Fairy tales do not tell children the dragons exist. Children already know that dragons exist. Fairy tales
tell children the dragons can be killed.
– Sabina Dosani
Innego końca świata nie będzie.
– Czesław Miłosz
Czy zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest
pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu przez wzgląd na
owych pięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy w nim mieszkają?
– BT (Rdz. 18, 23-24)
Prolog
We all have the same parents.
– Enigma
1
To był szósty dzień miesiąca Utu, najsuchszego miesiąca roku i całej dekady. Żar słońca przypiekał
ziemię i dusił jej mieszkańców. Rzeki wysychały, a źródła znikały, dlatego Gi wędrowali wiele mil w
poszukiwaniu wody. Wszechojciec zasłonił przed nami łaskawe oblicze, odsunął od swojej urodzajnej
piersi i poddał próbie. Mogliśmy jedynie posłusznie przyjąć wyrok.
Postanowiłem udać się po wodę wraz z Gi, aby na własne oczy przekonać się o rozmiarach klęski.
Chciałem określić stan wód w mojej dziedzinie, a ponieważ Gi nie potrafią rachować, musiałem to
uczynić osobiście. Zabrałem ze sobą syna. Aram miał wówczas sześć lat, lecz rozumem przewyższał inne
dzieci. Kto usłyszałby jego mowę, dałby mu przynajmniej dwanaście. Zawsze był moją dumą i moim
największym szczęściem.
Najbliższą oazą okazały się Skały Nieba, położone na granicy dziedziny Rammy, który zawsze miał
wód pod dostatkiem. Otrzymał szczególne błogosławieństwo Wszechrodziców. Każdego z nas
obdarowano, lecz nie ulega wątpliwości, że Ramma to największy szczęśliwiec.
Część należących do niego wód spływała na moje ziemie, czyniąc je moimi. Jednakże teren Skał był
wyjątkowo niedostępny, uformowany z ostrych jak brzytwy kamieni, nierówny, pełen stromizn oraz
zdradzieckich usypisk i zapadlisk. Mimo niegościnności tego miejsca nie opuściliśmy go, gdyż wody
brakowało nam bardziej niż Gi rozumu.
Nawet najbystrzejsze dzieci bywają nierozsądne, bo z chwilą, gdy zamieniają beztroskę na rozważną
kalkulację, tracą swą niewinność. Dlatego nie byłem oburzony, widząc Arama z typową dla siebie
ciekawością badającego wszelkie kąty, bez strachu i z zachwytem wspinającego się na najbardziej
strome skały. Nie omieszkałem pouczyć go o niebezpieczeństwach, jakimi grozi podobna zabawa. Aram
usłuchał, lecz gdy próbował zejść z jednego z występów, poślizgnął się i zleciał z wysokości kilkunastu
łokci. Upadek na ostre kamienie mógł zakończyć się dla dziecka śmiercią. Przeżyłem największą w życiu
chwilę grozy. Szczęśliwie jeden z Gi zareagował na czas i złapał mojego syna, nim jego kruche ciałko
roztrzaskało się o kamienie. Po tym wydarzeniu nie odstępowałem Arama na krok.
Właśnie wtedy zwrócił się do mnie z pytaniem:
„Tato, czy Gi są naszymi braćmi?”
Zaprzeczyłem. Odpowiedź chyba go zasmuciła; rozczarował się. Jego kolejne pytanie zmieniło moje
życie.
„Tato, dlaczego Wszechrodzice stworzyli nas i Gi? Do czego jesteśmy im potrzebni? Czemu Gi
słuchają K’Anu? Czemu są do nas tak podobni, skoro nie są naszymi braćmi?”
Po raz pierwszy i ostatni nie potrafiłem odpowiedzieć na zadane mi pytanie. Sześciolatek znalazł lukę
w darze, jakim obdarzyli mnie Wszechrodzice. Całe moje życie, wszystkie osiągnięcia, nawet każdy z
oddechów okazały się bezwartościowe w obliczu tego pytania. Aram pytał o coś więcej, niż dziecko
mogło wyrazić prostymi słowami. Pytał o początek wszystkiego – nie tylko Gi i K’Anu, ale wszelkich
innych stworzeń, świata, nawet Wszechrodziców. Mając sześć lat, chciał zrozumieć zasady, które
uwarunkowały świat, jaki znał. Wiedziałem, że któregoś dnia przewyższy nie tylko mnie, ale każdego
kiedykolwiek narodzonego K’Anu.
Najbardziej uderzyła mnie sama forma pytania. Aram nie pytał, jak wyglądał początek, jak doszło do
ukształtowania dnia dzisiejszego. To go nie obchodziło. Nie pytał: jak, ale: dlaczego.
Cała moja wiedza runęła jak wieża o słabych fundamentach.
Od tamtego dnia minęło wiele lat, lecz pytanie Arama wciąż nie daje mi spokoju, każdego dnia i nocy
czając się gdzieś w zakamarkach umysłu. Aram nigdy go nie powtórzył. Może o nim zapomniał albo tylko
udaje.
Dociekliwość jest cechą naszego rodu. Dlatego z takim zaangażowaniem wertujemy dawne pisma,
szukając w nich wiedzy. Od tysięcy lat nasi przodkowie spisywali swoje doświadczenia i wnioski na
glinianych tabliczkach, tak jak czynię to teraz, a po mnie czynić będzie Aram. Lecz coraz mniej
dostrzegam w tym sensu. Tabliczki nie dostarczą mi odpowiedzi na pytanie syna, a ja sam zapewne
również nigdy do niej nie dojdę. I chociaż moim głównym celem stało się poszukiwanie wyjaśnienia,
obawiam się, że tak naprawdę wcale nie chcę go poznać. Bo czy prawda uczyni mnie szczęśliwszym?
Nie, będę tylko mądrzejszym nieszczęśnikiem.
Tamten tak ważny dla mnie dzień, który tyle mi uświadomił, pamiętam bardzo niewyraźnie, jakby
mgła ukrywała przede mną szczegóły. Wiem tylko, że niedługo potem ów Gi, który uratował mego syna,
zmarł z pragnienia. Chcąc uszanować jego pamięć, po odnalezieniu źródła wody przydzieliłem każdemu z
jego rodaków rację identyczną z tą, jaką przyznałem sobie i synowi. Nie chciałem myśleć, że
wystarczyłaby jedna racja wody mniej, a Gi nie dożyłby chwili, kiedy Aram spadł ze skały.
– Myśli Gaŝama, księga 9
2
Odmowa była dla Neilla zupełnie nowym doświadczeniem. Nigdy dotąd nie spotkał się z oporem
wobec swej królewskiej woli. Żaden Gi, ani nawet K’Anu, nie wyraził sprzeciwu wobec jego rozkazu czy
choćby płochej zachcianki. Już z chwilą narodzin stał się panem całego znanego świata. Nic zatem
dziwnego, że jego pierwszą reakcją była konsternacja. Nie wiedział, jak się zachować w sytuacji, z jaką
dotąd się nie zetknął.
Uważano, że Neill może – i powinien – mieć wszystko, czego sobie zażyczy. On sam niekiedy tak
myślał, lecz często przekonywał się, że nawet kogoś tak potężnego jak on mogą dręczyć tęsknoty,
wątpliwości, obawy oraz najgorsze z doznań – rozczarowanie, gdy coś nie szło po jego myśli. Oczywiście
ukrywał swoje słabości. Ale w miarę upływu lat przychodziło mu to coraz trudniej.
Najbardziej na świecie brakowało mu teraz żony, co z biegiem czasu coraz mocniej sobie
uświadamiał. Potrzebował syna. W przeciwnym razie zostanie ostatnim królem z dynastii panującej od
zarania dziejów. Nie mógł dopuścić do takiej hańby.
Książęta podległych mu dziedzin dobrze wiedzieli, że mogą na tym skorzystać. Dlatego starali się o
łaski u króla i przedstawiali mu swoje córki, licząc, że połączą swój ród z rodem panującym. Neill spał ze
wszystkimi książęcymi córkami. Spał też z ich żonami, jednak żadnej nie uczynił królową. Doszło do tego,
że zaczął sypiać z każdą napotkaną K’Anu, lecz i to nie przyniosło rezultatu.
Gdyby chodziło wyłącznie o syna, mógłby wziąć którąkolwiek z nich. Ale związek królewski musiał
zostać uświęcony. Taki wzór dali swym dzieciom Wszechrodzice i nie było wyjątku od tej zasady. Tylko
syn prawowitej królowej mógł zostać dziedzicem.
To jednak nie wykluczało ożenku z jakąkolwiek kobietą, lecz Neill nie chciał żadnej ze swoich
kochanek. Kogo zatem szukał? Czego wymagał od matki swojego dziedzica? Nie wiedział, i na tym
właśnie polegał problem. Chciał, żeby jego wybranka różniła się od innych kobiet, górując nad nimi pod
każdym względem. Musiała być wyjątkowa. Czasami zastanawiał się, czy nie goni za złudnym
marzeniem.
Kobiety drażniły go. Ich hałaśliwość, delikatność, comiesięczna krew – każdy aspekt kobiecości
wzbudzał w nim odrazę. Mimo to nie ustawał w poszukiwaniach. Czuł, że gdzieś żyje doskonała królowa,
taka, która wywoła w nim szczególne pożądanie i da syna, jakiego nie dałaby żadna inna.
I gdy stracił już nadzieję, zaczynając wierzyć, że należy poddać się zasadom gry – cóż za ohyda! – i
przyjąć którąś z ofiarowywanych mu książęcych córek – znalazł idealną kandydatkę. Nie, nie kandydatkę.
Od chwili gdy ją zobaczył, wiedział, że znalazł żonę.
Dzień należał do tych osobliwie gorących, kiedy każdy ruch jest wysiłkiem, a wszelka działalność
szybko obraca się wniwecz. K’Anu unikali podobnych upałów, kryjąc się w zaciszu swoich pałaców,
ograniczając wszelką aktywność do minimum. Neill postanowił jednak przeprowadzić nieoczekiwaną
kontrolę wśród Gi pracujących w jego ogrodach. Nigdy nie robił tego osobiście, ale dręczyła go potworna
chandra, więc chciał oderwać się nieco od codziennych spraw. Obserwowanie Gi przy pracy niosło ze
sobą coś kojącego, jak spoglądanie w wijące się języki ognia, szybowanie ptaka lub rwący nurt rzeki.
Gi nie odrywali się od swoich zajęć, pochłonięci pielęgnacją roślin niczym kochankowie, dla których
istnieje wyłącznie ciało partnera. Choć pot spływał obficie po ich ciemnych skórach, nie okazywali oznak
zmęczenia. Neill cieszył się w duchu, widząc, że żaden nie przejawia oznak choroby; nie przerywali
pracy, chyba że po to, by oddać pokłon królowi. Zdrowego Gi nie męczy nawet najcięższa, wielogodzinna
praca i jada dwa razy dziennie: o świcie i o zmierzchu. Wszystkie osobniki przejawiające słabość są
natychmiast eliminowane ze stada. Neill żałował jedynie, że Gi żyją tylko około czterdziestu lat. Potem
zwyczajnie więdną i szybko tracą przydatność. Starych również trzeba zabijać, bo nie ma sensu żywić
nikomu niepotrzebnych osobników.
Neill szedł zatem radosny po niezmiernych obszarach swojego ogrodu. Widok panującej w nim
harmonii przekonał go, że świat pod jego kontrolą kwitnie. Zadowolony z tej myśli, podążył wyłożoną
białym kamieniem ścieżką na południowy kraniec ogrodu, z którym graniczyło miasto pracowników.
Pchnęło go tam dziwne przeczucie. Wiedział, jak wyglądają ich lepianki, choć widywał je tylko z daleka.
Nigdy dotąd nie odwiedzał terytoriów zamieszkanych przez Gi, ale teraz nabrał przekonania, że powinien
zobaczyć miasteczko sług.
Początkowo zawiódł się. Nie znalazł niczego przykuwającego oko, niczego, co zrekompensowałoby
mu długą wędrówkę. Miasteczko emanowało smutkiem, nudą, szarością. Wszędzie widział monotonne
piaskowe barwy, aż do rosnących wokół lasów. Było cicho i pusto, bo większość Gi pracowała w ogrodzie.
Kilku pozostałych, pod kontrolą strażnika, naprawiało lepianki, zniszczone zapewne przez burzę lub inny
żywioł.
Wzrok Neilla przyciągnęła młoda Gi stojąca przed jedną z lepianek. Zainteresował się nią, gdyż w
ogóle się nie poruszała. Zamknęła oczy i obróciła twarz ku niebu, wystawiając ją na rażące promienie
słońca.
Król zbliżył się z obawą, że coś niedobrego stało się z tym osobnikiem. Dziewczyna nie zauważyła go,
nie zwróciła też uwagi na odgłos jego kroków. Neill postanowił wstrzymać się z udzieleniem nagany –
pozwoliło mu to dokładnie się jej przyjrzeć. Jakaś starsza Gi, zapewne matka dziewczyny, wyglądała
przez okno, ale szybko schowała się na widok króla. Neill zignorował ją.
Początkowo opierał się tej myśli, lecz dziewczyna urzekła go. Może dlatego, że nigdy nie przypatrywał
się sługom tak dokładnie, bo nie sądził, by mogli równać się urodą z K’Anu. A ta Gi wręcz przewyższała
wdziękiem wszystkie znane mu kobiety. Zawstydziłaby każdą panią. Cienka, trochę zakurzona suknia
zdradzała jej doskonałe kształty, jak spod dłuta najlepszego rzeźbiarza. Skórę miała gładką, twarz
czystą, niby ciemny kryształ. Włosy sięgające ramion były zmierzwione, ale niemal czuło się ich
puszystość. Towarzyszył jej kwiatowy zapach, zupełnie niepodobny do kwaśnej woni Gi. Nie
przypominała swoich rodaków, których twarze szybko żłobiła praca. Na pierwszy rzut oka można ją było
wręcz pomylić z K’Anu. Zdradzało ją tylko odzienie.
Na dodatek, pomimo ewidentnie młodego wieku, o którym świadczyła jej dziecięca twarz, wydawała
się bardzo dojrzała. Biodra miała szerokie, piersi małe, ale kształtne – jeszcze nie osiągnęły
ostatecznego rozmiaru.
Otworzyła oczy i zmieszała się, ujrzawszy Neilla. Natychmiast padła przed nim na kolana, czołem
dotykając ziemi.
– Wstań, dziecko.
Posłusznie wykonała rozkaz. Wlepiła wzrok w jego stopy, nie śmiąc spojrzeć mu w twarz. Nie
okazywała jednak typowej dla Gi bojaźni wobec panów. Po prostu robiła to, co do niej należało: słuchała.
Neilla zachwyciła jej twarz – młoda, pełna życia, kusząca. Miała ciemne, szerokie i zachęcające wargi.
W spojrzeniu kryła się duma, ale niewinna duma, poczucie własnej wartości pomimo akceptacji losu
niewolnika.
– Dlaczego nie pracujesz z innymi? – zapytał łagodnie. – Co znaczy ten postój?
– Modliłam się, panie.
– Modliłaś się?
– Tak. Do Wszechrodziców.
– O co?
– O zdrowie dla mojej matki, panie.
Neill uśmiechnął się pogardliwie i pogładził po brodzie.
– Sądzisz, że zostaniesz wysłuchana? Jesteś Gi.
– Jestem ich dzieckiem, panie, tak jak wszystkie stworzenia. Co to za rodzice, którzy ignorują płacz
swoich dzieci?
Neill zaśmiał się pod nosem. Jej wiara, silna, młodzieńcza, pełna zapału – budziła w nim litość.
Wszechrodzice nie wysłuchają jej. Kiedyś zrozumie dlaczego.
– Czy twoja matka jest chora?
– Tak, panie.
– A zatem umrze.
Zawahała się.
– Tak, panie.
Neill pokiwał w zadumie głową. Złapał się na tym, że nie odrywał wzroku od dziewczyny, ignorując
otoczenie, jakby nie istniało. Czuł rosnące pożądanie.
– Zdejmij suknię – polecił.
Dziewczyna nie zwlekała; ściągnęła ramiączka, suknia zsunęła się z jej ciała i opadła na ziemię.
Wyprostowała się dumnie, nie okazując wstydu, ale jej wzrok spoczął gdzieś na wysokości szyi Neilla.
Wbił chciwe spojrzenie w jej piersi, w jasne i rzadkie jeszcze włosy łonowe, w cudownie ukształtowane
biodra.
Zbliżył się i uchwycił jej pierś, ciepłą i delikatną. Nikt jej przed nim nie dotykał. Dziewczyna nie
poruszała się, choć wyczuł, że w środku drży.
– Chciałbym, moje dziecko, żebyś za mną poszła. Zostaw swoją matkę i zamieszkaj ze mną, a ja
sprawię, że już nie będziesz musiała się o nic modlić.
– Nie.
Neill odsunął dłoń i spojrzał ostro na dziewczynę. Nie rozumiał.
– Spójrz na mnie.
Posłuchała. Znalazł w jej czarnych oczach żar, tę samą dumę, która brzmiała w jej słowach.
– Chcę, abyś za mną podążyła. Czy rozumiesz, czego żądam?
– Tak, panie. Ale nie opuszczę matki.
W pierwszej chwili Neilla przejęła zgroza. Darem, który otrzymał od Wszechrodziców, była władza
nad wszelkimi żywymi stworzeniami. Nikt nie mógł się mu sprzeciwić.
Ale ta dziewczyna to zrobiła. Czyżby utracił moc?
Skonsternowany i wzburzony, rozejrzał się po wiosce. Odnalazł wzrokiem dojrzałego Gi, tnącego
grubym, krzemiennym nożem bambusowe łodygi przeznaczone na ściany lepianek.
– Hej, ty! – zawołał. – Podejdź tu!
Mężczyzna rzucił pracę i natychmiast podbiegł. Ukłonił się przed Neillem. Ten, jeszcze nie w pełni
zadowolony, aby dać ujście złości, rozkazał:
– Poderżnij sobie gardło.
Gi bez wahania wykonał polecenie. Jego cięcie było szybkie i silne, krew trysnęła mu na koszulę,
zwalił się na ziemię jak ścięte drzewo, głowa wykrzywiła się groteskowo. Jeszcze przez moment się
krztusił, a potem znieruchomiał, choć krew wciąż wypływała wartkim strumieniem z rozoranego gardła.
Neill odetchnął. Nie stracił mocy. Dlaczego zatem ta dziewczyna nie jest mu uległa?
– Czy wiesz, kim jestem?
– Tak, panie – odparła. – Jesteś królem.
Nie miał pojęcia, jak zareagować. Wiedział tylko, że to spotkanie może okazać się brzemienne w
skutki. Ktoś, kto potrafił sprzeciwić się jego woli, stanowił największe zagrożenie, jakie potrafił sobie
wyobrazić. Być może dziewczyna jakimś cudem posiadła podobną mu moc. Jak się przed nią ochronić?
Jedynym wyjściem było wziąć ją za żonę. Musiał ją kontrolować.
– Ile masz lat, dziecko?
– Piętnaście, panie.
– Dobrze. – Neill kiwnął głową w zadumie. – Zatem wrócę tu po ciebie za trzy lata i odmienię twoje
życie. Pamiętaj o tym i oczekuj mnie. A teraz wracaj do pracy.
Ubrała się, ukłoniła i posłusznie skierowała do miejsca, gdzie trwały naprawy. Neill wiedział jednak,
że nie robi tego z powodu jego władzy nad nią. Nie miał żadnej. Poszła, bo tak chciała.
– Poczekaj! – zawołał za odchodzącą. – Jak brzmi twoje imię?
Dziewczyna skłoniła się lekko.
– Panie, i tak nie zapamiętasz imienia Gi.
Neill uśmiechnął się. Była znacznie bystrzejsza od swoich rodaków.
– Masz rację. To nieistotne.
Dziewczyna kiwnęła głową i odeszła.
– Trzy lata co do dnia – powtórzył Neill. – Pamiętaj.
Rozdział I
Bunt Gi
Many who have no will of their own
Hold their souls towards the sinister bloom.
– My Dying Bride
1
Neill podniósł kielich drżącą, słabą ręką. Z widocznym skupieniem przytknął naczynie do ust i
łapczywie spożył zawartość. Na moment odzyskał wigor, gdy z zamkniętymi oczami i błogością malującą
się na twarzy pochłaniał wino. Potem gruchnął kielichem o stół, opadł na fotel i zwiesił ciężką głowę.
Wzrok miał mętny, przybity, ale nadal uśmiechał się tajemniczo.
Gaŝam uznał, że najwyższy czas zrobić coś, na co z reguły nikt poza nim nie miał odwagi:
zasugerować Neillowi działanie sprzeczne z jego wolą.
– Chyba pora zakończyć ucztę, panie – oznajmił. – Udajmy się na spoczynek.
Neill pokręcił głową energicznie, jakby chciał coś z niej strząsnąć.
– Nie – mruknął. – Nie. I nie mów mi „panie”, kurwa, ile razy mam ci powtarzać? Ty i On nie musicie
mi mówić „panie”. Każdy z nas otrzymał w dziedzictwie władzę nad jednym ze światów. Los chciał, że
mnie trafiła się ziemia, na której wszyscy mieszkamy. Ale to nie znaczy, że mi podlegacie jak reszta
K’Anu. Jesteście lepsi, nie zapominajcie o tym. My trzej… jesteśmy jebanymi bogami, czy nam się to
podoba, czy nie.
On mruknął coś chrapliwie, czego Neill i Gaŝam nie dosłyszeli, ale też niespecjalnie się tym przejęli.
On był już stary i choć wypił najmniej, kolebał się na fotelu najmocniej, mężnie usiłując nie usnąć. Obaj
wiedzieli, że nie wytrwa długo.
– Dobrze, Neill, wybacz – rzekł Gaŝam. – Jednak naprawdę już czas spać.
– Powiedziałem „nie” – warknął Neill, lecz jego głos nie miał takiej mocy jak na trzeźwo. – Mam to
szczęście, że gdy przebywasz w moim królestwie, musisz mnie słuchać. A ja rozkazuję, że pijemy aż do
świtu lub póki nie padniemy z sił.
Zarechotał, na co Gaŝam skłonił głowę.
– Jak sobie życzysz.
Zapanowała cisza, w trakcie której obaj pociągnęli po łyku. Neill nalał im trzem więcej. Robił to
osobiście, bo nie chciał, by towarzyszyli im jacyś Gi.
Sędziwy On zwiesił głowę na piersi i chrapnął głośno, opluwając sobie brodę. Gaŝam zdziwił się, że
Neill tego nie skomentował. Twarz króla nieco stężała, spojrzenie spochmurniało.
– Potrzebuję tego – powiedział Neill, niezręcznie machając dłonią wokół głowy. – Tego… szumu.
Zagłusza płacz.
– Jaki płacz? – zapytał Gaŝam po chwili, nie doczekawszy się rozwinięcia wątku.
Neill spojrzał na niego, jakby dopiero teraz go zobaczył. Westchnął i wypił haust wina. Widocznie
wymsknęło się mu coś, o czym wcale nie chciał mówić; był już na tyle pijany, że zapomniał o ich
obecności.
– Płacz przodków. Nigdy go nie słyszałeś, prawda?
– Nie wiem. Czym jest płacz przodków?
Neill długo wodził po nim przytępionym wzrokiem, nim odpowiedział:
– Chuj wie. Ale ciągle go słyszę. Od kiedy się urodziłem, słyszałem go każdego dnia i każdej nocy.
Nawet teraz słyszę, chociaż nieco stłumiło go wino. Mój ojciec też go słyszał. I jego ojciec. I tak dalej, i
dalej, aż do zasranego pierwszego króla ziemi… tego o tym śmiesznym imieniu… nie pamiętam…
Nalał sobie wina, łyknął i znowu sobie nalał.
– Jak brzmi ten płacz? – zapytał Gaŝam. Mimo że często pił z Neillem, robił to wyłącznie z obowiązku.
Król nigdy nie zdradzał nawet najmniejszych tajemnic, za to lubił poznawać cudze. Należało wykorzystać
okazję i posłuchać.
– Nie chciałbyś tego słyszeć. W każdej sekundzie twojego zasranego życia… Płacz przodków. Ojciec
tłumaczył to w ten sposób: kiedy jakaś istota umiera, na świecie pozostaje po niej głos. Okropny głos,
jak rozpaczliwy jęk albo wycie torturowanego… Nasuwa mi się na myśl rozdzierana dusza. Głos każdego
stworzenia, jakie kiedykolwiek żyło na świecie od zarania dziejów, rozbrzmiewa echem w królewskiej
głowie. Czasami tak głośno, że zagłusza wszystko wokół, doprowadza mnie do szału. Codziennie do tej
kakofonii dołączają kolejne głosy.
Gaŝam zastanawiał się, czy Neill mówi poważnie – a może to już majaczenie pijaka? Trudno było
stwierdzić, zważywszy, że król wypowiadał się wyjątkowo składnie nawet w takim stanie. Podchodziło to
pod nadnaturalną zdolność. Właściwie mówił bardziej zrozumiale niż na trzeźwo, kiedy dziwacznie
stylizował wypowiedzi.
Nagle oblicze Neilla zmieniło się. Zmarszczył czoło i skrzywił się, jakby poczuł smród. Jego oczy
zwilgotniały.
– Od narodzin… – zaczął łamiącym się głosem – od pierwszych sekund życia ten głos wypełnia moją
głowę. Nie ustaje nawet podczas snu. Nie mogę się go pozbyć, wgryzł się we mnie jak pasożyt. Cały
czas… Potrafisz to sobie wyobrazić?
Gaŝam zaprzeczył delikatnym ruchem głowy.
– Nigdy się do tego nie przyzwyczaję – wyznał monarcha. – Ale jakoś z tym żyję. Muszę. To brzemię,
które nosi każdy król. Chciałbym je zrzucić, lecz jestem na nie skazany. Wiesz, to przez ten hałas w
głowie taki ze mnie skurwysyn. Wszyscy poddani mnie nienawidzą, łącznie z tobą. Bo jestem wkurwiony,
kiedy cały czas przodkowie wyją mi we łbie! To naprawdę wkurwia, wiesz? Trzeba mieć silną wolę. Nie
poddawać się i być bezwzględnym. Tacy muszą być królowie, rozumiesz?
– Rozumiem – przyznał Gaŝam i sam pociągnął łyk, żeby jeszcze lepiej to ogarnąć. Nie zaprzeczył, że
Neill jest skurwysynem. Dobrze, że przynajmniej miał tego świadomość.
– Tak, rozumiesz – paplał Neill. – Masz tęgi umysł. Zawsze cię podziwiałem, wiesz? I zawsze
szanowałem. Zabrakłoby mi twojego rodu.
Gaŝam westchnął. A jednak drań poruszył tę kwestię.
– Wybacz, panie…
– O, skończ już, kurwa. I znajdź sobie żonę. Wiesz, że bękart nie może zostać dziedzicem. Jeśli nie
spłodzisz prawowitego potomka, twoja dziedzina przypadnie komuś innemu. Ale to mniejszy problem.
Gorzej, że K’Anu raz na zawsze utracą władzę nad podświatem, którym rządzić będą bezrozumne
monstra. Wiesz, że byłaby to dla nas wszystkich niepowetowana strata. Nie chcę ci wydawać
bezpośredniego rozkazu, przyjacielu. Chcę żebyś sam znalazł odpowiednią kobietę.
– Dzięki, królu. Ale pragnę ci przypomnieć, że ty również nie masz żony. W twoim przypadku brak
potomka okazałby się jeszcze większą stratą. Na świecie bez władcy zapanowałby chaos. Kto wie, czy
świat w ogóle by przetrwał.
– Widzisz więc, jakie cierpienie znoszę dla dobra świata. Wiele razy zamierzałem zrzucić koronę, ale
wiem, że nigdy tego nie zrobię. Zniosę ten pieprzony chaos w głowie, by na świecie panował ład.
Nieważne, że K’Anu mnie nienawidzą, że uważają moje decyzje za błędne. Łudzą się, sądząc, że świat
można urządzić lepiej, sprawiedliwiej. Wszyscy jesteśmy jedynie pionkami w grze urządzonej przez
Wszechrodziców. Poza nimi nie ma zwycięzców. Warto, by w końcu ktoś poza mną to zrozumiał. Żyjemy i
cierpimy dla kaprysu Bogów, Rodziców Wszechrzeczy. Nawet ja.
Pił bez opamiętania. Gaŝam przestał już zliczać kolejne kielichy.
– I ty także się mylisz, jeśli sądzisz, że umrę bezpotomny – ciągnął król. – Znalazłem już odpowiednią
wybrankę. Nie pora jednak jeszcze na jej przedstawienie. Ale już niedługo, zapewniam cię.
– To doprawdy zaskakująca wiadomość – przyznał Gaŝam. – Podejrzewam, że to musi być naprawdę
wyjątkowa kobieta.
Neill uśmiechnął się tajemniczo i spojrzał na Gaŝama zupełnie trzeźwo.
– Jedyna w swoim rodzaju – odparł.
2
Z bijącymi sercami stanęli przed pokrytą znakami ścianą, która wieńczyła korytarz.
– I co teraz? – zapytał rzeczowo Pazur, nie zdradzając oznak niepokoju i badawczo przyglądając się
ścianie.
Aram zwlekał z odpowiedzią. Nie mógł pokazać, że nie kontroluje w pełni sytuacji, choć pewnie i tak
się tego domyślali.
– Dajcie mi chwilę – mruknął. – Muszę się temu przyjrzeć.
– O, świetnie! – jęknął Królik, wywracając oczami. – Więc tak to się skończy? Po to schodziliśmy do
podziemi i tłukliśmy się stajami tych okropnych korytarzy, żeby teraz tu utknąć? Świetnie!
– Powiedziałem: dajcie mi chwilę! – uciął gniewnie Aram. – Nie utkniemy tu.
Miał tę drobną przewagę, że w odróżnieniu od Gi potrafił czytać. Ale lepiej, by nie wiedzieli, że nie był
pilnym uczniem. Ani że znaki na ścianach były naprawdę stare – tak stare, że pewnie nawet jego ojciec
miałby trudności z ich odczytaniem. W rozedrganym blasku czterech pochodni zdołał rozróżnić kilka
wyrzeźbionych piktogramów, lecz rozkojarzony umysł nie potrafił nadać im sensu.
Królik westchnął i naburmuszony usiadł pod zimną wapienną ścianą. Pazur, najwidoczniej zmęczony
długą podróżą, również usiadł, oddawszy pochodnię Korzeniowi. Ten ostatni, ku głębokiej irytacji Arama,
stanął obok niego pod ścianą. Wszyscy wiedzieli, że nie jest w stanie odszyfrować pisma, mimo to ze
skupieniem wpatrywał się w starożytne znaki. Aram również udawał, że nie widzi niczego głupiego w
zachowaniu towarzysza.
Najbardziej denerwującą cechą Korzenia było to, że pragnął upodobnić się do K’Anu. Oczywiście
przed nikim się do tego nie przyznawał, ale Aram wyczuwał to aż za dobrze – jego postawa i charakter
zdradzały wszystko. Dlaczego niby tak usilnie naśladował Arama w każdym najdrobniejszym szczególe –
w ruchach, gestach, wymowie, nawet tikach? Z jakiego innego powodu chodziłby wyprostowany, jakby
połknął kij, a nie zgarbiony jak prawie wszyscy Gi? A do tego to drażniące powtarzanie co rzadszych i
bardziej wymyślnych słów używanych przez Arama. Czasami naprawdę ciężko było to znieść, a syna
Gaŝama cechowała ograniczona cierpliwość. Pamiętał jednak, że pomimo pewnych wad Korzeń był
wyjątkowo bystry, jak na Gi rzecz jasna. Czasami Aramowi zdawało się, że jedynie on rozumie w pełni
jego intencje, a niekiedy wręcz domyśla się tego, co niewypowiedziane.
Biedak chyba nie pojmował, że choćby nie wiadomo jak się starał, nie przeistoczy się w K’Anu.
Przemiana jednego gatunku w drugi, nawet identyczny pod względem fizycznym, nie była możliwa. Skąd
wzięła się u niego ta chorobliwa wręcz skłonność? I dlaczego w takim razie przyłączył się do spisku,
skoro pragnął być K’Anu?
– Czemu Liść nie zeszła z nami pod powierzchnię? – zapytał Korzeń.
– Jest zbyt cenna – wyjaśnił Aram, starając się oszczędzać słowa. – Nie powinniśmy jej narażać,
dobrze o tym wiesz.
– Tak, oczywiście. To rozsądne, bardzo rozsądne. Nie możemy jej stracić. Ale czy nie mogłeś zabrać
Nunkasty? Dla obrony, mam na myśli. Przydałby się nam. To silne stworzenie. Groźne i waleczne.
Aram oderwał wzrok od ściany i spojrzał na Gi. Pozwolił sobie na dozę irytacji w głosie.
– On również jest zbyt cenny. To ostatni przedstawiciel swojego gatunku. Nie wiemy, co nas tu
spotka, i nie chcę narażać dwóch najbardziej niezwykłych istot, jakie znam. Ich utrata kosztowałaby
świat dużo więcej niż śmierć któregokolwiek z nas.
– Co nie zmienia faktu, że mocno postaramy się nie umrzeć – doleciał ich głos Królika. – Ja tam bym
siebie żałował.
Korzeń zmieszał się i nie zadawał więcej pytań, lecz nie ruszył się z miejsca pod ścianą. Aram wrócił
do studiowania płaskorzeźb, ignorując jego obecność. Skoncentrował się i pozwolił umysłowi zatonąć w
świecie tajemniczych znaków. Ojciec zawsze powtarzał, że pismo jest wszystkim – to cała wiedza K’Anu
zakodowana w wyrytych znakach. Bez pisma bylibyśmy niczym. Ale Gi nie znają pisma, ripostował Aram,
i mają się całkiem dobrze. Dlatego są tym, kim są – ucinał rozmowę Gaŝam.
Dlaczego powstało pismo? – pytał Aram. Po to, by wiedza i idee przetrwały swoich twórców. Gdyby
zagłębić się dostatecznie w stare teksty, może udałoby się znaleźć odpowiedzi na takie pytania jak:
dlaczego Wszechrodzice stworzyli świat? jak narodzili się Wszechrodzice? Lecz cierpliwe poszukiwania
nie przynosiły rezultatów – Aram znajdował jedynie ogrom nikomu niepotrzebnych, nudnych kronik.
Zraził się do wertowania pism, a z czasem odkrył, że stopniowo zanika w nim wyuczona latami ciężka
umiejętność czytania. Wiedział, że ojca smuci ten fakt – lecz co mógł poradzić?
Teksty, które poznał, nie zawierały jasnych informacji, a często wykluczały się nawzajem.
Powstawały na przestrzeni wielu epok, a i tak Gaŝam zezwolił mu jedynie na wertowanie pism z okresu
ostatnich dwóch tysięcy lat. Starsze zapewne byłyby jeszcze trudniejsze i bardziej niezrozumiałe,
chaotyczne. Z kolei błahe, nieprowadzące do niczego opowiastki, czy teksty recytowane podczas
ceremonii lub obrzędów rytualnych – w ogóle Arama nie interesowały.
Bardziej dręczyło go pytanie – kto pisał te najstarsze, pierwsze teksty, tak skrupulatnie badane przez
Gaŝama? Ojciec wspominał tylko, że byli to wybrańcy, obdarzeni przez Wszechrodziców mocą uwięzienia
słów w kamieniu, którą to zdolność przekazali potomnym. Jak i dlaczego Wszechrodzice ich wybrali i kim
właściwie byli – nie wiadomo.
Również teraz Aram spoglądał na ścianę z pewną niechęcią. Szczęśliwie okazało się, że zdolność
czytania nie będzie mu potrzebna do otwarcia drzwi.
Odwrócił się z uśmiechem do towarzyszy.
– Drodzy przyjaciele! Dotarliśmy do celu. Oto brama do królewskich grobowców.
– To dobra wiadomość – stwierdził Pazur, podniósłszy się z ziemi. – Tylko jak zamierzasz ją
przekroczyć?
– Nic prostszego – odparł teatralnie Aram. – Pozwólcie, że zademonstruję.
– Chwileczkę! – powstrzymał go Królik. – Powinniśmy omówić ten krok!
– A co tu omawiać? – zadrwił Korzeń. – Po to tu przyszliśmy, prawda, Aram? Co nie? Przecież się
teraz nie wycofamy!
– Racja – przyznał Aram.
Dotknął obrazka przedstawiającego dłoń. Jako jedyny na całej ścianie był wklęsły, więc bez trudu
domyślił się jego przeznaczenia. Spotkał się już kiedyś z podobnym systemem. Pod naporem jego ręki
ściana po lewej stronie wsunęła się do środka, po prawej natomiast z równie głośnym, ciężkim łoskotem
zaczęła sunąć ku nim.
– Wchodźcie, szybko! – nakazał.
Ściana obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni wokół własnej osi i utknęła w tej samej kamiennej
ramie co poprzednio. Zamknęła się za nimi ze złowieszczym łoskotem, jakby sugerując, że nie otworzy
się już w drugą stronę.
Znaleźli się w rozległej, wysokiej komnacie podpartej potężnymi kolumnami. Światło pochodni nie
docierało daleko, ale komnata zdawała się rozciągać bez końca we wszystkie strony. Powietrze
wewnątrz nekropolii było znacznie cięższe niż w innych częściach podziemnych korytarzy, pełne
wszechobecnego pyłu.
– No – mruknął Królik. – A więc jesteśmy. To czego konkretnie szukamy?
– W tym pomieszczeniu znajdują się groby dawnych władców – wyjaśnił Aram. – Musimy znaleźć grób
króla, którego zwano Rafaonem.
– Po czym go poznamy? – spytał Pazur.
– To proste. Na drzwiach jego grobowca wisi coś w rodzaju talizmanu w kształcie oka, w którym
uwięzione są moce zdolne go przebudzić. Nie dotykajcie talizmanu ani drzwi, ani czegokolwiek. Jeśli
znajdziecie właściwy grobowiec, po prostu zawołajcie pozostałych.
Dał im znak, by się rozeszli, ale Królik ponownie zatrzymał go, chwytając za ramię.
– Powiedz mi, jesteś absolutnie pewien, że to nam pomoże?
Pazur i Korzeń również spojrzeli na niego wyczekująco. Postanowił być z nimi szczery.
– Nie. Już wam mówiłem, niczego nie jestem pewien. Nie wiem, czy cokolwiek wskóramy, nie wiem,
czy cała ta wyprawa nie jest największą głupotą w moim życiu. Ale chcę spróbować, a wy zgodziliście się
podjąć ze mną to ryzyko.
Żałował, że nie ma z nimi Gaŝama. Ojciec, jako władca podświata, rządził tutaj wszystkim i
wszystkimi, tak jak Neill na powierzchni. W jego obecności nie musieliby się niczego obawiać. Lecz
nawet nie wspomniał mu o ekspedycji; Gaŝam nigdy by się na nią nie zgodził.
W przylegających do sali kolumnowej komnatach spoczywały wysuszone i zabalsamowane szczątki
dawnych monarchów, poprzedników Neilla. Złożono ich w miejscu uznawanym za święte, gdzie według
legendy Wszechrodzice rozpoczęli kreację świata, podświata i nadświata. Podobno leżeli tu wszyscy
królowie władający światem od czasu, kiedy Wszechrodzice podarowali K’Anu władzę. Gdyby przejść całą
nekropolię, można by policzyć, ilu królów panowało od zarania dziejów. Arama nie dziwiło jednak, że nikt
się o to nie pokusił. Przebywanie w tym miejscu nie należało do najprzyjemniejszych doznań; głębokiego
mroku nie przenikały mdłe światła pochodni, a serca gościa nie opuszczało bezzasadne – przynajmniej
pozornie – poczucie zagrożenia. Cisza wwiercała się w uszy, roznosząc lęk po całym ciele. Aram szybko
pożałował, że postanowił rozdzielić grupę.
Zwłoki władców nie mogły zostać pochowane bez odpowiedniego zabezpieczenia – obkładano je
szczególną klątwą. Znający magię szamani odprawiali skomplikowane rytuały, które w pewien sposób
chroniły dusze zmarłych przed wiecznym odejściem. Pozostawały na ziemi, gotowe obudzić się na
wezwanie. Tajemnicze moce śmierci więziono w specjalnych talizmanach, za które zazwyczaj służyły
przedmioty bliskie danemu władcy. Szamani wypowiadali sobie tylko znane złe zaklęcia, które
powtórzone w grobowcu budziły króla. Wystarczyło jedynie użyć zawieszonych u drzwi talizmanów, które
tylko czekały, aż ktoś zdejmie je i wypowie magiczne słowa. Monarchów budzono jednak wyłącznie w
razie najwyższej potrzeby, przez resztę czasu pozwalając im spokojnie spać w swoich podziemnych
łożach.
Aram nie przejmował się, że tylko królowie świata mieli prawo przywoływać dusze swoich przodków.
Kiedy wśród należących do ojca tabliczek przypadkiem natrafił na zaklęcie zdolne obudzić jednego z
królów, uznał to za dar losu, którego nie wolno zmarnować, a wręcz głupotą byłoby nie wykorzystać go w
sytuacji, w jakiej się znalazł. Może nie był królem świata, ale jako syn króla podświata czuł się godny
dokonania rytuału przebudzenia.
Monarchą, którego zamierzał wezwać, był sam legendarny pierwszy władca, bezimienny K’Anu o
przydomku Rafaon.
– Mam! – krzyknął Korzeń; jego głos dudnił ponurym echem, obijającym się między kolumnami. –
Aram, znalazłem! Chodźcie tutaj!
Aram miał ochotę krzyknąć: „Zamknij się!”, ale uznał to za głupie. Oczywiście wydzieranie się na
terenie świętego grobowca było niepomiernie głupsze.
Wraz z Pazurem i Królikiem rychło stanęli u boku Korzenia przed ukrytą w ścianie wielką kamienną
płytą, zdobioną amuletem w kształcie oka. Blask płomieni nie zdradzał żadnych więcej rytów czy innych
wskazówek dla zwiedzających.
Znów zapanowała deprymująca cisza, której Aram nie chciał przedłużać, ale też nie mógł jej uciąć.
Wiedział, że pozostali oczekują na jego ruch.
– Dobra. – Pokiwał w skupieniu głową, próbując uspokoić rozkołatane serce. – Wchodzimy.
Wziął głęboki oddech i zdjął wiszący na drzwiach talizman. Ściskając go w dłoni, wyszeptał zaklęcie.
W odpowiedzi płyta natychmiast zadrżała i z głośnym rumorem, wypełniającym echem nieskończony
mrok nekropolii, uniosła się do góry. Gdy schowała się w ścianie, uderzyła w nich cisza, która zamknęła
wszystkim usta. Aram zdał sobie sprawę, że ta cisza panowała tu od setek lat, niezmącona przez
najlżejszy szmer. Zrozumiał, że dokonuje podłego świętokradztwa, ale wiedział też, że było już za późno,
aby się wycofać.
Wewnątrz powitał ich mrok równie głęboki jak w sali kolumnowej. Komnatę wypełniała woń
przypominająca zapach wodnych lilii palonych podczas pogrzebów. Była tak silna, że mimo swojej zgniłej
obrzydliwości upajała jak narkotyczne kadzidło. Czy po tylu wiekach zapachy mogły zachować się w
zamkniętym grobowcu?
Aram wiedział, że odtąd wszystko odbędzie się w ciszy. Nawet gadatliwi Korzeń i Królik nie odzywali
się ani słowem. Trudno powiedzieć, czy bardziej uciszył ich strach, czy szacunek do miejsca wiecznego
spoczynku. Gi czuli wielką bojaźń przed takimi sanktuariami K’Anu. Aram odkrył właśnie, że wcale go to
nie dziwi. Sam czuł się teraz jak Gi w obliczu swojego groźnego pana. Ostatecznie w połowie nim był.
Znaczną część powierzchni komnaty wypełniał zakurzony antropomorficzny sarkofag. Ciężko było
odróżnić wykute w kamieniu rysy, ale coś w nich sprawiało, że Arama przeniknął dreszcz. Jakby znaleźli
się w samym centrum wszechświata, w którym nie ma dobra ani światła, jedynie kryjące się w mroku
martwe oczy.
Otrząsnął się z paranoicznych myśli i spojrzał na blade twarze towarzyszy. Nie, nie towarzyszy. To
jego przyjaciele, nie powinien o tym zapominać, nie powinien się tego wypierać. Zaufali mu
bezgranicznie i poszli za nim na misję, która mogła kosztować ich życie. Nie zrobili tego, bo był ich
panem. Nie rozkazał im, a jedynie poprosił o pomoc, a oni zgodzili się bez mrugnięcia okiem.
Zakpił z siebie w duchu za takie rzewne myśli. Czy to reakcja obronna na potworną atmosferę
grobowca?
Chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział co. Chciał dodać im chociaż odrobinę otuchy, zapalić
iskierkę w ciemnościach.
Widział wypisane na ich twarzach oczekiwanie.
– Musimy odsunąć płytę grobowca – jego głos nie był donośniejszy od szeptu, ale doskonale
słyszalny.
Nie protestowali, nie tracili czasu na zbędne słowa. Znów przekonał się, jak bardzo mu ufają i jak w
niego wierzą. Bał się, że może ich zawieść. Czy nie lepiej ograniczyć wszelkie prawdopodobieństwo
niepowodzenia i po prostu odejść? To ostatnia szansa…
Naprężyli mięśnie i po kilku męczących próbach zdołali zepchnąć piekielnie ciężką płytę z grobowca.
Obezwładnił ich odór, który rozszedł się ze środka po całej komnacie. Odsunęli się pod ściany, próbując
opanować mdłości. Aram omal nie wypuścił z rąk talizmanu. Ktoś poddał się naturalnej reakcji
organizmu; chyba Królik.
Aram wrócił do grobowca, a za nim pozostali. Stanęli twarzą w twarz ze spróchniałymi szczątkami
Rafaona, wciąż dobrze zachowanymi, aczkolwiek pewnie rozpadłyby się w proch przy najlżejszym
dotknięciu. K’Anu próbował przekonać samego siebie, że bezzębna czaszka wcale nie uśmiecha się do
niego szyderczo.
Dotarli do celu, został już tylko jeden ruch… lecz nadal miał wątpliwości. Czy nie ryzykował zbyt
wiele? Czy Rafaon przebudzi się i wesprze ich?
Ucałował talizman, po czym przytknął go do ust mumii.
Płyta wejściowa opadła z łoskotem, odcinając im drogę odwrotu. Ziemia zatrzęsła się gwałtownie, z
sufitu posypały się gęste tumany kurzu, pyłu i piasku. Znikąd zerwały się lodowate wiatry, z
ogłuszającym wyciem ciągnąc po komnacie.
W bezwarunkowym odruchu rzucili się pod ściany, jakby tam czekało wybawienie. Korzeń nie miał
tyle szczęścia co pozostali. Ożywiona mumia wybrała go za cel i rzuciła się na niego, ledwie ruszył
biegiem.
Aram nie zdążył zebrać myśli, zareagować właściwie – kompletnie spanikował. Gdy dopadł do ściany,
dotarła do niego straszna prawda: zostali uwięzieni. Usłyszał agonalny jęk. Odwrócił się i zobaczył, jak
mumia wgryza się w kark Korzenia, jak z jego gardła tryska krew, a on sam szamocze się, próbując
umknąć śmierci, lecz po chwili jego drgania były już tylko konwulsjami umierającego.
Aram ruszył do ataku ze świadomością, że nie ma żadnych szans. Bezmyślnie odrzucił pochodnię,
która prędko zgasła, przywalona piachem opadłym z sufitu. Trzęsienie nie ustawało, nieziemski wicher
mroził jego ciało, zmuszając je do ruchu, tak jak serce do bicia, a umysł do nieobliczalnego gniewu.
Zrobiło się ciemniej, bo również pochodnia Korzenia zgasła. Mumia zwróciła puste oczodoły na
zbliżającego się K’Anu. Wypluła kawał mięsa i zawarczała, ale skądkolwiek wydobywał się jej głos, nie
pochodził ze spróchniałego gardła. Gdy Aram nadbiegł – bez żadnego planu działania, myśląc jedynie, by
ją rozszarpać – zaskoczyła go, wykonując gwałtowny zwrot. Jej szczęka zacisnęła się na przedramieniu
K’Anu i choć nie miała wszystkich zębów, zawył w odpowiedzi na rozdzierający ból. Upadł na ziemię,
czując gwałtowne osłabienie.
Mumia puściła jego rękę i zbliżyła się do twarzy Arama, warcząc jak piekielny demon. Usłyszał wiatr
świszczący w jej pustej czaszce i wylatujący przez oczodoły; poczuł nieziemski smród tysiącletniego
trupa. Bezmyślne monstrum rozwarło usta i w tym samym momencie rozległ się głuchy stuk, a tuż przed
twarzą Arama przemknął płomień. W następnej bezgłowe zwłoki opadły na jego pierś.
Zobaczył czaszkę, która odbiła się od sarkofagu i roztrzaskana upadła u stóp grobowca. Nad sobą
ujrzał bladego Pazura, lecz może tylko słaby odblask pochodni nadawał mu upiorny wygląd. Nie
zarejestrował nic więcej; odpłynął, osunął się w nicość.
3
Ramma pogładził się po brodzie, rozkoszując się gładkością splecionych w warkoczyki włosów. Alad
przypatrywał się mu ciekawie, z równą nonszalancją machając ogonem. K’Anu wydawał się mu tego
wieczoru wyjątkowo ponury.
– Nad czym tak intensywnie rozmyślasz, przyjacielu? – zagadnął.
Ramma nie odpowiedział od razu.
– Nad wszystkim po trochu, mój drogi – rzekł, kierując wzrok na aslama.
– To doprawdy niespotykane. Nigdy nie byłeś skory do rozmyślań. Zawsze powtarzasz, że twoją
domeną jest działanie.
– Więc czas nadrobić zaległości – uciął Ramma ze smutnym uśmiechem.
Alad spojrzał na brata i posłał mu swoją myśl. Shedu niechętnie włączył się do rozmowy.
– Alada rozpala ciekawość. Lepiej ją zaspokój, jeśli nie chcesz, by spenetrował ci umysł. Wiesz, jakie
to nieprzyjemne.
Ramma westchnął.
– Dobrze wiecie, że prędzej czy później zdradziłbym wam wszystko. Problem w tym, że nie mogę
poukładać myśli. Kręcą się jak jakieś szalone muchy, których nie można zmusić, by spokojnie siadły na
miejscu.
– Zatem pozwól sobie pomóc – podchwycił Alad. – Nikt nie zna się na myślach tak dobrze jak my.
Przechodzący K’Anu unosili puchary na widok Rammy, na co rewanżował się tym samym. Żaden
jednak się nie zbliżył, nikt nie zagaił rozmowy. Ramma z rozbawieniem i politowaniem obserwował, jak
unikają wzroku towarzyszącej mu pary aslamów. Bali się tych stworzeń. A może nawet więcej: czuli do
nich wstręt, odrazę. K’Anu nie cechowała tolerancja. Uważali aslamy za potwory, a Rammę za dziwaka.
Na szczęście Neill, który zaprosił ich do swego pałacu, nie przejmował się takimi bzdurami. Dziwak
szanuje drugiego dziwaka.
– Ogarnął mnie niepokój – wyznał Ramma. – Mam wrażenie, że te drobne incydenty, które miały
miejsce ostatnio, oznaczają więcej niż nam, K’Anu, się wydaje. To zapowiedź czegoś… większego.
– Mówisz o tych tuszowanych przez Neilla przypadkach nieposłuszeństwa Gi? – spytał Alad.
Ramma rozejrzał się z niepokojem.
– Na święty członek Wszechojca, ciszej! – syknął. – Zapomniałeś, gdzie jesteś?
– Wybacz, przyjacielu. – Alad zgiął przednią nogę i skłonił głowę w wyrazie skruchy. – Czasami
zapominamy, że wasze społeczeństwo ograniczają pewne głupie konwenanse.
Dla Rammy jasne było, że Alad nie mówił tego z ironią. Zwyczajnie uważał niektóre zachowania
K’Anu za głupie. Aslamy cechowała absolutna szczerość. Nie potrzebowały uciekać się do kłamstw i
intryg.
– Nie przestajecie mnie fascynować. Ale musicie pamiętać, że jako gatunek wyżej rozwinięty od
K’Anu obowiązuje was również większa odpowiedzialność. Nieporozumienia międzygatunkowe są
naturalne. Po prostu nie chcę stracić głowy przez wasze zapomnienie.
– Nie złość się, Ramma – poprosił Shedu. – Nic się nie stało. Dobrze wiemy, kto słyszy nasze słowa, a
kto nie. Nie zapominaj, że znamy kilka sztuczek nieosiągalnych dla K’Anu.
Ramma zrozumiał własny błąd. Odpowiedział na ich oczekujące spojrzenia.
– Myślę o zależnościach między nami a Gi. Jako wyżej rozwinięty gatunek mamy nad nimi władzę. Wy
stoicie jeszcze wyżej na drabinie rozwoju, ale jest was zbyt mało, a poza tym nie troszczycie się o
władzę, dlatego K’Anu pozostają gatunkiem dominującym. Gi są naszymi sługami ze względu na niższą
inteligencję. Ale nawet dla nich jest oczywiste, że fizycznie wcale się nie różnimy. Ba, posiadamy nawet
wspólny zestaw cech. My i Gi jesteśmy znacznie bliżej siebie niż wy i jakiekolwiek inne stworzenia.
Jednak K’Anu pozostają istotami doskonalszymi od Gi. Dlatego oni boją się nas i oddają nam cześć.
– Do czego zmierzasz? – zapytał Shedu.
– Och, pozwól nam zbadać twój umysł – poprosił Alad, niecierpliwie stukając kopytem o lśniącą
posadzkę, w której odbijała się bycza część jego ciała. – To dla nas znacznie prostsze niż żmudna
rozmowa, całe to słuchanie. To potrwa tylko chwilę.
Ramma zaprotestował.
– Mówienie pozwoli mi dojść do ładu z myślami. Tylko w ten sposób cokolwiek zrozumiecie.
Ucieszył się, że wymówka przekonała braci. Nie chciał, by spenetrowali mu umysł. Już kiedyś na to
pozwolił. Czuł się po tym jak ofiara brutalnego gwałtu. Niestety aslamy nie zdawały sobie sprawy, jak
bolesne jest dla K’Anu to, co dla nich było naturalne.
– Mam na myśli to, że Gi nie są głupi, w każdym razie nie aż tak głupi, za jakich powszechnie się ich
uważa. Te tajone incydenty są najlepszym dowodem. Gi powoli uświadamiają sobie, jak wiele łączy
nasze gatunki. Już teraz pojedyncze osobniki upominają się o swoje prawa. Niedługo zaczną się
organizować w grupy, a z czasem zdołają wzniecić powstanie.
– W tym, co mówisz, jest sporo racji – przyznał Shedu. – Już dawno zauważyliśmy, że Gi cechuje
szybki, wręcz gwałtowny rozwój. Błyskawicznie się uczą, jako gatunek rzecz jasna. Jeszcze przed
kilkudziesięcioma laty nie pozwoliliby sobie na takie wyskoki. Ich bunt jest oznaką rosnącej inteligencji.
– To prawda. – Ramma chwycił leżące na stole jabłko i odgryzł kawałek. – Neill nie chce
rozpowszechniać informacji o buntujących się Gi, by nie naruszyć swej królewskiej reputacji. A to błąd.
K’Anu powinni znać zagrożenie. Nie wiedząc, co im grozi, nie będą mogli się bronić. Nie należy też
bagatelizować tej sprawy. Drobne wypadki obrócą się z czasem w masową rewoltę. Trudno przewidzieć
kiedy, dysponując tak skromnymi danymi o Gi. K’Anu powinni zwiększyć kontrolę nad swoimi
niewolnikami.
Alad uśmiechnął się ironicznie. Aslamy nie potrafiły wyrażać uczuć mimiką, ale dwaj bracia nauczyli
się tej trudnej sztuki dla Rammy, by łatwiej mógł ich zrozumieć.
– Co takiego? Co cię bawi?
– Mówisz o K’Anu w trzeciej osobie. Czy już do nich nie należysz?
Ramma nie zdołał ukryć przed nimi konsternacji.
– Wciąż jestem K’Anu. Po prostu próbowałem zdobyć się na maksymalny obiektywizm.
Lecz Alad nadal się uśmiechał.
– Och, przestań. Tak, z pewnością odzywa się mój kompleks spowodowany odrzuceniem przez
rodzimą społeczność. To chciałeś usłyszeć, tak?
– Zatem zarzucasz swojemu królowi błędne decyzje? – zapytał Shedu, ratując brata od obowiązku
udzielenia odpowiedzi.
Ramma roześmiał się gorzko.
– Żeby to pierwszy raz… Raczej nie przypominam sobie, by Neill podjął kiedykolwiek słuszną decyzję.
Ale mam słabą pamięć.
– Zatem obal go.
– Wiecie doskonale, że to niemożliwe. Nikt spoza jego rodu nie może rządzić światem.
– Bierz przykład z Gi – zaproponował Alad. – Walczą o to, by świat wyglądał tak, jak sami sobie tego
życzą. Idąc twoją drogą rozumowania, ich działania zmierzać będą do obalenia wszelkiej władzy, również
władzy Neilla.
– Dlatego też ich działania nie mają sensu. Szkoda, że nie zdają sobie z tego sprawy. Chętnie
popatrzyłbym, jak wali się ustalony porządek. Niestety nasi kochani Wszechrodzice urządzili świat w taki
sposób, że możliwości jego transformacji są znikome. Właściwie to chuja możemy zrobić. Mnie pozostaje
tylko siedzenie i głupie gdybanie.
Shedu zmarszczył czoło, jak gdyby się zdziwił – nieudolnie wyraził zniesmaczenie.
– Zapominasz się. Nie lubimy, gdy używasz takiego języka.
– Wybaczcie, poniosło mnie. Chyba już rozumiecie, do czego zmierzam.
– Że nastąpi rewolucyjny przewrót, ale potem wszystko wróci do starego porządku – podsumował
Alad.
– No tak. Chyba właśnie o to mi chodziło – odparł Ramma, po raz kolejny zdumiony, że aslamy
przejrzały go szybciej niż on sam siebie. – A, chrzanić to. Muszę się napić. Wybaczcie.
Ukłonił się grzecznie i odszedł do głównej sali bankietowej, gdzie szybciej mógł znaleźć wino.
Współucztujący słali mu uprzejme uśmiechy, gdy przechodził, ale szybko je gasili, gdy ich minął.
„Wyjątkowy K’Anu”, stwierdził Alad w myśli przesłanej bratu. „Stanowi pomost między naszymi
gatunkami”.
„Jest tylko cichym szeptem wśród burzy”, odparł roztropnie Shedu. „Niewiele może wskórać”.
„Posiada otwarty umysł jak żaden z jego braci i sióstr. Nie krępują go ich ograniczenia, chociaż
bezpieczniej się czuje, chowając się za nimi. Mimo wszystko podoba mi się. Lubię go”.
„Ja także”.
Ramma sięgnął po czarkę z winem, niesioną przez jakiegoś Gi. Spojrzał podejrzliwie na sługę, który
zgodnie ze zwyczajem nie patrzył w twarz pana. K’Anu otrząsnął się z ponurych myśli i ruszył ku stojącej
w pobliżu parze współbiesiadników.
– Wasze zdrowie, przyjaciele! – zakrzyknął na powitanie, przerywając im rozmowę.
Nie wydawali się zbici z tropu, przywitali go uśmiechami i uniesieniem czarek, po czym cała trójka
upiła po łyku. Ramma znał ich, ale właśnie odkrył, że nie pamięta ich imion. No cóż, pomyślał, oni
również będą udawać, że czują się dobrze w moim towarzystwie.
– Co za spotkanie! – rzekł z przesadnym uśmiechem. – Jak wam się podoba przyjęcie?
– Przednie, jak zawsze u króla – odparła kobieta w zielonej sukni, odsłaniającej linię bioder i płaski
brzuch.
– Nie ma z tobą twoich wiernych towarzyszy? – zapytał mężczyzna, niby z uprzejmością, ale Ramma
wyczuł w jego głosie nutę nadziei.
– Są tam. – Wskazał obojętnie na przyległą salę, gdzie aslamy posilały się z postawionych im na
podłodze półmisków. Potężnymi skrzydłami osłaniali całe boki, więc w tej chwili bracia wyglądali niemal
jak ptaki o głowach K’Anu. – A gdzież podziewa się nasz gospodarz? – zapytał, pragnąc zmienić temat. –
Przyjęcie trwa już od godziny, a on nadal się nie pokazał.
– Odbywa królewską naradę z władcami innych światów, Onem i Gaŝamem – wyjaśnił mężczyzna. –
Powinni się niedługo zjawić.
Ramma pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Cóż za okropna pogoda – mruknęła kobieta, zerkając w stronę okna, za którym lało jak z cebra.
Sporadycznie pojawiały się błyskawice, a w ślad za nimi dudniły gromy. – Że też Neill zorganizował
przyjęcie w taki dzień.
– Tak się składa, że dokładnie to sobie zaplanował. Otóż nasz drogi pan i władca poprosił mnie, bym
korzystając ze swoich umiejętności, urozmaicił dzisiejszą uroczystość burzą.
– Burzą? – zdziwiła się kobieta. – Dlaczego burzą?
– Nie znam szczegółów – odparł Ramma, obserwując, z jaką zachłannością słuchają jego słów. – Ale
Neill wspominał, że zamierza uraczyć nas dziś przedstawieniem. Potrzebuje burzy, by wprowadzić
odpowiedni nastrój.
– Tak, rzeczywiście, mnie także coś wspominał – odezwał się natychmiast mężczyzna. – Teraz
pamiętam.
– Ale chciał to zachować w tajemnicy – dodał Ramma – żeby zrobić większe wrażenie na odbiorcach.
Przyznam, że dziwiło mnie, iż nie jesteś wtajemniczony… przyjacielu. Uznałem jednak, że powinieneś
wiedzieć, dlatego się zdradziłem. Ale nasi pozostali goście powinni pozostać nieuświadomieni, zdajecie
sobie z tego sprawę, prawda?
Pokiwali gorliwie głowami.
– No cóż, wracam do mych towarzyszy – rzekł Ramma, pociągnąwszy ostatni łyk i odstawiając czarkę
na stolik. – Miło się rozmawiało. Do zobaczenia.
Ukłonił się i odszedł, pozostawiając ich z wyrazem zadziwienia na twarzach.
Wiedział, że wieść rozniesie się wśród gości w mgnieniu oka. Pewnie przedstawienie Neilla, o którym
w istocie niewiele wiedział, ucierpi nieco z powodu jego niedyskrecji, ale nie przejął się tym. Chodziło mu
o kolejny malutki kroczek na drodze do budowania własnego mitu o potężnym K’Anu, który potrafi
kontrolować pogodę i dlatego w jego dziedzinie panuje taka obfitość. Musiał często o tym przypominać,
by K’Anu nie zapominali o jego niezwykłej mocy. A wierzyli jak dzieci, wszyscy bez wyjątku.
Prawda wyglądała inaczej. Ramma nie kontrolował aury, ale był znakomitym meteorologiem i potrafił
z dużą dokładnością przewidzieć pogodą na najbliższy miesiąc. Gdy Neill poprosił go o burzę na
planowym przyjęciu, Ramma wyznaczył mu termin, w którym powinien je urządzić. Wiedział, że wówczas
nadejdzie silna burza.
Jedyną naprawdę magiczną zdolnością, jaką posiadał, był błyskotliwy umysł i zdolność mamienia
innych K’Anu. Nie posiadał mocy Neilla, dzięki której mógł kontrolować wszystkich żyjących na podległym
mu obszarze. Jednak dzięki niebywałemu sprytowi i tak postępowali według jego woli. Czuł się zatem
niemal tak potężny jak sam król. Nie potrzebował tronu, wystarczała mu świadomość własnej ukrytej
potęgi.
Tylko czterem osobom nie narzucał swojej woli. Należały do nich aslamy, których nie kontrolował
nawet Neill, ale którymi też wcale się nie interesował. Potem sam król, bo Ramma nie ośmielał się
wpływać zbyt mocno na decyzje władcy. Może kryła się w nim gdzieś krztyna przyzwoitości, może Neill
był zbyt potężny, by dać się omamić, a może po prostu Ramma czuł respekt przed tym silnym, ale też
nieco szalonym K’Anu. Ostatnią osobą, przeciw której nie używał swych zdolności, był Gaŝam. Uważał go
za najinteligentniejszego z K’Anu, jaki kiedykolwiek się narodził, i szczerze go szanował. Król podświata
nie nabrałby się na żadne sztuczki. Dobrze wiedział, że Ramma nie kontroluje pogody, a jedynie ją
przewiduje; co zresztą również potrafił, przynajmniej w pewnym stopniu. Nie przekonywał też nikogo, że
Ramma jest oszustem – nie był zawistny i tym zasłużył sobie na jego szacunek.
Tę czwórkę uważał za wartościowych, mądrych przyjaciół. Cała reszta stanowiła jedynie pionki w jego
grze.
Wrócił do kończących posiłek aslamów.
– Nie przeraża was ta monotonia? – zapytał.
Dariusz Kankowski Płacz Przodków
Fairy tales do not tell children the dragons exist. Children already know that dragons exist. Fairy tales tell children the dragons can be killed. – Sabina Dosani Innego końca świata nie będzie. – Czesław Miłosz Czy zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu przez wzgląd na owych pięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy w nim mieszkają? – BT (Rdz. 18, 23-24)
Prolog We all have the same parents. – Enigma
1 To był szósty dzień miesiąca Utu, najsuchszego miesiąca roku i całej dekady. Żar słońca przypiekał ziemię i dusił jej mieszkańców. Rzeki wysychały, a źródła znikały, dlatego Gi wędrowali wiele mil w poszukiwaniu wody. Wszechojciec zasłonił przed nami łaskawe oblicze, odsunął od swojej urodzajnej piersi i poddał próbie. Mogliśmy jedynie posłusznie przyjąć wyrok. Postanowiłem udać się po wodę wraz z Gi, aby na własne oczy przekonać się o rozmiarach klęski. Chciałem określić stan wód w mojej dziedzinie, a ponieważ Gi nie potrafią rachować, musiałem to uczynić osobiście. Zabrałem ze sobą syna. Aram miał wówczas sześć lat, lecz rozumem przewyższał inne dzieci. Kto usłyszałby jego mowę, dałby mu przynajmniej dwanaście. Zawsze był moją dumą i moim największym szczęściem. Najbliższą oazą okazały się Skały Nieba, położone na granicy dziedziny Rammy, który zawsze miał wód pod dostatkiem. Otrzymał szczególne błogosławieństwo Wszechrodziców. Każdego z nas obdarowano, lecz nie ulega wątpliwości, że Ramma to największy szczęśliwiec. Część należących do niego wód spływała na moje ziemie, czyniąc je moimi. Jednakże teren Skał był wyjątkowo niedostępny, uformowany z ostrych jak brzytwy kamieni, nierówny, pełen stromizn oraz zdradzieckich usypisk i zapadlisk. Mimo niegościnności tego miejsca nie opuściliśmy go, gdyż wody brakowało nam bardziej niż Gi rozumu. Nawet najbystrzejsze dzieci bywają nierozsądne, bo z chwilą, gdy zamieniają beztroskę na rozważną kalkulację, tracą swą niewinność. Dlatego nie byłem oburzony, widząc Arama z typową dla siebie ciekawością badającego wszelkie kąty, bez strachu i z zachwytem wspinającego się na najbardziej strome skały. Nie omieszkałem pouczyć go o niebezpieczeństwach, jakimi grozi podobna zabawa. Aram usłuchał, lecz gdy próbował zejść z jednego z występów, poślizgnął się i zleciał z wysokości kilkunastu łokci. Upadek na ostre kamienie mógł zakończyć się dla dziecka śmiercią. Przeżyłem największą w życiu chwilę grozy. Szczęśliwie jeden z Gi zareagował na czas i złapał mojego syna, nim jego kruche ciałko roztrzaskało się o kamienie. Po tym wydarzeniu nie odstępowałem Arama na krok. Właśnie wtedy zwrócił się do mnie z pytaniem: „Tato, czy Gi są naszymi braćmi?” Zaprzeczyłem. Odpowiedź chyba go zasmuciła; rozczarował się. Jego kolejne pytanie zmieniło moje życie. „Tato, dlaczego Wszechrodzice stworzyli nas i Gi? Do czego jesteśmy im potrzebni? Czemu Gi słuchają K’Anu? Czemu są do nas tak podobni, skoro nie są naszymi braćmi?” Po raz pierwszy i ostatni nie potrafiłem odpowiedzieć na zadane mi pytanie. Sześciolatek znalazł lukę w darze, jakim obdarzyli mnie Wszechrodzice. Całe moje życie, wszystkie osiągnięcia, nawet każdy z oddechów okazały się bezwartościowe w obliczu tego pytania. Aram pytał o coś więcej, niż dziecko mogło wyrazić prostymi słowami. Pytał o początek wszystkiego – nie tylko Gi i K’Anu, ale wszelkich innych stworzeń, świata, nawet Wszechrodziców. Mając sześć lat, chciał zrozumieć zasady, które uwarunkowały świat, jaki znał. Wiedziałem, że któregoś dnia przewyższy nie tylko mnie, ale każdego kiedykolwiek narodzonego K’Anu. Najbardziej uderzyła mnie sama forma pytania. Aram nie pytał, jak wyglądał początek, jak doszło do ukształtowania dnia dzisiejszego. To go nie obchodziło. Nie pytał: jak, ale: dlaczego. Cała moja wiedza runęła jak wieża o słabych fundamentach. Od tamtego dnia minęło wiele lat, lecz pytanie Arama wciąż nie daje mi spokoju, każdego dnia i nocy
czając się gdzieś w zakamarkach umysłu. Aram nigdy go nie powtórzył. Może o nim zapomniał albo tylko udaje. Dociekliwość jest cechą naszego rodu. Dlatego z takim zaangażowaniem wertujemy dawne pisma, szukając w nich wiedzy. Od tysięcy lat nasi przodkowie spisywali swoje doświadczenia i wnioski na glinianych tabliczkach, tak jak czynię to teraz, a po mnie czynić będzie Aram. Lecz coraz mniej dostrzegam w tym sensu. Tabliczki nie dostarczą mi odpowiedzi na pytanie syna, a ja sam zapewne również nigdy do niej nie dojdę. I chociaż moim głównym celem stało się poszukiwanie wyjaśnienia, obawiam się, że tak naprawdę wcale nie chcę go poznać. Bo czy prawda uczyni mnie szczęśliwszym? Nie, będę tylko mądrzejszym nieszczęśnikiem. Tamten tak ważny dla mnie dzień, który tyle mi uświadomił, pamiętam bardzo niewyraźnie, jakby mgła ukrywała przede mną szczegóły. Wiem tylko, że niedługo potem ów Gi, który uratował mego syna, zmarł z pragnienia. Chcąc uszanować jego pamięć, po odnalezieniu źródła wody przydzieliłem każdemu z jego rodaków rację identyczną z tą, jaką przyznałem sobie i synowi. Nie chciałem myśleć, że wystarczyłaby jedna racja wody mniej, a Gi nie dożyłby chwili, kiedy Aram spadł ze skały. – Myśli Gaŝama, księga 9
2 Odmowa była dla Neilla zupełnie nowym doświadczeniem. Nigdy dotąd nie spotkał się z oporem wobec swej królewskiej woli. Żaden Gi, ani nawet K’Anu, nie wyraził sprzeciwu wobec jego rozkazu czy choćby płochej zachcianki. Już z chwilą narodzin stał się panem całego znanego świata. Nic zatem dziwnego, że jego pierwszą reakcją była konsternacja. Nie wiedział, jak się zachować w sytuacji, z jaką dotąd się nie zetknął. Uważano, że Neill może – i powinien – mieć wszystko, czego sobie zażyczy. On sam niekiedy tak myślał, lecz często przekonywał się, że nawet kogoś tak potężnego jak on mogą dręczyć tęsknoty, wątpliwości, obawy oraz najgorsze z doznań – rozczarowanie, gdy coś nie szło po jego myśli. Oczywiście ukrywał swoje słabości. Ale w miarę upływu lat przychodziło mu to coraz trudniej. Najbardziej na świecie brakowało mu teraz żony, co z biegiem czasu coraz mocniej sobie uświadamiał. Potrzebował syna. W przeciwnym razie zostanie ostatnim królem z dynastii panującej od zarania dziejów. Nie mógł dopuścić do takiej hańby. Książęta podległych mu dziedzin dobrze wiedzieli, że mogą na tym skorzystać. Dlatego starali się o łaski u króla i przedstawiali mu swoje córki, licząc, że połączą swój ród z rodem panującym. Neill spał ze wszystkimi książęcymi córkami. Spał też z ich żonami, jednak żadnej nie uczynił królową. Doszło do tego, że zaczął sypiać z każdą napotkaną K’Anu, lecz i to nie przyniosło rezultatu. Gdyby chodziło wyłącznie o syna, mógłby wziąć którąkolwiek z nich. Ale związek królewski musiał zostać uświęcony. Taki wzór dali swym dzieciom Wszechrodzice i nie było wyjątku od tej zasady. Tylko syn prawowitej królowej mógł zostać dziedzicem. To jednak nie wykluczało ożenku z jakąkolwiek kobietą, lecz Neill nie chciał żadnej ze swoich kochanek. Kogo zatem szukał? Czego wymagał od matki swojego dziedzica? Nie wiedział, i na tym właśnie polegał problem. Chciał, żeby jego wybranka różniła się od innych kobiet, górując nad nimi pod każdym względem. Musiała być wyjątkowa. Czasami zastanawiał się, czy nie goni za złudnym marzeniem. Kobiety drażniły go. Ich hałaśliwość, delikatność, comiesięczna krew – każdy aspekt kobiecości wzbudzał w nim odrazę. Mimo to nie ustawał w poszukiwaniach. Czuł, że gdzieś żyje doskonała królowa, taka, która wywoła w nim szczególne pożądanie i da syna, jakiego nie dałaby żadna inna. I gdy stracił już nadzieję, zaczynając wierzyć, że należy poddać się zasadom gry – cóż za ohyda! – i przyjąć którąś z ofiarowywanych mu książęcych córek – znalazł idealną kandydatkę. Nie, nie kandydatkę. Od chwili gdy ją zobaczył, wiedział, że znalazł żonę. Dzień należał do tych osobliwie gorących, kiedy każdy ruch jest wysiłkiem, a wszelka działalność szybko obraca się wniwecz. K’Anu unikali podobnych upałów, kryjąc się w zaciszu swoich pałaców, ograniczając wszelką aktywność do minimum. Neill postanowił jednak przeprowadzić nieoczekiwaną kontrolę wśród Gi pracujących w jego ogrodach. Nigdy nie robił tego osobiście, ale dręczyła go potworna chandra, więc chciał oderwać się nieco od codziennych spraw. Obserwowanie Gi przy pracy niosło ze sobą coś kojącego, jak spoglądanie w wijące się języki ognia, szybowanie ptaka lub rwący nurt rzeki. Gi nie odrywali się od swoich zajęć, pochłonięci pielęgnacją roślin niczym kochankowie, dla których istnieje wyłącznie ciało partnera. Choć pot spływał obficie po ich ciemnych skórach, nie okazywali oznak zmęczenia. Neill cieszył się w duchu, widząc, że żaden nie przejawia oznak choroby; nie przerywali pracy, chyba że po to, by oddać pokłon królowi. Zdrowego Gi nie męczy nawet najcięższa, wielogodzinna praca i jada dwa razy dziennie: o świcie i o zmierzchu. Wszystkie osobniki przejawiające słabość są
natychmiast eliminowane ze stada. Neill żałował jedynie, że Gi żyją tylko około czterdziestu lat. Potem zwyczajnie więdną i szybko tracą przydatność. Starych również trzeba zabijać, bo nie ma sensu żywić nikomu niepotrzebnych osobników. Neill szedł zatem radosny po niezmiernych obszarach swojego ogrodu. Widok panującej w nim harmonii przekonał go, że świat pod jego kontrolą kwitnie. Zadowolony z tej myśli, podążył wyłożoną białym kamieniem ścieżką na południowy kraniec ogrodu, z którym graniczyło miasto pracowników. Pchnęło go tam dziwne przeczucie. Wiedział, jak wyglądają ich lepianki, choć widywał je tylko z daleka. Nigdy dotąd nie odwiedzał terytoriów zamieszkanych przez Gi, ale teraz nabrał przekonania, że powinien zobaczyć miasteczko sług. Początkowo zawiódł się. Nie znalazł niczego przykuwającego oko, niczego, co zrekompensowałoby mu długą wędrówkę. Miasteczko emanowało smutkiem, nudą, szarością. Wszędzie widział monotonne piaskowe barwy, aż do rosnących wokół lasów. Było cicho i pusto, bo większość Gi pracowała w ogrodzie. Kilku pozostałych, pod kontrolą strażnika, naprawiało lepianki, zniszczone zapewne przez burzę lub inny żywioł. Wzrok Neilla przyciągnęła młoda Gi stojąca przed jedną z lepianek. Zainteresował się nią, gdyż w ogóle się nie poruszała. Zamknęła oczy i obróciła twarz ku niebu, wystawiając ją na rażące promienie słońca. Król zbliżył się z obawą, że coś niedobrego stało się z tym osobnikiem. Dziewczyna nie zauważyła go, nie zwróciła też uwagi na odgłos jego kroków. Neill postanowił wstrzymać się z udzieleniem nagany – pozwoliło mu to dokładnie się jej przyjrzeć. Jakaś starsza Gi, zapewne matka dziewczyny, wyglądała przez okno, ale szybko schowała się na widok króla. Neill zignorował ją. Początkowo opierał się tej myśli, lecz dziewczyna urzekła go. Może dlatego, że nigdy nie przypatrywał się sługom tak dokładnie, bo nie sądził, by mogli równać się urodą z K’Anu. A ta Gi wręcz przewyższała wdziękiem wszystkie znane mu kobiety. Zawstydziłaby każdą panią. Cienka, trochę zakurzona suknia zdradzała jej doskonałe kształty, jak spod dłuta najlepszego rzeźbiarza. Skórę miała gładką, twarz czystą, niby ciemny kryształ. Włosy sięgające ramion były zmierzwione, ale niemal czuło się ich puszystość. Towarzyszył jej kwiatowy zapach, zupełnie niepodobny do kwaśnej woni Gi. Nie przypominała swoich rodaków, których twarze szybko żłobiła praca. Na pierwszy rzut oka można ją było wręcz pomylić z K’Anu. Zdradzało ją tylko odzienie. Na dodatek, pomimo ewidentnie młodego wieku, o którym świadczyła jej dziecięca twarz, wydawała się bardzo dojrzała. Biodra miała szerokie, piersi małe, ale kształtne – jeszcze nie osiągnęły ostatecznego rozmiaru. Otworzyła oczy i zmieszała się, ujrzawszy Neilla. Natychmiast padła przed nim na kolana, czołem dotykając ziemi. – Wstań, dziecko. Posłusznie wykonała rozkaz. Wlepiła wzrok w jego stopy, nie śmiąc spojrzeć mu w twarz. Nie okazywała jednak typowej dla Gi bojaźni wobec panów. Po prostu robiła to, co do niej należało: słuchała. Neilla zachwyciła jej twarz – młoda, pełna życia, kusząca. Miała ciemne, szerokie i zachęcające wargi. W spojrzeniu kryła się duma, ale niewinna duma, poczucie własnej wartości pomimo akceptacji losu niewolnika. – Dlaczego nie pracujesz z innymi? – zapytał łagodnie. – Co znaczy ten postój? – Modliłam się, panie. – Modliłaś się?
– Tak. Do Wszechrodziców. – O co? – O zdrowie dla mojej matki, panie. Neill uśmiechnął się pogardliwie i pogładził po brodzie. – Sądzisz, że zostaniesz wysłuchana? Jesteś Gi. – Jestem ich dzieckiem, panie, tak jak wszystkie stworzenia. Co to za rodzice, którzy ignorują płacz swoich dzieci? Neill zaśmiał się pod nosem. Jej wiara, silna, młodzieńcza, pełna zapału – budziła w nim litość. Wszechrodzice nie wysłuchają jej. Kiedyś zrozumie dlaczego. – Czy twoja matka jest chora? – Tak, panie. – A zatem umrze. Zawahała się. – Tak, panie. Neill pokiwał w zadumie głową. Złapał się na tym, że nie odrywał wzroku od dziewczyny, ignorując otoczenie, jakby nie istniało. Czuł rosnące pożądanie. – Zdejmij suknię – polecił. Dziewczyna nie zwlekała; ściągnęła ramiączka, suknia zsunęła się z jej ciała i opadła na ziemię. Wyprostowała się dumnie, nie okazując wstydu, ale jej wzrok spoczął gdzieś na wysokości szyi Neilla. Wbił chciwe spojrzenie w jej piersi, w jasne i rzadkie jeszcze włosy łonowe, w cudownie ukształtowane biodra. Zbliżył się i uchwycił jej pierś, ciepłą i delikatną. Nikt jej przed nim nie dotykał. Dziewczyna nie poruszała się, choć wyczuł, że w środku drży. – Chciałbym, moje dziecko, żebyś za mną poszła. Zostaw swoją matkę i zamieszkaj ze mną, a ja sprawię, że już nie będziesz musiała się o nic modlić. – Nie. Neill odsunął dłoń i spojrzał ostro na dziewczynę. Nie rozumiał. – Spójrz na mnie. Posłuchała. Znalazł w jej czarnych oczach żar, tę samą dumę, która brzmiała w jej słowach. – Chcę, abyś za mną podążyła. Czy rozumiesz, czego żądam? – Tak, panie. Ale nie opuszczę matki. W pierwszej chwili Neilla przejęła zgroza. Darem, który otrzymał od Wszechrodziców, była władza nad wszelkimi żywymi stworzeniami. Nikt nie mógł się mu sprzeciwić. Ale ta dziewczyna to zrobiła. Czyżby utracił moc? Skonsternowany i wzburzony, rozejrzał się po wiosce. Odnalazł wzrokiem dojrzałego Gi, tnącego grubym, krzemiennym nożem bambusowe łodygi przeznaczone na ściany lepianek. – Hej, ty! – zawołał. – Podejdź tu! Mężczyzna rzucił pracę i natychmiast podbiegł. Ukłonił się przed Neillem. Ten, jeszcze nie w pełni zadowolony, aby dać ujście złości, rozkazał: – Poderżnij sobie gardło. Gi bez wahania wykonał polecenie. Jego cięcie było szybkie i silne, krew trysnęła mu na koszulę, zwalił się na ziemię jak ścięte drzewo, głowa wykrzywiła się groteskowo. Jeszcze przez moment się krztusił, a potem znieruchomiał, choć krew wciąż wypływała wartkim strumieniem z rozoranego gardła.
Neill odetchnął. Nie stracił mocy. Dlaczego zatem ta dziewczyna nie jest mu uległa? – Czy wiesz, kim jestem? – Tak, panie – odparła. – Jesteś królem. Nie miał pojęcia, jak zareagować. Wiedział tylko, że to spotkanie może okazać się brzemienne w skutki. Ktoś, kto potrafił sprzeciwić się jego woli, stanowił największe zagrożenie, jakie potrafił sobie wyobrazić. Być może dziewczyna jakimś cudem posiadła podobną mu moc. Jak się przed nią ochronić? Jedynym wyjściem było wziąć ją za żonę. Musiał ją kontrolować. – Ile masz lat, dziecko? – Piętnaście, panie. – Dobrze. – Neill kiwnął głową w zadumie. – Zatem wrócę tu po ciebie za trzy lata i odmienię twoje życie. Pamiętaj o tym i oczekuj mnie. A teraz wracaj do pracy. Ubrała się, ukłoniła i posłusznie skierowała do miejsca, gdzie trwały naprawy. Neill wiedział jednak, że nie robi tego z powodu jego władzy nad nią. Nie miał żadnej. Poszła, bo tak chciała. – Poczekaj! – zawołał za odchodzącą. – Jak brzmi twoje imię? Dziewczyna skłoniła się lekko. – Panie, i tak nie zapamiętasz imienia Gi. Neill uśmiechnął się. Była znacznie bystrzejsza od swoich rodaków. – Masz rację. To nieistotne. Dziewczyna kiwnęła głową i odeszła. – Trzy lata co do dnia – powtórzył Neill. – Pamiętaj.
Rozdział I Bunt Gi Many who have no will of their own Hold their souls towards the sinister bloom. – My Dying Bride
1 Neill podniósł kielich drżącą, słabą ręką. Z widocznym skupieniem przytknął naczynie do ust i łapczywie spożył zawartość. Na moment odzyskał wigor, gdy z zamkniętymi oczami i błogością malującą się na twarzy pochłaniał wino. Potem gruchnął kielichem o stół, opadł na fotel i zwiesił ciężką głowę. Wzrok miał mętny, przybity, ale nadal uśmiechał się tajemniczo. Gaŝam uznał, że najwyższy czas zrobić coś, na co z reguły nikt poza nim nie miał odwagi: zasugerować Neillowi działanie sprzeczne z jego wolą. – Chyba pora zakończyć ucztę, panie – oznajmił. – Udajmy się na spoczynek. Neill pokręcił głową energicznie, jakby chciał coś z niej strząsnąć. – Nie – mruknął. – Nie. I nie mów mi „panie”, kurwa, ile razy mam ci powtarzać? Ty i On nie musicie mi mówić „panie”. Każdy z nas otrzymał w dziedzictwie władzę nad jednym ze światów. Los chciał, że mnie trafiła się ziemia, na której wszyscy mieszkamy. Ale to nie znaczy, że mi podlegacie jak reszta K’Anu. Jesteście lepsi, nie zapominajcie o tym. My trzej… jesteśmy jebanymi bogami, czy nam się to podoba, czy nie. On mruknął coś chrapliwie, czego Neill i Gaŝam nie dosłyszeli, ale też niespecjalnie się tym przejęli. On był już stary i choć wypił najmniej, kolebał się na fotelu najmocniej, mężnie usiłując nie usnąć. Obaj wiedzieli, że nie wytrwa długo. – Dobrze, Neill, wybacz – rzekł Gaŝam. – Jednak naprawdę już czas spać. – Powiedziałem „nie” – warknął Neill, lecz jego głos nie miał takiej mocy jak na trzeźwo. – Mam to szczęście, że gdy przebywasz w moim królestwie, musisz mnie słuchać. A ja rozkazuję, że pijemy aż do świtu lub póki nie padniemy z sił. Zarechotał, na co Gaŝam skłonił głowę. – Jak sobie życzysz. Zapanowała cisza, w trakcie której obaj pociągnęli po łyku. Neill nalał im trzem więcej. Robił to osobiście, bo nie chciał, by towarzyszyli im jacyś Gi. Sędziwy On zwiesił głowę na piersi i chrapnął głośno, opluwając sobie brodę. Gaŝam zdziwił się, że Neill tego nie skomentował. Twarz króla nieco stężała, spojrzenie spochmurniało. – Potrzebuję tego – powiedział Neill, niezręcznie machając dłonią wokół głowy. – Tego… szumu. Zagłusza płacz. – Jaki płacz? – zapytał Gaŝam po chwili, nie doczekawszy się rozwinięcia wątku. Neill spojrzał na niego, jakby dopiero teraz go zobaczył. Westchnął i wypił haust wina. Widocznie wymsknęło się mu coś, o czym wcale nie chciał mówić; był już na tyle pijany, że zapomniał o ich obecności. – Płacz przodków. Nigdy go nie słyszałeś, prawda? – Nie wiem. Czym jest płacz przodków? Neill długo wodził po nim przytępionym wzrokiem, nim odpowiedział: – Chuj wie. Ale ciągle go słyszę. Od kiedy się urodziłem, słyszałem go każdego dnia i każdej nocy. Nawet teraz słyszę, chociaż nieco stłumiło go wino. Mój ojciec też go słyszał. I jego ojciec. I tak dalej, i dalej, aż do zasranego pierwszego króla ziemi… tego o tym śmiesznym imieniu… nie pamiętam… Nalał sobie wina, łyknął i znowu sobie nalał. – Jak brzmi ten płacz? – zapytał Gaŝam. Mimo że często pił z Neillem, robił to wyłącznie z obowiązku. Król nigdy nie zdradzał nawet najmniejszych tajemnic, za to lubił poznawać cudze. Należało wykorzystać
okazję i posłuchać. – Nie chciałbyś tego słyszeć. W każdej sekundzie twojego zasranego życia… Płacz przodków. Ojciec tłumaczył to w ten sposób: kiedy jakaś istota umiera, na świecie pozostaje po niej głos. Okropny głos, jak rozpaczliwy jęk albo wycie torturowanego… Nasuwa mi się na myśl rozdzierana dusza. Głos każdego stworzenia, jakie kiedykolwiek żyło na świecie od zarania dziejów, rozbrzmiewa echem w królewskiej głowie. Czasami tak głośno, że zagłusza wszystko wokół, doprowadza mnie do szału. Codziennie do tej kakofonii dołączają kolejne głosy. Gaŝam zastanawiał się, czy Neill mówi poważnie – a może to już majaczenie pijaka? Trudno było stwierdzić, zważywszy, że król wypowiadał się wyjątkowo składnie nawet w takim stanie. Podchodziło to pod nadnaturalną zdolność. Właściwie mówił bardziej zrozumiale niż na trzeźwo, kiedy dziwacznie stylizował wypowiedzi. Nagle oblicze Neilla zmieniło się. Zmarszczył czoło i skrzywił się, jakby poczuł smród. Jego oczy zwilgotniały. – Od narodzin… – zaczął łamiącym się głosem – od pierwszych sekund życia ten głos wypełnia moją głowę. Nie ustaje nawet podczas snu. Nie mogę się go pozbyć, wgryzł się we mnie jak pasożyt. Cały czas… Potrafisz to sobie wyobrazić? Gaŝam zaprzeczył delikatnym ruchem głowy. – Nigdy się do tego nie przyzwyczaję – wyznał monarcha. – Ale jakoś z tym żyję. Muszę. To brzemię, które nosi każdy król. Chciałbym je zrzucić, lecz jestem na nie skazany. Wiesz, to przez ten hałas w głowie taki ze mnie skurwysyn. Wszyscy poddani mnie nienawidzą, łącznie z tobą. Bo jestem wkurwiony, kiedy cały czas przodkowie wyją mi we łbie! To naprawdę wkurwia, wiesz? Trzeba mieć silną wolę. Nie poddawać się i być bezwzględnym. Tacy muszą być królowie, rozumiesz? – Rozumiem – przyznał Gaŝam i sam pociągnął łyk, żeby jeszcze lepiej to ogarnąć. Nie zaprzeczył, że Neill jest skurwysynem. Dobrze, że przynajmniej miał tego świadomość. – Tak, rozumiesz – paplał Neill. – Masz tęgi umysł. Zawsze cię podziwiałem, wiesz? I zawsze szanowałem. Zabrakłoby mi twojego rodu. Gaŝam westchnął. A jednak drań poruszył tę kwestię. – Wybacz, panie… – O, skończ już, kurwa. I znajdź sobie żonę. Wiesz, że bękart nie może zostać dziedzicem. Jeśli nie spłodzisz prawowitego potomka, twoja dziedzina przypadnie komuś innemu. Ale to mniejszy problem. Gorzej, że K’Anu raz na zawsze utracą władzę nad podświatem, którym rządzić będą bezrozumne monstra. Wiesz, że byłaby to dla nas wszystkich niepowetowana strata. Nie chcę ci wydawać bezpośredniego rozkazu, przyjacielu. Chcę żebyś sam znalazł odpowiednią kobietę. – Dzięki, królu. Ale pragnę ci przypomnieć, że ty również nie masz żony. W twoim przypadku brak potomka okazałby się jeszcze większą stratą. Na świecie bez władcy zapanowałby chaos. Kto wie, czy świat w ogóle by przetrwał. – Widzisz więc, jakie cierpienie znoszę dla dobra świata. Wiele razy zamierzałem zrzucić koronę, ale wiem, że nigdy tego nie zrobię. Zniosę ten pieprzony chaos w głowie, by na świecie panował ład. Nieważne, że K’Anu mnie nienawidzą, że uważają moje decyzje za błędne. Łudzą się, sądząc, że świat można urządzić lepiej, sprawiedliwiej. Wszyscy jesteśmy jedynie pionkami w grze urządzonej przez Wszechrodziców. Poza nimi nie ma zwycięzców. Warto, by w końcu ktoś poza mną to zrozumiał. Żyjemy i cierpimy dla kaprysu Bogów, Rodziców Wszechrzeczy. Nawet ja. Pił bez opamiętania. Gaŝam przestał już zliczać kolejne kielichy.
– I ty także się mylisz, jeśli sądzisz, że umrę bezpotomny – ciągnął król. – Znalazłem już odpowiednią wybrankę. Nie pora jednak jeszcze na jej przedstawienie. Ale już niedługo, zapewniam cię. – To doprawdy zaskakująca wiadomość – przyznał Gaŝam. – Podejrzewam, że to musi być naprawdę wyjątkowa kobieta. Neill uśmiechnął się tajemniczo i spojrzał na Gaŝama zupełnie trzeźwo. – Jedyna w swoim rodzaju – odparł.
2 Z bijącymi sercami stanęli przed pokrytą znakami ścianą, która wieńczyła korytarz. – I co teraz? – zapytał rzeczowo Pazur, nie zdradzając oznak niepokoju i badawczo przyglądając się ścianie. Aram zwlekał z odpowiedzią. Nie mógł pokazać, że nie kontroluje w pełni sytuacji, choć pewnie i tak się tego domyślali. – Dajcie mi chwilę – mruknął. – Muszę się temu przyjrzeć. – O, świetnie! – jęknął Królik, wywracając oczami. – Więc tak to się skończy? Po to schodziliśmy do podziemi i tłukliśmy się stajami tych okropnych korytarzy, żeby teraz tu utknąć? Świetnie! – Powiedziałem: dajcie mi chwilę! – uciął gniewnie Aram. – Nie utkniemy tu. Miał tę drobną przewagę, że w odróżnieniu od Gi potrafił czytać. Ale lepiej, by nie wiedzieli, że nie był pilnym uczniem. Ani że znaki na ścianach były naprawdę stare – tak stare, że pewnie nawet jego ojciec miałby trudności z ich odczytaniem. W rozedrganym blasku czterech pochodni zdołał rozróżnić kilka wyrzeźbionych piktogramów, lecz rozkojarzony umysł nie potrafił nadać im sensu. Królik westchnął i naburmuszony usiadł pod zimną wapienną ścianą. Pazur, najwidoczniej zmęczony długą podróżą, również usiadł, oddawszy pochodnię Korzeniowi. Ten ostatni, ku głębokiej irytacji Arama, stanął obok niego pod ścianą. Wszyscy wiedzieli, że nie jest w stanie odszyfrować pisma, mimo to ze skupieniem wpatrywał się w starożytne znaki. Aram również udawał, że nie widzi niczego głupiego w zachowaniu towarzysza. Najbardziej denerwującą cechą Korzenia było to, że pragnął upodobnić się do K’Anu. Oczywiście przed nikim się do tego nie przyznawał, ale Aram wyczuwał to aż za dobrze – jego postawa i charakter zdradzały wszystko. Dlaczego niby tak usilnie naśladował Arama w każdym najdrobniejszym szczególe – w ruchach, gestach, wymowie, nawet tikach? Z jakiego innego powodu chodziłby wyprostowany, jakby połknął kij, a nie zgarbiony jak prawie wszyscy Gi? A do tego to drażniące powtarzanie co rzadszych i bardziej wymyślnych słów używanych przez Arama. Czasami naprawdę ciężko było to znieść, a syna Gaŝama cechowała ograniczona cierpliwość. Pamiętał jednak, że pomimo pewnych wad Korzeń był wyjątkowo bystry, jak na Gi rzecz jasna. Czasami Aramowi zdawało się, że jedynie on rozumie w pełni jego intencje, a niekiedy wręcz domyśla się tego, co niewypowiedziane. Biedak chyba nie pojmował, że choćby nie wiadomo jak się starał, nie przeistoczy się w K’Anu. Przemiana jednego gatunku w drugi, nawet identyczny pod względem fizycznym, nie była możliwa. Skąd wzięła się u niego ta chorobliwa wręcz skłonność? I dlaczego w takim razie przyłączył się do spisku, skoro pragnął być K’Anu? – Czemu Liść nie zeszła z nami pod powierzchnię? – zapytał Korzeń. – Jest zbyt cenna – wyjaśnił Aram, starając się oszczędzać słowa. – Nie powinniśmy jej narażać, dobrze o tym wiesz. – Tak, oczywiście. To rozsądne, bardzo rozsądne. Nie możemy jej stracić. Ale czy nie mogłeś zabrać Nunkasty? Dla obrony, mam na myśli. Przydałby się nam. To silne stworzenie. Groźne i waleczne. Aram oderwał wzrok od ściany i spojrzał na Gi. Pozwolił sobie na dozę irytacji w głosie. – On również jest zbyt cenny. To ostatni przedstawiciel swojego gatunku. Nie wiemy, co nas tu spotka, i nie chcę narażać dwóch najbardziej niezwykłych istot, jakie znam. Ich utrata kosztowałaby świat dużo więcej niż śmierć któregokolwiek z nas. – Co nie zmienia faktu, że mocno postaramy się nie umrzeć – doleciał ich głos Królika. – Ja tam bym
siebie żałował. Korzeń zmieszał się i nie zadawał więcej pytań, lecz nie ruszył się z miejsca pod ścianą. Aram wrócił do studiowania płaskorzeźb, ignorując jego obecność. Skoncentrował się i pozwolił umysłowi zatonąć w świecie tajemniczych znaków. Ojciec zawsze powtarzał, że pismo jest wszystkim – to cała wiedza K’Anu zakodowana w wyrytych znakach. Bez pisma bylibyśmy niczym. Ale Gi nie znają pisma, ripostował Aram, i mają się całkiem dobrze. Dlatego są tym, kim są – ucinał rozmowę Gaŝam. Dlaczego powstało pismo? – pytał Aram. Po to, by wiedza i idee przetrwały swoich twórców. Gdyby zagłębić się dostatecznie w stare teksty, może udałoby się znaleźć odpowiedzi na takie pytania jak: dlaczego Wszechrodzice stworzyli świat? jak narodzili się Wszechrodzice? Lecz cierpliwe poszukiwania nie przynosiły rezultatów – Aram znajdował jedynie ogrom nikomu niepotrzebnych, nudnych kronik. Zraził się do wertowania pism, a z czasem odkrył, że stopniowo zanika w nim wyuczona latami ciężka umiejętność czytania. Wiedział, że ojca smuci ten fakt – lecz co mógł poradzić? Teksty, które poznał, nie zawierały jasnych informacji, a często wykluczały się nawzajem. Powstawały na przestrzeni wielu epok, a i tak Gaŝam zezwolił mu jedynie na wertowanie pism z okresu ostatnich dwóch tysięcy lat. Starsze zapewne byłyby jeszcze trudniejsze i bardziej niezrozumiałe, chaotyczne. Z kolei błahe, nieprowadzące do niczego opowiastki, czy teksty recytowane podczas ceremonii lub obrzędów rytualnych – w ogóle Arama nie interesowały. Bardziej dręczyło go pytanie – kto pisał te najstarsze, pierwsze teksty, tak skrupulatnie badane przez Gaŝama? Ojciec wspominał tylko, że byli to wybrańcy, obdarzeni przez Wszechrodziców mocą uwięzienia słów w kamieniu, którą to zdolność przekazali potomnym. Jak i dlaczego Wszechrodzice ich wybrali i kim właściwie byli – nie wiadomo. Również teraz Aram spoglądał na ścianę z pewną niechęcią. Szczęśliwie okazało się, że zdolność czytania nie będzie mu potrzebna do otwarcia drzwi. Odwrócił się z uśmiechem do towarzyszy. – Drodzy przyjaciele! Dotarliśmy do celu. Oto brama do królewskich grobowców. – To dobra wiadomość – stwierdził Pazur, podniósłszy się z ziemi. – Tylko jak zamierzasz ją przekroczyć? – Nic prostszego – odparł teatralnie Aram. – Pozwólcie, że zademonstruję. – Chwileczkę! – powstrzymał go Królik. – Powinniśmy omówić ten krok! – A co tu omawiać? – zadrwił Korzeń. – Po to tu przyszliśmy, prawda, Aram? Co nie? Przecież się teraz nie wycofamy! – Racja – przyznał Aram. Dotknął obrazka przedstawiającego dłoń. Jako jedyny na całej ścianie był wklęsły, więc bez trudu domyślił się jego przeznaczenia. Spotkał się już kiedyś z podobnym systemem. Pod naporem jego ręki ściana po lewej stronie wsunęła się do środka, po prawej natomiast z równie głośnym, ciężkim łoskotem zaczęła sunąć ku nim. – Wchodźcie, szybko! – nakazał. Ściana obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni wokół własnej osi i utknęła w tej samej kamiennej ramie co poprzednio. Zamknęła się za nimi ze złowieszczym łoskotem, jakby sugerując, że nie otworzy się już w drugą stronę. Znaleźli się w rozległej, wysokiej komnacie podpartej potężnymi kolumnami. Światło pochodni nie docierało daleko, ale komnata zdawała się rozciągać bez końca we wszystkie strony. Powietrze wewnątrz nekropolii było znacznie cięższe niż w innych częściach podziemnych korytarzy, pełne
wszechobecnego pyłu. – No – mruknął Królik. – A więc jesteśmy. To czego konkretnie szukamy? – W tym pomieszczeniu znajdują się groby dawnych władców – wyjaśnił Aram. – Musimy znaleźć grób króla, którego zwano Rafaonem. – Po czym go poznamy? – spytał Pazur. – To proste. Na drzwiach jego grobowca wisi coś w rodzaju talizmanu w kształcie oka, w którym uwięzione są moce zdolne go przebudzić. Nie dotykajcie talizmanu ani drzwi, ani czegokolwiek. Jeśli znajdziecie właściwy grobowiec, po prostu zawołajcie pozostałych. Dał im znak, by się rozeszli, ale Królik ponownie zatrzymał go, chwytając za ramię. – Powiedz mi, jesteś absolutnie pewien, że to nam pomoże? Pazur i Korzeń również spojrzeli na niego wyczekująco. Postanowił być z nimi szczery. – Nie. Już wam mówiłem, niczego nie jestem pewien. Nie wiem, czy cokolwiek wskóramy, nie wiem, czy cała ta wyprawa nie jest największą głupotą w moim życiu. Ale chcę spróbować, a wy zgodziliście się podjąć ze mną to ryzyko. Żałował, że nie ma z nimi Gaŝama. Ojciec, jako władca podświata, rządził tutaj wszystkim i wszystkimi, tak jak Neill na powierzchni. W jego obecności nie musieliby się niczego obawiać. Lecz nawet nie wspomniał mu o ekspedycji; Gaŝam nigdy by się na nią nie zgodził. W przylegających do sali kolumnowej komnatach spoczywały wysuszone i zabalsamowane szczątki dawnych monarchów, poprzedników Neilla. Złożono ich w miejscu uznawanym za święte, gdzie według legendy Wszechrodzice rozpoczęli kreację świata, podświata i nadświata. Podobno leżeli tu wszyscy królowie władający światem od czasu, kiedy Wszechrodzice podarowali K’Anu władzę. Gdyby przejść całą nekropolię, można by policzyć, ilu królów panowało od zarania dziejów. Arama nie dziwiło jednak, że nikt się o to nie pokusił. Przebywanie w tym miejscu nie należało do najprzyjemniejszych doznań; głębokiego mroku nie przenikały mdłe światła pochodni, a serca gościa nie opuszczało bezzasadne – przynajmniej pozornie – poczucie zagrożenia. Cisza wwiercała się w uszy, roznosząc lęk po całym ciele. Aram szybko pożałował, że postanowił rozdzielić grupę. Zwłoki władców nie mogły zostać pochowane bez odpowiedniego zabezpieczenia – obkładano je szczególną klątwą. Znający magię szamani odprawiali skomplikowane rytuały, które w pewien sposób chroniły dusze zmarłych przed wiecznym odejściem. Pozostawały na ziemi, gotowe obudzić się na wezwanie. Tajemnicze moce śmierci więziono w specjalnych talizmanach, za które zazwyczaj służyły przedmioty bliskie danemu władcy. Szamani wypowiadali sobie tylko znane złe zaklęcia, które powtórzone w grobowcu budziły króla. Wystarczyło jedynie użyć zawieszonych u drzwi talizmanów, które tylko czekały, aż ktoś zdejmie je i wypowie magiczne słowa. Monarchów budzono jednak wyłącznie w razie najwyższej potrzeby, przez resztę czasu pozwalając im spokojnie spać w swoich podziemnych łożach. Aram nie przejmował się, że tylko królowie świata mieli prawo przywoływać dusze swoich przodków. Kiedy wśród należących do ojca tabliczek przypadkiem natrafił na zaklęcie zdolne obudzić jednego z królów, uznał to za dar losu, którego nie wolno zmarnować, a wręcz głupotą byłoby nie wykorzystać go w sytuacji, w jakiej się znalazł. Może nie był królem świata, ale jako syn króla podświata czuł się godny dokonania rytuału przebudzenia. Monarchą, którego zamierzał wezwać, był sam legendarny pierwszy władca, bezimienny K’Anu o przydomku Rafaon. – Mam! – krzyknął Korzeń; jego głos dudnił ponurym echem, obijającym się między kolumnami. –
Aram, znalazłem! Chodźcie tutaj! Aram miał ochotę krzyknąć: „Zamknij się!”, ale uznał to za głupie. Oczywiście wydzieranie się na terenie świętego grobowca było niepomiernie głupsze. Wraz z Pazurem i Królikiem rychło stanęli u boku Korzenia przed ukrytą w ścianie wielką kamienną płytą, zdobioną amuletem w kształcie oka. Blask płomieni nie zdradzał żadnych więcej rytów czy innych wskazówek dla zwiedzających. Znów zapanowała deprymująca cisza, której Aram nie chciał przedłużać, ale też nie mógł jej uciąć. Wiedział, że pozostali oczekują na jego ruch. – Dobra. – Pokiwał w skupieniu głową, próbując uspokoić rozkołatane serce. – Wchodzimy. Wziął głęboki oddech i zdjął wiszący na drzwiach talizman. Ściskając go w dłoni, wyszeptał zaklęcie. W odpowiedzi płyta natychmiast zadrżała i z głośnym rumorem, wypełniającym echem nieskończony mrok nekropolii, uniosła się do góry. Gdy schowała się w ścianie, uderzyła w nich cisza, która zamknęła wszystkim usta. Aram zdał sobie sprawę, że ta cisza panowała tu od setek lat, niezmącona przez najlżejszy szmer. Zrozumiał, że dokonuje podłego świętokradztwa, ale wiedział też, że było już za późno, aby się wycofać. Wewnątrz powitał ich mrok równie głęboki jak w sali kolumnowej. Komnatę wypełniała woń przypominająca zapach wodnych lilii palonych podczas pogrzebów. Była tak silna, że mimo swojej zgniłej obrzydliwości upajała jak narkotyczne kadzidło. Czy po tylu wiekach zapachy mogły zachować się w zamkniętym grobowcu? Aram wiedział, że odtąd wszystko odbędzie się w ciszy. Nawet gadatliwi Korzeń i Królik nie odzywali się ani słowem. Trudno powiedzieć, czy bardziej uciszył ich strach, czy szacunek do miejsca wiecznego spoczynku. Gi czuli wielką bojaźń przed takimi sanktuariami K’Anu. Aram odkrył właśnie, że wcale go to nie dziwi. Sam czuł się teraz jak Gi w obliczu swojego groźnego pana. Ostatecznie w połowie nim był. Znaczną część powierzchni komnaty wypełniał zakurzony antropomorficzny sarkofag. Ciężko było odróżnić wykute w kamieniu rysy, ale coś w nich sprawiało, że Arama przeniknął dreszcz. Jakby znaleźli się w samym centrum wszechświata, w którym nie ma dobra ani światła, jedynie kryjące się w mroku martwe oczy. Otrząsnął się z paranoicznych myśli i spojrzał na blade twarze towarzyszy. Nie, nie towarzyszy. To jego przyjaciele, nie powinien o tym zapominać, nie powinien się tego wypierać. Zaufali mu bezgranicznie i poszli za nim na misję, która mogła kosztować ich życie. Nie zrobili tego, bo był ich panem. Nie rozkazał im, a jedynie poprosił o pomoc, a oni zgodzili się bez mrugnięcia okiem. Zakpił z siebie w duchu za takie rzewne myśli. Czy to reakcja obronna na potworną atmosferę grobowca? Chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział co. Chciał dodać im chociaż odrobinę otuchy, zapalić iskierkę w ciemnościach. Widział wypisane na ich twarzach oczekiwanie. – Musimy odsunąć płytę grobowca – jego głos nie był donośniejszy od szeptu, ale doskonale słyszalny. Nie protestowali, nie tracili czasu na zbędne słowa. Znów przekonał się, jak bardzo mu ufają i jak w niego wierzą. Bał się, że może ich zawieść. Czy nie lepiej ograniczyć wszelkie prawdopodobieństwo niepowodzenia i po prostu odejść? To ostatnia szansa… Naprężyli mięśnie i po kilku męczących próbach zdołali zepchnąć piekielnie ciężką płytę z grobowca. Obezwładnił ich odór, który rozszedł się ze środka po całej komnacie. Odsunęli się pod ściany, próbując
opanować mdłości. Aram omal nie wypuścił z rąk talizmanu. Ktoś poddał się naturalnej reakcji organizmu; chyba Królik. Aram wrócił do grobowca, a za nim pozostali. Stanęli twarzą w twarz ze spróchniałymi szczątkami Rafaona, wciąż dobrze zachowanymi, aczkolwiek pewnie rozpadłyby się w proch przy najlżejszym dotknięciu. K’Anu próbował przekonać samego siebie, że bezzębna czaszka wcale nie uśmiecha się do niego szyderczo. Dotarli do celu, został już tylko jeden ruch… lecz nadal miał wątpliwości. Czy nie ryzykował zbyt wiele? Czy Rafaon przebudzi się i wesprze ich? Ucałował talizman, po czym przytknął go do ust mumii. Płyta wejściowa opadła z łoskotem, odcinając im drogę odwrotu. Ziemia zatrzęsła się gwałtownie, z sufitu posypały się gęste tumany kurzu, pyłu i piasku. Znikąd zerwały się lodowate wiatry, z ogłuszającym wyciem ciągnąc po komnacie. W bezwarunkowym odruchu rzucili się pod ściany, jakby tam czekało wybawienie. Korzeń nie miał tyle szczęścia co pozostali. Ożywiona mumia wybrała go za cel i rzuciła się na niego, ledwie ruszył biegiem. Aram nie zdążył zebrać myśli, zareagować właściwie – kompletnie spanikował. Gdy dopadł do ściany, dotarła do niego straszna prawda: zostali uwięzieni. Usłyszał agonalny jęk. Odwrócił się i zobaczył, jak mumia wgryza się w kark Korzenia, jak z jego gardła tryska krew, a on sam szamocze się, próbując umknąć śmierci, lecz po chwili jego drgania były już tylko konwulsjami umierającego. Aram ruszył do ataku ze świadomością, że nie ma żadnych szans. Bezmyślnie odrzucił pochodnię, która prędko zgasła, przywalona piachem opadłym z sufitu. Trzęsienie nie ustawało, nieziemski wicher mroził jego ciało, zmuszając je do ruchu, tak jak serce do bicia, a umysł do nieobliczalnego gniewu. Zrobiło się ciemniej, bo również pochodnia Korzenia zgasła. Mumia zwróciła puste oczodoły na zbliżającego się K’Anu. Wypluła kawał mięsa i zawarczała, ale skądkolwiek wydobywał się jej głos, nie pochodził ze spróchniałego gardła. Gdy Aram nadbiegł – bez żadnego planu działania, myśląc jedynie, by ją rozszarpać – zaskoczyła go, wykonując gwałtowny zwrot. Jej szczęka zacisnęła się na przedramieniu K’Anu i choć nie miała wszystkich zębów, zawył w odpowiedzi na rozdzierający ból. Upadł na ziemię, czując gwałtowne osłabienie. Mumia puściła jego rękę i zbliżyła się do twarzy Arama, warcząc jak piekielny demon. Usłyszał wiatr świszczący w jej pustej czaszce i wylatujący przez oczodoły; poczuł nieziemski smród tysiącletniego trupa. Bezmyślne monstrum rozwarło usta i w tym samym momencie rozległ się głuchy stuk, a tuż przed twarzą Arama przemknął płomień. W następnej bezgłowe zwłoki opadły na jego pierś. Zobaczył czaszkę, która odbiła się od sarkofagu i roztrzaskana upadła u stóp grobowca. Nad sobą ujrzał bladego Pazura, lecz może tylko słaby odblask pochodni nadawał mu upiorny wygląd. Nie zarejestrował nic więcej; odpłynął, osunął się w nicość.
3 Ramma pogładził się po brodzie, rozkoszując się gładkością splecionych w warkoczyki włosów. Alad przypatrywał się mu ciekawie, z równą nonszalancją machając ogonem. K’Anu wydawał się mu tego wieczoru wyjątkowo ponury. – Nad czym tak intensywnie rozmyślasz, przyjacielu? – zagadnął. Ramma nie odpowiedział od razu. – Nad wszystkim po trochu, mój drogi – rzekł, kierując wzrok na aslama. – To doprawdy niespotykane. Nigdy nie byłeś skory do rozmyślań. Zawsze powtarzasz, że twoją domeną jest działanie. – Więc czas nadrobić zaległości – uciął Ramma ze smutnym uśmiechem. Alad spojrzał na brata i posłał mu swoją myśl. Shedu niechętnie włączył się do rozmowy. – Alada rozpala ciekawość. Lepiej ją zaspokój, jeśli nie chcesz, by spenetrował ci umysł. Wiesz, jakie to nieprzyjemne. Ramma westchnął. – Dobrze wiecie, że prędzej czy później zdradziłbym wam wszystko. Problem w tym, że nie mogę poukładać myśli. Kręcą się jak jakieś szalone muchy, których nie można zmusić, by spokojnie siadły na miejscu. – Zatem pozwól sobie pomóc – podchwycił Alad. – Nikt nie zna się na myślach tak dobrze jak my. Przechodzący K’Anu unosili puchary na widok Rammy, na co rewanżował się tym samym. Żaden jednak się nie zbliżył, nikt nie zagaił rozmowy. Ramma z rozbawieniem i politowaniem obserwował, jak unikają wzroku towarzyszącej mu pary aslamów. Bali się tych stworzeń. A może nawet więcej: czuli do nich wstręt, odrazę. K’Anu nie cechowała tolerancja. Uważali aslamy za potwory, a Rammę za dziwaka. Na szczęście Neill, który zaprosił ich do swego pałacu, nie przejmował się takimi bzdurami. Dziwak szanuje drugiego dziwaka. – Ogarnął mnie niepokój – wyznał Ramma. – Mam wrażenie, że te drobne incydenty, które miały miejsce ostatnio, oznaczają więcej niż nam, K’Anu, się wydaje. To zapowiedź czegoś… większego. – Mówisz o tych tuszowanych przez Neilla przypadkach nieposłuszeństwa Gi? – spytał Alad. Ramma rozejrzał się z niepokojem. – Na święty członek Wszechojca, ciszej! – syknął. – Zapomniałeś, gdzie jesteś? – Wybacz, przyjacielu. – Alad zgiął przednią nogę i skłonił głowę w wyrazie skruchy. – Czasami zapominamy, że wasze społeczeństwo ograniczają pewne głupie konwenanse. Dla Rammy jasne było, że Alad nie mówił tego z ironią. Zwyczajnie uważał niektóre zachowania K’Anu za głupie. Aslamy cechowała absolutna szczerość. Nie potrzebowały uciekać się do kłamstw i intryg. – Nie przestajecie mnie fascynować. Ale musicie pamiętać, że jako gatunek wyżej rozwinięty od K’Anu obowiązuje was również większa odpowiedzialność. Nieporozumienia międzygatunkowe są naturalne. Po prostu nie chcę stracić głowy przez wasze zapomnienie. – Nie złość się, Ramma – poprosił Shedu. – Nic się nie stało. Dobrze wiemy, kto słyszy nasze słowa, a kto nie. Nie zapominaj, że znamy kilka sztuczek nieosiągalnych dla K’Anu. Ramma zrozumiał własny błąd. Odpowiedział na ich oczekujące spojrzenia. – Myślę o zależnościach między nami a Gi. Jako wyżej rozwinięty gatunek mamy nad nimi władzę. Wy stoicie jeszcze wyżej na drabinie rozwoju, ale jest was zbyt mało, a poza tym nie troszczycie się o
władzę, dlatego K’Anu pozostają gatunkiem dominującym. Gi są naszymi sługami ze względu na niższą inteligencję. Ale nawet dla nich jest oczywiste, że fizycznie wcale się nie różnimy. Ba, posiadamy nawet wspólny zestaw cech. My i Gi jesteśmy znacznie bliżej siebie niż wy i jakiekolwiek inne stworzenia. Jednak K’Anu pozostają istotami doskonalszymi od Gi. Dlatego oni boją się nas i oddają nam cześć. – Do czego zmierzasz? – zapytał Shedu. – Och, pozwól nam zbadać twój umysł – poprosił Alad, niecierpliwie stukając kopytem o lśniącą posadzkę, w której odbijała się bycza część jego ciała. – To dla nas znacznie prostsze niż żmudna rozmowa, całe to słuchanie. To potrwa tylko chwilę. Ramma zaprotestował. – Mówienie pozwoli mi dojść do ładu z myślami. Tylko w ten sposób cokolwiek zrozumiecie. Ucieszył się, że wymówka przekonała braci. Nie chciał, by spenetrowali mu umysł. Już kiedyś na to pozwolił. Czuł się po tym jak ofiara brutalnego gwałtu. Niestety aslamy nie zdawały sobie sprawy, jak bolesne jest dla K’Anu to, co dla nich było naturalne. – Mam na myśli to, że Gi nie są głupi, w każdym razie nie aż tak głupi, za jakich powszechnie się ich uważa. Te tajone incydenty są najlepszym dowodem. Gi powoli uświadamiają sobie, jak wiele łączy nasze gatunki. Już teraz pojedyncze osobniki upominają się o swoje prawa. Niedługo zaczną się organizować w grupy, a z czasem zdołają wzniecić powstanie. – W tym, co mówisz, jest sporo racji – przyznał Shedu. – Już dawno zauważyliśmy, że Gi cechuje szybki, wręcz gwałtowny rozwój. Błyskawicznie się uczą, jako gatunek rzecz jasna. Jeszcze przed kilkudziesięcioma laty nie pozwoliliby sobie na takie wyskoki. Ich bunt jest oznaką rosnącej inteligencji. – To prawda. – Ramma chwycił leżące na stole jabłko i odgryzł kawałek. – Neill nie chce rozpowszechniać informacji o buntujących się Gi, by nie naruszyć swej królewskiej reputacji. A to błąd. K’Anu powinni znać zagrożenie. Nie wiedząc, co im grozi, nie będą mogli się bronić. Nie należy też bagatelizować tej sprawy. Drobne wypadki obrócą się z czasem w masową rewoltę. Trudno przewidzieć kiedy, dysponując tak skromnymi danymi o Gi. K’Anu powinni zwiększyć kontrolę nad swoimi niewolnikami. Alad uśmiechnął się ironicznie. Aslamy nie potrafiły wyrażać uczuć mimiką, ale dwaj bracia nauczyli się tej trudnej sztuki dla Rammy, by łatwiej mógł ich zrozumieć. – Co takiego? Co cię bawi? – Mówisz o K’Anu w trzeciej osobie. Czy już do nich nie należysz? Ramma nie zdołał ukryć przed nimi konsternacji. – Wciąż jestem K’Anu. Po prostu próbowałem zdobyć się na maksymalny obiektywizm. Lecz Alad nadal się uśmiechał. – Och, przestań. Tak, z pewnością odzywa się mój kompleks spowodowany odrzuceniem przez rodzimą społeczność. To chciałeś usłyszeć, tak? – Zatem zarzucasz swojemu królowi błędne decyzje? – zapytał Shedu, ratując brata od obowiązku udzielenia odpowiedzi. Ramma roześmiał się gorzko. – Żeby to pierwszy raz… Raczej nie przypominam sobie, by Neill podjął kiedykolwiek słuszną decyzję. Ale mam słabą pamięć. – Zatem obal go. – Wiecie doskonale, że to niemożliwe. Nikt spoza jego rodu nie może rządzić światem. – Bierz przykład z Gi – zaproponował Alad. – Walczą o to, by świat wyglądał tak, jak sami sobie tego
życzą. Idąc twoją drogą rozumowania, ich działania zmierzać będą do obalenia wszelkiej władzy, również władzy Neilla. – Dlatego też ich działania nie mają sensu. Szkoda, że nie zdają sobie z tego sprawy. Chętnie popatrzyłbym, jak wali się ustalony porządek. Niestety nasi kochani Wszechrodzice urządzili świat w taki sposób, że możliwości jego transformacji są znikome. Właściwie to chuja możemy zrobić. Mnie pozostaje tylko siedzenie i głupie gdybanie. Shedu zmarszczył czoło, jak gdyby się zdziwił – nieudolnie wyraził zniesmaczenie. – Zapominasz się. Nie lubimy, gdy używasz takiego języka. – Wybaczcie, poniosło mnie. Chyba już rozumiecie, do czego zmierzam. – Że nastąpi rewolucyjny przewrót, ale potem wszystko wróci do starego porządku – podsumował Alad. – No tak. Chyba właśnie o to mi chodziło – odparł Ramma, po raz kolejny zdumiony, że aslamy przejrzały go szybciej niż on sam siebie. – A, chrzanić to. Muszę się napić. Wybaczcie. Ukłonił się grzecznie i odszedł do głównej sali bankietowej, gdzie szybciej mógł znaleźć wino. Współucztujący słali mu uprzejme uśmiechy, gdy przechodził, ale szybko je gasili, gdy ich minął. „Wyjątkowy K’Anu”, stwierdził Alad w myśli przesłanej bratu. „Stanowi pomost między naszymi gatunkami”. „Jest tylko cichym szeptem wśród burzy”, odparł roztropnie Shedu. „Niewiele może wskórać”. „Posiada otwarty umysł jak żaden z jego braci i sióstr. Nie krępują go ich ograniczenia, chociaż bezpieczniej się czuje, chowając się za nimi. Mimo wszystko podoba mi się. Lubię go”. „Ja także”. Ramma sięgnął po czarkę z winem, niesioną przez jakiegoś Gi. Spojrzał podejrzliwie na sługę, który zgodnie ze zwyczajem nie patrzył w twarz pana. K’Anu otrząsnął się z ponurych myśli i ruszył ku stojącej w pobliżu parze współbiesiadników. – Wasze zdrowie, przyjaciele! – zakrzyknął na powitanie, przerywając im rozmowę. Nie wydawali się zbici z tropu, przywitali go uśmiechami i uniesieniem czarek, po czym cała trójka upiła po łyku. Ramma znał ich, ale właśnie odkrył, że nie pamięta ich imion. No cóż, pomyślał, oni również będą udawać, że czują się dobrze w moim towarzystwie. – Co za spotkanie! – rzekł z przesadnym uśmiechem. – Jak wam się podoba przyjęcie? – Przednie, jak zawsze u króla – odparła kobieta w zielonej sukni, odsłaniającej linię bioder i płaski brzuch. – Nie ma z tobą twoich wiernych towarzyszy? – zapytał mężczyzna, niby z uprzejmością, ale Ramma wyczuł w jego głosie nutę nadziei. – Są tam. – Wskazał obojętnie na przyległą salę, gdzie aslamy posilały się z postawionych im na podłodze półmisków. Potężnymi skrzydłami osłaniali całe boki, więc w tej chwili bracia wyglądali niemal jak ptaki o głowach K’Anu. – A gdzież podziewa się nasz gospodarz? – zapytał, pragnąc zmienić temat. – Przyjęcie trwa już od godziny, a on nadal się nie pokazał. – Odbywa królewską naradę z władcami innych światów, Onem i Gaŝamem – wyjaśnił mężczyzna. – Powinni się niedługo zjawić. Ramma pokiwał głową ze zrozumieniem. – Cóż za okropna pogoda – mruknęła kobieta, zerkając w stronę okna, za którym lało jak z cebra. Sporadycznie pojawiały się błyskawice, a w ślad za nimi dudniły gromy. – Że też Neill zorganizował przyjęcie w taki dzień.
– Tak się składa, że dokładnie to sobie zaplanował. Otóż nasz drogi pan i władca poprosił mnie, bym korzystając ze swoich umiejętności, urozmaicił dzisiejszą uroczystość burzą. – Burzą? – zdziwiła się kobieta. – Dlaczego burzą? – Nie znam szczegółów – odparł Ramma, obserwując, z jaką zachłannością słuchają jego słów. – Ale Neill wspominał, że zamierza uraczyć nas dziś przedstawieniem. Potrzebuje burzy, by wprowadzić odpowiedni nastrój. – Tak, rzeczywiście, mnie także coś wspominał – odezwał się natychmiast mężczyzna. – Teraz pamiętam. – Ale chciał to zachować w tajemnicy – dodał Ramma – żeby zrobić większe wrażenie na odbiorcach. Przyznam, że dziwiło mnie, iż nie jesteś wtajemniczony… przyjacielu. Uznałem jednak, że powinieneś wiedzieć, dlatego się zdradziłem. Ale nasi pozostali goście powinni pozostać nieuświadomieni, zdajecie sobie z tego sprawę, prawda? Pokiwali gorliwie głowami. – No cóż, wracam do mych towarzyszy – rzekł Ramma, pociągnąwszy ostatni łyk i odstawiając czarkę na stolik. – Miło się rozmawiało. Do zobaczenia. Ukłonił się i odszedł, pozostawiając ich z wyrazem zadziwienia na twarzach. Wiedział, że wieść rozniesie się wśród gości w mgnieniu oka. Pewnie przedstawienie Neilla, o którym w istocie niewiele wiedział, ucierpi nieco z powodu jego niedyskrecji, ale nie przejął się tym. Chodziło mu o kolejny malutki kroczek na drodze do budowania własnego mitu o potężnym K’Anu, który potrafi kontrolować pogodę i dlatego w jego dziedzinie panuje taka obfitość. Musiał często o tym przypominać, by K’Anu nie zapominali o jego niezwykłej mocy. A wierzyli jak dzieci, wszyscy bez wyjątku. Prawda wyglądała inaczej. Ramma nie kontrolował aury, ale był znakomitym meteorologiem i potrafił z dużą dokładnością przewidzieć pogodą na najbliższy miesiąc. Gdy Neill poprosił go o burzę na planowym przyjęciu, Ramma wyznaczył mu termin, w którym powinien je urządzić. Wiedział, że wówczas nadejdzie silna burza. Jedyną naprawdę magiczną zdolnością, jaką posiadał, był błyskotliwy umysł i zdolność mamienia innych K’Anu. Nie posiadał mocy Neilla, dzięki której mógł kontrolować wszystkich żyjących na podległym mu obszarze. Jednak dzięki niebywałemu sprytowi i tak postępowali według jego woli. Czuł się zatem niemal tak potężny jak sam król. Nie potrzebował tronu, wystarczała mu świadomość własnej ukrytej potęgi. Tylko czterem osobom nie narzucał swojej woli. Należały do nich aslamy, których nie kontrolował nawet Neill, ale którymi też wcale się nie interesował. Potem sam król, bo Ramma nie ośmielał się wpływać zbyt mocno na decyzje władcy. Może kryła się w nim gdzieś krztyna przyzwoitości, może Neill był zbyt potężny, by dać się omamić, a może po prostu Ramma czuł respekt przed tym silnym, ale też nieco szalonym K’Anu. Ostatnią osobą, przeciw której nie używał swych zdolności, był Gaŝam. Uważał go za najinteligentniejszego z K’Anu, jaki kiedykolwiek się narodził, i szczerze go szanował. Król podświata nie nabrałby się na żadne sztuczki. Dobrze wiedział, że Ramma nie kontroluje pogody, a jedynie ją przewiduje; co zresztą również potrafił, przynajmniej w pewnym stopniu. Nie przekonywał też nikogo, że Ramma jest oszustem – nie był zawistny i tym zasłużył sobie na jego szacunek. Tę czwórkę uważał za wartościowych, mądrych przyjaciół. Cała reszta stanowiła jedynie pionki w jego grze. Wrócił do kończących posiłek aslamów. – Nie przeraża was ta monotonia? – zapytał.