Ilona
Andrews
Na KrawędziOn The Edge
TŁUMACZYŁ
Mateusz Repeczko
Mojemu mężowi. Założę się, że tego się nie spodziewałeś.
Podziękowania
Ta książka nigdy by się nie ukazała, gdyby nie wysiłki
Anne Sowards, mojego wydawcy, która zaryzykowała
i pozwoliła mi realizować ten niecodzienny pomysł, a jej
wnikliwe rady raz jeszcze zmieniły bałagan w książkę. Nie
byłoby to możliwe bez pomocy Nancy Yost, mojej agentki,
która zawsze kieruje się jedynie moim dobrem i ratuje mnie
przed samą sobą.
Dziękuję Wam obu.
Wiele innych osób przyczyniło się do powstania tej książki.
Dziękuję Annete Fiore DeFex za niesamowity projekt
okładki i Victorii Vebell za oszałamiającą grafikę, Kristin
del Rosario za skład, a Joan Matthews za korektę tekstu
(naprawdę nie wiem, jak ze mną wytrzymałaś!). Michelle
Kasper, redaktorowi produkcyjnemu, i Andromedzie Macri,
jej asystentce, które nadzorowały cały projekt. Dziękuję
sekretarz redakcji Cameron Dufy, która zawsze służyła mi
wsparciem i pomocą, i Roseanne Romanello, która niestrudzenie
promowała tę książkę.
Jestem Wam wszystkim głęboko wdzięczna.
I wreszcie dziękuję Wam, czytelnicy, bez Was to wszystko
nie byłoby możliwe.
Rozdział pierwszy
- Rose! - głos dziadka wstrząsnął posadami domu.
- No nie, znowu? - Rose wytarła ręce w ścierkę i zdjęła z haka kuszę.
- Roooose!
Kopniakiem otworzyła moskitierę. Nad podwórkiem górowała niedźwiedziowata
sylwetka kudłatego mężczyzny o obłąkanym spojrzeniu oraz splątanej brodzie, przetykanej
suto siwizną i posklejanej krwią. Wymierzyła w niego kuszę. Znów pijany jak bela.
- Czego?
- Chcę iść do pubu na jednego - tubalny głos nabrał skamlących nut. - Daj pieniądze!
- Nie.
Warknął na nią, chwiejąc się na nogach.
- Rosie! To twoja ostatnia szansa, żeby dać mi dolara!
Westchnąwszy, zwolniła spust. Bełt trafił między oczy.
Dziadek runął jak kłoda. Jeszcze przez chwilę bębnił nogami o ziemię.
Rose oparła kuszę o biodro.
- Dobra, możecie już wyjść.
Zza pnia wielkiego dębu, którego rozłożysta korona ocieniała podwórko, wychynęło
dwóch chłopców. Byli umorusani czerwonawym błotem, żywicą i różnymi
niezidentyfikowanymi substancjami, które ośmio- i dziesięciolatek mogli znaleźć w Borze.
Dodatkowo Georgie miał zadrapanie na szyi, a w blond czuprynie zaplątaną gałązkę, za to
kłykcie Jacka były czerwone i spuchnięte.
Zorientował się, że Rose patrzy na jego ręce, schował je za plecami, spoglądając na
dziewczynę szeroko otwartymi, bursztynowymi oczyma.
- Ile razy mam wam powtarzać, żebyście nie dotykali kamieni barierowych?
Popatrzcie na dziadka Cletusa! Nie dość, że znów zjada psie mózgi, to jeszcze się upił. Pół
godziny mi zejdzie, zanim go domyję.
- Tęsknimy za nim - pisnął Georgie.
- Ja też - westchnęła. - Ale z pijanego pociechy nie będzie. Chodźcie, pomożecie mi
go zataszczyć do szopy. Chwyćcie za nogi.
Wspólnymi siłami zawlekli bezwładne ciało do stojącej na skraju polany szopy, po
czym rzucili je na legowisko. Rose przyciągnęła z kąta żelazny łańcuch i przypięła go do
obroży dziadka. Następnie uniosła mu powiekę, żeby sprawdzić źrenicę. Nie, jeszcze nie
czerwona. Po takim strzale powinien leżeć bez ducha dobre kilka godzin.
Zaparłszy się stopą o jego tors, wyszarpnęła bełt. Nadal pamiętała, jaki dziadek był
kiedyś, wysoki, wytworny, niesamowity szermierz, mówiący z leciutkim szkockim akcentem.
Mimo zaawansowanego wieku mógł pokonać tatę przynajmniej w jednym na trzy pojedynki.
Jednak teraz był... tym czymś. Westchnęła. Patrzenie na niego było bolesne, ale nic nie dało
się zrobić. Dopóki żył Georgie, żył także dziadek Cletus.
Chłopcy przynieśli szlauch. Rose odkręciła kurek, ustawiła najsilniejszy strumień i
skierowała go na dziadka, polewając, dopóki nie spłukała całej krwi oraz resztek psiej tkanki
mózgowej. Nigdy nie rozumiała, jak to się dzieje, że „pójście do pubu” oznacza ganianie
bezpańskich psów i pożeranie ich mózgów, ale kiedy dziadek wydostawał się poza krąg
barierowy, żaden kundel w okolicy nie był bezpieczny. Pod koniec mycia dziura w czole
zdążyła się już zasklepić. Kiedy Georgie przywracał z martwych jakąś istotę, nie tylko dawał
jej życie. Czynił ją także niemal niezniszczalną.
Rose wyszła z szopy, zamknęła za sobą drzwi i zaciągnęła szlauch na podwórko.
Przekraczając barierę, poczuła na skórze mrowienie niewidzialnego kręgu. Dzieciaki musiały
odłożyć już kamienie na swoje miejsca. Poszukała wzrokiem w trawie. Były, rząd przeciętnie
wyglądających kawałków skały, ułożonych w odstępach około metra. Każdy kamień posiadał
niewielki ładunek mocy, ale razem tworzyły pole magiczne wystarczająco silne, żeby dziadek
nie mógł wydostać się, nawet gdyby znów zerwał się z łańcucha.
Rose kiwnęła na chłopców końcem szlaucha.
- Wasza kolej.
Wili się pod strumieniem zimnej wody. Myła ich metodycznie od stóp do głów. Kiedy
błoto spłynęło z nóg Jacka, dostrzegła w jego trampku spore rozdarcie. Rzuciła wąż.
- Jack!
Wzdrygnął się.
- Te buty kosztowały czterdzieści pięć dolarów!
- Przepraszam - wyszeptał.
- Jutro pierwszy dzień szkoły! Co wyście robili?
- Wspinał się na sosnę, żeby się dostać do gniazda strzygili - poskarżył Georgie.
Zgromiła go wzrokiem.
- Georgie! Trzydzieści minut kary wieczorem za donoszenie.
Georgie przygryzł wargi.
Rose zwróciła się do Jacka.
- To prawda? Podchodziłeś strzygile?
- Nie mogłem się powstrzymać. Mają takie śliczne ogony i tak nimi trzepocą...
Miała ochotę go sprać. To prawda, nie potrafił się oprzeć - nie jego wina, urodził się
kotem - ale te trampki kupiła mu do szkoły. Zakup napiął budżet domowy do granic
możliwości, ale nie chciała, żeby Jack musiał chodzić w starych tenisówkach Georgiego.
Zależało jej, żeby wyglądał tak ładnie, jak inni drugoklasiści. Było jej przykro.
Twarz Jacka skurczyła się w bladą maskę - zbierało mu się na płacz.
Poczuła mrowienie magii.
- Georgie, przestań. Nie próbuj ożywiać trampków. Nigdy nie były żywe.
Iskra magii zgasła.
Ogarnęła ją rozpacz, otępiający ból. Emocje zestaliły się w kamień przygniatający
pierś. Miała tego dość, dość liczenia się z każdym centem, dość oszczędzania na wszystkim.
Musiała kupić Jackowi nowe buty. Nie dla jego dobra, dla własnego, żeby nie oszaleć. Nie
miała pojęcia, jak tego dokona, ale wiedziała, że musi kupić mu te buty, natychmiast, inaczej
zwariuje.
- Jack, wiesz, co się stanie, jak ukąsi cię strzygil?
- Zamienię się w jednego z nich?
- Tak. Musisz przestać uganiać się za ptakami.
Zwiesił głowę.
- Ukarzesz mnie?
- Tak. Teraz jestem zbyt wściekła, żeby coś wymyślić, ale porozmawiamy o tym po
powrocie do domu. Idź, umyj zęby, uczesz się, przebierz w coś suchego i weź broń. Jedziemy
do Wal-Marta.
Stary ford trząsł się na wyboistej drodze. Strzelby podskakiwały na podłodze
półciężarówki. Georgie przydepnął je, nim go o to poprosiła.
Rose westchnęła. Tu, na Rubieży, mogła ochronić ich bez trudu, jednak niedługo miną
granicę do innego świata. Magia zniknie, kiedy tylko przejadą skrzyżowanie, i te strzelby
myśliwskie pozostaną ich jedyną bronią. Ogarnęło ją poczucie winy. Gdyby nie ona, nie
potrzebowaliby broni. Ale nie dopuści, by znowu ją napadnięto. Nie, kiedy byli przy niej
młodsi bracia.
Mieszkali pomiędzy światami - w sąsiedztwie Dziwoziemi po jednej i Niepełni po
drugiej stronie. Dwa wymiary istniejące obok siebie, jak dwa lustrzane obrazy. Na styku
zachodziły na siebie, tworząc wąski pas ziemi należącej do obu światów - Rubież. Magia,
która przesycała Dziwoziemię pełną mocą, do Rubieży przesączała się słabym strumykiem,
ale i tam działała. W Niepełni nie chroniła ich w ogóle.
Rose zerknęła na Bór po obu stronach drogi. Ponad wąskim paskiem ubitej ziemi
zwieszały się korony potężnych drzew. Codziennie pokonywała tę trasę, dojeżdżając do pracy
w Niepełni, jednak dzisiaj cienie powykręcanych konarów napawały ją niepokojem.
- Zagrajmy w „nie możesz” - rzekła, podejmując próbę rozproszenia narastającego
lęku. - Georgie, ty zaczynasz.
- Ostatnio też on zaczynał! - zaprotestował Jack, błyskając bursztynowymi oczyma.
- Wcależeni!
- Włyśnieżetak!
- Georgie zaczyna - powtórzyła.
- Poza granicą nie można ożywiać martwych - wypalił Georgie.
- Poza granicą nie można porosnąć futrem i wysunąć pazurów - odbił piłeczkę Jack.
Zawsze grali w tę grę podczas jazdy do Niepełni. Warto było przypominać chłopcom,
co mogą, a czego nie mogą robić w sąsiednim wymiarze, a zabawa sprawdzała się lepiej niż
pouczenia. Niewielu ludzi z Niepełni miało świadomość istnienia trzech światów. Tak było
bezpieczniej dla wszystkich zainteresowanych. Rose z doświadczenia wiedziała, że próby
rozmawiania o magii nigdy nie kończą się dobrze. Nie skutkowały co prawda wsadzeniem do
zakładu zamkniętego, ale umieszczały w kategorii stukniętych idiotek i zapewniały sporą
przestrzeń podczas przerwy na lunch.
Mieszkańcy Niepełni uważali, że żyją po prostu w Stanach Zjednoczonych w
Ameryce Północnej, na planecie Ziemia i tyle. Z drugiej strony, mieszkańcy Dziwoziemi też
nie widzieli granicy. Tylko wyjątkowe osoby potrafiły ją odnaleźć, a dzieci musiały o tym
pamiętać.
Poczuła, że Georgie ją trąca. Nadeszła jej kolej.
- Poza granicą nie można ukryć się za barierą kręgu. - Zerknęła na chłopców, ale
kontynuowali, nieświadomi targających nią lęków.
Droga była opustoszała. Rubieżnicy rzadko podróżowali nią o tak późnej porze.
Docisnęła pedał gazu, chcąc jak najszybciej mieć z głowy zakupy i znaleźć się z powrotem w
bezpiecznym domu.
- Poza granicą nie można odnajdywać zaginionych rzeczy - powiedział Georgie.
- Poza granicą nie można widzieć w ciemnościach - rozpromienił się Jack.
- Poza granicą nie można używać rozbłysku - dorzuciła Rose.
Rozbłysk był jej najpotężniejszą bronią. Wielu Rubieżników posiadało wrodzone
talenty, niektórzy wieszczyli, inni uśmierzali ból zębów czy ożywiali martwych, jak Georgie.
Jeszcze inni, jak Rose i jej babka, potrafili rzucać klątwy. Jednakże rozbłysku mógł używać
każdy. Posługiwanie się nim nie wymagało szczególnego daru, a tylko odpowiedniego
szkolenia. Należało skumulować wewnętrzną moc, skanalizować ją i wypchnąć poza ciało.
Wyrzut magii przypominał świetlny bicz albo błyskawicę. Do rozbłysku wystarczyło
posiadać magię, a im był jaśniejszy, tym gorętszy i potężniejszy. Silny, jaskrawy, stanowił
groźną broń. Wchodził w ciało jak gorący nóż w masło. Mało który Rubieżnik potrafił
wytworzyć rozbłysk na tyle jasny, by zabić kogoś czy choćby zranić. To przez to, że byli
przeważnie mieszańcami i żyli w rejonie, gdzie docierało tylko echo magii. Zwykle ich
rozbłyski ograniczały się do czerwonych, góra ciemnopomarańczowych. Wyjątki umiały
wytworzyć zielone albo niebieskie.
Ich kłopoty zaczęły się właśnie od jej rozbłysku.
Nie, zreflektowała się, a przynajmniej nie do końca. Draytonowie zawsze wpadali w
tarapaty. Byli zbyt bystrzy i zbyt pokręceni, żeby mogło wyjść im to na dobre. Dziadek, pirat
i niespokojny duch, ojciec, poszukiwacz złota, babka uparta jak osioł i matka - włóczykij.
Jednak do tej pory wszystko to sprawiało kłopoty tylko poszczególnym członkom rodziny.
Gdy podczas Festynu Talentów dla absolwentów Rose rzuciła białym rozbłyskiem, skupiła na
klanie Draytonów bezprecedensową uwagę. Ale nawet teraz, nawet mimo potrzeby wożenia
ze sobą strzelb, nie żałowała tego, co zrobiła. Owszem, czuła się winna i naprawdę by chciała,
żeby wydarzenia potoczyły się inaczej, ale gdyby mogła jeszcze raz wybierać, postąpiłaby tak
samo.
Dalej droga zakręcała. Rose zbyt ostro przekręciła kierownicę. Amortyzatory
zaskrzypiały przeraźliwie.
Za zakrętem, na środku drogi, stał człowiek, szara plama w słabnącym świetle
zmierzchu. Rose zahamowała gwałtownie.
Koła półciężarówki zapiszczały na twardej, suchej powierzchni gruntówki. W
ostatniej chwili dostrzegła jasne włosy i wpatrzone w nią przenikliwe zielone oczy.
Samochód toczył się wprost na nieznajomego.
Mężczyzna podskoczył w górę, lądując na masce. Ciemnoszare buty łupnęły głucho o
karoserię, uciekając z pola widzenia. Człowiek przetoczył się przez dach i zniknął między
drzewami.
Ford zatrzymał się. Rose zaparło dech w piersiach. Serce waliło jak młot. Opuszki
palców mrowiły lekko, a na języku czuła gorycz.
Rozpięła pasy, otworzyła drzwi i wyskoczyła na drogę.
- Jesteś ranny?
W lesie panowała głucha cisza.
- Halo?!
Żadnej odpowiedzi. Mężczyzny nie było.
- Rose? Kto to był? - Georgie patrzył na nią oczami jak spodki.
- Nie mam pojęcia. - Odetchnęła z ulgą. Nie przejechała go. Wystraszyła się
śmiertelnie, ale nie przejechała go. Wszyscy byli cali. Nikomu nic się nie stało. Wszystko w
porządku...
- Widzieliście te miecze? - zapytał Jack.
- Jakie miecze? - Dostrzegła tylko jasne włosy, zielone oczy i szary płaszcz. Nie
zapamiętała nawet rysów twarzy, która mignęła jej tylko jako jasna plama.
- Miał miecz - rzekł Georgie. - Na plecach.
- Dwa miecze - sprostował Jack. - Jeden na plecach, drugi przy pasie.
Kilku starszych mieszkańców w okolicy lubiło bawić się mieczami, ale żaden z nich
nie miał długich, jasnych włosów i takich oczu. Większość ludzi panikowałaby, widząc
jadący wprost na nich samochód. Ten patrzył tylko wyzywająco, jakby obraziła go, nieomal
przejeżdżając. Jakby był jakimś królem drogi.
Na Rubieży obcy nigdy nie oznaczał niczego dobrego. Lepiej było nie pozostawać
dłużej w tym miejscu.
Jack wciągnął powietrze, marszcząc nos, jak zawsze, kiedy szukał tropu.
- Poszukajmy go.
- Nie.
- Rose...
- I tak sobie już dzisiaj nagrabiłeś, więc uważaj. - Wsiadła do samochodu, zatrzaskując
drzwiczki. - Nie będziemy się uganiać za jakimś wariatem, który uważa, że chodzenie
poboczem przynosi mu ujmę - prychnęła, próbując uspokoić rozkołatane serce.
Georgie już otwierał usta.
- Ani słowa więcej.
Kilka minut później dotarli wreszcie do granicy, miejsca, gdzie kończyła się Rubież, a
zaczynała Niepełnia. Rose zawsze dokładnie wiedziała, w którym momencie przekraczała
niewidzialną linię. Najpierw czuła silny, gwałtowny niepokój, następnie krótkie, intensywne
zawroty głowy, a po nich ból. Tak jakby z chwilą przekraczania granicy płomyk magii, który
grzał od środka, nagle gasł, pozostawiając ją niekompletną. Niepełną. Stąd właśnie wzięła się
nazwa pozbawionego magii wymiaru.
Po drugiej stronie Rubieży istniała identyczna granica, strzegąca przejścia do
Dziwoziemi. Nigdy nie próbowała się przez nią przedostać. Nie wiedziała, czy jej magia jest
na tyle silna, by umożliwić przetrwanie w tamtej krainie.
Do Niepełni wjechali bez przeszkód. Bór kończył się wraz z Rubieżą. W miejsce
mrocznych, prastarych drzew rosły tu pospolite dęby i sosny. Ubitą ziemię zastąpił asfalt.
Wąska, dwupasmowa szosa biegła pomiędzy dwiema identycznymi stacjami
benzynowymi, kończąc się zjazdem na główną drogę. Rose spojrzała w obie strony,
sprawdzając, czy nic nie nadjeżdża, po czym skręciła w prawo, kierując się ku miastu.
W górze zaryczał silnik samolotu, podchodzącego do lądowania na oddalonym o kilka
mil lotnisku. Las zniknął, ustępując placom, na których obok na wpół ukończonych centrów
handlowych stało mnóstwo maszyn budowlanych umazanych czerwonym błotem Georgii.
Płaski teren znaczyły lśniące tafle bajorek oraz niewielkich strumieni. Tak blisko linii
brzegowej prędzej czy później każda dziura w ziemi wypełniała się wodą. Minęli szereg
hoteli, Comfort Inn, Knights Inn, Marriott, Embassy Suites, przystanęli na światłach,
przejechali estakadą i w końcu skręcili na ruchliwy parking Wal-Marta.
Rose znalazła miejsce z boku, zaparkowała i wypuściła chłopców. Oczy Jacka straciły
bursztynowy poblask. Teraz były po prostu piwne. Zamknęła samochód, dla pewności
sprawdzając jeszcze zamki, i skierowała się ku jasno oświetlonemu wejściu.
- Pamiętajcie - powiedziała, kiedy weszli pomiędzy tłum kupujących. - Tylko buty, nic
więcej. Nie żartuję.
Rozdział drugi
Nikt nie odezwał się słowem, póki na stopach Jacka nie znalazła się para czarno-niebieskich
butów. Nie były to skechersy, ale wystarczająco je przypominały. Po oryginalne skechersy
trzeba by jechać aż do Savannah, a Rose musiała teraz oszczędzać każdą kroplę benzyny, jeśli
chciała dojeżdżać do pracy. Ukucnęła i nacisnęła czubek buta palcem, próbując wyczuć, gdzie
kończy się stopa Jacka. Wystarczająco luźne. Rósł jak na drożdżach, więc zawsze starała się
kupić buty nieco na wyrost.
- Są za luźne?
Jack przecząco potrząsnął głową.
- Podobają ci się?
Kiwnął potakująco.
- No dobrze. - Zerknęła na metkę z ceną. Dwadzieścia siedem dziewięćdziesiąt
dziewięć. Kupiłaby je, nawet gdyby kosztowały pięćdziesiąt.
Chłopcy stali między półkami niczym para przestraszonych króliczków i nie odrywali
od niej wzroku. Westchnęła.
- Chcecie iść pooglądać zabawki?
„Pooglądać” to było słowo klucz. Chłopcy gapili się z otwartymi buziami na figurki
rozmaitych wojowników i bohaterów, oczarowani wielkimi mięśniami i kolorowym
plastikiem. Rose czekała na nich przy końcu regału. Nie mogła przestać myśleć o tamtym
mężczyźnie na drodze. Nikt z miejscowych, tego akurat była w stu procentach pewna. W tej
okolicy Rubież stanowiła wąski pas między światami, szeroki na zaledwie dwanaście mil. Nie
było tu nawet prawdziwego miasta, tylko domostwa rozrzucone na obrzeżach Boru i
Wschodnie Wrota, zbyt małe jak na swoją wielką nazwę. Rose znała wszystkich tutejszych
Rubieżników z widzenia i nigdy wcześniej nie widziała tego króla szos. Nie zapomniałaby
takich oczu. Jeśli więc nie był z Wrót, to najpewniej pochodził z Dziwoziemi. Ludzie z
Niepełni preferowali broń palną, nie białą. Rose przygryzła wargę. Dla Rubieżników
przekraczanie granicy z Niepełnią lub Dziwoziemią nie stanowiło najmniejszego problemu.
Inaczej rzecz się miała z tymi, którzy urodzili się w jednym ze światów.
Po pierwsze, większość mieszkańców zarówno Niepełni, jak i Dziwoziemi nie umiała
zobaczyć tego, co leżało poza granicami ich świata. Jeśli ktoś z Niepełni chciałby udać się do
Rubieży w ślad za Rose, przestałby widzieć dziewczynę w chwili, gdy przekroczyłaby ona
granicę. Po prostu zniknęłaby w ułamku sekundy, podczas gdy podążająca za nią osoba nadal
poruszałaby się we własnym świecie. Ponieważ mieszkańcy Niepełni nie byli w stanie
zauważyć granicy, leżąca za nią Rubież w ogóle dla nich nie istniała, zupełnie jak pokój za
drzwiami, których nie można otworzyć. Podobnie rzecz się miała z mieszkańcami
Dziwoziemi, oni też nie dostrzegali granicy ani tego, co leżało za nią. Żyli więc nieświadomi
tego, że tuż obok znajduje się inny, niesamowity świat, stanowiący wrota do kolejnego,
jeszcze dziwniejszego.
Oczywiście, jak zawsze istniały wyjątki od reguły. Czasami w Niepełni rodzili się
ludzie z talentem magicznym, drzemał w nich przez lata, aż któregoś dnia odkrywali zupełnie
nową ścieżkę i decydowali się zobaczyć, dokąd ona prowadzi. Czasami i komuś z
Dziwoziemi udawało się odkryć inny wymiar. Nie znaczyło to jednak, że przejście do nowego
świata nie nastręczało problemów - przekraczanie granicy bolało. I nic nie można było na to
poradzić. Rubieżnicy, jak Rose, zazwyczaj pozostawali w świecie między światami, ponieważ
pozwalał im on na zachowanie talentu magicznego, ale studiowali i pracowali w Niepełni, bo
tylko tak mogli zarobić na życie. Dla nich przekraczanie granicy wiązało się z uczuciem
dyskomfortu i niepokoju, zwieńczonych przeszywającym bólem. Tymczasem dla urodzonych
w Niepełni lub Dziwoziemi była to prawdziwa agonia. Co nie zmieniało faktu, że zawsze
znalazł się ktoś na tyle zdeterminowany, by to przetrwać.
Karawany z Dziwoziemi przybywały do Wschodnich Wrót mniej więcej co trzy
miesiące. Jak większość Rubieżników Rose wydawała każdego luźnego dolara na śmieci z
Niepełni: pepsi, rajstopy, fantazyjne długopisy. Kiedy tylko przyjeżdżała karawana, Rose
sprzedawała swoje łupy albo wymieniała na jakieś towary z Dziwoziemi, głównie biżuterię
lub inne egzotyczne świecidełka, które potem sprzedawała w Niepełni. W ten sposób
zyskiwała trochę dodatkowego grosza.
Karawany nigdy nie zatrzymywały się na długo. Każdy ze światów był zachłanny.
Zbyt wiele czasu w Niepełni pozbawiało talentów magicznych. Zbyt wiele czasu w
Dziwoziemi mogło oznaczać skażenie magią, a wtedy granica Niepełni pozostawała na
zawsze niedostępna. Rubieżnicy mieli swoistą odporność - mogli dłużej przebywać w obu
światach bez narażania się na konsekwencje, ale dłużej nie znaczyło wiecznie. Do dzisiaj
wszyscy pamiętali Petera Padrake’a, Dziwoziemca, który przekroczył granice Niepełni i
stracił talent magiczny. Nie mógł nawet wejść na tereny Rubieży.
Co mogło skłonić mieszkańca Dziwoziemi, by naraził się na straszliwe cierpienie i
utratę talentu? Z pewnością nie przybył tu z karawaną, nie spodziewali się żadnej jeszcze
przez kilka tygodni. Musiała być to jakaś wyjątkowo ważna sprawa. Być może przybył tu po
nią...
Ta myśl ją otrzeźwiła. Nie, uznała stanowczo. Zostawiono ją w spokoju na trzy lata. Z
pewnością obcy wcale nie pochodził z Dziwoziemi. Rubież była wąska, ale rozciągała się tak
daleko jak oba światy. Na wschodzie sięgała oceanu, w stronę przeciwną ciągnęła się przez
tysiące mil. Być może obcy przybył właśnie stamtąd. Tak, na pewno stamtąd. Zresztą kogo
obchodziło skąd?
Rose westchnęła i zdjęła z półki wielką butlę płynu do baniek. Georgie lubił bańki.
Potrafił je utrzymać nieruchomo całe dwadzieścia sekund. I tak już przekroczyła budżet,
kupując buty. Jak się powiedziało a, trzeba też powiedzieć b. W końcu Georgie nie zrobił nic
złego, za to Jack w pewnym sensie został nagrodzony za rozwalenie nowych butów. Mogła
kupić bańki, dla Georgiego byłaby to całkiem niezła praktyka. Pomogłaby mu nauczyć się
rzucać rozbłyskiem...
Dotarła do niej przykra prawda: Jack dostał nowe buty, a Georgie dostanie tylko jakieś
głupie bańki. To nie było w porządku. Czego by nie zrobiła, jak by się nie starała, zawsze
kończyło się to porażką. Co powinna właściwie zrobić? Kupić bańki czy nie kupować niczego
poza butami? Naprawdę chciałaby mieć podręcznik, zestaw instrukcji, co zrobiłby w danej
sytuacji odpowiedzialny rodzic. Wyobraźnia podsunęła jej obrazek Georgiego zakutego w
żelazne kajdany, przed jakimś psychiatrą z Niepełni. „Widzi pan, wszystko zaczęło się od
baniek...”
W alejce między regałami rozległ się głos Georgiego, odpowiedział mu inny, głęboki i
męski. W głowie Rose natychmiast rozdzwonił się alarm. Wychyliła się zza półki z płynami
do baniek. Obok chłopców stał jakiś mężczyzna. Odłożyła trzymaną w ręku butelkę i ruszyła
w ich stronę. Mężczyzna stał do niej tyłem, prezentując szerokie, mocne plecy w wyblakłej
zielonej koszulce, mocno napiętej na ramionach, za to luźnej w okolicy talii. Nie było
wątpliwości, że koszulka miała swoje najlepsze dni za sobą. Tak samo jak jeansy: stare,
wytarte i zszarzałe od brudu, który wżarł się w tkaninę. Obcy miał ciemne włosy niemal
sięgające ramion. To nie był żaden z tutejszych Rubieżników ani też żaden nowo przybyły
zza granicy Rubieży czy Dziwoziemi, takiego Jack by natychmiast wywąchał. Magia
wprawdzie nie działała w Niepełni, ale nos Jacka i tak był o wiele lepszy niż normalnie. A
ludzie, którzy mieli magię we krwi, pachnieli specyficznie. Rose nigdy tego nie poczuła, ale
Jack utrzymywał, że pachną jak placki, cokolwiek to miało znaczyć. Jego bezwzględnym
obowiązkiem było informowanie siostry, jeśli natknie się na obcą pachnącą plackami osobę w
Niepełni.
Podchodząc, usłyszała słowa nieznajomego:
- ...tak, ale ramiona mu się nie ruszają. Może tylko tak stać. Nie będzie walczył.
Nie brzmiał jak pedofil, ale chyba pedofile nigdy nie brzmią jak pedofile, tylko jak
najlepsi sąsiedzi, zawsze przestrzegają prawa i uczęszczają do kościoła. I umieją znaleźć
wspólny język z dziećmi. Georgie ją zauważył.
- Rose, ten pan też lubi figurki.
- Ach, tak. - Gdyby byli w granicach Rubieży i gdyby wiedziała, w jaki sposób
przekształcić swą moc w któryś z żywiołów, jej głos zamroziłby wszystko w promieniu
dwudziestu jardów. - I zawsze kręci się w alejkach z zabawkami i rozmawia z małymi
chłopcami?
Mężczyzna odwrócił się. Miał chyba koło trzydziestki, przystojną twarz o mocnej
szczęce, wysokich kościach policzkowych i twardych męskich rysach. Policzki były lekko
zapadnięte, a nos wąski i prosty. Spojrzała w głębokie orzechowe oczy i uspokoiła się:
spoglądały otwarcie i uczciwie. To nie pedofil, uznała. To po prostu jakiś miły gość, który
rozmawia z dziećmi o zabawkach.
Mężczyzna zdjął z górnej półki figurkę pirata.
- Ten się rusza, można go upozować. - Podał figurkę zachwyconemu Georgiemu. -
Przepraszam - zwrócił się do Rose. - Nie chciałem pani zaniepokoić.
- Nie byłam zaniepokojona - odpowiedziała nieco przystępniej.
- Mój błąd. - Odwrócił się od chłopców.
Rose poczuła się dziwnie.
- Kupuje pan sobie czy dla syna? - zapytała tylko po to, by powiedzieć cokolwiek.
- Dla siebie.
- O, kolekcjoner? Jest pan jednym z tych Nigdy-Nie-Wyjmuję-Niczego-Z-Pudełka?
Po prostu świetnie, pomyślała, zamiast skończyć rozmowę w jakiś rozsądny sposób,
zadawała obcemu człowiekowi pytania, obrażając go przy okazji. Zerknął na nią.
- Nie. Wyjmuję je z pudełka i się nimi bawię. Inscenizuję wielkie bitwy. Do tego
dzielę moich bohaterów na kategorie wagowe - w jego głosie brzmiało coś na kształt
wyzwania.
- Ma pan dużo figurek? - zapytał Georgie.
- Cztery pudła.
Chwalipięta, pomyślała Rose z nieoczekiwaną niechęcią i zaraz sama skarciła się w
myślach. Nieznajomy nie mógł wiedzieć, że nie stać jej na kupno zabawek. Po prostu
odpowiedział na pytanie. Powinna zakończyć rozmowę jak najszybciej, kupić te przeklęte
buty i wracać do domu.
- Wciąż czekam na porządną figurkę Conana, ale jakoś nie mogę się doczekać -
powiedział mężczyzna. - Już przestałem wierzyć, że kiedyś ją wyprodukują. Miałem nadzieję
kupić dzisiaj Zieloną Strzałę, ale jakoś go nie widzę.
- Którego?
Popatrzył na nią podejrzliwie.
- Jednego z Hard Traveling Heroes.
Rose kiwnęła głową, przy dwóch młodszych braciach stała się ekspertem w dziedzinie
figurek.
- Z DC Direct? Równoległy Wszechświat kawałek dalej go ma, ale kosztuje
trzydzieści dolarów - wyrwało jej się. Miała ochotę wymierzyć sobie policzek.
Oczy błysnęły mu zainteresowaniem.
- Może mi pani pokazać, gdzie to dokładnie jest?
- Zaprowadzimy pana - zaofiarował się Georgie.
Skarciła go spojrzeniem.
- Możemy pokazać panu komiksy, prawda, Rose? - Jack patrzył na nią ogromnymi
oczyma.
Musiała się wysilić, żeby nie zazgrzytać zębami.
- W porządku - wtrącił się nieznajomy. - Sam znajdę. Dzięki za informację.
Patrzył na nią, jakby była niespełna rozumu.
- Ależ nie, zaprowadzimy pana - Rose usłyszała swój własny głos. - To niedaleko, ale
trudno wyjaśnić, jak tam dojść. Chodźcie, chłopcy.
Pięć minut później wszyscy czworo szli chodnikiem przy Wal-Marcie.
- Raz jeszcze dziękuję - odezwał się mężczyzna. - Mam na imię William.
- Rose - odpowiedziała lakonicznie.
William ponad wszelką wątpliwość oczarował chłopców, szczególnie Jacka, co
zresztą wcale jej nie dziwiło. Jack był za mały, żeby pamiętać tatę, a żaden z wujków czy
kuzynów nie był obecny w ich życiu na tyle długo, by pozostawić po sobie jakiś ślad. Jack
desperacko pragnął uwagi ze strony jakiegoś mężczyzny.
- Mam nowe buty - powiedział.
William zatrzymał się i obejrzał nowy nabytek.
- Super.
Jack uśmiechnął się. To był wyjątkowo blady i nieśmiały uśmiech. Ale Jack w ogóle
rzadko się uśmiechał. Gdyby w tej chwili Rose mogła dostać tatę w swoje ręce,
wprasowałaby go w asfalt jednym ciosem. Georgie nabrał powietrza. Najwyraźniej nie
zamierzał pozostać w tyle. Rose niemalże widziała trybiki obracające się mozolnie pod blond
czupryną. Trzeba mu było kupić te bańki, przynajmniej miałby coś nowego, żeby się
pochwalić. Georgie mrugnął kilkakrotnie i nie znalazłszy niczego innego, czym mógłby
zrobić wrażenie, wypalił:
- Dostałem szlaban za donoszenie!
- Naprawdę? - zapytał William.
Rose zesztywniała. Jeśli Georgie wspomni o strzygilach, będzie musiała szybko
znaleźć wyjaśnienie dla jego słów. Ale Georgie ograniczył się tylko do kiwnięcia głową.
- To chyba niedobrze - stwierdził William.
- No.
Mężczyzna zerknął na nią.
- Siostra często daje ci szlaban?
- Nie. Zazwyczaj robi tak. - Georgie wywrócił oczami, doskonale naśladując jej
grymas, i mruknął: - Dlaczego ja?
William znów na nią popatrzył.
- Skąd pomysł, że jestem ich siostrą?
Wzruszył ramionami.
- Wyglądasz zbyt młodo na mamę, no i niewiele dzieci zwraca się do matki po
imieniu.
Doszli do ulicy, Rose ujęła chłopców za rączki i przeszli na drugą stronę, a potem po
trawie w kierunku niewielkiego placyku.
- Nie jesteś stąd?
- Nie. Dopiero co przeprowadziłem się tu z Florydy. Lepiej tu z pracą - wyjaśnił.
- A czym się zajmujesz?
- Kładę podłogi.
Rose kiwnęła głową ze zrozumieniem. No tak, miasto rozwijało się gwałtownie. Za
każdym razem, gdy była w tej okolicy, widziała, jak wycinane są kolejne kawałki lasu, by
zrobić miejsce dla nowych domów i centrów handlowych. Fachowiec od podłóg mógł tu
całkiem nieźle zarobić. Nic dziwnego, że stać go było na cztery pudła figurek.
Równoległy Wszechświat upchnięty był pomiędzy kawiarnię a magazyn UPS. Jak na
sklep z komiksami był zaskakująco uporządkowany i zorganizowany. W poprzednim życiu
jego właściciel Peter Padrake był komandorem Peterem Padrakiem, plagą Krwawego Morza i
lojalnym kaprem Adrianglii, państwa w Dziwoziemi. Przed dziesięciu laty przekroczył
granice i udał się do Niepełni na emeryturę. Zdołał jakoś wymienić oszczędności na dobre
stare dolary i otworzył Równoległy Wszechświat. Zarządzał sklepem tak, jak wcześniej
musiał rządzić statkiem: miejsce było absolutnie nieskazitelne. Komiksy uporządkowano
według wydawców i tytułów, każdy egzemplarz zabezpieczony był folią i na każdym
znajdowała się cena. Ostateczna. Peter nie znosił targowania się.
Przywitał ich z kwaśną miną. Rose wiedziała, że nie chodziło o nic osobistego. Jej
obecność oznaczała kłopoty, a kłopotów Peter nienawidził nawet bardziej niż targowania się.
- Tutaj. - Georgie pociągnął Williama za rękaw. - O, tu!
William poszedł za chłopcami w głąb sklepu. Rose uśmiechnęła się do Petera, ale on
postanowił udawać rzeźbę z Wyspy Wielkanocnej. Umknęła więc przed jego ciężkim
spojrzeniem, oglądając powieści graficzne, wystawione w gablotach. Kochała komiksy.
Książki też. Były jej oknem na Niepełnię i przepustką do krainy marzeń.
Genialna Dziewczyna... Rose często marzyła, że tak jak fikcyjna Agatha buduje
superbroń ze starego widelca, zużytej gumy balonowej i kawałka struny. Wzięła do ręki
zafoliowany egzemplarz. Dwadzieścia dolarów... Nie w tym życiu. Podniosła głowę i
zobaczyła, jak Georgie czyta Williamowi opis figurki umieszczony z tyłu pudełka.
Jest całkiem przystojny, pomyślała, patrząc na mężczyznę. No i cierpliwy. Większość
facetów już dawno spławiłaby dzieciaka. Być może jednak jest tym pedofilem. Nie, no to już
naprawdę idiotyczny pomysł. Dlaczego każdy facet, który poświęci odrobinę uwagi dwóm
chłopcom, najwyraźniej desperacko spragnionym męskiego towarzystwa, miałby od razu być
pedofilem?
William uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała ostrożnym uśmiechem. Coś z tym
facetem było nie tak, nie mogła sobie tylko uzmysłowić co. Najwyższy czas zabrać chłopców
do domu. Okrążyła niewielką gablotę wystawową i wpadła na Jacka. Stał jak skamieniały, na
ugiętych nogach, z oczyma utkwionymi w półce z książkami, niczym kot obserwujący ofiarę.
Niemalże nie oddychał. Rose popatrzyła w tym samym kierunku i zobaczyła kolorową
książkę z komiksami. Mniejszą, a zarazem grubszą od typowych amerykańskich, wypełnioną
japońską mangą. Na okładce widniała nastolatka w marynarskim ubranku i białowłosy
chłopiec w czerwonym kimono. W poprzek okładki czerwienił się napis: „Inu Yasha”. Rose
wzięła książkę z półki, Jack ani na chwilę nie oderwał wzroku od okładki.
- O co chodzi? - spytała Rose.
- Kocie uszy - wyszeptał. - On ma kocie uszy.
Dokładniej przyjrzała się okładce i zauważyła puszyste trójkąty wystające spomiędzy
białych włosów chłopca. Przerzuciła kilka kartek.
- Tu jest napisane, że to pół człowiek, pół demon-pies. Więc to nie są wcale kocie
uszy.
Wyraz desperacji na twarzy brata wyraźnie powiedział Rose, że mały ma to gdzieś.
Spojrzała na Petera.
- Teraz handlujesz mangą?
Peter wzruszył ramionami.
- To używane. Znajomy je przyniósł. Sprzedaję jako komplet, trzy za dziesięć. Jak
zejdą, to może zamówię kilka nowych egzemplarzy.
- Proszę - wyszeptał Jack, patrząc na siostrę wielkimi oczami.
- Nie ma mowy. Dostałeś buty. A Georgie nie dostał nic.
- A mogę dostać to? - zapytał Georgie natychmiast pojawiając się obok.
- Nie. - Mogła wyrzucić trzy dolce, ale nie dziesięć, a po minie Petera widziała, że nie
ma zamiaru sprzedawać trzech tomów oddzielnie.
- Ja im to kupię - zaproponował William.
- Nie! - Cofnęła się o krok. Może i byli biedni, ale nie byli żebrakami.
- Poważnie, przyciągnąłem cię tutaj, żebyś mi pokazała sklep. I tak kupuję Zieloną
Strzałę, dziesięć dolarów w tę czy w tę nie zrobi mi różnicy. Ja za to zapłacę - zwrócił się do
Petera.
- W żadnym wypadku - powstrzymała go, a w jej głosie dźwięczała stal.
- Rose, proszę... - zaczął jęczeć Georgie.
- Jesteś Draytonem. My nie błagamy - ucięła.
Natychmiast zamknął usta.
- Dogadajcie się i przestańcie marnować mój czas - wtrącił Peter.
William spojrzał na niego. To było niesamowite spojrzenie, ciężkie i nieruchome.
Przebiło Petera niczym sztylet. I choć William nie patrzył na Rose, i tak poczuła gwałtowną
potrzebę natychmiastowej ucieczki. Padrake wsunął dłoń do szuflady, w której przechowywał
swoją czterdziestkępiątkę, i znieruchomiał niczym posąg. Rose podniosła książki i położyła je
na ladzie.
- Miało być dziesięć?
- Dziesięć sześćdziesiąt dziewięć z podatkiem - skorygował Peter, nie odrywając
wzroku od Williama. Uśmiechnęła się. Miała w portmonetce dokładnie dziesięć
siedemdziesiąt pięć. Pieniądze na benzynę. Podała je Peterowi, dostała resztę i, wciąż z tym
samym uśmiechem na twarzy, podała książki chłopcom i wymaszerowała ze sklepu, holując
za sobą obu braci.
- Rose, zaczekaj.
William wyszedł za nią.
Po prostu idź...
- Rose!
Zatrzymała się i odwróciła.
- Tak?
Dogonił ją.
- Gdybym się nie odezwał, nie kupiłabyś tych książek. Pozwól, że ci to jakoś
wynagrodzę. Zjedz ze mną jutro obiad. Ja stawiam.
Mrugnęła.
- Nikogo tu nie znam - ciągnął. - Mam już serdecznie dość samotnych posiłków. No i
głupio mi z powodu tego, co się stało w sklepie.
Zawahała się. Pochylił się, by zajrzeć jej w oczy.
- Naprawdę chciałbym znowu cię zobaczyć. Zgódź się. Minęły wieki od jej ostatniej
randki. Cztery lata. Jutro była środa, pierwszy dzień szkoły. Chłopcy na pewno będą chcieli
odwiedzić Babcię i wszystko jej opowiedzieć. Mogła wyrwać trochę czasu dla siebie. Ale
było w Williamie coś takiego, co ją odpychało. Był przystojny i właściwie chciała, żeby jej
się podobał. Tylko że się nie podobał. A spojrzenie, jakim obdarzył Petera, było niemal
mordercze.
- Nie jesteś w moim typie.
- Skąd wiesz? Nie zamieniliśmy nawet dwudziestu słów.
To niewątpliwie była prawda. Nic o nim nie wiedziała. Ale o wiele rozsądniej było
odmówić i wrócić za krąg barierowy. Ukryć się. I wraz z tą myślą w Rose obudził się
sprzeciw, bunt, jak wtedy, na początku piątej klasy, gdy Sarah Walton po raz pierwszy
nazwała ją córką dziwki. Ten sam upór Draytonów, który jej Babkę uczynił sławną. Nie,
pomyślała, nikt jej nie zmusi, by ukrywała się w kręgu przez resztę życia. Ale też nikt jej nie
zmusi, by postępowała wbrew sobie. To byłby po prostu inny rodzaj słabości.
- Jesteś miłym facetem, Williamie. Ale nie mogę. Jutro jest rozpoczęcie roku
szkolnego i muszę być w domu.
Przez moment patrzył na nią w milczeniu, po czym uniósł ręce w obronnym geście.
- W porządku. Może wpadniemy jeszcze kiedyś na siebie - jego słowa brzmiały jak
obietnica.
- Może - odpowiedziała.
Rozdział trzeci
Środa minęła stanowczo zbyt szybko.
Biała ciężarówka minęła ją, rycząc klaksonem, ale Rose nawet nie spojrzała w tamtą
stronę. Wskaźnik poziomu paliwa niebezpiecznie zbliżył się do końca żółtego pola.
- Dojedź do granicy - mruknęła Rose. - Tylko o to proszę.
Stary ford toczył się naprzód, skrzypiąc i trzeszcząc. Rose jechała z prędkością
trzydziestu mil na godzinę, żeby zaoszczędzić paliwa. Przed nią słońce powoli chowało się za
horyzont, malując niebo na czerwono. Była koszmarnie spóźniona. Musiała pracować po
godzinach. Firma zajmująca się nadrukami na koszulkach wezwała ich do nagłego wypadku.
Jakiś niezadowolony pracownik spryskał podłogę lepką substancją, używaną do przylepiania
koszulek na czas drukowania wzorów. Zanim właściciel firmy zorientował się, co się stało, i
wezwał ekipę Ładu i Porządku, do podłogi przywarł każdy możliwy rodzaj brudu. Na mur.
Jedynie terpentyna była w stanie rozpuścić lepką skorupę. Razem z Latoyą spędziły ostatnie
dwie godziny na kolanach, wylewając rozpuszczalnik na lepkie kafelki. Palce Rose pachniały
terpentyną, włosy pachniały terpentyną, skóra też... A przy tym strasznie bolały ją plecy.
Marzyła tylko o tym, by dotrzeć do domu i wziąć prysznic. To prawda, była sprzątaczką, ale
to nie znaczyło, że powinna rozsiewać woń jak kupa śmieci.
Gdzieś w głębi duszy Rose żałowała nieco, że odrzuciła propozycję Williama. Z
pewnością nie był materiałem na chłopaka, ale może zostaliby przyjaciółmi. Miałaby z kim
pogadać od czasu do czasu, z kimś spoza Rubieży. No nic, było, minęło, powiedziała „nie” i
teraz musiała być gotowa na konsekwencje.
Znajomy zakręt Potter Road wyłonił się z zieleni. Nareszcie.
Silnik zakaszlał nagle.
- Nie, no proszę, dasz radę.
Ford kaszlnął raz jeszcze. Rose zdjęła stopę z gazu, pozwalając, by półciężarówka siłą
rozpędu weszła w zakręt i potoczyła się drogą między drzewami. Odrobina gazu. Jeszcze
troszkę...
Granica. Magia zapłonęła, wypełniając ciało Rose znajomym ciepłem. W tej samej
chwili silnik zgasł z cichym pomrukiem. Dziewczyna skierowała samochód na pobocze, a
potem prosto w splątaną zieleń krzaków, która zamknęła się za nim natychmiast. Rose
wysiadła i poklepała ciepłą jeszcze maskę forda.
- Dzięki.
Pierwszy dzień szkoły, a jej zabrakło benzyny. Dobrze, że Babcia obiecała odebrać
chłopców po lekcjach i przypilnować ich do powrotu Rose. Zazwyczaj wracali sami, ale
dzisiejszy dzień był wyjątkowy. Będą pękać od nadmiaru wrażeń i wstrząsających informacji.
Rose ruszyła ścieżką wydeptaną wzdłuż drogi. Bór tłoczył się na skraju piaszczystego
pobocza, potężne drzewa zaplatały ramiona ciemnych, powykręcanych konarów, ziemię
wokół pni pokrywała miękka pozostałość setek minionych jesieni. Bladobłękitne powoje
ozdabiały gałęzie niczym wyszukana biżuteria.
Pomiędzy drzewami czaił się zmierzch. Gruby kożuch kurzu, który w Niepełni
całkiem pochłonął już drzewa, tu ustąpił miejsca mchom, otulającym pnie na podobieństwo
aksamitnych rękawów, najeżonych maleńkimi kwiatkami, które wyglądały jak wywrócone
pantofelki, fioletowe, miętowozielone, lawendowe i różowe. Dziesiątki ziół przesycały
powietrze aromatyczną mieszanką woni. Z ciemnej głębiny lasu dobiegały złowieszcze
odgłosy, a czasem para płonących oczu błysnęła gdzieś wśród liści. Rose nie zwracała na to
uwagi. Bór to Bór, a większość istot tutaj wiedziała, kim ona jest, i zostawiała ją w spokoju.
Do domu miała jeszcze dwie mile. Szła miarowym, wyciągniętym krokiem
wytrawnego piechura aż do trzeciego zakrętu. Zatrzymała się. W tym miejscu człowiek z
dwoma mieczami wskoczył na jej samochód.
Popatrzyła uważnie na ślady, coś nie dawało jej spokoju. Jeśli dobrze pamiętała, to
maska forda sięgała niewiele powyżej jej talii. Rose kiwnęła się raz i drugi na palcach i
skoczyła jak mogła najwyżej. Nawet się nie zbliżyła do tej wysokości. Może gdyby nabrała
rozpędu, udałoby jej się umieścić na masce jedną nogę. Tymczasem obcy wskoczył na
ciężarówkę będącą w ruchu i wylądował na obu nogach, jakby to była najłatwiejsza rzecz na
świecie. Niewyraźny, wysoki dźwięk oderwał Rose od badania śladów. Po lewej potężne
drzewo pochylało gałęzie nad ścieżką na poboczu. Jakieś dziewięć stóp nad ziemią, w
miejscu, gdzie potężny pień się rozdwajał, do kory przywarła chuda postać. Kenny Jo
Ogletree.
Na liście osób, które Rose darzyła sympatią, Kenny zajmował dość odległą pozycję.
Zaledwie oczko wyżej niż jego matka, Leanne, swego czasu najlepsza przyjaciółka Sarah
Walton. Największym osiągnięciem Leanne było nabazgranie niezmywalnym markerem
DZIWKI SUKA na szafce Rose. Gramatyka nie była najmocniejszą stroną Leanne w
przeciwieństwie do umiejętności zatruwania życia innym. Jabłko padło niedaleko od jabłoni -
dziewięcioletni Kenny był takim samym potworem o jadowitym języku. Jakiś miesiąc temu
on i Georgie mieli sprzeczkę dotyczącą rozgrywki softballa. Gdyby nie Jack, Kenny stłukłby
Georgiego na kwaśne jabłko. Jednak Kenny, tak jak i pozostałe dzieci, bał się Jacka, bo ten
zawsze walczył tak, jakby od tego zależało jego życie. I nie zawsze przestawał, nawet jak
wygrał.
Nieruchomy niczym posąg Kenny kurczowo trzymał się drzewa, aż kostki na dłoniach
pobielały mu z wysiłku. Widziała brudne plamy na koszulce i wyświechtanych szortach i
krew, która gęstymi kroplami spływała na łydkę chłopca z długiego zadrapania na udzie.
Mały wlepiał w Rose nieprzytomne spojrzenie szklistych oczu o niepokojąco jasnych
białkach.
Wszystkie przykrości, jakich doznała ze strony Leanne, przestały mieć jakiekolwiek
znaczenie w obliczu śmiertelnie wystraszonego dziewięciolatka.
- Wszystko w porządku, Kenny?
Nie odpowiedział.
Krzaki po lewej zaszeleściły, złowieszczo, niebezpiecznie. Rose nie miała
wątpliwości, że ten szelest zapowiada skradającego się drapieżnika. Cofnęła się powoli.
Gałęzie ugięły się, trójkątne ciemne liście rozchyliły i na drogę wylazło potworne stworzenie.
Wysokie na pięć stop cielsko zbudowane było z rozkładających się tkanek, tworzących
odrażający patchwork. Rose zauważyła łuski leśnego węża na prawej nodze stwora, rdzawe
futro lisa na ramieniu, matową sierść szarej wiewiórki na piersi, charakterystyczne dla świni
brązowe paski na podbrzuszu... Części brzucha w ogóle brakowało i pomiędzy białymi
prętami żeber widać było gnijącą masę wnętrzności. Twarz istoty wyglądała równie
potwornie. Z głębokich oczodołów łypało na Rose dwoje chorobliwie bladych oczu,
płonących intensywnie skoncentrowaną nienawiścią. Szeroka gęba straszyła kilkoma rzędami
trójkątnych zębów. Nierówny oddech stwora był ciężki i wilgotny. Zlep. Istota zrodzona z
magii i nienawiści, żyjąca klątwa, czerpiąca siłę z gniewu swojego twórcy. Ktoś przeklął
ziemię, a może dom w okolicy, a Bór nadał klątwie formę i cel: zabić wszystko, co stanie jej
na drodze. Kenny miauknął jak przerażony kociak. Zlep złowieszczo kłapnął paszczą i
postąpił do przodu. Chciał zabić Rose, wykorzystać to, co z niej zostanie, do budowy swojego
ciała.
Podniosła prawą dłoń.
Zlep zasyczał, rozłożył powykręcane ramiona i zaprezentował żółte szpony. Na
palcach Rose zakwitło magiczne lśnienie, magia wypełniała ją i, wibrując, szukała ujścia.
Zlep zaatakował. Odrażająca dziura w brzuchu otwarta szeroko, pazury i kły gotowe ciąć i
drzeć na strzępy.
Rose rzuciła rozbłyskiem. Oślepiająco biały bicz magii wystrzelił z jej dłoni. Trafiła
potwora w pierś. Zlep zrobił jeszcze krok siłą rozpędu, ale śnieżnobiały płomień już wgryzał
się w jego splot, szukając utkanej ze złej woli esencji. Poszatkowanie potwora nie
wystarczyło, by go unicestwić. Rose musiała zniszczyć samą klątwę. Kawałki przegniłego
ciała sypały się ze zlepa na wszystkie strony. Postąpiła ku niemu, nie przestając palić go
rozbłyskiem. Ramię pulsowało napięciem. Wreszcie ze stwora pozostał jedynie niewielki
kłębek ciemności, kipiący rozbłyskami czerwieni i fioletu. Rose zacisnęła pięść. Biały bicz
otoczył okruch mroku. Rose ścisnęła mocniej, z całej siły wbijając paznokcie we wnętrze
dłoni. Ciemność trzasnęła jak pękająca skorupka orzecha i rozpłynęła się w fontannie
śnieżnobiałych iskier. Rose odetchnęła głęboko i podeszła do drzewa, starannie omijając
gnijące resztki zlepa.
- Złaź. - Wyciągnęła ręce do chłopca.
Kenny ani drgnął. Przez moment myślała, że trzeba będzie sprowadzić tu jego matkę,
ale nagle dzieciak zsunął się po pniu, szorując po szorstkiej korze, i wpadł prosto w
wyciągnięte ramiona Rose. Musiała go postawić, był za ciężki.
- Już go nie ma - powiedziała uspokajająco i przytuliła Kenny’ego. - Unicestwiony na
zawsze. Rozumiesz?
Kiwnął potakująco głową.
- Już nie wróci. A jeśli kiedykolwiek zobaczysz coś takiego, biegnij do mnie tak
szybko jak potrafisz. A ja się z tym rozprawię. A teraz zmykaj do domu.
Popędził, aż się za nim kurzyło.
Rose odwróciła się i popatrzyła na przegniłe szczątki. Magów na tyle silnych, by
powołać zlepa, nie było w okolicy wielu, a do tego większość miała już swoje lata i
doświadczenie, jak również świadomość konsekwencji. Zlepa nie można było powstrzymać
ani nim kierować. Zabijał wszystko, co tylko znalazło się na jego drodze. Od lat żadnego nie
widziała. A do zgładzenia ostatniego potrzeba było sporego oddziału zaopatrzonego w
benzynę i pochodnie.
Coś musiało pójść naprawdę źle, skoro komuś z okolicznych mieszkańców udało się
wykląć zlepa.
Coś złego się tu działo. Rose poczuła na karku lodowate dotknięcie strachu. Przez
moment miała ochotę iść za Kennym Jo do domu i przepytać Leanne, ale zrezygnowała z tego
pomysłu. Krótko po ukończeniu szkoły średniej Sarah Walton wyszła dobrze za mąż i
przeprowadziła się do ładnego domu w Niepełni. Plotka głosiła, że Leanne nie była mile
widziana w wymarzonym domku swojej najlepszej przyjaciółki, co sprawiło, że miała jeszcze
więcej pretensji do życia. Rose nie rozmawiała z Leanne od czasów szkolnych i szczerze
wątpiła, że ta zdecyduje się teraz przed nią otworzyć.
Rose ruszyła raźno przed siebie. Im szybciej dotrze do domu, tym szybciej zyska
pewność, że chłopcy są bezpieczni. Poza tym niewiele z tego, co działo się we Wschodnich
Wrotach, umykało uwadze Babki Éléonore. Najlepiej będzie zapytać o wszystko właśnie ją.
- Mémère?
Éléonore spojrzała na Georgiego. Nigdy nie udało jej się zrozumieć, skąd wiedział,
żeby tak się do niej zwracać. Do żadnego z chłopców nie powiedziała ani słowa po francusku.
A jednak Georgie nazywał ją tak od czasu, gdy skończył dwa lata, wymawiając słowo z
lekkim prowansalskim akcentem. W takich momentach Éléonore wracała na suche, ciepłe
wzgórza, gdzie zwykła siadywać przy boku swojej grand-mère, skubiąc kawałek fougasse,
który zostawiał na języku niewyraźny posmak pomarańczy, i obserwując, jak mężczyźni grają
w la longue z gracją baletmistrzów.
- O co chodzi? - Uśmiechnęła się do wnuka.
- Możemy wyjść na podwórko?
Patrzyły na nią dwie pary prawdziwie anielskich oczu: błękitna Georgiego i
bursztynowa Jacka. Obu daleko było do aniołków.
- Jest ciemno.
- Nie wyjdziemy poza krąg barierowy.
Wywróciła oczami.
- Aha, myślicie chyba, że urodziłam się wczoraj.
- Proooooszę!
Ze spojrzenia, jakim obdarzył ją Georgie, byłby dumny każdy szczeniaczek. Stojący
za bratem Jack gorliwie kiwał głową.
- No dobrze - poddała się, zanim serce całkiem jej stopniało. Rose nie byłaby
zadowolona, ale Rose tu nie było, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. - Ale nie ufam
wam za grosz, wychodzę z wami.
Zniknęli, zanim w ogóle zdążyła wstać z fotela.
Zabrała filiżankę z herbatą i wyszła na werandę, stary fotel na biegunach zaskrzypiał
pod jej ciężarem.
Chłopcy ganiali po podwórku.
Za linią kamieni Bór szumiał życiem. Niebo pociemniało już i przybrało kolor
ciepłego fioletu, na tym tle wierzchołki drzew wydawały się niemal czarne. Liście szeleściły
miękko, poruszane chłodną, wieczorną bryzą. Gdzieniegdzie między drzewami rozkwitały
białe szpile nocnych igieł. W dzień były zaledwie zielonymi prętami łodyg, ale wraz z
nadejściem ciemności uwalniały kaskady delikatnych, dzwonkokształtnych kwiatków i
wypełniały powietrze zapachem mimozy.
Éléonore odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się do siebie.
Taki spokój...
Nagły lęk zapłonął jej u podstawy karku i popłynął wzdłuż kręgosłupa nieprzyjemnym
lodowatym dreszczem. Czuła, że pali ją czyjś wzrok, jakby miała na plecach wymalowaną
tarczę. Odwróciła się gwałtownie i zaczęła przeszukiwać czujnym spojrzeniem linię kamieni
barierowych.
Tam. Ciemniejszy kształt skulony na czterech łapach, zwarty i nieprzenikniony,
niczym dziura wycięta w fakturze nocy, przez którą wyglądała pierwotna ciemność. Éléonore
mogła dostrzec jedynie zarys, bardziej domyślała się, niż faktycznie widziała, co czai się w
mroku.
Sięgnęła do niewielkiego talizmanu u szyi i gdy tylko jej palce zamknęły się na nim,
wyszeptała:
- Zobacz.
Pojedynczy impuls magii rozlał się falą na kształt wachlarza, zwinął przestrzeń i
pozwolił Éléonore spojrzeć z bliska. Zobaczyła ciemność, a w niej wąską szczelinę oka,
bladego, fosforyzującego szarością, a przy tym pozbawionego tęczówki czy źrenicy.
Spróbowała poszerzyć perspektywę i udało jej się dostrzec zarys kształtu kipiącego jakimś
niezrozumiałym okrucieństwem. Wszystkie jej zmysły zawyły na alarm. Nagle oko uciekło z
pola widzenia. Zdążyła tylko zobaczyć smugę ciemności znikającą w zaroślach.
W Borze mieszkały najróżniejsze istoty, ale po raz pierwszy Éléonore zobaczyła coś
tak niepokojąco obcego. Zerknęła na dzieci bawiące się na trawniku, bezpieczne w kręgu
barierowym. Wszystko w porządku, powiedziała sobie. Kamienie wokół domu były mocne i
stare, zaklęcie wsiąknęło głęboko w ziemię. Poza tym Rose niedługo wróci do domu, a
Éléonore współczuła każdej bestii, która znalazłaby się pomiędzy tą dziewczyną a jej braćmi.
To był pewnie jakiś dziwaczny stwór zrodzony głęboko w trzewiach Boru.
Najpewniej jakaś bestia z Dziwoziemi zrobiła sobie wycieczkę na Rubież. Nie ma potrzeby
opowiadać o tym Rose, zdecydowała Éléonore, nieszczęsna dziewczyna i tak ma już paranoję.
Rose zatrzymała się na skraju trawnika. Babcia Éléonore siedziała przed domem,
popijając gorącą herbatę. Jakiś czas temu Babcia uznała, że jest wystarczająco stara, by
Ilona Andrews Na KrawędziOn The Edge TŁUMACZYŁ Mateusz Repeczko
Mojemu mężowi. Założę się, że tego się nie spodziewałeś.
Podziękowania Ta książka nigdy by się nie ukazała, gdyby nie wysiłki Anne Sowards, mojego wydawcy, która zaryzykowała i pozwoliła mi realizować ten niecodzienny pomysł, a jej wnikliwe rady raz jeszcze zmieniły bałagan w książkę. Nie byłoby to możliwe bez pomocy Nancy Yost, mojej agentki, która zawsze kieruje się jedynie moim dobrem i ratuje mnie przed samą sobą. Dziękuję Wam obu. Wiele innych osób przyczyniło się do powstania tej książki. Dziękuję Annete Fiore DeFex za niesamowity projekt okładki i Victorii Vebell za oszałamiającą grafikę, Kristin del Rosario za skład, a Joan Matthews za korektę tekstu (naprawdę nie wiem, jak ze mną wytrzymałaś!). Michelle Kasper, redaktorowi produkcyjnemu, i Andromedzie Macri, jej asystentce, które nadzorowały cały projekt. Dziękuję sekretarz redakcji Cameron Dufy, która zawsze służyła mi wsparciem i pomocą, i Roseanne Romanello, która niestrudzenie promowała tę książkę. Jestem Wam wszystkim głęboko wdzięczna. I wreszcie dziękuję Wam, czytelnicy, bez Was to wszystko nie byłoby możliwe.
Rozdział pierwszy - Rose! - głos dziadka wstrząsnął posadami domu. - No nie, znowu? - Rose wytarła ręce w ścierkę i zdjęła z haka kuszę. - Roooose! Kopniakiem otworzyła moskitierę. Nad podwórkiem górowała niedźwiedziowata sylwetka kudłatego mężczyzny o obłąkanym spojrzeniu oraz splątanej brodzie, przetykanej suto siwizną i posklejanej krwią. Wymierzyła w niego kuszę. Znów pijany jak bela. - Czego? - Chcę iść do pubu na jednego - tubalny głos nabrał skamlących nut. - Daj pieniądze! - Nie. Warknął na nią, chwiejąc się na nogach. - Rosie! To twoja ostatnia szansa, żeby dać mi dolara! Westchnąwszy, zwolniła spust. Bełt trafił między oczy. Dziadek runął jak kłoda. Jeszcze przez chwilę bębnił nogami o ziemię. Rose oparła kuszę o biodro. - Dobra, możecie już wyjść. Zza pnia wielkiego dębu, którego rozłożysta korona ocieniała podwórko, wychynęło dwóch chłopców. Byli umorusani czerwonawym błotem, żywicą i różnymi niezidentyfikowanymi substancjami, które ośmio- i dziesięciolatek mogli znaleźć w Borze. Dodatkowo Georgie miał zadrapanie na szyi, a w blond czuprynie zaplątaną gałązkę, za to kłykcie Jacka były czerwone i spuchnięte. Zorientował się, że Rose patrzy na jego ręce, schował je za plecami, spoglądając na dziewczynę szeroko otwartymi, bursztynowymi oczyma. - Ile razy mam wam powtarzać, żebyście nie dotykali kamieni barierowych? Popatrzcie na dziadka Cletusa! Nie dość, że znów zjada psie mózgi, to jeszcze się upił. Pół godziny mi zejdzie, zanim go domyję. - Tęsknimy za nim - pisnął Georgie. - Ja też - westchnęła. - Ale z pijanego pociechy nie będzie. Chodźcie, pomożecie mi go zataszczyć do szopy. Chwyćcie za nogi. Wspólnymi siłami zawlekli bezwładne ciało do stojącej na skraju polany szopy, po
czym rzucili je na legowisko. Rose przyciągnęła z kąta żelazny łańcuch i przypięła go do obroży dziadka. Następnie uniosła mu powiekę, żeby sprawdzić źrenicę. Nie, jeszcze nie czerwona. Po takim strzale powinien leżeć bez ducha dobre kilka godzin. Zaparłszy się stopą o jego tors, wyszarpnęła bełt. Nadal pamiętała, jaki dziadek był kiedyś, wysoki, wytworny, niesamowity szermierz, mówiący z leciutkim szkockim akcentem. Mimo zaawansowanego wieku mógł pokonać tatę przynajmniej w jednym na trzy pojedynki. Jednak teraz był... tym czymś. Westchnęła. Patrzenie na niego było bolesne, ale nic nie dało się zrobić. Dopóki żył Georgie, żył także dziadek Cletus. Chłopcy przynieśli szlauch. Rose odkręciła kurek, ustawiła najsilniejszy strumień i skierowała go na dziadka, polewając, dopóki nie spłukała całej krwi oraz resztek psiej tkanki mózgowej. Nigdy nie rozumiała, jak to się dzieje, że „pójście do pubu” oznacza ganianie bezpańskich psów i pożeranie ich mózgów, ale kiedy dziadek wydostawał się poza krąg barierowy, żaden kundel w okolicy nie był bezpieczny. Pod koniec mycia dziura w czole zdążyła się już zasklepić. Kiedy Georgie przywracał z martwych jakąś istotę, nie tylko dawał jej życie. Czynił ją także niemal niezniszczalną. Rose wyszła z szopy, zamknęła za sobą drzwi i zaciągnęła szlauch na podwórko. Przekraczając barierę, poczuła na skórze mrowienie niewidzialnego kręgu. Dzieciaki musiały odłożyć już kamienie na swoje miejsca. Poszukała wzrokiem w trawie. Były, rząd przeciętnie wyglądających kawałków skały, ułożonych w odstępach około metra. Każdy kamień posiadał niewielki ładunek mocy, ale razem tworzyły pole magiczne wystarczająco silne, żeby dziadek nie mógł wydostać się, nawet gdyby znów zerwał się z łańcucha. Rose kiwnęła na chłopców końcem szlaucha. - Wasza kolej. Wili się pod strumieniem zimnej wody. Myła ich metodycznie od stóp do głów. Kiedy błoto spłynęło z nóg Jacka, dostrzegła w jego trampku spore rozdarcie. Rzuciła wąż. - Jack! Wzdrygnął się. - Te buty kosztowały czterdzieści pięć dolarów! - Przepraszam - wyszeptał. - Jutro pierwszy dzień szkoły! Co wyście robili? - Wspinał się na sosnę, żeby się dostać do gniazda strzygili - poskarżył Georgie. Zgromiła go wzrokiem. - Georgie! Trzydzieści minut kary wieczorem za donoszenie. Georgie przygryzł wargi.
Rose zwróciła się do Jacka. - To prawda? Podchodziłeś strzygile? - Nie mogłem się powstrzymać. Mają takie śliczne ogony i tak nimi trzepocą... Miała ochotę go sprać. To prawda, nie potrafił się oprzeć - nie jego wina, urodził się kotem - ale te trampki kupiła mu do szkoły. Zakup napiął budżet domowy do granic możliwości, ale nie chciała, żeby Jack musiał chodzić w starych tenisówkach Georgiego. Zależało jej, żeby wyglądał tak ładnie, jak inni drugoklasiści. Było jej przykro. Twarz Jacka skurczyła się w bladą maskę - zbierało mu się na płacz. Poczuła mrowienie magii. - Georgie, przestań. Nie próbuj ożywiać trampków. Nigdy nie były żywe. Iskra magii zgasła. Ogarnęła ją rozpacz, otępiający ból. Emocje zestaliły się w kamień przygniatający pierś. Miała tego dość, dość liczenia się z każdym centem, dość oszczędzania na wszystkim. Musiała kupić Jackowi nowe buty. Nie dla jego dobra, dla własnego, żeby nie oszaleć. Nie miała pojęcia, jak tego dokona, ale wiedziała, że musi kupić mu te buty, natychmiast, inaczej zwariuje. - Jack, wiesz, co się stanie, jak ukąsi cię strzygil? - Zamienię się w jednego z nich? - Tak. Musisz przestać uganiać się za ptakami. Zwiesił głowę. - Ukarzesz mnie? - Tak. Teraz jestem zbyt wściekła, żeby coś wymyślić, ale porozmawiamy o tym po powrocie do domu. Idź, umyj zęby, uczesz się, przebierz w coś suchego i weź broń. Jedziemy do Wal-Marta. Stary ford trząsł się na wyboistej drodze. Strzelby podskakiwały na podłodze półciężarówki. Georgie przydepnął je, nim go o to poprosiła. Rose westchnęła. Tu, na Rubieży, mogła ochronić ich bez trudu, jednak niedługo miną granicę do innego świata. Magia zniknie, kiedy tylko przejadą skrzyżowanie, i te strzelby myśliwskie pozostaną ich jedyną bronią. Ogarnęło ją poczucie winy. Gdyby nie ona, nie potrzebowaliby broni. Ale nie dopuści, by znowu ją napadnięto. Nie, kiedy byli przy niej młodsi bracia. Mieszkali pomiędzy światami - w sąsiedztwie Dziwoziemi po jednej i Niepełni po drugiej stronie. Dwa wymiary istniejące obok siebie, jak dwa lustrzane obrazy. Na styku zachodziły na siebie, tworząc wąski pas ziemi należącej do obu światów - Rubież. Magia,
która przesycała Dziwoziemię pełną mocą, do Rubieży przesączała się słabym strumykiem, ale i tam działała. W Niepełni nie chroniła ich w ogóle. Rose zerknęła na Bór po obu stronach drogi. Ponad wąskim paskiem ubitej ziemi zwieszały się korony potężnych drzew. Codziennie pokonywała tę trasę, dojeżdżając do pracy w Niepełni, jednak dzisiaj cienie powykręcanych konarów napawały ją niepokojem. - Zagrajmy w „nie możesz” - rzekła, podejmując próbę rozproszenia narastającego lęku. - Georgie, ty zaczynasz. - Ostatnio też on zaczynał! - zaprotestował Jack, błyskając bursztynowymi oczyma. - Wcależeni! - Włyśnieżetak! - Georgie zaczyna - powtórzyła. - Poza granicą nie można ożywiać martwych - wypalił Georgie. - Poza granicą nie można porosnąć futrem i wysunąć pazurów - odbił piłeczkę Jack. Zawsze grali w tę grę podczas jazdy do Niepełni. Warto było przypominać chłopcom, co mogą, a czego nie mogą robić w sąsiednim wymiarze, a zabawa sprawdzała się lepiej niż pouczenia. Niewielu ludzi z Niepełni miało świadomość istnienia trzech światów. Tak było bezpieczniej dla wszystkich zainteresowanych. Rose z doświadczenia wiedziała, że próby rozmawiania o magii nigdy nie kończą się dobrze. Nie skutkowały co prawda wsadzeniem do zakładu zamkniętego, ale umieszczały w kategorii stukniętych idiotek i zapewniały sporą przestrzeń podczas przerwy na lunch. Mieszkańcy Niepełni uważali, że żyją po prostu w Stanach Zjednoczonych w Ameryce Północnej, na planecie Ziemia i tyle. Z drugiej strony, mieszkańcy Dziwoziemi też nie widzieli granicy. Tylko wyjątkowe osoby potrafiły ją odnaleźć, a dzieci musiały o tym pamiętać. Poczuła, że Georgie ją trąca. Nadeszła jej kolej. - Poza granicą nie można ukryć się za barierą kręgu. - Zerknęła na chłopców, ale kontynuowali, nieświadomi targających nią lęków. Droga była opustoszała. Rubieżnicy rzadko podróżowali nią o tak późnej porze. Docisnęła pedał gazu, chcąc jak najszybciej mieć z głowy zakupy i znaleźć się z powrotem w bezpiecznym domu. - Poza granicą nie można odnajdywać zaginionych rzeczy - powiedział Georgie. - Poza granicą nie można widzieć w ciemnościach - rozpromienił się Jack. - Poza granicą nie można używać rozbłysku - dorzuciła Rose. Rozbłysk był jej najpotężniejszą bronią. Wielu Rubieżników posiadało wrodzone
talenty, niektórzy wieszczyli, inni uśmierzali ból zębów czy ożywiali martwych, jak Georgie. Jeszcze inni, jak Rose i jej babka, potrafili rzucać klątwy. Jednakże rozbłysku mógł używać każdy. Posługiwanie się nim nie wymagało szczególnego daru, a tylko odpowiedniego szkolenia. Należało skumulować wewnętrzną moc, skanalizować ją i wypchnąć poza ciało. Wyrzut magii przypominał świetlny bicz albo błyskawicę. Do rozbłysku wystarczyło posiadać magię, a im był jaśniejszy, tym gorętszy i potężniejszy. Silny, jaskrawy, stanowił groźną broń. Wchodził w ciało jak gorący nóż w masło. Mało który Rubieżnik potrafił wytworzyć rozbłysk na tyle jasny, by zabić kogoś czy choćby zranić. To przez to, że byli przeważnie mieszańcami i żyli w rejonie, gdzie docierało tylko echo magii. Zwykle ich rozbłyski ograniczały się do czerwonych, góra ciemnopomarańczowych. Wyjątki umiały wytworzyć zielone albo niebieskie. Ich kłopoty zaczęły się właśnie od jej rozbłysku. Nie, zreflektowała się, a przynajmniej nie do końca. Draytonowie zawsze wpadali w tarapaty. Byli zbyt bystrzy i zbyt pokręceni, żeby mogło wyjść im to na dobre. Dziadek, pirat i niespokojny duch, ojciec, poszukiwacz złota, babka uparta jak osioł i matka - włóczykij. Jednak do tej pory wszystko to sprawiało kłopoty tylko poszczególnym członkom rodziny. Gdy podczas Festynu Talentów dla absolwentów Rose rzuciła białym rozbłyskiem, skupiła na klanie Draytonów bezprecedensową uwagę. Ale nawet teraz, nawet mimo potrzeby wożenia ze sobą strzelb, nie żałowała tego, co zrobiła. Owszem, czuła się winna i naprawdę by chciała, żeby wydarzenia potoczyły się inaczej, ale gdyby mogła jeszcze raz wybierać, postąpiłaby tak samo. Dalej droga zakręcała. Rose zbyt ostro przekręciła kierownicę. Amortyzatory zaskrzypiały przeraźliwie. Za zakrętem, na środku drogi, stał człowiek, szara plama w słabnącym świetle zmierzchu. Rose zahamowała gwałtownie. Koła półciężarówki zapiszczały na twardej, suchej powierzchni gruntówki. W ostatniej chwili dostrzegła jasne włosy i wpatrzone w nią przenikliwe zielone oczy. Samochód toczył się wprost na nieznajomego. Mężczyzna podskoczył w górę, lądując na masce. Ciemnoszare buty łupnęły głucho o karoserię, uciekając z pola widzenia. Człowiek przetoczył się przez dach i zniknął między drzewami. Ford zatrzymał się. Rose zaparło dech w piersiach. Serce waliło jak młot. Opuszki palców mrowiły lekko, a na języku czuła gorycz. Rozpięła pasy, otworzyła drzwi i wyskoczyła na drogę.
- Jesteś ranny? W lesie panowała głucha cisza. - Halo?! Żadnej odpowiedzi. Mężczyzny nie było. - Rose? Kto to był? - Georgie patrzył na nią oczami jak spodki. - Nie mam pojęcia. - Odetchnęła z ulgą. Nie przejechała go. Wystraszyła się śmiertelnie, ale nie przejechała go. Wszyscy byli cali. Nikomu nic się nie stało. Wszystko w porządku... - Widzieliście te miecze? - zapytał Jack. - Jakie miecze? - Dostrzegła tylko jasne włosy, zielone oczy i szary płaszcz. Nie zapamiętała nawet rysów twarzy, która mignęła jej tylko jako jasna plama. - Miał miecz - rzekł Georgie. - Na plecach. - Dwa miecze - sprostował Jack. - Jeden na plecach, drugi przy pasie. Kilku starszych mieszkańców w okolicy lubiło bawić się mieczami, ale żaden z nich nie miał długich, jasnych włosów i takich oczu. Większość ludzi panikowałaby, widząc jadący wprost na nich samochód. Ten patrzył tylko wyzywająco, jakby obraziła go, nieomal przejeżdżając. Jakby był jakimś królem drogi. Na Rubieży obcy nigdy nie oznaczał niczego dobrego. Lepiej było nie pozostawać dłużej w tym miejscu. Jack wciągnął powietrze, marszcząc nos, jak zawsze, kiedy szukał tropu. - Poszukajmy go. - Nie. - Rose... - I tak sobie już dzisiaj nagrabiłeś, więc uważaj. - Wsiadła do samochodu, zatrzaskując drzwiczki. - Nie będziemy się uganiać za jakimś wariatem, który uważa, że chodzenie poboczem przynosi mu ujmę - prychnęła, próbując uspokoić rozkołatane serce. Georgie już otwierał usta. - Ani słowa więcej. Kilka minut później dotarli wreszcie do granicy, miejsca, gdzie kończyła się Rubież, a zaczynała Niepełnia. Rose zawsze dokładnie wiedziała, w którym momencie przekraczała niewidzialną linię. Najpierw czuła silny, gwałtowny niepokój, następnie krótkie, intensywne zawroty głowy, a po nich ból. Tak jakby z chwilą przekraczania granicy płomyk magii, który grzał od środka, nagle gasł, pozostawiając ją niekompletną. Niepełną. Stąd właśnie wzięła się nazwa pozbawionego magii wymiaru.
Po drugiej stronie Rubieży istniała identyczna granica, strzegąca przejścia do Dziwoziemi. Nigdy nie próbowała się przez nią przedostać. Nie wiedziała, czy jej magia jest na tyle silna, by umożliwić przetrwanie w tamtej krainie. Do Niepełni wjechali bez przeszkód. Bór kończył się wraz z Rubieżą. W miejsce mrocznych, prastarych drzew rosły tu pospolite dęby i sosny. Ubitą ziemię zastąpił asfalt. Wąska, dwupasmowa szosa biegła pomiędzy dwiema identycznymi stacjami benzynowymi, kończąc się zjazdem na główną drogę. Rose spojrzała w obie strony, sprawdzając, czy nic nie nadjeżdża, po czym skręciła w prawo, kierując się ku miastu. W górze zaryczał silnik samolotu, podchodzącego do lądowania na oddalonym o kilka mil lotnisku. Las zniknął, ustępując placom, na których obok na wpół ukończonych centrów handlowych stało mnóstwo maszyn budowlanych umazanych czerwonym błotem Georgii. Płaski teren znaczyły lśniące tafle bajorek oraz niewielkich strumieni. Tak blisko linii brzegowej prędzej czy później każda dziura w ziemi wypełniała się wodą. Minęli szereg hoteli, Comfort Inn, Knights Inn, Marriott, Embassy Suites, przystanęli na światłach, przejechali estakadą i w końcu skręcili na ruchliwy parking Wal-Marta. Rose znalazła miejsce z boku, zaparkowała i wypuściła chłopców. Oczy Jacka straciły bursztynowy poblask. Teraz były po prostu piwne. Zamknęła samochód, dla pewności sprawdzając jeszcze zamki, i skierowała się ku jasno oświetlonemu wejściu. - Pamiętajcie - powiedziała, kiedy weszli pomiędzy tłum kupujących. - Tylko buty, nic więcej. Nie żartuję.
Rozdział drugi Nikt nie odezwał się słowem, póki na stopach Jacka nie znalazła się para czarno-niebieskich butów. Nie były to skechersy, ale wystarczająco je przypominały. Po oryginalne skechersy trzeba by jechać aż do Savannah, a Rose musiała teraz oszczędzać każdą kroplę benzyny, jeśli chciała dojeżdżać do pracy. Ukucnęła i nacisnęła czubek buta palcem, próbując wyczuć, gdzie kończy się stopa Jacka. Wystarczająco luźne. Rósł jak na drożdżach, więc zawsze starała się kupić buty nieco na wyrost. - Są za luźne? Jack przecząco potrząsnął głową. - Podobają ci się? Kiwnął potakująco. - No dobrze. - Zerknęła na metkę z ceną. Dwadzieścia siedem dziewięćdziesiąt dziewięć. Kupiłaby je, nawet gdyby kosztowały pięćdziesiąt. Chłopcy stali między półkami niczym para przestraszonych króliczków i nie odrywali od niej wzroku. Westchnęła. - Chcecie iść pooglądać zabawki? „Pooglądać” to było słowo klucz. Chłopcy gapili się z otwartymi buziami na figurki rozmaitych wojowników i bohaterów, oczarowani wielkimi mięśniami i kolorowym plastikiem. Rose czekała na nich przy końcu regału. Nie mogła przestać myśleć o tamtym mężczyźnie na drodze. Nikt z miejscowych, tego akurat była w stu procentach pewna. W tej okolicy Rubież stanowiła wąski pas między światami, szeroki na zaledwie dwanaście mil. Nie było tu nawet prawdziwego miasta, tylko domostwa rozrzucone na obrzeżach Boru i Wschodnie Wrota, zbyt małe jak na swoją wielką nazwę. Rose znała wszystkich tutejszych Rubieżników z widzenia i nigdy wcześniej nie widziała tego króla szos. Nie zapomniałaby takich oczu. Jeśli więc nie był z Wrót, to najpewniej pochodził z Dziwoziemi. Ludzie z Niepełni preferowali broń palną, nie białą. Rose przygryzła wargę. Dla Rubieżników przekraczanie granicy z Niepełnią lub Dziwoziemią nie stanowiło najmniejszego problemu. Inaczej rzecz się miała z tymi, którzy urodzili się w jednym ze światów. Po pierwsze, większość mieszkańców zarówno Niepełni, jak i Dziwoziemi nie umiała zobaczyć tego, co leżało poza granicami ich świata. Jeśli ktoś z Niepełni chciałby udać się do
Rubieży w ślad za Rose, przestałby widzieć dziewczynę w chwili, gdy przekroczyłaby ona granicę. Po prostu zniknęłaby w ułamku sekundy, podczas gdy podążająca za nią osoba nadal poruszałaby się we własnym świecie. Ponieważ mieszkańcy Niepełni nie byli w stanie zauważyć granicy, leżąca za nią Rubież w ogóle dla nich nie istniała, zupełnie jak pokój za drzwiami, których nie można otworzyć. Podobnie rzecz się miała z mieszkańcami Dziwoziemi, oni też nie dostrzegali granicy ani tego, co leżało za nią. Żyli więc nieświadomi tego, że tuż obok znajduje się inny, niesamowity świat, stanowiący wrota do kolejnego, jeszcze dziwniejszego. Oczywiście, jak zawsze istniały wyjątki od reguły. Czasami w Niepełni rodzili się ludzie z talentem magicznym, drzemał w nich przez lata, aż któregoś dnia odkrywali zupełnie nową ścieżkę i decydowali się zobaczyć, dokąd ona prowadzi. Czasami i komuś z Dziwoziemi udawało się odkryć inny wymiar. Nie znaczyło to jednak, że przejście do nowego świata nie nastręczało problemów - przekraczanie granicy bolało. I nic nie można było na to poradzić. Rubieżnicy, jak Rose, zazwyczaj pozostawali w świecie między światami, ponieważ pozwalał im on na zachowanie talentu magicznego, ale studiowali i pracowali w Niepełni, bo tylko tak mogli zarobić na życie. Dla nich przekraczanie granicy wiązało się z uczuciem dyskomfortu i niepokoju, zwieńczonych przeszywającym bólem. Tymczasem dla urodzonych w Niepełni lub Dziwoziemi była to prawdziwa agonia. Co nie zmieniało faktu, że zawsze znalazł się ktoś na tyle zdeterminowany, by to przetrwać. Karawany z Dziwoziemi przybywały do Wschodnich Wrót mniej więcej co trzy miesiące. Jak większość Rubieżników Rose wydawała każdego luźnego dolara na śmieci z Niepełni: pepsi, rajstopy, fantazyjne długopisy. Kiedy tylko przyjeżdżała karawana, Rose sprzedawała swoje łupy albo wymieniała na jakieś towary z Dziwoziemi, głównie biżuterię lub inne egzotyczne świecidełka, które potem sprzedawała w Niepełni. W ten sposób zyskiwała trochę dodatkowego grosza. Karawany nigdy nie zatrzymywały się na długo. Każdy ze światów był zachłanny. Zbyt wiele czasu w Niepełni pozbawiało talentów magicznych. Zbyt wiele czasu w Dziwoziemi mogło oznaczać skażenie magią, a wtedy granica Niepełni pozostawała na zawsze niedostępna. Rubieżnicy mieli swoistą odporność - mogli dłużej przebywać w obu światach bez narażania się na konsekwencje, ale dłużej nie znaczyło wiecznie. Do dzisiaj wszyscy pamiętali Petera Padrake’a, Dziwoziemca, który przekroczył granice Niepełni i stracił talent magiczny. Nie mógł nawet wejść na tereny Rubieży. Co mogło skłonić mieszkańca Dziwoziemi, by naraził się na straszliwe cierpienie i utratę talentu? Z pewnością nie przybył tu z karawaną, nie spodziewali się żadnej jeszcze
przez kilka tygodni. Musiała być to jakaś wyjątkowo ważna sprawa. Być może przybył tu po nią... Ta myśl ją otrzeźwiła. Nie, uznała stanowczo. Zostawiono ją w spokoju na trzy lata. Z pewnością obcy wcale nie pochodził z Dziwoziemi. Rubież była wąska, ale rozciągała się tak daleko jak oba światy. Na wschodzie sięgała oceanu, w stronę przeciwną ciągnęła się przez tysiące mil. Być może obcy przybył właśnie stamtąd. Tak, na pewno stamtąd. Zresztą kogo obchodziło skąd? Rose westchnęła i zdjęła z półki wielką butlę płynu do baniek. Georgie lubił bańki. Potrafił je utrzymać nieruchomo całe dwadzieścia sekund. I tak już przekroczyła budżet, kupując buty. Jak się powiedziało a, trzeba też powiedzieć b. W końcu Georgie nie zrobił nic złego, za to Jack w pewnym sensie został nagrodzony za rozwalenie nowych butów. Mogła kupić bańki, dla Georgiego byłaby to całkiem niezła praktyka. Pomogłaby mu nauczyć się rzucać rozbłyskiem... Dotarła do niej przykra prawda: Jack dostał nowe buty, a Georgie dostanie tylko jakieś głupie bańki. To nie było w porządku. Czego by nie zrobiła, jak by się nie starała, zawsze kończyło się to porażką. Co powinna właściwie zrobić? Kupić bańki czy nie kupować niczego poza butami? Naprawdę chciałaby mieć podręcznik, zestaw instrukcji, co zrobiłby w danej sytuacji odpowiedzialny rodzic. Wyobraźnia podsunęła jej obrazek Georgiego zakutego w żelazne kajdany, przed jakimś psychiatrą z Niepełni. „Widzi pan, wszystko zaczęło się od baniek...” W alejce między regałami rozległ się głos Georgiego, odpowiedział mu inny, głęboki i męski. W głowie Rose natychmiast rozdzwonił się alarm. Wychyliła się zza półki z płynami do baniek. Obok chłopców stał jakiś mężczyzna. Odłożyła trzymaną w ręku butelkę i ruszyła w ich stronę. Mężczyzna stał do niej tyłem, prezentując szerokie, mocne plecy w wyblakłej zielonej koszulce, mocno napiętej na ramionach, za to luźnej w okolicy talii. Nie było wątpliwości, że koszulka miała swoje najlepsze dni za sobą. Tak samo jak jeansy: stare, wytarte i zszarzałe od brudu, który wżarł się w tkaninę. Obcy miał ciemne włosy niemal sięgające ramion. To nie był żaden z tutejszych Rubieżników ani też żaden nowo przybyły zza granicy Rubieży czy Dziwoziemi, takiego Jack by natychmiast wywąchał. Magia wprawdzie nie działała w Niepełni, ale nos Jacka i tak był o wiele lepszy niż normalnie. A ludzie, którzy mieli magię we krwi, pachnieli specyficznie. Rose nigdy tego nie poczuła, ale Jack utrzymywał, że pachną jak placki, cokolwiek to miało znaczyć. Jego bezwzględnym obowiązkiem było informowanie siostry, jeśli natknie się na obcą pachnącą plackami osobę w Niepełni.
Podchodząc, usłyszała słowa nieznajomego: - ...tak, ale ramiona mu się nie ruszają. Może tylko tak stać. Nie będzie walczył. Nie brzmiał jak pedofil, ale chyba pedofile nigdy nie brzmią jak pedofile, tylko jak najlepsi sąsiedzi, zawsze przestrzegają prawa i uczęszczają do kościoła. I umieją znaleźć wspólny język z dziećmi. Georgie ją zauważył. - Rose, ten pan też lubi figurki. - Ach, tak. - Gdyby byli w granicach Rubieży i gdyby wiedziała, w jaki sposób przekształcić swą moc w któryś z żywiołów, jej głos zamroziłby wszystko w promieniu dwudziestu jardów. - I zawsze kręci się w alejkach z zabawkami i rozmawia z małymi chłopcami? Mężczyzna odwrócił się. Miał chyba koło trzydziestki, przystojną twarz o mocnej szczęce, wysokich kościach policzkowych i twardych męskich rysach. Policzki były lekko zapadnięte, a nos wąski i prosty. Spojrzała w głębokie orzechowe oczy i uspokoiła się: spoglądały otwarcie i uczciwie. To nie pedofil, uznała. To po prostu jakiś miły gość, który rozmawia z dziećmi o zabawkach. Mężczyzna zdjął z górnej półki figurkę pirata. - Ten się rusza, można go upozować. - Podał figurkę zachwyconemu Georgiemu. - Przepraszam - zwrócił się do Rose. - Nie chciałem pani zaniepokoić. - Nie byłam zaniepokojona - odpowiedziała nieco przystępniej. - Mój błąd. - Odwrócił się od chłopców. Rose poczuła się dziwnie. - Kupuje pan sobie czy dla syna? - zapytała tylko po to, by powiedzieć cokolwiek. - Dla siebie. - O, kolekcjoner? Jest pan jednym z tych Nigdy-Nie-Wyjmuję-Niczego-Z-Pudełka? Po prostu świetnie, pomyślała, zamiast skończyć rozmowę w jakiś rozsądny sposób, zadawała obcemu człowiekowi pytania, obrażając go przy okazji. Zerknął na nią. - Nie. Wyjmuję je z pudełka i się nimi bawię. Inscenizuję wielkie bitwy. Do tego dzielę moich bohaterów na kategorie wagowe - w jego głosie brzmiało coś na kształt wyzwania. - Ma pan dużo figurek? - zapytał Georgie. - Cztery pudła. Chwalipięta, pomyślała Rose z nieoczekiwaną niechęcią i zaraz sama skarciła się w myślach. Nieznajomy nie mógł wiedzieć, że nie stać jej na kupno zabawek. Po prostu odpowiedział na pytanie. Powinna zakończyć rozmowę jak najszybciej, kupić te przeklęte
buty i wracać do domu. - Wciąż czekam na porządną figurkę Conana, ale jakoś nie mogę się doczekać - powiedział mężczyzna. - Już przestałem wierzyć, że kiedyś ją wyprodukują. Miałem nadzieję kupić dzisiaj Zieloną Strzałę, ale jakoś go nie widzę. - Którego? Popatrzył na nią podejrzliwie. - Jednego z Hard Traveling Heroes. Rose kiwnęła głową, przy dwóch młodszych braciach stała się ekspertem w dziedzinie figurek. - Z DC Direct? Równoległy Wszechświat kawałek dalej go ma, ale kosztuje trzydzieści dolarów - wyrwało jej się. Miała ochotę wymierzyć sobie policzek. Oczy błysnęły mu zainteresowaniem. - Może mi pani pokazać, gdzie to dokładnie jest? - Zaprowadzimy pana - zaofiarował się Georgie. Skarciła go spojrzeniem. - Możemy pokazać panu komiksy, prawda, Rose? - Jack patrzył na nią ogromnymi oczyma. Musiała się wysilić, żeby nie zazgrzytać zębami. - W porządku - wtrącił się nieznajomy. - Sam znajdę. Dzięki za informację. Patrzył na nią, jakby była niespełna rozumu. - Ależ nie, zaprowadzimy pana - Rose usłyszała swój własny głos. - To niedaleko, ale trudno wyjaśnić, jak tam dojść. Chodźcie, chłopcy. Pięć minut później wszyscy czworo szli chodnikiem przy Wal-Marcie. - Raz jeszcze dziękuję - odezwał się mężczyzna. - Mam na imię William. - Rose - odpowiedziała lakonicznie. William ponad wszelką wątpliwość oczarował chłopców, szczególnie Jacka, co zresztą wcale jej nie dziwiło. Jack był za mały, żeby pamiętać tatę, a żaden z wujków czy kuzynów nie był obecny w ich życiu na tyle długo, by pozostawić po sobie jakiś ślad. Jack desperacko pragnął uwagi ze strony jakiegoś mężczyzny. - Mam nowe buty - powiedział. William zatrzymał się i obejrzał nowy nabytek. - Super. Jack uśmiechnął się. To był wyjątkowo blady i nieśmiały uśmiech. Ale Jack w ogóle rzadko się uśmiechał. Gdyby w tej chwili Rose mogła dostać tatę w swoje ręce,
wprasowałaby go w asfalt jednym ciosem. Georgie nabrał powietrza. Najwyraźniej nie zamierzał pozostać w tyle. Rose niemalże widziała trybiki obracające się mozolnie pod blond czupryną. Trzeba mu było kupić te bańki, przynajmniej miałby coś nowego, żeby się pochwalić. Georgie mrugnął kilkakrotnie i nie znalazłszy niczego innego, czym mógłby zrobić wrażenie, wypalił: - Dostałem szlaban za donoszenie! - Naprawdę? - zapytał William. Rose zesztywniała. Jeśli Georgie wspomni o strzygilach, będzie musiała szybko znaleźć wyjaśnienie dla jego słów. Ale Georgie ograniczył się tylko do kiwnięcia głową. - To chyba niedobrze - stwierdził William. - No. Mężczyzna zerknął na nią. - Siostra często daje ci szlaban? - Nie. Zazwyczaj robi tak. - Georgie wywrócił oczami, doskonale naśladując jej grymas, i mruknął: - Dlaczego ja? William znów na nią popatrzył. - Skąd pomysł, że jestem ich siostrą? Wzruszył ramionami. - Wyglądasz zbyt młodo na mamę, no i niewiele dzieci zwraca się do matki po imieniu. Doszli do ulicy, Rose ujęła chłopców za rączki i przeszli na drugą stronę, a potem po trawie w kierunku niewielkiego placyku. - Nie jesteś stąd? - Nie. Dopiero co przeprowadziłem się tu z Florydy. Lepiej tu z pracą - wyjaśnił. - A czym się zajmujesz? - Kładę podłogi. Rose kiwnęła głową ze zrozumieniem. No tak, miasto rozwijało się gwałtownie. Za każdym razem, gdy była w tej okolicy, widziała, jak wycinane są kolejne kawałki lasu, by zrobić miejsce dla nowych domów i centrów handlowych. Fachowiec od podłóg mógł tu całkiem nieźle zarobić. Nic dziwnego, że stać go było na cztery pudła figurek. Równoległy Wszechświat upchnięty był pomiędzy kawiarnię a magazyn UPS. Jak na sklep z komiksami był zaskakująco uporządkowany i zorganizowany. W poprzednim życiu jego właściciel Peter Padrake był komandorem Peterem Padrakiem, plagą Krwawego Morza i
lojalnym kaprem Adrianglii, państwa w Dziwoziemi. Przed dziesięciu laty przekroczył granice i udał się do Niepełni na emeryturę. Zdołał jakoś wymienić oszczędności na dobre stare dolary i otworzył Równoległy Wszechświat. Zarządzał sklepem tak, jak wcześniej musiał rządzić statkiem: miejsce było absolutnie nieskazitelne. Komiksy uporządkowano według wydawców i tytułów, każdy egzemplarz zabezpieczony był folią i na każdym znajdowała się cena. Ostateczna. Peter nie znosił targowania się. Przywitał ich z kwaśną miną. Rose wiedziała, że nie chodziło o nic osobistego. Jej obecność oznaczała kłopoty, a kłopotów Peter nienawidził nawet bardziej niż targowania się. - Tutaj. - Georgie pociągnął Williama za rękaw. - O, tu! William poszedł za chłopcami w głąb sklepu. Rose uśmiechnęła się do Petera, ale on postanowił udawać rzeźbę z Wyspy Wielkanocnej. Umknęła więc przed jego ciężkim spojrzeniem, oglądając powieści graficzne, wystawione w gablotach. Kochała komiksy. Książki też. Były jej oknem na Niepełnię i przepustką do krainy marzeń. Genialna Dziewczyna... Rose często marzyła, że tak jak fikcyjna Agatha buduje superbroń ze starego widelca, zużytej gumy balonowej i kawałka struny. Wzięła do ręki zafoliowany egzemplarz. Dwadzieścia dolarów... Nie w tym życiu. Podniosła głowę i zobaczyła, jak Georgie czyta Williamowi opis figurki umieszczony z tyłu pudełka. Jest całkiem przystojny, pomyślała, patrząc na mężczyznę. No i cierpliwy. Większość facetów już dawno spławiłaby dzieciaka. Być może jednak jest tym pedofilem. Nie, no to już naprawdę idiotyczny pomysł. Dlaczego każdy facet, który poświęci odrobinę uwagi dwóm chłopcom, najwyraźniej desperacko spragnionym męskiego towarzystwa, miałby od razu być pedofilem? William uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała ostrożnym uśmiechem. Coś z tym facetem było nie tak, nie mogła sobie tylko uzmysłowić co. Najwyższy czas zabrać chłopców do domu. Okrążyła niewielką gablotę wystawową i wpadła na Jacka. Stał jak skamieniały, na ugiętych nogach, z oczyma utkwionymi w półce z książkami, niczym kot obserwujący ofiarę. Niemalże nie oddychał. Rose popatrzyła w tym samym kierunku i zobaczyła kolorową książkę z komiksami. Mniejszą, a zarazem grubszą od typowych amerykańskich, wypełnioną japońską mangą. Na okładce widniała nastolatka w marynarskim ubranku i białowłosy chłopiec w czerwonym kimono. W poprzek okładki czerwienił się napis: „Inu Yasha”. Rose wzięła książkę z półki, Jack ani na chwilę nie oderwał wzroku od okładki. - O co chodzi? - spytała Rose. - Kocie uszy - wyszeptał. - On ma kocie uszy. Dokładniej przyjrzała się okładce i zauważyła puszyste trójkąty wystające spomiędzy
białych włosów chłopca. Przerzuciła kilka kartek. - Tu jest napisane, że to pół człowiek, pół demon-pies. Więc to nie są wcale kocie uszy. Wyraz desperacji na twarzy brata wyraźnie powiedział Rose, że mały ma to gdzieś. Spojrzała na Petera. - Teraz handlujesz mangą? Peter wzruszył ramionami. - To używane. Znajomy je przyniósł. Sprzedaję jako komplet, trzy za dziesięć. Jak zejdą, to może zamówię kilka nowych egzemplarzy. - Proszę - wyszeptał Jack, patrząc na siostrę wielkimi oczami. - Nie ma mowy. Dostałeś buty. A Georgie nie dostał nic. - A mogę dostać to? - zapytał Georgie natychmiast pojawiając się obok. - Nie. - Mogła wyrzucić trzy dolce, ale nie dziesięć, a po minie Petera widziała, że nie ma zamiaru sprzedawać trzech tomów oddzielnie. - Ja im to kupię - zaproponował William. - Nie! - Cofnęła się o krok. Może i byli biedni, ale nie byli żebrakami. - Poważnie, przyciągnąłem cię tutaj, żebyś mi pokazała sklep. I tak kupuję Zieloną Strzałę, dziesięć dolarów w tę czy w tę nie zrobi mi różnicy. Ja za to zapłacę - zwrócił się do Petera. - W żadnym wypadku - powstrzymała go, a w jej głosie dźwięczała stal. - Rose, proszę... - zaczął jęczeć Georgie. - Jesteś Draytonem. My nie błagamy - ucięła. Natychmiast zamknął usta. - Dogadajcie się i przestańcie marnować mój czas - wtrącił Peter. William spojrzał na niego. To było niesamowite spojrzenie, ciężkie i nieruchome. Przebiło Petera niczym sztylet. I choć William nie patrzył na Rose, i tak poczuła gwałtowną potrzebę natychmiastowej ucieczki. Padrake wsunął dłoń do szuflady, w której przechowywał swoją czterdziestkępiątkę, i znieruchomiał niczym posąg. Rose podniosła książki i położyła je na ladzie. - Miało być dziesięć? - Dziesięć sześćdziesiąt dziewięć z podatkiem - skorygował Peter, nie odrywając wzroku od Williama. Uśmiechnęła się. Miała w portmonetce dokładnie dziesięć siedemdziesiąt pięć. Pieniądze na benzynę. Podała je Peterowi, dostała resztę i, wciąż z tym samym uśmiechem na twarzy, podała książki chłopcom i wymaszerowała ze sklepu, holując
za sobą obu braci. - Rose, zaczekaj. William wyszedł za nią. Po prostu idź... - Rose! Zatrzymała się i odwróciła. - Tak? Dogonił ją. - Gdybym się nie odezwał, nie kupiłabyś tych książek. Pozwól, że ci to jakoś wynagrodzę. Zjedz ze mną jutro obiad. Ja stawiam. Mrugnęła. - Nikogo tu nie znam - ciągnął. - Mam już serdecznie dość samotnych posiłków. No i głupio mi z powodu tego, co się stało w sklepie. Zawahała się. Pochylił się, by zajrzeć jej w oczy. - Naprawdę chciałbym znowu cię zobaczyć. Zgódź się. Minęły wieki od jej ostatniej randki. Cztery lata. Jutro była środa, pierwszy dzień szkoły. Chłopcy na pewno będą chcieli odwiedzić Babcię i wszystko jej opowiedzieć. Mogła wyrwać trochę czasu dla siebie. Ale było w Williamie coś takiego, co ją odpychało. Był przystojny i właściwie chciała, żeby jej się podobał. Tylko że się nie podobał. A spojrzenie, jakim obdarzył Petera, było niemal mordercze. - Nie jesteś w moim typie. - Skąd wiesz? Nie zamieniliśmy nawet dwudziestu słów. To niewątpliwie była prawda. Nic o nim nie wiedziała. Ale o wiele rozsądniej było odmówić i wrócić za krąg barierowy. Ukryć się. I wraz z tą myślą w Rose obudził się sprzeciw, bunt, jak wtedy, na początku piątej klasy, gdy Sarah Walton po raz pierwszy nazwała ją córką dziwki. Ten sam upór Draytonów, który jej Babkę uczynił sławną. Nie, pomyślała, nikt jej nie zmusi, by ukrywała się w kręgu przez resztę życia. Ale też nikt jej nie zmusi, by postępowała wbrew sobie. To byłby po prostu inny rodzaj słabości. - Jesteś miłym facetem, Williamie. Ale nie mogę. Jutro jest rozpoczęcie roku szkolnego i muszę być w domu. Przez moment patrzył na nią w milczeniu, po czym uniósł ręce w obronnym geście. - W porządku. Może wpadniemy jeszcze kiedyś na siebie - jego słowa brzmiały jak obietnica. - Może - odpowiedziała.
Rozdział trzeci Środa minęła stanowczo zbyt szybko. Biała ciężarówka minęła ją, rycząc klaksonem, ale Rose nawet nie spojrzała w tamtą stronę. Wskaźnik poziomu paliwa niebezpiecznie zbliżył się do końca żółtego pola. - Dojedź do granicy - mruknęła Rose. - Tylko o to proszę. Stary ford toczył się naprzód, skrzypiąc i trzeszcząc. Rose jechała z prędkością trzydziestu mil na godzinę, żeby zaoszczędzić paliwa. Przed nią słońce powoli chowało się za horyzont, malując niebo na czerwono. Była koszmarnie spóźniona. Musiała pracować po godzinach. Firma zajmująca się nadrukami na koszulkach wezwała ich do nagłego wypadku. Jakiś niezadowolony pracownik spryskał podłogę lepką substancją, używaną do przylepiania koszulek na czas drukowania wzorów. Zanim właściciel firmy zorientował się, co się stało, i wezwał ekipę Ładu i Porządku, do podłogi przywarł każdy możliwy rodzaj brudu. Na mur. Jedynie terpentyna była w stanie rozpuścić lepką skorupę. Razem z Latoyą spędziły ostatnie dwie godziny na kolanach, wylewając rozpuszczalnik na lepkie kafelki. Palce Rose pachniały terpentyną, włosy pachniały terpentyną, skóra też... A przy tym strasznie bolały ją plecy. Marzyła tylko o tym, by dotrzeć do domu i wziąć prysznic. To prawda, była sprzątaczką, ale to nie znaczyło, że powinna rozsiewać woń jak kupa śmieci. Gdzieś w głębi duszy Rose żałowała nieco, że odrzuciła propozycję Williama. Z pewnością nie był materiałem na chłopaka, ale może zostaliby przyjaciółmi. Miałaby z kim pogadać od czasu do czasu, z kimś spoza Rubieży. No nic, było, minęło, powiedziała „nie” i teraz musiała być gotowa na konsekwencje. Znajomy zakręt Potter Road wyłonił się z zieleni. Nareszcie. Silnik zakaszlał nagle. - Nie, no proszę, dasz radę. Ford kaszlnął raz jeszcze. Rose zdjęła stopę z gazu, pozwalając, by półciężarówka siłą rozpędu weszła w zakręt i potoczyła się drogą między drzewami. Odrobina gazu. Jeszcze troszkę... Granica. Magia zapłonęła, wypełniając ciało Rose znajomym ciepłem. W tej samej chwili silnik zgasł z cichym pomrukiem. Dziewczyna skierowała samochód na pobocze, a potem prosto w splątaną zieleń krzaków, która zamknęła się za nim natychmiast. Rose
wysiadła i poklepała ciepłą jeszcze maskę forda. - Dzięki. Pierwszy dzień szkoły, a jej zabrakło benzyny. Dobrze, że Babcia obiecała odebrać chłopców po lekcjach i przypilnować ich do powrotu Rose. Zazwyczaj wracali sami, ale dzisiejszy dzień był wyjątkowy. Będą pękać od nadmiaru wrażeń i wstrząsających informacji. Rose ruszyła ścieżką wydeptaną wzdłuż drogi. Bór tłoczył się na skraju piaszczystego pobocza, potężne drzewa zaplatały ramiona ciemnych, powykręcanych konarów, ziemię wokół pni pokrywała miękka pozostałość setek minionych jesieni. Bladobłękitne powoje ozdabiały gałęzie niczym wyszukana biżuteria. Pomiędzy drzewami czaił się zmierzch. Gruby kożuch kurzu, który w Niepełni całkiem pochłonął już drzewa, tu ustąpił miejsca mchom, otulającym pnie na podobieństwo aksamitnych rękawów, najeżonych maleńkimi kwiatkami, które wyglądały jak wywrócone pantofelki, fioletowe, miętowozielone, lawendowe i różowe. Dziesiątki ziół przesycały powietrze aromatyczną mieszanką woni. Z ciemnej głębiny lasu dobiegały złowieszcze odgłosy, a czasem para płonących oczu błysnęła gdzieś wśród liści. Rose nie zwracała na to uwagi. Bór to Bór, a większość istot tutaj wiedziała, kim ona jest, i zostawiała ją w spokoju. Do domu miała jeszcze dwie mile. Szła miarowym, wyciągniętym krokiem wytrawnego piechura aż do trzeciego zakrętu. Zatrzymała się. W tym miejscu człowiek z dwoma mieczami wskoczył na jej samochód. Popatrzyła uważnie na ślady, coś nie dawało jej spokoju. Jeśli dobrze pamiętała, to maska forda sięgała niewiele powyżej jej talii. Rose kiwnęła się raz i drugi na palcach i skoczyła jak mogła najwyżej. Nawet się nie zbliżyła do tej wysokości. Może gdyby nabrała rozpędu, udałoby jej się umieścić na masce jedną nogę. Tymczasem obcy wskoczył na ciężarówkę będącą w ruchu i wylądował na obu nogach, jakby to była najłatwiejsza rzecz na świecie. Niewyraźny, wysoki dźwięk oderwał Rose od badania śladów. Po lewej potężne drzewo pochylało gałęzie nad ścieżką na poboczu. Jakieś dziewięć stóp nad ziemią, w miejscu, gdzie potężny pień się rozdwajał, do kory przywarła chuda postać. Kenny Jo Ogletree. Na liście osób, które Rose darzyła sympatią, Kenny zajmował dość odległą pozycję. Zaledwie oczko wyżej niż jego matka, Leanne, swego czasu najlepsza przyjaciółka Sarah Walton. Największym osiągnięciem Leanne było nabazgranie niezmywalnym markerem DZIWKI SUKA na szafce Rose. Gramatyka nie była najmocniejszą stroną Leanne w przeciwieństwie do umiejętności zatruwania życia innym. Jabłko padło niedaleko od jabłoni - dziewięcioletni Kenny był takim samym potworem o jadowitym języku. Jakiś miesiąc temu
on i Georgie mieli sprzeczkę dotyczącą rozgrywki softballa. Gdyby nie Jack, Kenny stłukłby Georgiego na kwaśne jabłko. Jednak Kenny, tak jak i pozostałe dzieci, bał się Jacka, bo ten zawsze walczył tak, jakby od tego zależało jego życie. I nie zawsze przestawał, nawet jak wygrał. Nieruchomy niczym posąg Kenny kurczowo trzymał się drzewa, aż kostki na dłoniach pobielały mu z wysiłku. Widziała brudne plamy na koszulce i wyświechtanych szortach i krew, która gęstymi kroplami spływała na łydkę chłopca z długiego zadrapania na udzie. Mały wlepiał w Rose nieprzytomne spojrzenie szklistych oczu o niepokojąco jasnych białkach. Wszystkie przykrości, jakich doznała ze strony Leanne, przestały mieć jakiekolwiek znaczenie w obliczu śmiertelnie wystraszonego dziewięciolatka. - Wszystko w porządku, Kenny? Nie odpowiedział. Krzaki po lewej zaszeleściły, złowieszczo, niebezpiecznie. Rose nie miała wątpliwości, że ten szelest zapowiada skradającego się drapieżnika. Cofnęła się powoli. Gałęzie ugięły się, trójkątne ciemne liście rozchyliły i na drogę wylazło potworne stworzenie. Wysokie na pięć stop cielsko zbudowane było z rozkładających się tkanek, tworzących odrażający patchwork. Rose zauważyła łuski leśnego węża na prawej nodze stwora, rdzawe futro lisa na ramieniu, matową sierść szarej wiewiórki na piersi, charakterystyczne dla świni brązowe paski na podbrzuszu... Części brzucha w ogóle brakowało i pomiędzy białymi prętami żeber widać było gnijącą masę wnętrzności. Twarz istoty wyglądała równie potwornie. Z głębokich oczodołów łypało na Rose dwoje chorobliwie bladych oczu, płonących intensywnie skoncentrowaną nienawiścią. Szeroka gęba straszyła kilkoma rzędami trójkątnych zębów. Nierówny oddech stwora był ciężki i wilgotny. Zlep. Istota zrodzona z magii i nienawiści, żyjąca klątwa, czerpiąca siłę z gniewu swojego twórcy. Ktoś przeklął ziemię, a może dom w okolicy, a Bór nadał klątwie formę i cel: zabić wszystko, co stanie jej na drodze. Kenny miauknął jak przerażony kociak. Zlep złowieszczo kłapnął paszczą i postąpił do przodu. Chciał zabić Rose, wykorzystać to, co z niej zostanie, do budowy swojego ciała. Podniosła prawą dłoń. Zlep zasyczał, rozłożył powykręcane ramiona i zaprezentował żółte szpony. Na palcach Rose zakwitło magiczne lśnienie, magia wypełniała ją i, wibrując, szukała ujścia. Zlep zaatakował. Odrażająca dziura w brzuchu otwarta szeroko, pazury i kły gotowe ciąć i drzeć na strzępy.
Rose rzuciła rozbłyskiem. Oślepiająco biały bicz magii wystrzelił z jej dłoni. Trafiła potwora w pierś. Zlep zrobił jeszcze krok siłą rozpędu, ale śnieżnobiały płomień już wgryzał się w jego splot, szukając utkanej ze złej woli esencji. Poszatkowanie potwora nie wystarczyło, by go unicestwić. Rose musiała zniszczyć samą klątwę. Kawałki przegniłego ciała sypały się ze zlepa na wszystkie strony. Postąpiła ku niemu, nie przestając palić go rozbłyskiem. Ramię pulsowało napięciem. Wreszcie ze stwora pozostał jedynie niewielki kłębek ciemności, kipiący rozbłyskami czerwieni i fioletu. Rose zacisnęła pięść. Biały bicz otoczył okruch mroku. Rose ścisnęła mocniej, z całej siły wbijając paznokcie we wnętrze dłoni. Ciemność trzasnęła jak pękająca skorupka orzecha i rozpłynęła się w fontannie śnieżnobiałych iskier. Rose odetchnęła głęboko i podeszła do drzewa, starannie omijając gnijące resztki zlepa. - Złaź. - Wyciągnęła ręce do chłopca. Kenny ani drgnął. Przez moment myślała, że trzeba będzie sprowadzić tu jego matkę, ale nagle dzieciak zsunął się po pniu, szorując po szorstkiej korze, i wpadł prosto w wyciągnięte ramiona Rose. Musiała go postawić, był za ciężki. - Już go nie ma - powiedziała uspokajająco i przytuliła Kenny’ego. - Unicestwiony na zawsze. Rozumiesz? Kiwnął potakująco głową. - Już nie wróci. A jeśli kiedykolwiek zobaczysz coś takiego, biegnij do mnie tak szybko jak potrafisz. A ja się z tym rozprawię. A teraz zmykaj do domu. Popędził, aż się za nim kurzyło. Rose odwróciła się i popatrzyła na przegniłe szczątki. Magów na tyle silnych, by powołać zlepa, nie było w okolicy wielu, a do tego większość miała już swoje lata i doświadczenie, jak również świadomość konsekwencji. Zlepa nie można było powstrzymać ani nim kierować. Zabijał wszystko, co tylko znalazło się na jego drodze. Od lat żadnego nie widziała. A do zgładzenia ostatniego potrzeba było sporego oddziału zaopatrzonego w benzynę i pochodnie. Coś musiało pójść naprawdę źle, skoro komuś z okolicznych mieszkańców udało się wykląć zlepa. Coś złego się tu działo. Rose poczuła na karku lodowate dotknięcie strachu. Przez moment miała ochotę iść za Kennym Jo do domu i przepytać Leanne, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Krótko po ukończeniu szkoły średniej Sarah Walton wyszła dobrze za mąż i przeprowadziła się do ładnego domu w Niepełni. Plotka głosiła, że Leanne nie była mile widziana w wymarzonym domku swojej najlepszej przyjaciółki, co sprawiło, że miała jeszcze
więcej pretensji do życia. Rose nie rozmawiała z Leanne od czasów szkolnych i szczerze wątpiła, że ta zdecyduje się teraz przed nią otworzyć. Rose ruszyła raźno przed siebie. Im szybciej dotrze do domu, tym szybciej zyska pewność, że chłopcy są bezpieczni. Poza tym niewiele z tego, co działo się we Wschodnich Wrotach, umykało uwadze Babki Éléonore. Najlepiej będzie zapytać o wszystko właśnie ją. - Mémère? Éléonore spojrzała na Georgiego. Nigdy nie udało jej się zrozumieć, skąd wiedział, żeby tak się do niej zwracać. Do żadnego z chłopców nie powiedziała ani słowa po francusku. A jednak Georgie nazywał ją tak od czasu, gdy skończył dwa lata, wymawiając słowo z lekkim prowansalskim akcentem. W takich momentach Éléonore wracała na suche, ciepłe wzgórza, gdzie zwykła siadywać przy boku swojej grand-mère, skubiąc kawałek fougasse, który zostawiał na języku niewyraźny posmak pomarańczy, i obserwując, jak mężczyźni grają w la longue z gracją baletmistrzów. - O co chodzi? - Uśmiechnęła się do wnuka. - Możemy wyjść na podwórko? Patrzyły na nią dwie pary prawdziwie anielskich oczu: błękitna Georgiego i bursztynowa Jacka. Obu daleko było do aniołków. - Jest ciemno. - Nie wyjdziemy poza krąg barierowy. Wywróciła oczami. - Aha, myślicie chyba, że urodziłam się wczoraj. - Proooooszę! Ze spojrzenia, jakim obdarzył ją Georgie, byłby dumny każdy szczeniaczek. Stojący za bratem Jack gorliwie kiwał głową. - No dobrze - poddała się, zanim serce całkiem jej stopniało. Rose nie byłaby zadowolona, ale Rose tu nie było, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. - Ale nie ufam wam za grosz, wychodzę z wami. Zniknęli, zanim w ogóle zdążyła wstać z fotela. Zabrała filiżankę z herbatą i wyszła na werandę, stary fotel na biegunach zaskrzypiał pod jej ciężarem. Chłopcy ganiali po podwórku. Za linią kamieni Bór szumiał życiem. Niebo pociemniało już i przybrało kolor ciepłego fioletu, na tym tle wierzchołki drzew wydawały się niemal czarne. Liście szeleściły
miękko, poruszane chłodną, wieczorną bryzą. Gdzieniegdzie między drzewami rozkwitały białe szpile nocnych igieł. W dzień były zaledwie zielonymi prętami łodyg, ale wraz z nadejściem ciemności uwalniały kaskady delikatnych, dzwonkokształtnych kwiatków i wypełniały powietrze zapachem mimozy. Éléonore odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się do siebie. Taki spokój... Nagły lęk zapłonął jej u podstawy karku i popłynął wzdłuż kręgosłupa nieprzyjemnym lodowatym dreszczem. Czuła, że pali ją czyjś wzrok, jakby miała na plecach wymalowaną tarczę. Odwróciła się gwałtownie i zaczęła przeszukiwać czujnym spojrzeniem linię kamieni barierowych. Tam. Ciemniejszy kształt skulony na czterech łapach, zwarty i nieprzenikniony, niczym dziura wycięta w fakturze nocy, przez którą wyglądała pierwotna ciemność. Éléonore mogła dostrzec jedynie zarys, bardziej domyślała się, niż faktycznie widziała, co czai się w mroku. Sięgnęła do niewielkiego talizmanu u szyi i gdy tylko jej palce zamknęły się na nim, wyszeptała: - Zobacz. Pojedynczy impuls magii rozlał się falą na kształt wachlarza, zwinął przestrzeń i pozwolił Éléonore spojrzeć z bliska. Zobaczyła ciemność, a w niej wąską szczelinę oka, bladego, fosforyzującego szarością, a przy tym pozbawionego tęczówki czy źrenicy. Spróbowała poszerzyć perspektywę i udało jej się dostrzec zarys kształtu kipiącego jakimś niezrozumiałym okrucieństwem. Wszystkie jej zmysły zawyły na alarm. Nagle oko uciekło z pola widzenia. Zdążyła tylko zobaczyć smugę ciemności znikającą w zaroślach. W Borze mieszkały najróżniejsze istoty, ale po raz pierwszy Éléonore zobaczyła coś tak niepokojąco obcego. Zerknęła na dzieci bawiące się na trawniku, bezpieczne w kręgu barierowym. Wszystko w porządku, powiedziała sobie. Kamienie wokół domu były mocne i stare, zaklęcie wsiąknęło głęboko w ziemię. Poza tym Rose niedługo wróci do domu, a Éléonore współczuła każdej bestii, która znalazłaby się pomiędzy tą dziewczyną a jej braćmi. To był pewnie jakiś dziwaczny stwór zrodzony głęboko w trzewiach Boru. Najpewniej jakaś bestia z Dziwoziemi zrobiła sobie wycieczkę na Rubież. Nie ma potrzeby opowiadać o tym Rose, zdecydowała Éléonore, nieszczęsna dziewczyna i tak ma już paranoję. Rose zatrzymała się na skraju trawnika. Babcia Éléonore siedziała przed domem, popijając gorącą herbatę. Jakiś czas temu Babcia uznała, że jest wystarczająco stara, by