cieniem zarostu na szczęce, którego prawdopodobnie nie miał kilka godzin temu. Po wewnętrznej stronie płaszcza żółty rozbłysk zapomnianej metki z pralni chemicznej. Założyłaby się, że wyprostowana postawa została mu po służbie wojskowej. Z wyglądu nijaki, ale rozpoznałaby go, gdyby

spotkali się ponownie. Usatysfakcjonowana, przeniosła uwagę na nowych pasażerów, wsiadających na stacji Bank i przedostających się w głąb wagonu w poszukiwaniu nielicznych wolnych miejsc. Niemal wszyscy mieli w rękach telefony – grali na nich, słuchali muzyki albo po prostu ściskali aparat, jakby wszczepiono im go w dłoń. Na drugim krańcu wagonu ktoś w tłumie podróżnych uniósł komórkę, a Kelly instynktownie się odwróciła. To turyści pstrykali stereotypowe zdjęcia londyńskiego metra, by móc pokazywać je po powrocie do domu, ale dla niej perspektywa robienia za tło na czyjejś wakacyjnej fotce była zbyt kuriozalna, żeby w ogóle brać ją pod uwagę. Bolało ją ramię po zderzeniu ze ścianą, gdy zbyt ostro weszła w zakręt, zbiegając ruchomymi schodami i pędząc na peron na Marble Arch. Spóźniła się o kilka sekund i zirytowało ją, że na próżno nabiła sobie kwitnącego siniaka. Następnym razem będzie szybsza. Pociąg zajechał na Liverpool Street. Na peronie rzesza ludzi niecierpliwie czekająca, aż otworzą się drzwi. Puls Kelly przyspieszył. Tam, w samym środku tłumu, połowicznie zamaskowany dużymi dżinsami, kurtką z kapturem i bejsbolówką, stał Carl. Rozpoznała go z miejsca i – choć tak bardzo pragnęła wrócić do domu – nie mogła zignorować. Ze sposobu, w jaki wtopił się w mrowie na peronie, jasno wynikało, że dostrzegł ją ułamek sekundy wcześniej i że jego również to spotkanie nie napawało entuzjazmem. Musiała działać szybko. Kelly wyskoczyła z pociągu tuż przed tym, zanim zasyczały za nią drzwi. W pierwszej chwili pomyślała, że go zgubiła, ale jakieś dziesięć metrów dalej mignęła jej czapeczka bejsbolowa – nie w biegu, lecz szybko lawirująca pośród tłumu pasażerów i zbliżająca się do wyjścia z peronu. Jeśli w ciągu ostatnich dziesięciu lat korzystania z metra Kelly się czegoś nauczyła, to tego, że grzeczność daleko jej nie zaprowadzi. – Uwaga! – wrzasnęła, rozpędzając się i wpadając między parę starszych turystów z walizkami. – Przechodzę! Rano może i go zgubiła, fundując sobie przy okazji posiniaczone ramię, ale po raz drugi nie pozwoli mu zwiać. Przelotnie pomyślała o kolacji, która być może czeka na nią w domu, i obliczyła, że ta akcja wydłuży jej dzień pracy co najmniej o dwie godziny. Ale jak trzeba, to trzeba. W końcu może sobie w drodze powrotnej kupić kebab. Carl pędem wspinał się po ruchomych schodach. Szkolny błąd, pomyślała Kelly,

wybierając zwykłe. Mniej tu turystów, których trzeba jakoś wyminąć, mniejsze też obciążenie dla nóg w porównaniu z szarpiącym, nierównym tempem eskalatora. Ale i tak paliły ją mięśnie ud, gdy zrównała się z Carlem. Na górze rzucił szybkie spojrzenie przez lewe ramię i ostro odbił w prawo. Carl, do kurwy nędzy! – pomyślała. Powinnam już cię obrączkować. Gdy gotował się do przesadzenia bramki biletowej, dopadła go ostatnim zrywem, złapała lewą ręką za kurtkę, a prawą wykręciła mu ramię na plecy. Carl bez przekonania spróbował się wyszarpnąć, czym wytrącił ją z równowagi i zrzucił jej czapkę na ziemię. Kelly zarejestrowała, że ktoś ją podnosi, i miała tylko nadzieję, że nie po to, by zwędzić. I tak miała już przerąbane u Storesa, bo jakiś czas temu podczas szarpaniny zgubiła służbową pałkę. Wolałaby uniknąć kolejnego ochrzanu. – Na nakazach z twoim nazwiskiem, koleżko, widnieje „nie stawił się na wezwanie” – oznajmiła Kelly, ciężko dysząc między słowami, choć w kamizelce przeciwuderzeniowej nie było to łatwe. Sięgnęła do pasa, odczepiła kajdanki, z wprawą zatrzasnęła je na przegubach Carla i sprawdziła, czy należycie trzymają. – Jesteś zapuszkowany.

Widzę cię. Ale ty mnie nie widzisz. Zaabsorbowała cię książka – kieszonkowe wydanie, na okładce dziewczyna w czerwonej sukience. Tytułu nie widzę, ale to nieważne. Wszystkie są takie same. Jeśli chłopak nie całuje dziewczyny, to ją prześladuje. Chłopak zabija dziewczynę. Ironia mi nie umyka. Na następnej stacji kolejny napór dojeżdżających do pracy służy mi za pretekst, żeby znaleźć się bliżej ciebie. Uwiesiłaś się uchwytu na środku wagonu, a w drugiej ręce trzymasz książkę. Przewracasz strony doskonale wprawionym kciukiem. Jesteśmy teraz tak blisko siebie, że stykają się nasze kurtki, a ja czuję dominującą w twoich perfumach wanilię, zapach, który przepadnie na długo przed końcem twojego dnia roboczego. Niektóre kobiety znikają w łazienkach w porze lunchu, poprawiają makijaż, dodają psiknięcie wonności. Ale nie ty. Kiedy zobaczę cię po pracy, ciemnoszare cienie na twoich powiekach ustąpią miejsca zmęczonym cieniom pod oczami, kolor ust pozostanie na niezliczonych kubkach kawy. Mimo to będziesz piękna, nawet u kresu długiego dnia. To wiele znaczy. I nie zawsze chodzi o urodę. Czasami o egzotyczny wygląd, duże piersi, długie nogi. Czasami o styl i elegancję – szyte na miarę granatowe spodnie i beżowe szpilki – a czasami o strój wyzywający i tandetny, wręcz nierządny. Różnorodność to ważna rzecz. Najwspanialszy stek straci smak, jeśli jeść go codziennie. Torebkę nosisz większą niż przeciętne. Przeważnie na ramieniu, ale gdy w pociągu jest tłok – jak na tym etapie twojej drogi do pracy – stawiasz ją na ziemi między nogami. Zwiotczała i rozchyliła się, umożliwiając mi zerknięcie do środka. Portmonetka – miękka brązowa cielęca skóra z pozłacanym zapięciem. Szczotka, na której pozostały twoje jasne włosy. Wielokrotnego użytku torba na zakupy, zgrabnie zwinięta w kulkę. Para skórzanych rękawiczek. Dwie czy trzy brązowe koperty, rozdarte i wepchnięte razem z zawartością – korespondencja porwana po śniadaniu z wycieraczki, otwarta na peronie, gdy czekałaś na pierwszy pociąg. Zapuszczam żurawia, żeby przeczytać tekst na wierzchniej kopercie. Zatem teraz wiem, jak się nazywasz. Nie, żeby się to liczyło. Nie połączy nas związek, który wymaga znajomości imion. Wyjmuję telefon i przesuwam palcem po wyświetlaczu, żeby uaktywnić aparat fotograficzny. Odwracam się do ciebie, kciukiem i palcem wskazującym przybliżam obraz, aż w kadrze zostaje tylko twoja twarz. Jeśli ktoś mi się przygląda, pomyśli,

że wrzucam na Instagram lub Twittera obrazek z mojego codziennego dojazdu do pracy. Hashtag: selfie. Bezgłośne kliknięcie i jesteś moja. Gdy pociąg wchodzi w zakręt, puszczasz uchwyt i schylasz się po torebkę, wciąż skupiona na książce. Gdyby nie to, że już trochę cię znam, przyszłoby mi do głowy, że zauważyłaś moje spojrzenie i chcesz zabezpieczyć swoje rzeczy, ale to nie to. Zakręt szyn oznacza tylko, że zaraz będzie twoja stacja. Podoba ci się ta książka. Zwykle przestajesz czytać o wiele wcześniej, kiedy docierasz do końca rozdziału, a wtedy wsuwasz między strony pocztówkę, która służy ci za zakładkę. Dziś nadal nie odrywasz się od lektury, choć pociąg już zatrzymuje się na stacji. Nawet kiedy przepychasz się do drzwi, wciąż powtarzając: „Przepraszam, przepraszam”. Czytasz jeszcze w drodze do wyjścia, co chwilę podnosząc wzrok, bo a nuż na kogoś wpadniesz. Ciągle czytasz. A ja ciągle obserwuję.

3 Mój pociąg kończy bieg na stacji Crystal Palace. Gdyby nie to, może zostałabym na swoim miejscu, wpatrując się w ogłoszenie i usiłując coś z niego zrozumieć. A tak wysiadam ostatnia. Deszcz przeszedł w mżawkę, ale ledwie zdążyłam opuścić stację, gazeta w mojej dłoni rozmiękła, zostawiając na palcach ślady tuszu. Jest już ciemno, lecz świecą się latarnie, a dzięki neonom nad miriadami lokali z jedzeniem na wynos i sklepów z telefonami komórkowymi, które zapełniają Anerley Road, widzę wyraźnie. Na latarniach wiszą tandetne lampki, gotowe, by w weekend uroczyście włączył je jakiś celebryta, sławny dlatego, że jest sławny, ale dla mnie pogoda jest zbyt umiarkowana – a pora zbyt wczesna – żeby myśleć o świętach. Po drodze do domu wpatruję się w anons, obojętna na deszcz przyklejający mi grzywkę do czoła. Może to wcale nie ja? Może mam sobowtóra? Raczej nikt nie uznałby mnie za najlepszą kandydatkę do reklamowania kosztownego sekstelefonu. Myślałby człowiek, że wybiorą kogoś młodszego, atrakcyjniejszego, a nie kobietę w średnim wieku i z kilkoma wałeczkami na brzuchu. Omal nie roześmiałam się w głos. Wiem, że de gustibus…, ale to naprawdę zahacza o niszowy rynek. Między polskim supermarketem a punktem dorabiania kluczy znajduje się restauracja Melissy. Jedna z jej restauracji, przypominam sobie. Druga mieści się w bocznej uliczce nieopodal Covent Garden. Stali klienci wiedzą, że aby uniknąć kolejek, kanapki na lunch należy z wyprzedzeniem zamawiać telefonicznie, a turyści u drzwi usiłują zdecydować, czy panini okażą się warte oczekiwania. Można by sądzić, że Covent Garden to to samo co drukarka pieniędzy, ale z powodu wysokich opłat lokal przez pięć lat od otwarcia ledwie przynosił jakiś dochód. Co innego ten tutaj: z brudnymi ścianami i niecodziennym sąsiedztwem okazał się żyłą złota. Stał tu od dawien dawna, generując dochody, zanim Melissa go przejęła i umieściła swoje imię nad drzwiami. Jedna z tych tajemnic, które tylko okazjonalnie trafiają do przewodników po mieście: „Najlepsze śniadania w południowym Londynie”, oznajmia skserowany artykuł, przyczepiony taśmą klejącą do drzwi.

Przez chwilę stoję po drugiej stronie jezdni, żeby móc się napatrzeć, nie będąc widzianą. Okna od wewnątrz zaparowały w rogach niczym zmiękczona fotografia z lat osiemdziesiątych. Na samym środku, za ladą, mężczyzna przeciera witrynę z pleksiglasu. Zamiast włożyć fartuch przez głowę, złożył go na pół i w stylu paryskich kelnerów przewiązał w pasie. W czarnym T-shircie i z włosami potarganymi, jak gdyby właśnie wstał z łóżka, wygląda zbyt czadowo jak na pracownika baru. Przystojniaczek. Wiem, nie jestem obiektywna, ale tak właśnie uważam. Gdy kierowca autobusu przepuszcza mnie gestem, przekraczam ulicę, mając baczenie na rowery. Nad drzwiami lokalu dźwięczy dzwonek, a Justin podnosi wzrok. – A, to ty, mamo. – Cześć, skarbie. – Rozglądam się w poszukiwaniu Melissy. – Sam urzędujesz? – Pojechała do Covent Garden, bo tamtejszy kierownik poszedł na chorobowe. Powierzyła mi prowadzenie interesu. – Rzuca to na luzie, staram się więc zareagować tak samo, chociaż pęcznieję z dumy. Zawsze wiedziałam, że dobry z niego chłopak. Potrzebował tylko, żeby ktoś dał mu szansę. – Jeśli wytrzymasz pięć minut – dodaje, płucząc ściereczkę w stalowej umywalce z tyłu – to wrócimy razem do domu. – Chciałam wziąć coś na obiadokolację. Frytkownica na pewno już wyłączona? – Wyłączyłem ją przed chwilą, frytki szybko się usmażą. Mam też kiełbaski. Jeśli dziś nikt ich nie zje, będą do wyrzucenia. Melissa nie będzie miała za złe, jeśli je zabierzemy. – Zapłacę za nie – oznajmiam, żeby Justinowi na odpowiedzialnym stanowisku nie uderzyła woda sodowa do głowy. – Naprawdę by się zgodziła. – Zapłacę – powtarzam twardo, wyjmując portmonetkę. Patrzę na tablicę z menu i obliczam, ile wyjdzie za frytki i kiełbaski. Miał rację, że Melissa dałaby je nam, gdyby tu była, ale jej nie ma, a ta rodzina reguluje swoje zobowiązania. Gdy oddalamy się od stacji, sklepy i zakłady usługowe ustępują miejsca domom szeregowym, stojącym mniej więcej po dwanaście w rzędzie. Niektóre są zabezpieczone szarymi metalowymi okiennicami, oznaczającymi zajęcie hipoteczne; graffiti ubarwia czerwonymi i pomarańczowymi fajerwerkami ich frontowe drzwi. Nasz rząd nie jest inny: w trzecim domu z kolei brakuje dachówek,

okno ma zabite grubą dechą, a budynki na wynajem można rozpoznać po zapchanych rynnach i brudnej elewacji. Na samym końcu są dwa domy prywatne. W najbardziej pożądanym budynku, ostatnim w szeregu, mieszkają Melissa i Neil, a po sąsiedzku – ja. Justin bobruje w plecaku, poszukując kluczy, ja zaś przystaję na chwilę przy barierce otaczającej to, co z dużą dozą przesady można nazwać naszym przydomowym ogródkiem. Z mokrego żwiru wyzierają chwasty, a jedyna ozdoba to lampa na baterie słoneczne, która kształtem przypomina staroświecką latarnię i daje mdły żółty blask. Ogródek Melissy również jest wysypany żwirem, lecz u niej nie uświadczysz chwastów, a po obu stronach frontowych drzwi stoją dwa idealnie przystrzyżone, uformowane w spirale bukszpany. Pod oknem salonu na cegłach widać jaśniejszą łatę – to Neil zeskrobywał stamtąd graffiti, namalowane przez mieszkańca południowego Londynu, w którego ciasnych poglądach nie mogła się pomieścić koncepcja małżeństwa mieszanego. Nikt nie zawracał sobie głowy zaciąganiem zasłon w naszym salonie, widzę więc, jak Katie maluje paznokcie przy stole jadalnianym. Kiedyś nalegałam, żebyśmy na obiad zbierali się przy tym stole całą rodziną, uwielbiałam korzystać z okazji i dowiadywać się, co tam u nich w szkole. Na początku, ledwie się tu sprowadziliśmy, tylko o tej porze dnia miałam wrażenie, że nieźle sobie radzimy bez Matta. Oto mała, trzyosobowa komórka społeczna, zasiadająca wspólnie do posiłku o szóstej wieczorem. Spostrzegam przez okno – na skutek mieszkania przy ruchliwej ulicy stale pokryte sadzą – że Katie zrobiła sobie miejsce na zestaw do manikiuru między czasopismami, stosem rachunków i koszem na brudne rzeczy, który z niewyjaśnionych bliżej powodów obrał sobie blat stołu na miejsce stałego pobytu. Od czasu do czasu sprzątam ten bałagan, żebyśmy w niedzielę mogli zjeść razem lunch, ale nie mija wiele czasu i podstępna fala papierzysk i porzuconych reklamówek znów spycha nas przed telewizor, gdzie jemy z naczyniami na kolanach. Justin otwiera drzwi, a ja wspominam, jak to było, kiedy moje małe dzieci wybiegały mi na powitanie, jakbym wróciła po wielu miesiącach, a nie ośmiu godzinach układania towarów na półkach w Tesco. Gdy nieco podrosły, dzwoniłam do sąsiednich drzwi i dziękowałam Melissie za opiekę po szkole, na którą dzieci, jak twierdziły, były za duże, ale którą w skrytości ubóstwiały. – Heeej! – wołam. Z kuchni wyłania się Simon z lampką wina. Wręcza mi ją, całuje mnie w usta.

Otacza ręką w talii i przyciąga do siebie. Podaję mu reklamówkę z baru Melissy. – Ej, zachowujcie się, wy dwoje! – Z salonu wychodzi Katie z uniesionymi rękami i rozpostartymi palcami. – Co na kolację? Simon mnie uwalnia i wraca z torbą do kuchni. – Kiełbaski z frytkami. Katie marszczy nos, a ja ucinam, zanim zacznie narzekać na kalorie: – Swoje możesz zjeść z sałatą. Zostało trochę w lodówce. – Nie pomoże ci to na te grube kostki – wtrąca Justin. Katie wali go w ramię, gdy daje obok niej nura i wbiega po schodach, biorąc po dwa stopnie naraz. – Dorośnijcie wreszcie. Katie ma dziewiętnaście lat, rozmiar: spokojnie trzydzieści sześć, bez śladu dziecięcego tłuszczyku, obecnego jeszcze kilka lat temu. Jej kostki też są w najlepszym porządku. Podchodzę, żeby ją uściskać, ale przypominam sobie o paznokciach, więc zamiast tego całuję ją w policzek. – Przepraszam, kochanie, ale jestem skonana. Nie zaszkodzi ci, jeśli raz na jakiś czas zjesz coś z miasta. Umiar we wszystkim, zgadza się? – Jak ci minął dzień, kochanie? – pyta Simon. Podąża za mną do salonu, gdzie opadam na sofę, na krótką chwilę zamykam oczy i wzdycham rozluźniona. – W porządku. Pomijając fakt, że Graham zapędził mnie do segregowania akt. – To nie twój obowiązek – zauważa Katie. – Tak jak sprzątanie łazienki. Ale zgadnij, co kazał mi zrobić wczoraj. – Uch… Ale z niego dupek. – Nie powinnaś tego tolerować. – Simon siada obok mnie. – Poskarż się. – Komu? To jego firma. Graham Hallow pochodzi z rasy ludzkiej, której ego nadmuchuje poniżanie wszystkich wokół. Rozumiem to i dlatego mi to nie przeszkadza. Przeważnie. Aby zmienić temat, sięgam po „London Gazette”, którą wcześniej rzuciłam na nocny stolik. Wciąż jest wilgotna i druk się gdzieniegdzie rozmazał, ale składam ją wpół, żeby widać było reklamy sekstelefonów i agencji towarzyskich. – Mamo! Przeglądasz takie usługi?! – woła Katie ze śmiechem. Kończy nakładać na paznokcie wierzchnią warstwę, starannie zakręca buteleczkę i wraca do stołu, gdzie wsuwa dłonie pod lampę ultrafioletową, żeby utwardzić lakier. – Może planuje wymienić Simona na nowszy model – odzywa się Justin,

wkraczając do salonu. Czarny T-shirt i dżinsy, które nosił w pracy, zmienił na szary dres. Stopy ma bose. W jednej ręce niesie telefon, w drugiej – kopiasty talerz z kiełbaskami i frytkami. – To nie było śmieszne – odpowiada Simon. Zabiera mi gazetę. – Ale serio. Czego szukałaś w sekstelefonach? Marszczy brwi i widzę, jak przez jego twarz przemyka cień. Obrzucam Justina gniewnym spojrzeniem. Simon jest starszy ode mnie o czternaście lat, choć czasami, kiedy spoglądam w lustro, mam wrażenie, że go doganiam. Wokół oczu zrobiły mi się zmarszczki, których nie miałam po trzydziestce, zaczyna mi wiotczeć skóra na szyi. Różnica wieku między nami nigdy nie była dla mnie problemem, ale Simon często o niej wspomina, więc wiem, że się nią przejmuje. Justin też o tym wie i nie przepuszcza żadnej okazji, żeby obrócić nóż w ranie. Nigdy nie jestem pewna, czy pije do Simona, czy do mnie. – Nie sądzicie, że jest do mnie podobna? Wskazuję anons na dole strony, tuż pod „dojrzałymi” usługami Angel. Justin wychyla się nad ramieniem Simona, a Katie wyciąga ręce spod lampy, żeby dobrze się przyjrzeć. Przez chwilę wszyscy wpatrujemy się w milczeniu. – Nie – odpowiada Justin. W tym samym momencie Katie mówi: – Troszeczkę. – Ty nosisz okulary, mamo. – Nie zawsze – zwracam mu uwagę. – Czasami szkła kontaktowe. – Chociaż nie pamiętam, kiedy ostatnio ich używałam. Nigdy mi nie przeszkadzało, że jestem okularnicą, a obecna para całkiem mi się podoba. W grubych czarnych oprawkach wyglądam na o wiele pilniejszą, niż kiedykolwiek byłam w szkole. – Może to jakiś dowcip twoim kosztem – zastanawia się Simon. – Ktoś ci przeznaczony... Sądzisz, że ktoś w ramach żartu mógł cię zarejestrować na portalu randkowym? – Kto mógłby coś takiego zrobić? Zerkam na dzieci, czy nie przyłapię ich na wymianie spojrzeń, ale Katie wygląda na równie zdezorientowaną jak ja, a Justin wrócił do swoich frytek. – Dzwoniłaś pod ten numer? – pyta Simon. – Półtora funta za minutę! Chyba żartujesz! – A może to jednak ty? – pyta Katie z figlarnym błyskiem w oku. – Taka mała kaska na boku? Śmiało, mamo, nam możesz powiedzieć. Niepokój, który dręczył mnie, od kiedy zobaczyłam reklamę, zaczyna ustępować

i wybucham śmiechem. – Skarbie, a kto by zapłacił półtora funta za spędzenie minuty ze mną? Ale ona naprawdę wygląda jak ja. Zdrowo się wystraszyłam. Simon wyławia z kieszeni komórkę i wzrusza ramionami. – Założę się, że ktoś coś kombinuje z okazji twoich urodzin. Przełącza telefon na głośnik i wystukuje numer. Pachnie groteską: zebraliśmy się wokół „London Gazette” i dzwonimy na sekslinię. – Nie ma takiego numeru. Uświadamiam sobie, że wstrzymywałam oddech. – To załatwia sprawę – kwituje Simon, oddając mi gazetę. – Ale co tam robi moje zdjęcie? – dziwię się. Do moich urodzin zostały całe wieki, zresztą nie przychodzi mi do głowy nikt, kto uznałby za zabawne zapisanie mnie do agencji towarzyskiej. Przemyka mi przez myśl, że może to jakiś wróg Simona, który chce spowodować między nami tarcia. Matt? Odrzucam to przypuszczenie, ledwie się pojawiło. Odruchowo ściskam ramię Simona, choć on nie daje po sobie poznać, że przejął się anonsem. – Mamo, ona jest zupełnie do ciebie niepodobna. To jakaś podstarzała raszpla. No i te fatalne odrosty… – oświadcza Justin. Prawdopodobnie miał to być komplement. – Jus dobrze mówi, mamo. – Katie znów spogląda na ogłoszenie. – Wygląda jak ty, ale mnóstwo ludzi kogoś przypomina. Jedna dziewczyna u nas w pracy to wykapana Adele. – Chyba masz rację… Obrzucam anons ostatnim spojrzeniem. Kobieta na zdjęciu nie patrzy prosto w obiektyw, a rozdzielczość jest tak niska, że aż dziw bierze, jak w ogóle można było wykorzystać je do celów reklamowych. Podaję pismo Katie. – Bądź tak miła, skarbie, i wyrzuć to do śmieci. A jak już idziesz, przynieś nam wszystkim jedzenie. – Moje paznokcie! – jęczy. – Moje nogi! – ripostuję. – Ja się tym zajmę – wtrąca Justin. Odkłada talerz na stolik i wstaje. Wymieniamy z Simonem zdumione spojrzenia, a Justin przewraca oczami. – No co? Można by pomyśleć, że nigdy w niczym nie pomagam. Simon parska urywanym śmiechem.

– A zmierzasz do…? – Och, pieprz się, Simon. Sam se możesz przynieść kolację. – Przestańcie obaj! – rzucam ostro. – Boże, czasami trudno w tym domu odróżnić dziecko od rodzica. – O to mi chodziło. On nie jest… – zaczyna Justin, ale urywa, widząc moją minę. Jemy z talerzami na kolanach, oglądając telewizję i kłócąc się o pilota, a ja łapię spojrzenie Simona. Mruga do mnie – intymna chwila w chaosie życia z dwójką dorosłych dzieci. Gdy na talerzach zostaje tylko połysk tłuszczu, Katie wkłada kurtkę. – Chyba nie wychodzisz? – pytam. – Już po dziewiątej. Posyła mi miażdżące spojrzenie. – Mamo, jest piątkowa noc. – Dokąd się wybierasz? – Do miasta. – Dostrzega moją minę. – Zrzucimy się z Sophią na taksówkę. Niczym się to nie różni od wracania z drugiej zmiany. Mam ochotę powiedzieć, że się różni. Że czarna spódniczka i biały top, które Katie nosi jako kelnerka, o wiele mniej prowokują niż ta obcisła sukienka. Że z włosami związanymi w koński ogon ma dziewczęcą twarzyczkę i wygląda niewinnie, a jej dzisiejsza fryzura jest zmierzwiona i sexy. Mam ochotę powiedzieć, że nałożyła za dużo makijażu, ma za wysokie obcasy i zbyt czerwone paznokcie. Oczywiście nic takiego nie robię. Bo też miałam kiedyś dziewiętnaście lat, bo od tak dawna jestem mamą, że wiem, kiedy zachować myśli dla siebie. – Baw się dobrze. – Jednak nic nie mogę poradzić: – I uważajcie na siebie. Trzymajcie się razem. Zakrywaj ręką to, co pijesz. Katie cmoka mnie w czoło i zwraca się do Simona: – Zamień z nią słówko, co? – mówi, wskazując mnie głową. Ale na twarzy ma uśmiech i zanim znika za drzwiami, puszcza do mnie oczko. – Macie być grzeczni! – woła. – A jeśli się nie uda, to przynajmniej ostrożni! – To silniejsze ode mnie – wyznaję, gdy już jej nie ma. – Martwię się o nią. – Wiem. Ale akurat ona ma poukładane w głowie. – Simon ściska moje kolano. – Odziedziczyła to po matce. – Spogląda na Justina, który rozwalił się na sofie z telefonem kilka centymetrów od twarzy. – A ty zostajesz w domu? – No money – informuje Justin, nie odrywając wzroku od maleńkiego wyświetlacza. Widzę niebieskie i białe dymki konwersacji, zbyt małe, bym mogła je odczytać ze