Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony23 106
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań16 347

Daniel Cole - Ragdoll

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Daniel Cole - Ragdoll.pdf

Makary1978 EBooki nowe
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 329 stron)

Tytuł oryginału: RAGDOLL Copyright © Daniel Cole 2017 Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / Szara Sowa Zdjęcie autora: © Ellis Parrinder Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc, Joanna Rodkiewicz ISBN: 978-83-8110-232-2 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2017 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

Spis treści Motto Prolog Cztery lata później… Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19

Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Szpital Świętej Anny Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Szpital Świętej Anny Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Szpital Świętej Anny Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Podziękowania Przypisy

Jeśli jesteś diabłem, kimże ja jestem?

Prolog Poniedziałek, 24 maja 2010 roku Samantha Boyd schyliła się i przeszła pod chybotliwą barierką policyjną. Rzuciła okiem na posąg Iustitii stojący na szczycie kopuły owianego złą sławą londyńskiego Old Bailey. Widziała teraz w bogini nie symbol siły i prawości, lecz jej prawdziwe oblicze – rozczarowaną i zrozpaczoną kobietę gotową rzucić się w dół na chodnik. Stosownie do tego obecna na wszystkich jej wizerunkach opaska na oczach tu została pominięta; ślepa, czyli bezstronna sprawiedliwość była bowiem naiwnym wyobrażeniem, szczególnie gdy w grę wchodziły takie kwestie jak rasizm i skorumpowana policja. Okoliczne ulice i stacje metra zostały ponownie zamknięte ze względu na setki reporterów, którzy opanowali ruchliwe centrum Londynu, zamieniając je w absurdalne koczowisko przedstawicieli klasy średniej. Po chodnikach walały się puste opakowania po wałówce z Marksa & Spencera czy Pret A Manger. Reporterzy zwijali eleganckie śpiwory wśród warkotu golarek elektrycznych. Kiepskie żelazko turystyczne jednego z mężczyzn nie zdołało ukryć faktu, że spał w swojej jedynej koszuli i krawacie. Samantha czuła się skrępowana, lawirując wśród tego tłumu. Spóźniona, spociła się podczas szybkiego, sześciominutowego marszu z Chancery Lane. Upięła jasne, platynowe włosy, nieskutecznie próbując zmienić swój wygląd. Już pierwszego dnia procesu reporterzy zidentyfikowali wszystkie osoby, które brały w nim udział. Teraz, po czterdziestu sześciu dniach, Samantha została opisana we wszystkich czołowych gazetach świata. Musiała nawet wzywać policję, gdy pewien natrętny reporter śledził ją aż do domu w Kensington i nie chciał się odczepić. Żeby już nie ściągać na siebie niechcianej uwagi, chodziła ze spuszczona głową. Przez skrzyżowanie z Newgate Street wiły się dwie kolejki, co było skutkiem niewystarczającej liczby przenośnych toalet oraz doraźnych stanowisk Starbucksa. Pochwycona w potok ludzi krążących pomiędzy tymi przybytkami, wyrwała się w stronę policjantów pilnujących spokojniejszego,

bocznego wejścia do gmachu sądu. Kiedy niechcący weszła w kadr jednego z kilkunastu powstających materiałów, jakaś mała kobietka warknęła na nią wściekle po japońsku. – Na szczęście to już ostatni dzień – pocieszyła się, uciekając przed niezrozumiałym potokiem wyzwisk. Jeszcze tylko osiem godzin i jej życie wróci do normy. Kiedy nieznajomy funkcjonariusz pilnujący drzwi sprawdził jej dokumenty, przeszła do wykonania teraz już dobrze znanych, rutynowych czynności: wyjęła przedmioty osobiste, wyjaśniła, że nie może zdjąć zaręczynowego pierścionka, gdy pisnął wykrywacz metalu, i zmartwiła się śladami potu podczas obszukania, a później ruszyła w kierunku nijakich korytarzy, aby dołączyć do pozostałych jedenastu przysięgłych na łyk letniej kawy rozpuszczalnej. Z powodu ogromnego zainteresowania światowych mediów i incydentu pod domem Samanthy podjęto bezprecedensową decyzję umieszczenia członków ławy przysięgłych w odosobnieniu, co wywołało oburzenie opinii publicznej, bo z pieniędzy podatników trzeba było zapłacić rachunki sięgające dziesiątków tysięcy funtów. Po niemal dwóch miesiącach tematy ich porannych rozmów ograniczały się do bólu pleców spowodowanego hotelowym łóżkiem, ubogiego menu podczas kolacji i tego, za czym najbardziej tęsknili: żon, dzieci i serialu Lost. Kiedy w końcu przyszedł po nich woźny sądowy, ujawnili napięcie skrywane pod banalnymi rozmowami. Przewodniczący, starszy jegomość nazwiskiem Stanley – którego wybrali chyba tylko dlatego, że był osobliwie podobny do Gandalfa – wstał powoli i wyprowadził ich z pomieszczenia. Sala numer jeden, Court One, zapewne jedna z najsłynniejszych sal sądowych na świecie, była zarezerwowana dla najpoważniejszych procesów karnych. To tutaj tacy makabryczni celebryci jak Crippen1, Sutcliffe2 i Dennis Nilsen3 zasiedli na ławie oskarżonych, by odpowiedzieć za swoje mroczne czyny. Sztuczne światło wpadało do środka przez znajdujące się w górze duże okno o matowej szybie, spływając na ciemną boazerię i obicia z zielonej skóry. Siadając na swoim miejscu w pierwszym rzędzie ławy przysięgłych, najbliżej ławy oskarżonych, Samantha wiedziała, że biała sukienka, jeden z jej własnych projektów, jest chyba ciut za krótka. Położyła na kolanach plik dokumentów przygotowanych dla sędziów ku rozczarowaniu lubieżnego

staruszka, który pierwszego dnia omal nie stratował kolegi, spiesząc zająć miejsce obok niej. W przeciwieństwie do sal sądowych z amerykańskich filmów, gdzie elegancko ubrany oskarżony zajmuje miejsce przy stole w towarzystwie adwokatów, podsądni w Old Bailey musieli sami się zmierzyć z onieśmielającą salą. Małe, choć rzucające się w oczy szklane panele wieńczące znajdującą się na podwyższeniu ławę oskarżonych podkreślały, że umieszczeni w środku osobnicy są uważani za poważne zagrożenie dla obecnych. Winni, o ile nie dowiodą swojej niewinności. Za ławą oskarżonych, na lewo od Samanthy, znajdowała się ława sędziowska. Za umieszczonym pośrodku krzesłem wisiał miecz ze złoconą rękojeścią, z królewskiego herbu. To jedyne miejsce pozostało puste podczas procesu. Na środku sali pracowali urzędnik sądowy, obrońcy oraz oskarżyciele, a wysoka galeria dla publiczności, sięgająca przeciwległej ściany, była pełna podekscytowanych widzów o zaczerwienionych oczach, koczujących na ulicy, aby zapewnić sobie wejściówkę na ostatnie posiedzenie tego niezwykłego procesu. Z tyłu, w zapomnianych ławach poniżej galerii, przycupnęła zbieranina ludzi niejasno związanych z procesem: biegli, których strony mogły powołać na świadków, ale najpewniej tego nie uczynią; różnej maści urzędnicy sądowi i, rzecz oczywista, policjant, który dokonał aresztowania, a teraz znajdował się w centrum wszystkich sporów, detektyw o przydomku „Wolf4” – William Oliver Layton-Fawkes. Wolf uczestniczył w każdej rozprawie czterdziestu sześciu dni procesu. Spędził niezliczone godziny na swoim skromnym miejscu przy wyjściu, obserwując ławę oskarżonych z chłodną miną. Krzepkiej budowy ciała, o ogorzałej twarzy i niebieskich oczach, sądząc z wyglądu, niedawno przekroczył czterdziestkę. Zdaniem Samanthy mógłby być całkiem atrakcyjny, gdyby nie wyglądał tak, jakby nie spał od miesięcy i musiał dźwigać na swoich barkach brzemię całego świata – choć po prawdzie tak właśnie było. „Kremacyjny Zabójca”, jak ochrzciła go prasa, okazał się najbardziej pracowitym seryjnym mordercą w dziejach Londynu. Dwadzieścia siedem ofiar w ciągu dwudziestu siedmiu dni, za każdym razem nieletnia prostytutka w wieku od czternastu do szesnastu lat. Pewnie dlatego niedoinformowane masy obserwowały proces z jeszcze większą uwagą, poznając brutalną rzeczywistość angielskich ulic. Gdy znajdowano ofiary, większość jeszcze się

tliła, silnie odurzona i spalona żywcem. Piekielny ogień zatarł wszystkie ślady. Kiedy zabójstwa nagle ustały, śledczy zaczęli krążyć po omacku, nie mając żadnych podejrzanych. Policja znalazła się w ogniu ostrej krytyki, zarzucano jej niepodejmowanie skutecznych działań, gdy ginęły kolejne niewinne młode dziewczęta. Osiemnaście dni po ostatnim zabójstwie Wolf dokonał wreszcie aresztowania. Mężczyzną zasiadającym na ławie oskarżonych był Naguib Khalid, brytyjski sunnita pakistańskiego pochodzenia, pracujący jako londyński taksówkarz. Mieszkał sam i był już notowany za drobne podpalenia. Kiedy przedstawiono w sądzie ślady DNA znalezione na tylnej kanapie jego taksówki, łączące go z trzema ofiarami, i wysłuchano zeznań obciążających Wolfa, sprawa wydawała się prosta. Niestety później wszystko zaczęło się sypać. Obrona dostarczyła alibi zaprzeczające raportom z obserwacji sporządzonym przez detektywa i jego zespół. Pojawiły się również oskarżenia o napaść i próbę zastraszenia, kiedy Khalid przebywał w areszcie. Sprzeczne dowody kryminalistyczne sugerowały, że DNA ze zwęglonych szczątków nie można uznać za wiarygodny dowód. W końcu, ku uciesze obrony, przed obliczem sądu stanął szef wydziału wewnętrznego policji metropolitalnej z listem skierowanym do Wysokiego Sądu. Pismo nadesłane przez anonimowego kolegę Wolfa, kilka dni przed ostatnim zabójstwem, kwestionowało sposób prowadzenia śledztwa i stan jego umysłu. Sugerowało, że Wolf uległ „obsesji” i „desperacji”, a na koniec zalecało jego natychmiastowe odsunięcie od sprawy. Największa sensacja na świecie stała się nagle jeszcze większa. Policja została oskarżona o wykorzystanie Khalida w charakterze kozła ofiarnego, aby ukryć własne uchybienia. Komendant okręgowy policji oraz jego zastępca kierujący specjalistycznym wydziałem kryminalnym zostali zmuszeni do złożenia rezygnacji z powodu jawnego naruszenia standardów, do którego doszło w podlegającym im wydziale, a w tabloidach pojawiło się mnóstwo skandalicznych doniesień o skompromitowanym detektywie. Pisano o rzekomych problemach Wolfa z alkoholem oraz skłonności do przemocy, która miała doprowadzić do rozpadu jego małżeństwa. Podczas jednej z rozpraw zadowolona z siebie adwokatka Khalida został upomniana za sugestię, że Wolf i jej klient zamienili się miejscami. Naguib Khalid ze zdumieniem obserwował cyrkowe widowisko rozgrywające się na jego

oczach, nie okazując ani śladu satysfakcji ze swojej przemiany z demona zła w ofiarę. Ostatni dzień procesu upłynął zgodnie z oczekiwaniami. Kiedy przedstawiciele obrony i oskarżenia wygłosili mowy końcowe, sędzia pouczył przysięgłych, zwięźle podsumowując nieliczne ważne dowody oraz udzielając porady w kwestii zawiłości prawa. Następnie ich odprawił, żeby uzgodnili werdykt. Zostali umieszczeni w osobnym pokoju o nudnym wystroju złożonym ze znajomych ciemnych paneli i siedzisk z zielonymi skórzanymi obiciami. Dwunastu sędziów przysięgłych przez cztery i pół godziny siedziało wokół dużego drewnianego stołu, debatując nad wyrokiem. Samantha, która wiele tygodni wcześniej zdecydowała, jak zagłosuje, była zaskoczona tym, jak podzieleni są pozostali. W życiu by nie dopuściła, żeby opinia publiczna wywarła wpływ na jej decyzję. Z drugiej strony cieszyła się, że swoim głosem nie powiększy chaosu zagrażającego jej sklepowi, źródłu utrzymania i osobistemu szczęściu. Przysięgli powtarzali bez końca te same argumenty, a później ktoś przypomniał zeznania tego detektywa. Odpowiedziano mu z rozdrażnieniem, po raz enty, że zeznania Wolfa nie zostały dopuszczone, więc nie należy ich brać pod uwagę. Co jakiś czas Stanley wzywał do głosowania, po czym przez woźnego przekazywali sędziemu kartkę, że w dalszym ciągu nie ustalili jednomyślnego werdyktu. Z każdym głosowaniem kolejna osoba ulegała presji rosnącej większości, aż na dziesięć minut przed siedemnastą osiągnęli większość dziesięć do dwóch. Stanley z ociąganiem podał kartkę woźnemu, który wrócił dziesięć minut później, żeby zaprowadzić ich ponownie na salę. Kiedy Samantha wracała na swoje miejsce obok ławy oskarżonych, miała wrażenie, że wszyscy ją obserwują. Na galerii panowała cisza, a ona czuła się dziwnie zakłopotana po każdym stuknięciu wysokich obcasów, które rozchodziło się echem po sali. Na szczęście zaraz po nich rozległo się to okropne skrzypienie i zgrzytanie, gdy dwunastu przysięgłych zaczęło zajmować miejsca, a przy nim ów stukot wydawał się teraz nieznaczny. Miała wrażenie, że ludzie próbują rozszyfrować wyraz jej twarzy, zbyt niecierpliwi, aby zaczekać jeszcze minutę na ogłoszenie oficjalnego werdyktu. Odczuwała satysfakcję, bo zwykle „uczeni” ludzie obecni na sali, paradujący dumnie w swoich perukach i togach, traktowali ją i innych przysięgłych z protekcjonalną uprzejmością. Teraz oni wszyscy znaleźli się na łasce przysięgłych. Samantha z trudem powstrzymała uśmiech. Czuła się jak dziecko

znające sekret, który powinno zachować w tajemnicy przed innymi. – Oskarżony, proszę wstać! – krzyknął urzędnik sądowy, przerywając ciszę. Naguib Khalid stanął niepewnie w ławie oskarżonych. – Proszę o powstanie przewodniczącego ławy przysięgłych. Na końcu rzędu Samanthy podniósł się przewodniczący Stanley. – Czy wydaliście zgodny werdykt? – Nie – odpowiedział Stanley chrapliwym, ledwie słyszalnym głosem. Samantha wzniosła oczy do sufitu, kiedy trzykrotnie zakaszlał, żeby oczyścić gardło. – Nie! – tym razem niemal wykrzyczał. – Czy wydaliście werdykt, na który zgodziła się wymagana większość? – Wydaliśmy. – Stanley skrzywił się, wypowiadając te słowa. – Przepraszam… tak. Urzędnik spojrzał na sędziego, który skinął głową na znak, że przyjmuje wynik głosowania większości. – Czy wy, sędziowie przysięgli, uznajecie oskarżonego, Naguiba Khalida za winnego czy niewinnego dwudziestu siedmiu zabójstw? Samantha przyłapała się na tym, że wstrzymała oddech, chociaż już znała odpowiedź. Kilka krzeseł skrzypnęło jednocześnie, gdy niecierpliwe uszy pochyliły się bliżej w oczekiwaniu odpowiedzi… – Niewinny. Samantha spojrzała na Khalida, pragnąc zobaczyć jego reakcję. Dygotał z ulgi, chowając twarz w dłoniach. Później rozległy się pierwsze okrzyki przerażenia. Zanim ochrona zdążyła kiwnąć palcem, Wolf pokonał krótką odległość dzielącą go od ławy oskarżonych i wyciągnął Khalida za włosy ponad szklaną barierą. Khalid runął ciężko na podłogę i wydał stłumiony okrzyk, gdy zaczął się bezwzględny atak. Żebra trzasnęły pod butem Wolfa, który zdarł sobie skórę z pięści pod wpływem siły uderzenia. Gdzieś włączył się alarm. Wolf oberwał w twarz i poczuł krew, padając do tyłu na ławę przysięgłych, zwalając z nóg kobietę, która stała najbliżej niego. W ciągu kilku sekund, których potrzebował, żeby się podnieść, kilku funkcjonariuszy wypełniło przestrzeń pomiędzy nim a poturbowanym ciałem spoczywającym pod ławą oskarżonych.

Wolf ruszył do ataku na chwiejnych nogach, ale mocne dłonie przytrzymały jego słabnące ciało, rzuciły go na kolana, a później na podłogę. Westchnął ciężko, czując woń potu i pasty do podłogi. Patrzył, jak pałka jednego z rannych funkcjonariuszy toczy się głucho po drewnianej podłodze obok Khalida. Mężczyzna wyglądał na martwego, ale Wolf musiał mieć pewność. Czując ostatni przypływ adrenaliny, wierzgnął nogami i zaczął pełznąć w kierunku Khalida, który leżał bez życia, pokryty ciemnobrunatnymi plamami w miejscu, gdzie krew wsiąkła w materiał taniego granatowego garnituru. Wolf sięgnął po ciężką broń, oplatając palcami zimny metal. Podniósł ją nad głowę, kiedy potężne uderzenie powaliło go na plecy. Zdezorientowany mógł tylko patrzyć, jak ochroniarz wykonuje kolejny zamach, miażdżąc mu nadgarstek kolejnym gwałtownym uderzeniem. Choć od ogłoszenia werdyktu „niewinny” minęło zaledwie dwadzieścia sekund, na brzęk metalu o drewno Wolf zrozumiał, że wszystko jest skończone. Modlił się jedynie o to, żeby to, co zrobił, okazało się wystarczające. Ludzie krzyczeli i biegli do drzwi, ale nadciągający policjanci wpychali ich do środka. Oszołomiona Samantha usiadła na podłodze, wpatrując się w przestrzeń mimo wydarzeń, które rozgrywały się w odległości zaledwie kilku metrów od niej. W końcu ktoś ujął ją za ramię, postawił na nogi i wyprowadził z sali. Coś do niej krzyczał, ale nie rozumiała słów. Ledwie zarejestrowała stłumiony dźwięk alarmu. Poślizgnęła się na podłodze i poczuła uderzenie kolana w bok głowy. Nie czuła bólu, ale osunęła się na czarno-biały sycylijski marmur, przypatrując się w zdumieniu ozdobnej kopule rozpiętej dwadzieścia metrów ponad nią, posągom, witrażom i malowidłom na ścianach. Wybawca podniósł ją ponownie, kiedy tłum się przetoczył, i odprowadził do nieużywanego głównego wejścia, a później pobiegł do sali rozpraw. Potężne drewniane drzwi i czarne kraty stały szeroko otwarte, a zachmurzone niebo zapraszało ją na zewnątrz. Samantha, już sama, wyszła na ulicę chwiejnym krokiem. Zdjęcie nie mogłoby być doskonalsze, nawet gdyby do niego pozowała: piękna, umazana krwią przysięgła, cała w bieli, stojąca w udręczeniu pod kamiennymi rzeźbami przedstawiającymi Odwagę, Prawdę i złowieszczego Zapisującego Anioła odzianego w ciężką szatę, niczym Śmierć, gotowego zdać Niebu relację o nieprzebranej ilości grzechów na ziemi.

Odwróciła się plecami do gromady drapieżnych reporterów i oślepiającego światła fleszy. W błysku tysięcy lamp dostrzegła słowa wyryte na kamieniu w górze, spoczywającym na czterech kamiennych kolumnach, jakby wspierały ich metaforyczny sens: Ratować będzie dzieci ubogich, a zetrze ciemiężyciela5. Kiedy czytała te słowa, ogarnęło ją poczucie, że w jakiś sposób zawiodła. Bo czy mogła powiedzieć, że była tak niezachwianie pewna niewinności Khalida, jak ten detektyw był pewien jego winy? W końcu, gdy jej wzrok spoczął na zakapturzonym aniele, wiedziała, że sporządził listę. Że właśnie została osądzona.

Cztery lata później…

Rozdział 1 Sobota, 28 czerwca 2014 roku 3.50 Wolf po omacku szukał komórki, która z każdym drgnięciem odsuwała się od niego na laminowanej podłodze. Powoli z mroku zaczęły się wyłaniać nieznane kształty jego nowego mieszkania. Mokre od potu prześcieradło przylgnęło do skóry, kiedy zwlókł się z materaca po dzwoniące utrapienie. – Wolf. – Odebrał, czując ulgę, że przynajmniej przedstawił się jak należy, jednocześnie macając ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. – Mówi Simmons. Odnalazł włącznik i ciężko westchnął, kiedy słabe żółte światło przypomniało mu, gdzie się znajduje. Kusiło go, by ponownie je wyłączyć. Maleńka sypialnia składała się z czterech ścian, zniszczonego podwójnego materaca rzuconego na podłogę i jednej gołej żarówki. W ciasnej klitce panował zaduch dzięki właścicielowi, który nie dopadł jeszcze poprzedniego najemcy, żeby odebrać klucz do okna. W Londynie zwykle nie stanowiłoby to większego problemu, ale Wolfowi udało się zgrać przeprowadzkę z niespotykaną w Anglii falą upałów, która trwała od prawie dwóch tygodni. – Nie udawaj, że się cieszysz – warknął Simmons. – Która godzina? – ziewnął Wolf. – Za dziesięć czwarta. – Czy w ten weekend nie mam wolnego? – Już nie. Potrzebuję cię na miejscu popełnienia przestępstwa. – Obok swojego biurka? – spytał Wolf pół żartem, pół serio, bo od lat nie widział szefa w terenie. – Bardzo śmieszne. Tym razem mnie wypuścili. – Czyżby było aż tak źle? Na chwilę zapadła cisza, a później Simmons odpowiedział: – Nie jest najlepiej. Masz długopis? Wolf zaczął szperać w pudłach stojących w drzwiach. Znalazł długopis,

żeby zanotować na grzbiecie dłoni. – Dobra, mów. Kątem oka spostrzegł błyskające światło odbijające się w kuchennej szafce. – Mieszkanie numer sto osiem… – zaczął Simmons. Kiedy Wolf wszedł do swojego skromnie wyposażonego aneksu kuchennego, oślepiły go migające niebieskie światła wpadające do środka przez małe okno. – …Trinity Towers… – Hibbard Road, Kentish Town? – przerwał mu Wolf, spoglądając w dół na kilkanaście radiowozów oraz gromadę reporterów i mieszkańców ewakuowanych z bloku po drugiej stronie ulicy. – Skąd wiesz, u licha? – Przecież jestem detektywem. – Skoro tak, możesz być także głównym podejrzanym. Zejdź na dół. – Już schodzę, muszę tylko… – Wolf umilkł, gdy zdał sobie sprawę, że Simmons się rozłączył. Między błyskami koguta zauważył jednostajne, pomarańczowe światło na panelu pralki i przypomniał sobie, że przed pójściem spać włożył do środka robocze ubranie. Spojrzał na kilkanaście identycznych kartonowych pudeł stojących przy ścianach. – Jasny szlag! Pięć minut później przepychał się przez tłum gapiów zebranych pod jego domem. Podszedł do funkcjonariusza i mignął legitymacją, spodziewając się, że ten przepuści go za taśmę policyjną. Tymczasem młody posterunkowy wyrwał mu z ręki dokument i uważnie przestudiował, spoglądając sceptycznie na rosłą postać ubraną w spodenki kąpielowe i wyblakłą koszulkę z trasy koncertowej Keep the Faith Bon Jovi z 1993 roku. – Layton-Fawkes? – spytał z powątpiewaniem w głosie. Wolf skrzywił się na dźwięk swojego pretensjonalnego nazwiska. – Tak, sierżant Fawkes. – Jak ten Fawkes… z masakry na sali sądowej? – Tak, William… Czy mógłbym? – Wolf wskazał budynek mieszkalny. Młody mężczyzna oddał Wolfowi legitymację i podniósł taśmę, żeby sierżant mógł pod nią przejść.

– Czy mam pana zaprowadzić? – spytał. Wolf spojrzał na swoje spodenki w kwiaty, gołe kolana i wyjściowe buty. – Wiesz co? Myślę, że sam sobie poradzę. Posterunkowy wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Czwarte piętro – powiedział Wolfowi. – Proszę na siebie uważać, jeśli zamierza pan wejść tam sam. To paskudna okolica. Wolf westchnął ciężko, minął korytarz zalatujący środkiem dezynfekującym i wsiadł do windy. Brakowało przycisków drugiego i piątego piętra, a na tych, które pozostały, zastygł jakiś brunatny płyn. Użył całej swojej policyjnej wiedzy, aby stwierdzić, czy jest to kupa, rdza lub zaschnięta coca- cola, a następnie wcisnął guzik, używając dolnej części T-shirtu z twarzą Richiego Sambory. Widział setki podobnych wind: gładkich metalowych pudeł instalowanych przez samorządy w całym kraju. Żadnych wykładzin, luster, wszelkie wyposażenie szczelnie zabudowane. Wywodzący się z najuboższych warstw społeczeństwa mieszkańcy nie mogli tu nic zepsuć ani sobie ukraść, więc nie pozostało im nic innego, jak tylko malować sprayem na ścianach nieprzyzwoite napisy i rysunki. Zanim drzwi otwarły się na czwartym piętrze, Wolf zdążył przeczytać, że Johnny Ratcliff to gej i że tu był. W cichym korytarzu kręciło się kilkunastu ludzi. Większość sprawiała wrażenie lekko wstrząśniętych i spoglądała z naganą na ubiór Wolfa, z wyjątkiem niechlujnego mężczyzny noszącego plakietkę technika kryminalistycznego, który z uznaniem skinął głową i podniósł kciuki do przechodzącego sierżanta. Bardzo słaby, ale znajomy zapach uległ nasileniu, kiedy Wolf zbliżył się do otwartych drzwi na końcu korytarza. Nieomylna woń śmierci. Ludzie, którzy mają z nią do czynienia, szybko wychwytują charakterystyczne połączenie stęchłego powietrza, kału, moczu i rozkładającego się ciała. Wolf cofnął się o krok, gdy zza drzwi doleciał tupot kroków. Młoda kobieta wybiegła na korytarz, upadła na kolana i zwymiotowała przed jego nogami. Wolf czekał uprzejmie, by poprosić, żeby łaskawie zechciała się odwrócić, kiedy rozległy się kolejne kroki. Wolf instynktownie jeszcze się cofnął, zanim sierżant Emily Baxter wybiegła na korytarz, ślizgając się na posadzce. – Wolf! Wiedziałam, że czaisz się gdzieś w pobliżu! – ryknęła w ciszy wypełniającej korytarz. – Prawda, że jest tu super?

Spojrzała na kobietę wymiotującą na podłogę. – Byłabyś uprzejma rzygać gdzie indziej? Tamta potulnie usunęła się z drogi. Baxter ujęła Wolfa pod ramię i podekscytowana wprowadziła do mieszkania. Niemal dziesięć lat młodsza, była prawie tak wysoka jak on. Jej ciemnokasztanowe włosy nabrały czarnej barwy w mroku nijakiego korytarza, a zwykle ciemny makijaż spowodował, że ładne oczy wydawały się nienaturalnie duże. Ubrana w obcisłą bluzkę i eleganckie spodnie, zlustrowała go od góry do dołu z figlarnym uśmiechem. – Nikt mnie nie uprzedził, że dziś dzień bez krawata. Wolf nie chwycił przynęty, wiedząc, że Emily szybko straci zainteresowanie, jeśli on zachowa milczenie. – Chambers będzie wściekły, kiedy usłyszy, co go ominęło – ciągnęła rozpromieniona. – Osobiście też bym wolał rejs po Morzu Karaibskim od zwłok – odparł znudzony Wolf. Baxter wytrzeszczyła oczy ze zdumienia: – Simmons ci nie powiedział? – Czego? Przeprowadziła go przez zatłoczone mieszkanie oświetlone słabymi snopami kilkunastu latarek umieszczonych w strategicznych punktach. Chociaż zapach nie był przytłaczający, nasilał się z każdą chwilą. Wolf odgadł, że jego źródło jest blisko, po liczbie bzyczących much, które krążyły niespokojnie nad jego głową. Nieumeblowane mieszkanie miało wysoki sufit i było znacznie większe od klitki Wolfa, choć nie sprawiało wrażenia przyjemniejszego. W pożółkłych ścianach widniały otwory, przez które na gołą podłogę wylewały się stare przewody i zakurzona izolacja. Łazienka i kuchnia wyglądały tak, jakby nie odnawiano ich od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. – Czego mi nie powiedział? – powtórzył Wolf. – To ta jedyna, Wolf – odparła Baxter, ignorując pytanie. – Jedyna taka sprawa w karierze. Wolf był nieco rozkojarzony, bo obliczał w myślach powierzchnię drugiej sypialni i zastanawiał się, czy nie przepłacił za swoją nędzną klitkę po drugiej stronie ulicy. Kiedy skręcili do zatłoczonego pokoju, odruchowo zlustrował podłogę między różnymi sprzętami i gąszczem nóg w poszukiwaniu ciała. – Baxter!

Sierżant zatrzymała się i spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem. – Czego Simmons mi nie powiedział?! Grupka ludzi za jej plecami odsunęła się na bok, odsłaniając duże okno sięgające od podłogi do sufitu i dominujące w pokoju. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Wolf cofnął się chwiejnie z oczami utkwionymi w jakiś punkt ponad nimi – jedyne źródło światła, które nie zostało dostarczone przez policję – punktowy reflektor oświetlający mroczną scenę… Jego oczom ukazało się nagie ciało wykrzywione w nienaturalnej pozie, unoszące się trzydzieści centymetrów nad nierównym parkietem. Ciało było zwrócone plecami do wnętrza, jakby wyglądało przez olbrzymie okno. Na miejscu utrzymywały je setki prawie niewidocznych linek przymocowanych do dwóch przemysłowych metalowych haków. Wolf potrzebował chwili, aby dostrzec najbardziej niepokojący element surrealistycznej sceny, którą miał przed oczami: czarną nogę przyczepioną do białego tułowia. Nie rozumiejąc tego, co widzi, wszedł głębiej do środka. Kiedy się zbliżył, ujrzał grube szwy łączące niepasujące do siebie części ciała i skórę prześwitującą przez szpary w materiale: jedna czarna męska noga, jedna biała; męska ręka z tej i opalona kobieca dłoń z tamtej strony; splątane kruczoczarne włosy opadające na blady, smukły, piegowaty kobiecy tors. Baxter dołączyła do niego ponownie, wyraźnie rada z grymasu odrazy malującego się na jego twarzy. – Nie powiedział ci… że mamy jedne zwłoki i sześć ofiar – szepnęła mu radośnie do ucha. Wolf opuścił wzrok na podłogę. Stał w cieniu rzucanym przez groteskowe ciało. W tej uproszczonej postaci proporcje wydawały się jeszcze bardziej irytujące, bo szpary światła zniekształcały połączenia członków z korpusem. – Co, u licha, robi tu prasa?! – Wolf usłyszał szefa wrzeszczącego wszem wobec, ale nikomu z osobna. – Na Boga, ten wydział ma więcej przecieków niż Titanic. Jeśli przyłapię kogoś na rozmowie z reporterami, zawieszę drania! Wolf uśmiechnął się do siebie, bo wiedział, że Simmons tylko odgrywa rolę typowego szefa. Znali się od ponad dziesięciu lat. Do incydentu z Khalidem Wolf uważał go za przyjaciela. Z pozoru brawurowy, Simmons był inteligentnym, troskliwym i kompetentnym policjantem. – Fawkes! – Simmons ruszył ku nim. Zawsze się starał nie zwracać do podwładnych ich przezwiskami. Simmons był niemal trzydzieści centymetrów niższy od Wolfa, miał na karku pięćdziesiąt kilka lat i wyhodował sobie

dyrektorski brzuszek. – Dlaczego nikt mi nie powiedział, że dzisiaj dzień bez krawata?! Wolf usłyszał, jak Baxter chichocze. Postanowił przyjąć tę samą taktykę, którą zastosował wobec niej, i zignorował przytyk. Po chwili niewygodnego milczenia Simmons zwrócił się do Baxter: – Gdzie jest Adams? – spytał. – Kto? – Adams, twój nowy protegowany. – Edmunds? – Racja, Edmunds. – Skąd mam wiedzieć? – Edmunds! – ryknął Simmons do ludzi krzątających się w pokoju. – Często z nim pracujesz? – spytał Wolf, ujawniając zazdrość tonem głosu, co wywołało uśmiech Baxter. – Robię za opiekunkę – wyszeptała. – Przenieśli go z wydziału przestępstw gospodarczych, widział niewiele zwłok. Może nawet później się popłakał. Młody mężczyzna, który przepychał się w ich stronę, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, był chudy jak patyk i prezentował się nienagannie, jeśli pominąć potargane rudoblond włosy. Trzymał w pogotowiu notatnik i uśmiechał się z zapałem do szefa. – Czy technicy coś mają? – spytał Simmons. Edmunds przewrócił kilka kartek w notesie. – Helen powiedziała, że jej zespół nie znalazł w mieszkaniu ani kropli krwi. Potwierdzili, że sześć części ciała pochodzi od sześciu różnych ofiar. Zostały niedbale amputowane, najpewniej za pomocą piły do metalu. – Czy Helen wspomniała o czymś, czego jeszcze nie wiemy? – prychnął Simmons. – Ależ tak, oczywiście. Z powodu braku krwi i obkurczenia naczyń krwionośnych w rejonie ran amputacyjnych… Simmons przewrócił oczami i spojrzał na zegarek. – …możemy być pewni, że poszczególne części oddzielono od ciał po śmierci ofiar – zakończył Edmunds wyraźnie rad z siebie. – Odwaliłeś kawał doskonałej policyjnej roboty, Edmunds – stwierdził sarkastycznie Simmons, a później wrzasnął: – Czy ktoś mógłby wycofać ogłoszenia na kartonach mleka? Te z ciałem mężczyzny bez głowy? Dzięki!

Uśmiech Edmundsa przygasł. Wolf podchwycił spojrzenie Simmonsa i uśmiechnął się znacząco. Obaj byli w swoim czasie ofiarami podobnie upokarzających żartów. Typowy element policyjnego szkolenia. – Chciałem powiedzieć, że ci, do których należały ręce i nogi, też nie żyją. Będą wiedzieć więcej, kiedy ciało zostanie przewiezione do laboratorium – wymamrotał nieśmiało Edmunds. Wolf spostrzegł odbicie ciała w ciemnych oknach. Zdał sobie sprawę, że nie widział go z przodu, więc okrążył pokój, aby się lepiej przyjrzeć. – A co ty masz, Baxter? – zapytał Simmons. – Niewiele. Prawie niewidoczne uszkodzenie dziurki od klucza, więc mógł otworzyć drzwi wytrychem. Nasi ludzie wypytują sąsiadów przed domem, ale jak dotąd nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Elektryka w mieszkaniu działa, usunięto tylko wszystkie żarówki z wyjątkiem jednej, nad ofiarą… ofiarami, jakby chodziło o przedstawienie lub coś w tym rodzaju. – A ty, Fawkes? Masz jakieś pomysły? Fawkes?! Wolf spoglądał w górę, przypatrując się ciemnej twarzy. – Wybacz, czyżbym cię znudził? – Nie. Przepraszam. Mimo upału to coś dopiero zaczęło cuchnąć, więc albo zabójca pozbawił życia wszystkie sześć ofiar ostatniej nocy, co wydaje się mało prawdopodobne, albo przechowywał ciała w chłodni. – Racja. Niech ktoś sprawdzi ostatnie zgłoszenia włamań do chłodni, w supermarketach i restauracjach, wszędzie gdzie mają pomieszczenia chłodnicze przemysłowej wielkości – polecił Simmons. – I zapytajcie, czy któryś z sąsiadów słyszał wiercenie – dodał Wolf. – Wiercenie to dość powszechny dźwięk – wybełkotał Edmunds i natychmiast tego pożałował, kiedy spojrzały na niego trzy pary gniewnych oczu. – Jeśli jest to dzieło zabójcy – podjął Wolf – na pewno nie zaryzykowałby, że oderwie się od sufitu i zamieni w stertę kończyn, zanim dotrzemy na miejsce. Te haki musiały zostać wkręcone w belki nośne. Któryś z sąsiadów powinien słyszeć wiercenie. Simmons skinął głową. – Baxter, przypilnuj, żeby ktoś to sprawdził. – Mógłbym zająć panu chwilę, szefie? – spytał Wolf, kiedy Baxter i Edmunds odeszli. Po tych słowach naciągnął jednorazowe rękawiczki i uniósł garść splątanych czarnych włosów, odsłaniając twarz makabrycznej

postaci. Twarz mężczyzny. Oczy były otwarte, a mina zdumiewająco spokojna, zważywszy na gwałtowne okoliczności śmierci. – Czy kogoś panu przypomina? Simmons obszedł ciało, aby stanąć obok Wolfa, przy oknie, przez które wpadało chłodne powietrze. Przykucnął, żeby przyjrzeć się dokładniej ciemnej twarzy. Po chwili się wzdrygnął. – To Khalid – powiedział Wolf. – Niemożliwe. – Czyżby? Simmons spojrzał ponownie na pozbawioną życia twarz. Jego sceptyczna mina stopniowo przekształciła się w wyraz głębokiego zaniepokojenia. – Baxter! – krzyknął. – Chcę, żebyś pojechała z Adamsem… – Edmundsem. – …do więzienia Belmarsh. Powiedzcie dyrektorowi, żeby zaprowadził was do Naguiba Khalida. – Do Khalida? – spytała zaszokowana Baxter, odruchowo spoglądając na Wolfa. – Tak, Khalida. Zadzwoń do mnie, gdy tylko ujrzysz go żywego! Ruszaj! Wolf spojrzał na swój dom po drugiej stronie ulicy. Wiele okien było ciemnych, ale w niektórych dostrzegł ludzi z komórkami, filmujących zbiegowisko w dole. Pewnie liczyli na to, że zarejestrują coś upiornego, aby rano zabawić przyjaciół. Najwyraźniej nie dostrzegli słabo oświetlonego miejsca zbrodni, bo w przeciwnym razie zajęliby miejsca w pierwszym rzędzie. W przeciwieństwie do nich Wolf mógł zajrzeć do własnego mieszkania, kilka okien wyżej, bo w pośpiechu zostawił włączone światła. Dostrzegł stojące u dołu stosu pudło, na którym nagryzmolił w poprzek „Spodnie i koszule”. – Aha! Simmons wrócił do Wolfa i potarł zmęczone oczy. Stali w milczeniu po obu stronach zawieszonego na linkach ciała, obserwując pierwsze oznaki poranku na ciemnym niebie. Mimo panującego hałasu słyszeli spokojne dźwięki ptaków na dworze. – Pewnie to najbardziej niepokojąca rzecz, jaką w życiu widziałeś? – zażartował ze znużeniem Simmons. – Druga, ale niewiele gorsza od pierwszej – odparł Wolf, nie odrywając

oczu od poszerzającej się plamy głębokiego błękitnego nieba. – Druga? Nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć, jaka była pierwsza. – Simmons spojrzał niechętnie na wiszącą w powietrzu postać zszytą z części różnych ciał. Wolf delikatnie trącił wyciągnięte prawe ramię. Dłoń wyglądała na bladą w porównaniu z resztą opalonej skóry i idealnie polakierowanymi fioletowymi paznokciami. Dziesiątki jedwabistych nici podtrzymywały wyciągniętą rękę, a kilkanaście pozostałych – wyciągnięty palec wskazujący. Wolf sprawdził, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy, a następnie pochylił się i szepnął Simmonsowi do ucha: – Ten palec wskazuje moje okno.

Rozdział 2 Sobota, 28 czerwca 2014 roku 4.32 Baxter zostawiła Edmundsa czekającego na rozklekotaną windę. Wypadła drzwiami pożarowymi na ponurą klatkę schodową z nieprzerwaną procesją zziębniętych i poirytowanych ludzi, którym wreszcie pozwolono wrócić do swoich mieszkań. W połowie drogi na dół schowała policyjną legitymację, bo odkryła, że zamiast pomagać, dokument utrudnia przebijanie się pod prąd. Po kilku godzinach nocna atrakcja spowszedniała, a niewyspanym mieszkańcom pozostała jedynie niechęć do policji. Kiedy w końcu dotarła do holu, Edmunds czekał na nią cierpliwie przy drzwiach. Przemaszerowała obok, udając, że go nie widzi, i wyszła na lodowaty poranek. Słońce jeszcze nie wzeszło na dobre, ale pogodne niebo zapowiadało kontynuację fali upałów. Zaklęła na widok tłumu gapiów i reporterów zebranych wokół policyjnej taśmy, bo odcięli jej dostęp do czarnego audi A1. – Ani słowa! – warknęła do Edmundsa, który jak zawsze dobrodusznie zignorował niepotrzebny rozkaz. Podeszli do kordonu w zaporowym ogniu pytań i błysków fleszy, zanurkowali pod taśmą i zaczęli się przepychać przez ciżbę. Baxter zgrzytnęła zębami, słysząc, jak Edmunds co rusz przeprasza kogoś za jej plecami. Już miała się odwrócić i posłać mu wściekłe spojrzenie, kiedy wpadła na przysadzistego mężczyznę. Kamera telewizyjna, którą trzymał, spadła na chodnik z boleśnie kosztownym trzaskiem. – Cholera! Przepraszam. – Machinalnie wyciągnęła z kieszeni wizytówkę policji metropolitalnej. Wręczyła ich już w życiu setki, by natychmiast zapomnieć o chaosie i zniszczeniu, które powodowała. Olbrzym w dalszym ciągu klęczał na ziemi, pochylony nad rozsypanymi szczątkami sprzętu jak nad ukochaną. Nagle jakaś kobieca dłoń wyrwała wizytówkę z palców Baxter. Sierżant gniewnie podniosła głowę i ujrzała