Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony23 106
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań16 347

Jan Waletow - Ziemia niczyja

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Jan Waletow - Ziemia niczyja.pdf

Makary1978 EBooki nowe
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Spis treści Karta tytułowa Seria Fabryczna Zona Część I. Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Część II. Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Fabryczna Zona Fabryka Słów proponuje Karta redakcyjna Okładka

Seria Fabryczna Zona: Michał Gołkowski – Ołowiany świt Michał Gołkowski – Drugi Brzeg Michał Gołkowski – Droga donikąd Michał Gołkowski – Sztywny Wiktor Noczkin – Ślepa plama Wiktor Noczkin – Czerep mutanta Wiktor Noczkin – Łańcuch pokarmowy Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy Andriej Lewicki – Łowca z Lasu Wiktor Noczkin – Wektor zagrożenia Bartek Biedrzycki – Kompleks 7215 Bartek Biedrzycki – Stacja Nowy Świat Dominika Węcławek – Upadła świątynia

Paweł Kornew – Lodowa Cytadela Jan Waletow – Ziemia Niczyja

Rób, co powinieneś, spełni się to, co sądzone. Marek Aureliusz Wybrawszy mniejsze zło, nie zapominaj, że wybrałeś zło. Solomon ibn Gabirol Żuk jadł trawę, żuka dziobał ptak, Kuna piła mózg z ptasiej głowy, I twarze przerażone tak Nocnych stworzeń Patrzyły przez trawy. Nik ołaj Zabołock i

Z Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl wonią zeschłej trawy wyraźnie mieszał się zapach oleju napędowego. Jesienny las, trochę już wychłodzony porannymi przymrozkami, pozwalał oddzielić jeden zapach od drugiego. Latem byłoby to niemożliwe. Michaił zamarł na kilka chwil i dał znak Milczkowi: nie ruszaj się. Dzieciak – rzeczywiście dzieciak, dopiero co skończył piętnaście lat – zareagował jak trzeba. Jego noga, już uniesiona do kolejnego kroku, zawisła w powietrzu i powoli, ostrożnie opuściła się na zwarty, brązowo-żółty dywan opadłych, mokrych liści. Żadnego chrzęstu, ani nawet szelestu. Tak, dokładnie... Olej. Powiew wiatru spomiędzy osin przyniósł Michaiłowi trzeci zapach – woń śmierci. Cuchnęło spalenizną. Niedobrze. Jeszcze kilka sekund zastanawiał się, czy iść w stronę polanki, już widocznej na przedzie, czy jednak skręcić, obejść niebezpieczne miejsce. Jednak niemal natychmiast postanowił iść. Strasznie mu się nie chciało schodzić do wąwozu, ciągnącego się po lewej. Jar był głęboki, błotnisty i na pewno pełen niespodzianek. A z prawej obejść nie da. Nasłuchiwał. Nic. Tylko wiatr. Nawet kawki nie krzyczą. Do miejsca randki w prostej linii było cztery kilometry. Najwyżej cztery i pół. Oczywiście mógłby sprawdzić na GPS-ie, ale nie chciał wyczerpać do końca baterii. W zapasie został już tylko jeden komplet, a trasę Michaił i tak znał jak własne pięć palców. Milczek zamarł obok jak pies myśliwski, wystawiający zwierzynę. Spięty, nastroszony, gotów rzucić się naprzód na pierwsze słowo komendy. Dobry chłopak. Rzetelny. Ma wszelkie szanse, by przeżyć. Jeśli Bóg da, oczywiście. Na razie dawał – a potemsię zobaczy. Michaił nawykowym ruchem poprawił paski plecaka, zdjął z ramienia automat i gestem wskazał kierunek. Biegiem przecięli parów, wspięli się na pagórek i zalegli w rzadkiej leszczynie, otaczającej skraj lasku niczympalisada. Węch, czy raczej instynkt, Michaiła nie zawiódł. Wczorajszego wieczora było tutaj gorąco. Jeden BWP[1] stał, zadzierając ku niebu tępą mordę i opierając się na rufie – przednie koła zawisły w powietrzu. Drugi prawie zdążył dotrzeć do lasu, zabrakło mu dwudziestu metrów. Przewalił się przez niewielki wzgórek i zarobił rakietą w silnik. Po żółtej trawie atramentowoczarnymi plamami rozlewały się

ślady spalonego paliwa. Ze swego miejsca Michaił doskonale widział cztery ciała. Pierwszy nieboszczyk leżał całkiemniedaleko – trzydzieści, może trzydzieści pięć metrów – ukazując sfatygowane podeszwy wojskowych butów. Obok poniewierał się automat. Kolbę widać było obok łokcia leżącego. Nawet po śmierci nie wypuścił rzemienia AK. Znaczy nie wykończyła ich piechota, pomyślał Michaił. Inaczej zabraliby sprzęt. Konfederatom był cholernie potrzebny, a oenzetowcy mieli rozkaz, żeby nie zostawiać niczego na polu walki i nie zbroić w ten sposób konfederatów ani nielegalnych oddziałów w „niczejce”. Śmigłowce? Wyciągnął lornetkę i po kilku sekundach upewnił się, że miał rację. Wężowate ślady były widoczne i bez szkieł, jeśli wiedzieć, czego i gdzie szukać. Dwa ciężkie, opancerzone pojazdy, skręciwszy z drogi, pędziły po otwartej przestrzeni zygzakami, próbując dopaść lasu. W trakcie ostrzeliwały atakujące na minimalnym pułapie helikoptery. Jednak na próżno. Michaił wyobraził sobie moment ataku – hałas diesli, świst turbin, monotonne mlaskanie śmigieł chopperów[2], trzask serii z automatów i zlewający się w jednolity ryk głos sześciolufowych gatlingów[3]. A potempowietrze przecięły rakiety. Rozbiegających się rozstrzeliwano beztrosko z cekaemów. Rozganiając łopatami wirników zimne powietrze i pył wodny, chłopcy powisieli dla pewności z pięć minut nad kopcącymi czarnym, tłustym dymempancerkami, a potemodlecieli ku rzece – zadowoleni z przeprowadzonej operacji. Pić piwo, posuwać dziewczyny i cieszyć się życiem. Zwyczajna operacja bojowa w pasie „niczejki”. W „strefie buforowej”. W „kwarantannie”. W „strefie separacyjnej”. Zależy, kto ją nazywał. I w jakimcelu. Konfederaci woleli neutralno-wstydliwą „kwarantannę”. W ONZ bez skrępowania nazywano ten szeroki prawie na sto i długi na siedemset kilometrów pas, ciągnący się od Kijowa do Odessy, „strefą buforową”. Rosjanie mówili „neutralka”, „zielonka”[4] albo „ziemia niczyja”. To pierwszego roku po Potopie dziennikarze wymyślali piękne nazwy, takie jak „strefa śmierci”, „piekielna kuchnia” albo coś jeszcze bardziej wydumanego. A potem... Ludzie przywykną do każdej nowości. Przyzwyczaili się i do tej. Chociaż Michaił nie wyobrażał sobie, jak można przywyknąć do tego, że w miejscu miast i wsi rozciąga się teraz cmentarz. Nikt nie wiedział, ilu ludzi zginęło w czasie Potopu. W każdym razie piętnaście milionów, jak oznajmił ONZ, czy siedemnaście milionów ludzi, jak twierdzili niektórzy specjaliści – to liczby jednakowo przerażające. Początkowo próbowano policzyć zmarłych, lecz nic z tego nie wyszło, a kiedy zaczęły się wydarzenia kluczowe, nikt nie miał już do tego głowy. Strefa Wspólnych Wpływów, też wymyślili! Kiedy dwa miesiące po katastrofie przestano przyjmować uchodźców, za to zaczęto rozciągać druty kolczaste i ustanawiać rogatki na wschodzie, nikt właściwie nie mógł się zorientować, o co chodzi. Komunikacja nie działała – sieci, telewizji i radia nikt nie naprawiał. Wojsko miało swoje, a pozostali, szczerze mówiąc, mieli inne problemy. Upał był straszliwy, a gnijące trupy zwierząt i ludzi leżały dosłownie wszędzie. Skażenie radioaktywne od sześciu bloków Zaporoskiej Elektrowni Atomowej, chemiczne z zakładów chemicznych i metalurgicznych, wybuchy epidemii dżumy i cholery – słowem, kłopotów nie brakowało. A tu jeszcze konfederaci ze swoją rachityczną tezą, że samBóg podzielił Ukrainę na lewobrzeżną i prawobrzeżną, lwowski pucz ounowców, kryzys więzienny... Wzdłuż ropo- i gazociągów murem stały wojska rosyjskie – jaka tam społeczność międzynarodowa i jej bezużyteczne poglądy, kiedy mowa o własnych interesach? A i ta społeczność jakoś niezbyt mocno protestowała, najwyżej najbardziej zajadłe praworządne organizacje – rosyjskie zasoby szły do Europy, a jak wiadomo bliższa koszula ciału. Tym bardziej że wschodnie tereny ogłosiły powstanie niezawisłej republiki i błyskawicznie przyłączyły się do Rosji, wchodząc w skład Federacji jak jeden mąż. To były czasy, nie ma co, Michaił niewesoło uśmiechnął się pod wąsem. Do tej pory pamiętał te straszne dni bezprawia i recesji. Recesja się skończyła, a bezprawie...

Bezprawie pozostało po dziś dzień, hulając na całego w Strefie Wspólnych Wpływów dwanaście lat po Potopie. Wszyscy przywykli. Nikogo nie obchodziło, co się dzieje w Kwarantannie – byle tylko nie wiał stamtąd wiatr i nie szły deszcze, przynoszące radioaktywną wodę lub kwas. I żeby nie leźli przez druty i pola minowe aborygeni – pokryci wrzodami, zaraźliwi i niebezpieczni. Potem, po cichutku, zaczęto tutaj wyrzucać swoje „ludzkie odpady”, ze wschodu i zachodu – bardzo wygodnie było pozbywać się opozycjonistów i zwykłych przestępców takim tanim sposobem. Tak Kwarantanna stała się tym, czym jest obecnie. Ziemią niczyją, gdzie panuje tylko jedno prawo – prawo siły. A żyjący tutaj mają też tylko jeden cel – przeżyć. Tym, których właśnie oglądał przez lornetkę Michaił Siergiejew, przeżyć się nie udało. Trudno przeżyć na otwartej przestrzeni, kiedy atakują cię pancerne cielska bojowych śmigłowców. Takie operacje nazywają oczyszczaniemStrefy Wspólnych Wpływów z nielegalnych bandyckich formacji. Na Boga, jakby bandyckie formacje bywały legalne! Faktycznie zaś „czyścili” wszystko, co imwpadło w rękę. Nikt nie chciał ryzykować, a i zawsze to jakaś rozrywka w nudnej służbie pogranicznej. Co by nie mówić, bezkarność deprawuje. Granice, szczególnie przez ostatnie dwa lata, chronione były marnie, bez względu na obfitość elektronicznych systemów. Siergiejew, który minimum raz na dwa miesiące nielegalnie przekraczał to wschodnią, to zachodnią granicę, wiedział o tym na pewno. Za to strzelać do ruchomych celów miejscowy kontyngent nauczył się nienagannie. Kto „dokazywał” tutaj wczoraj, można było się tylko domyślać. BWP nie miały oznaczeń. Ostrzelać je mogli i żołnierze ONZ, i Rosjanie, i konfederaci. Michaił mógł wymienić jeszcze minimum dziesięciu winowajców, ale na początek musieli gdzieś zdobyć śmigłowce. Michaił był daleki od tego, by żałować poległych – nie wyglądali na niewinne owieczki. Najpewniej należeli do bandy atamana Supruna. Hulał tu już trzy lata – trzeba przyznać, że z rozmachem i mołojecką brawurą. Przelewał krew, żerował na składach wojskowych, wieszał maruderów i filozofował, istny Bat'ka Machno. Nie dalej jak parę tygodni temu właśnie jego chłopcy opadli Siergiejewa i Milczka w Krzemieńczuku – gęsto i umiejętnie. Jednak nie wiedzieli, na kogo się narwali. I tamteż padli, cała piątka. Zdaje się, że taką grupkę na swobodnym wylocie nazywają „tabunem”. A piąty, jak się okazało, sam „pan tabunowy”, długo opowiadał o wszystkim, co tylko wiedział i nie wiedział, z przerażeniem patrząc na spokojną twarz Milczka, siedzącego przed nim w kucki. I słusznie się bał. Milczek miał z nim swoje porachunki. Jakie – Milczek nie mówił. On w ogóle niczego nie mówił. Słyszeć – słyszał, i to nieźle, jak nietoperz. A mówić – nie mówił. Nigdy. Z początku Michaił sądził, że chłopak po prostu nie chce. Były takie sekty na północy, gdzie składano śluby milczenia, a naruszającym przyrzeczenie odcinano język, ku przestrodze innym. Jednak Milczek język miał na swoimmiejscu, na fanatyka wychowanego przez Cerkiew lub Kapiszcze nie wyglądał, a mówić jednak nie chciał. Przez ostatnie pół roku Siergiejew przyzwyczaił się do chłopaka jak do rodzonego, przywiązał się i miał nadzieję, że Milczek odpłaca tym samym. Tym bardziej że było za co – gdyby Siergiejew nie zdążył w porę, po dzieciaku już by i śladu nie było. Niezłe to było trzęsawisko, choć na oko wyglądało na zwykłą kałużę gdzieś na peryferiach Boryspola. Milczka zagnała tam zgraja zdziczałych psów. Stały się prawdziwym nieszczęściem dla podróżnych wędrujących w pojedynkę albo w niewielkich grupkach. Psy zupełnie nie bały się ludzi, a krwiożerczością nie ustępowały wilkom. Za to rozumem, sprytemi liczebnością wielokrotnie je przewyższały. Przechodząc obok zrujnowanej cerkwi z jedyną ocalałą kopułą, sterczącą nad na wpół rozwalonymi murami niczym nadgniła cebula, Siergiejew usłyszał strzały. Ktoś strzelał – oszczędnie, pojedynczymi lub krótkimi seriami. Potem strzelec wypruł długą, na pół magazynka, i ucichł. Doświadczenie to dziecko grubych błędów i mówiło ono Siergiejewowi o tym, że lepiej nie leźć tam, gdzie strzelają. Jednak doświadczenie doświadczeniem, a nogi same zaniosły Michaiła ścieżką między dwoma zniszczonymi magazynami, najeżonymi pordzewiałą armaturą. Gdzieś tambył człowiek i najwyraźniej miał kłopoty. Potemusłyszał wizg psów. A nawet nie wizg, tylko skowyt i warkot wielu głosów. Przed nimbyło

stado, i to, sądząc z odgłosów, niemałe. Rozsądniej byłoby się zatrzymać, nie leźć w nieznane, poprzez zarośla ambrozji, dwukrotnie przewyższające Siergiejewa wzrostem, i zakurzone łopuchy. Stado to stado. Kolektywny umysł – krwiożerczy, bezlitosny i dobrze zorganizowany. Psi specnaz w mundurach ze skołtunionej sierści. Automat przeciwko nimto nie najlepszy sposób obrony. Na takie przypadki Siergiejew miał obrzyn strzelby myśliwskiej – wysłużonej tulskiej „wertykałki”, nabitej grubymśrutem. Straszliwa broń na bliskie dystanse, którą Siergiejew taszczył w samorobnej kaburze na lewym boku już trzy lata z hakiem, po tym, jak w opuszczonej wsi mało nie zagryźli go tacy „komandosi”, kiedy już podchodził do najeżonej kolczastym drutem granicy. Została mu na pamiątkę blizna po szarpanej ranie na udzie i długa blada szrama na przedramieniu – tam gdzie rozerwały skórę kły przywódcy sfory, zdziczałego rottweilera. Strach też pozostał. Za łopuchami była wolna przestrzeń, dalej ciągnęła się dawna boczna droga, teraz przypominająca zaśmiecone łożysko na wpół wyschłej rzeki, zarośnięte po brzegach soczystą, krzepką osiną. To, co Michaił tamzobaczył, nie było żadną niespodzianką. Stado liczyło jakieś dwadzieścia głów i właśnie pożerało swoich rannych. Siergiejew na razie nie dostrzegł strzelca, ale strzelać on umiał. Psy, warcząc i gryząc się między sobą, rozrywały ogromnego, wciąż jeszcze żywego doga – prawdziwego herosa stalowej maści. Dog próbował się podnieść, jednak padał na nowo, ranny i poszarpany kłami byłych towarzyszy. Upadał niezgrabnie, na bok, jak zagnany koń, przygniatając stukilogramową tuszą drobne kundle, wiszące na nim gronami, i zaraz znów próbował wstać z uporem nakręcanej zabawki. Jednak w jego łapę już wgryzł się niedźwiedziowaty kaukaz, napierający szeroką piersią i potrząsający zapalczywie masywnym krągłym łbem, a brzuch rwało kilka psów średnich rozmiarów. Dog wył, przeciągle i żałobnie, ze śmiertelną tęsknotą, a w jego gardle bulgotała krew. Sądząc z krwawych strzępów, dog nie był pierwszą ofiarą. Wprost na Siergiejewa, wlokąc za sobą przestrzelone łapy po gliniastej, rudej ziemi, pełzł niewiarygodnie brudny spaniel, były domowy pupil. Ślepia miał wybałuszone ze strachu – nie tylko domyślał się, on już wiedział, co go czeka w ciągu najbliższych kilku minut. Nie miał żadnych szans. Siergiejew rozejrzał się, jednak nie dostrzegł strzelającego, czyli ten najwidoczniej zdążył uciec albo schować się w jakimś stosunkowo bezpiecznymmiejscu. O właśnie, jakieś trzydzieści czy czterdzieści metrów dalej rósł wielki obeschnięty kasztan – całkiem niezłe schronienie, jeśli tylko zdąży się tam dobiec. Po prawej stronie od Michaiła stał do połowy zanurzony w gruncie, przerdzewiały i podziurawiony mikrobus, przypominający metalowy szkielet, który też mógłby od biedy się nadać, lecz było tam ewidentnie pusto. I dopiero kiedy Siergiejew zbliżył się do zrujnowanej ściany, która ostatecznie straciła pierwotny ceglany kolor pod grubą warstwą mchu i śliskiej pleśni, zauważył pośrodku drogi lśniącą łysinę kałuży, otoczoną kawałkami zeschłego błota niczymstosami sucharów. W kałuży coś się poruszało. Zpoczątku nie dotarło do niego, co to za stworzenie brzechta się w lepkiej niczymmazut brei – i raczej domyślił się, niż odgadł, że to nie pies, a człowiek, pogrążony w trzęsawisku po czubek głowy. Człowiek, tkwiący w podstępnej pułapce, tak zwanym„bąblu”, przy którymkażde błoto zdawało się nieszkodliwe. „Bąblami” ochrzczono erozyjne dziury w gruncie, wypełnione rzadkim błotem o konsystencji śmietany, pokryte z wierzchu podeschniętą skorupą – niepewną i zdradziecką, pękającą niespodzianie, bez ostrzegawczego potrzaskiwania. Zwykle takie otwory były głębokie – pod nimi wolno płynęły lodowate podziemne rzeki, obojętnie przyjmujące w swe nurty ciała ludzi lub zwierząt, które trafiły do borowinowych worków. Zwłoki ofiary dzień lub dwa pogrążały się w ziemnej paście, by wpaść potem do głębinowego potoku, a tam już miał się kto zająć podgniłym mięsem. Liczba takich pułapek wzrastała. O ile wcześniej trafiały się tylko na obszarach zalewowych rzek i tam, gdzie w czasie Potopu wody torowały sobie drogę w głąb kraju, to w ostatnich latach do „bąbla” można było wpaść nawet na wcześniej bezpiecznych terenach. Łebski, drapiąc pokrytą swędzącymi szramami popromiennych oparzeń głowę, rozkładał ręce i ględził coś o osiadaniu gruntów, płynnej kredzie w rejonach koryt rzecznych i redystrybucji wodnych horyzontów. Nikt go jednak nie słuchał. W poprzednim życiu Łebski był profesorem geologii, a obecnie naciągaczem,

drobnym złodziejaszkiem i narkomanem. Jak również kaleką – jednym z tych, którzy uszli z życiem z radioaktywnej strefy po wybuchu Zaporoskiej EA, a takich było niewielu, bardzo niewielu. Jednakowoż nawet ta unikalna zdolność przeżycia (a Siergiejew był przekonany, że to coś na poziomie genetycznym) autorytetu profesorowi nie dodawała. Nikt nie słuchał pomylonego starca, pokrytego czyrakami i wrzodami, bełkocącego na haju diabli wiedzą co. Starzec był nieco po pięćdziesiątce, zaś samemu Siergiejewowi za kilka lat miał stuknąć piąty krzyżyk i za starego się nie uważał. Sęk raczej w tym, że nikogo nie interesowało naukowe wyjaśnienie natury „bąbli”. W żaden sposób nie mogło pomóc przeżyć temu, kto tamwpadł. I to stworzenie, ginące na oczach Siergiejewa w połyskującej brei, miało głęboko w tyle to, że wpadło do komina krasowego, wypełnionego gliniano-kredową suspensją. Sam Michaił też miał to gdzieś. Tymbardziej że nie miał czasu na rozmyślania. Pozostała minuta, może półtorej, nie więcej. Zdecydowanym ruchem rozpiął pas plecaka ze stelażem i ostrożnie opuścił go na ziemię, wyślizgując się z szelek. No to jazda... Siergiejew chwycił automat lewą ręką, w prawą złapał ciężki obrzyn i szybkim krokiem wyszedł z zarośli łopucha, przeskakując nad oszalałym z bólu spanielem. Dziesięć metrów, trzy sekundy, zanim psy zareagują. Zmieścić się trzeba w dwóch, żeby nie pozwolić imsię rozbiec. Nie zwalniając kroku, podniósł obrzyn i wystrzelił w kosmaty kłąb z jednej lufy. Nabój był wypełniony ciężkim miedziowanym śrutem i zalał psy śmiercionośnym deszczem, kładąc trzy na miejscu, a całą resztę raniąc, łącznie z kaukazem. Jakaś śrucina trafiła w oko doga, skracając jego męki, i Siergiejewowi zdążyło przemknąć przez myśl, że biednemu zwierzakowi się poszczęściło, jak nigdy w ostatnich latach. Jednak ranny kaukaz pokazał, że jest prawdziwymprzywódcą stada. Michaił nigdy nie widział, żeby sto kilo żywej wagi – mięśnie, kości, sierść i ani grama niepotrzebnego tłuszczu – wzlatywało w powietrze, obracając się o sto osiemdziesiąt stopni z gracją kota, spadającego na cztery łapy. Na sekundę spojrzenie Michaiła spotkało się ze spojrzeniem skaczącego psa. Kaukaz miał ślepia jak wampir z horroru: czarne, gładkie jak hiszpańskie oliwki, otoczone czerwonymi nabrzmiałymi powiekami. Nie warczał i nie szczekał. Chciał zabić – w rozwartej paszczy, zalanej krwią rozszarpanego doga, sterczały purpurowe kły. Uchylając się przed wielkimcielskiem, Siergiejew zrobił niezgrabne pas i z półobrotu władował drugi nabój w kosmaty szaro-czarny bok, usiany dziesiątkami rzepów. Wystrzał niemal rozerwał kaukaza na pół, wypełniając powietrze obrzydliwym smrodem krwi i zawartości psiego żołądka. Jednak Michaił nie miał czasu triumfować. Pozostałe przy życiu psy po śmierci przywódcy nie uciekły, lecz rzuciły się do ataku ze straceńczą odwagą kamikadze. Dwa rosłe kundle Siergiejew skosił krótką serią, ale na tym sukcesy się skończyły. Jakiś nieduży psiak, podobny do przerośniętego bolończyka, z rozpędu uderzył go z tyłu pod kolana. Michaił stracił równowagę i upadł, chwytając automat drugą ręką, jednocześnie modląc się w duchu, żeby nie nadziać się plecami na jakiś sterczący odłamek żelastwa lub jeszcze gorzej. Jednak ręce nadal miał swobodne, by osłonić gardło przed następnym „najlepszym przyjacielem człowieka”. Gwałtownie wysunął automat na spotkanie skaczącego psa. Uderzenie trafiło prosto w wyszczerzoną mordę – trzasnęły zęby, a przeciwnik niczymkręgiel poleciał na bok, ogłuszony i rozbrojony. Siergiejew próbował wstać, sycząc z bólu w potłuczonych plecach – i ku własnemu zdumieniu dał radę. Strzelił do rudej suki z podkulonym ogonem, która odskoczyła od niego, lecz spudłował i ostro obrócił się dokoła własnej osi, szukając wzrokiem następnego celu. Tupiąc krótkimi, mocnymi łapami po zeschłej glinie, niczym koń wyścigowy galopował na niego rozwścieczony szkocki terier – nieustraszona czarna kula kudłów. Za nim ustawił się skundlony bolończyk. Ostatni ze stada. Wystraszona ruda suka wycofywała się, przysiadając na zadnich nogach. Jej już można było nie liczyć. Siergiejew ugiął nieco kolana, wystawiając lufę przed siebie, i kiedy terier skoczył na jego pierś, nacisnął spust. Kula trafiła psa w łeb. Wziął na cel niby-bolończyka i znów strzelił, dwa razy. To wszystko trwało nie dłużej niż minutę. Michaił rzucił okiemna powierzchnię „bąbla” i skoczył do swego plecaka, na którymwisiał zwój linki alpinistycznej, pojmując, że ta minuta może okazać się fatalna. Na

gładkiej glinie z trudem można było dostrzec lekkie poruszenie, zapewne oznaka ostatniej próby umierającego, by nabrać haust powietrza. Jak mógł najszybciej, Siergiejew omotał koniec liny dokoła ramy okna rozbitego mikrobusu i pobiegł z powrotem, rozwijając ją po drodze. Żeby tylko była wystarczająco długa! Michaił zdążył zrobić pętlę wokół pasa, cisnął automat przy brzegu trzęsawiska i skoczył, rozpłaszczając się na śliskiej powierzchni błota. Prawie doleciał do celu, plaskając brzuchem w śmierdzącą zgnilizną masę, przejechał po niej, czując, jak maź dostaje się pod ubranie, obrzydliwie klei się do ciała. Zaczął grzebać obiema rękami w tymmiejscu, gdzie kilka sekund wcześniej widział nieznaczne poruszenie. Tamten człowiek nie zdążył się pogrążyć głęboko – prawie natychmiast Siergiejew namacał pozlepiane błotemwłosy i bez ceremonii wczepił się w nie kurczowo, starając się wyciągnąć głowę tonącego na powierzchnię. Kosmyki prześlizgiwały się między palcami niczym robaki. Michaił z wysiłkiem zanurzył drugie ramię, zadzierając jak najwyżej podbródek, by nie napić się błota, namacał kołnierz i szarpnięciem wyrwał twarz tonącego nad powierzchnię. Przy tym sam zaczął się zanurzać. Z wysiłku rozbolał go grzbiet i dopiero co stłuczona kość ogonowa. Tyle dobrego, że ów człowiek nie zadławił się jeszcze ostatecznie. Z jego zatkanych nozdrzy wyleciały błotniste kiełbaski, otworzył usta – czerwoną wyrwę w jednolitej glinianej masce. – Nie drzyj się i nie szarp – wysapał Siergiejew. – Na moją komendę spróbujesz wypłynąć. Rozumiesz? Tamten nic nie powiedział, tylko otwierał usta, jakby w niemymkrzyku, i wykrztuszał błoto. Nie wypuszczając z rąk jego kołnierza, Siergiejew spróbował się odwrócić. Błocko zacmokało, ale puściło. Szybko przebierając nogami, obrócił korpus o sto osiemdziesiąt stopni i zamarł. Teraz należało zacząć wybierać linę, kierując się na brzeg „bąbla”. – Spróbuj oswobodzić jedną rękę – powiedział Michaił, czując, jak ciało tamtego zaczyna ponownie osuwać się w głąb. – Ostrożnie, podnieś jedną rękę i przesuń ją do góry, bliżej tułowia. Tamten poruszył się, próbując wypełnić polecenie. – Tylko nie ruszaj nogami. Zassie cię jeszcze bardziej. Ostrożnie. Michaił kilkoma mocnymi szarpnięciami za kołnierz spróbował pomóc tonącemu wydostać się, lecz samprzez to pogrążył się na parę centymetrów i znów się obrócił, nie pozwalając „bąblowi” zacisnąć lepkiej paszczy. Po trzeciej próbie na powierzchni ukazała się dłoń, za którą Siergiejew natychmiast chwycił kurczowo – i osłupiał. Dłoń nie była męska. Kobieca lub nawet dziecięca – zbyt cienkie palce. Zresztą nie pora na takie rozmyślania! – Za szyję. Łap mnie za szyję – nakazał Siergiejew. Ofiara „bąbla” zastosowała się do polecenia tak gorliwie, że Michaił stracił oddech. – Nie tak mocno! – wychrypiał. – Nie duś mnie! Chwyt osłabł. Teraz należało zacząć przesuwać się w stronę brzegu. Siergiejew pociągnął za linkę, lecz nie ruszył się z miejsca, tylko jego tyłek zatonął w błocie, niczym rufa storpedowanego liniowca. Ten, czy może ta, kogo Siergiejew postanowił uratować, mocno uwiązł w pułapce, mimowolnie budząc skojarzenia z bajką o rzepce. Tyle że bajkowych postaci w okolicy nie było widać. I chwała Bogu, bo postacie bywają tu różne, tak samo jak różne bywają bajeczki. Czując się jak przerośnięty robal, Siergiejew prawie zrobił mostek, wygrywając kilka centymetrów, ale w porównaniu z dystansem dwóch metrów do twardej ziemi nie był to znaczący sukces. Sznur, łączący go z wyspą mikrobusu, naciągnął się jak struna. Michaiła bolały plecy i ciemniało mu w oczach, lecz rozumiał, że jeśli teraz się rozluźni, straci nawet tę nieznaczną przewagę. Tak więc ciągnął, aż trzeszczały stawy. Błocko mdląco cuchnęło skisłymtwarogiemi zgnilizną. Dzień nie był gorący – koniec kwietnia nie rozpieszczał wysoką temperaturą, a nocami panowały przymrozki, jednak Siergiejew spocił się jak mysz pod ubraniem i warstwą gliny. Z czoła lał się pot, kapiąc do oczu. Sznur wpijał się w ręce, a wyrwać się ze śmiercionośnych objęć „bąbla” nadal się nie udawało.

– Pomóż! – wystękał, nie poznając własnego głosu. – Ruszaj się! Jak wąż! Jakbyś pełzał! No dalej! Michaił zdał sobie sprawę, że walczy już nie tylko o cudze życie, lecz także o własne. A jeśli już miał być szczery, bardziej o własne. I w tej chwili bagno się poddało. Błocko zacmokało, Siergiejew gorączkowo przebierał rękami, podciągając ich obu z jedną tylko myślą: nie przestawać! Nie zatrzymywać się, wyskoczyć na brzeg, zanim nastąpi ten moment, kiedy ratownik i ofiara zaczną pogrążać się znowu i „bąbel” zewrze paszczękę. Patrzył na linkę, związującą ich z tym, co kiedyś, w przeszłym życiu było mikrobusem. Była napięta niczym cięciwa łuku. Zprzerażeniempatrzył na węzeł, zawiązany w pośpiechu. Widział, jak zaczyna się skracać luźny koniec liny. Pojmował, jak niewiele zostało czasu do chwili, kiedy koniec sznura prześlizgnie się przez pętlę, wyrwie się na wolność z drugiej strony i niczym biało-czerwona żmija upadnie na strzępiastą, zakurzoną trawę. I to będzie koniec. Nawet jeśli do twardej ziemi pozostanie pół metra, nigdy do niej nie dotrą. Szybciej. Jeszcze szybciej. Ciągnął tak, że prawie słyszał, jak rwą się włókienka mięśni w nadwyrężonych rękach. „Bąbel” nie rezygnował, starając się chwycić ich za nogi, przytrzymać w pasie, wessać swoimmokrymbrązowympyskiemi połknąć. Żeby tylko zdążyć! Wolny koniec liny schował się już w węźle. Siergiejew rzucił się naprzód, na popękany skraj wyrwy. Suche płaty gliny zachrzęściły pod ciężarem ludzkich ciał jak śnieg pod płozami sań. Z niskim, cichym dźwiękiem, podobnym do pomruku gitary basowej, węzeł puścił i linka chlasnęła ziemię. Jednak „bąbel” pozostał z niczym. Już za późno. Siergiejew z uratowanym nieznajomym na plecach pełzł po twardej powierzchni, krzycząc bezgłośnie i łamiąc paznokcie o ziemię. Runął bez sił i prawie nieprzytomny dopiero wtedy, gdy między nima pułapką było już prawie dwa metry. Jednak nawet upadając, poszukał wzrokiem miejsca, gdzie upuścił automat. Odruch. Jedno niebezpieczeństwo minęło, ale to nie znaczyło, że obok nie czai się następne. Jeszcze straszniejsze i nieuchronne. Długo wtedy leżeli obok kałuży, na przedmieściach ludnego kiedyś Boryspola, między wysokimi chwastami i żałosnymi ruinami, które zachodzące słońce barwiło na kolor nabrzmiałych wrzodów. Wówczas dokoła leżały trupy psów, a dzisiaj parędziesiąt metrów dalej leżały trupy ludzi. Jednak i tamtego dnia, i teraz dokoła cuchnęło śmiercią. I jakkolwiek bluźnierczo to zabrzmi – był to znajomy zapach. Aromat tych czasów. Najtrwalszy zapach w całej kolekcji zapachów ostatnich lat. Podczas pierwszych miesięcy po Potopie woń rozkładu była tak silna, że wydawało się, iż cały świat składa się tylko z gnijących ciał ludzi i zwierząt. Oddziały pochówkowe – tak, początkowo były takie – zalewały rowy ze zwłokami roztworem chloru, ale nawet ten ostry chemiczny zapach nie mógł zagłuszyć słodkawego odoru rozkładu. Siergiejew potrząsnął głową, starając się odegnać wspomnienia, i z ukosa popatrzył na Milczka. Ten wielkodusznie udał, że nie zauważył przeciągającej się pauzy. Uważa mnie za staruszka, pomyślał Michaił. W jego oczach jestemstary jak Mojżesz. Jak Wielki Mur Chiński. Co ja sam myślałem jako piętnastolatek o tych, którzy zbliżali się do pięćdziesiątki? Że ludzie tak długo nie żyją. Ponownie uniósł lornetkę do oczu i jeszcze raz starannie obejrzał okolicę, zwracając szczególną uwagę na oddalony las. Wzdłuż jego skraju ciągnęła się droga, z której skręciły wozy opancerzone. Jeśli gdzieś się czaiło niebezpieczeństwo, to właśnie tam. Lepszego miejsca na zasadzkę nie było. Siergiejew przeniósł spojrzenie na spalone maszyny i pomyślał, że jednak bywają w życiu jasne chwile. Amunicja, baterie, broń, konserwy i być może alkohol leżały tuż obok. Tylko iść i brać. Nikt nie rozgrabił jeszcze pola walki. Żadnego śladu ludzkiej obecności – a w każdym razie obecności żywych. Zaś z martwymi wszystko było w porządku. Leżeli sobie spokojnie i nigdzie się nie spieszyli. – Idziemy do wozów – odezwał się Siergiejew cicho. – Ja pierwszy, ty drugi. Najpierw dalszy BWP. Ty nie wchodzisz. Będziesz mnie osłaniał i obszukasz tych dwóch z lewej. Naboje, zapałki, zapalniczki, baterie – wszystko, co znajdziesz. I jeśli są, to papiery. I buty... Buty ci są potrzebne. Spojrzał przez ramię na swoje nogi, obute w nie pierwszej już młodości desantówki, obliczył, kiedy

wrócą do schronu, który już przyzwyczaił się nazywać domem, i dodał: – Ja też potrzebuję butów. Milczek kiwnął głową i zaczął zsuwać z ramienia szelkę plecaka. – Nie zdejmuj – powiedział Siergiejew. – Nie trzeba. Plecak oczywiście był ciężarem, lecz zawierał mnóstwo pożytecznych rzeczy. Zostawiać go tutaj, na pagórku, było nierozsądne – kto mógł wiedzieć, co się zdarzy za dziesięć minut? Nie zawsze można wrócić tą samą drogą. Milczek poprawił szelki i popatrzył na Michaiła pytająco. – Dawaj, tylko ostrożnie – wydał komendę Siergiejew i pobiegli do pojazdów. Jednak przez ten rok Milczek dużo się nauczył. Był nie najgorszy, kiedy się spotkali, lecz wtedy miał tylko instynkt i doświadczenie. Niewątpliwie ważne – Siergiejew był daleki od tego, by przedkładać nad nie teorię. Swego czasu świętej pamięci Ichneumon powtarzał: „Wszelka teoria jest szara, a zieleni się tylko złote drzewo życia”[5], lecz mimo skłonności do tej sentencji ganiał całą grupę do siódmych potów. Dopóki teoria nie stawała się odruchem. Złote to były czasy – w kraju panoszyła się pieriestrojka, ale jaki taki porządek jeszcze był. Związek Radziecki też jeszcze był i dostatecznie swobodnie czuł się na cudzych terenach. I spece byli potrzebni. Nazywano ich konsultantami i teoretycznie byli nikim – tacy cywile w mundurach. W teorii. A w praktyce koledzy Siergiejewa udzielali na całym świecie bardzo specyficznych konsultacji i porad. Rzeczowych, bez zbytniego teoretyzowania. A chłopaka jednak Siergiejew podszkolił. Proszę, jak sprawnie idzie w parze. Po prostu cudo. Ichneumon, gdyby żył, na pewno by pochwalił. Przy śmierdzącym spalenizną cielsku BWP rozdzielili się. Siergiejew przesunął się ku uchylonemu lukowi i, nasłuchując, przylgnął bokiemdo zimnego pancerza. A Milczek, pochylony, sunął przez wysoką, na poły suchą trawę i zaległ koło pierwszego ciała, jakby przypadł do niego w porywie rozpaczy. Siergiejew dostrzegł, że Milczek nie zaczął od razu przeszukiwać nieboszczyka – uważnie rozglądał się dokoła i szukał rozciągniętych sznurków pułapek. Michaił uspokoił się, wykonał tę samą procedurę koło luku i zanurkował do wnętrza BWP. Raz jeszcze ucieszył się, że noce nadal są zimne – w środku była istna kasza. Pocisk kumulacyjny przepalił pancerz i wszyscy, którzy byli w środku, momentalnie zginęli. Tych dwóch, których właśnie przeszukiwał Milczek, siedziało na wierzchu albo zdążyło wyskoczyć – luk był otwarty. W każdym razie w chwili, kiedy rozpalony strumień gazów wdarł się do wnętrza stalowego kokonu, w środku ich nie było. Krew w czasie pożaru zapiekła się na podłodze w burą skorupę. Wewnątrz pojazdu pachniało smażonym mięsem, niczym w szaszłykarni. Siergiejewa zemdliło od takiego skojarzenia, ale pachniało właśnie tak. Przypalonym tłuszczem, kawałkami zimnego mięsa, pozostawionego na noc na grillu, starym węglem. I prochem. I właśnie po tymSiergiejew poznał, że nie ma tu czego szukać. Amunicja wybuchała wewnątrz tego żelaznego pudełka, rwąc na strzępy trupy. Niczego cennego. Rozejrzał się na wszelki wypadek, przyświecając latarką. Właściwie mógłby tego nie robić. Spałby w nocy spokojniej, choć w zasadzie już przywykł do podobnych widoków. Żółć podeszła mu do gardła i Siergiejew czym prędzej wylazł na zewnątrz, spazmatycznie chwytając powietrze. Odetchnął, splunął, z trudem pozbywając się ciągnącej niczympajęczyna śliny z dolnej wargi. Źle, jeśli w drugim wozie będzie taki sam bigos. Siergiejew obejrzał się i stwierdził, że w drugim pojeździe powinno być lepiej, jeśli w ogóle można tak to określić. To właśnie jego rozbiegających się pasażerów rozstrzeliwali weseli chłopcy ze śmigłowca. Czyli po trafieniu rakietą ktoś pozostał żywy. Inaczej w ogóle by nie było żadnych uciekinierów. Trzeba pomóc Milczkowi i ruszać tam. Możliwie szybko – Michaiłowi bardzo się nie podobał ten skraj lasu za gruntówką. Jakaś niewidzialna siła cały czas zmuszała Siergiejewa, by popatrywał w stronę tamtych drzew. Podejrzewał, że Ichneumon nazwałby tę siłę intuicją – pochodną sumy doświadczenia

i rozsądnego tchórzostwa. Ichneumon lubił ujawniać życiowe paradoksy. Michaił dał znak Milczkowi i krótkim skokiem przebywszy otwartą przestrzeń, upadł w trawę obok drugiego ciała. Wszystko to zajmie minimum dwie godziny lub dłużej. Ale mają czas. Niewiele, ale jednak. Nawet jeśli spóźnią się dziesięć czy dwanaście godzin, tamci zaczekają. Gdzie mieliby się podziać? Potrzebne imto, co niosą Siergiejew i Milczek. I mają nowe zamówienie, jak w pysk dał. Zawsze tak było. Czyli można się aż tak nie spieszyć. Jak wiadomo, pośpiech jest potrzebny przy łapaniu pcheł. Siergiejew uważnie obejrzał ziemię dokoła ciała, leżącego twarzą w dół. Pułapek nie było. Ostrożnie wsunął rękę pod trupa, próbując namacać cienki drut lub sterczące z miękkiej ziemi „wąsy”, lecz i tamniczego nie odkrył. Powoli przewrócił nieboszczyka na plecy. Całkiem jeszcze młody, pomyślał, obojętnie patrząc na martwą twarz z zastygłym na niej wyrazem zdziwienia, co świadczyło, że chłopak został zabity na miejscu i umarł natychmiast, bez cierpień. Zresztą teraz oni wszyscy młodzi. Żyj szybko, umrzyj młodo, tak mówiono kiedyś. Do pasa nieboszczyka przyczepione były dwa granaty. Z kieszeni „kamuflażki” na piersi wystawała paczka papierosów. Świetnie. Siergiejew przeszukiwał kieszenie trupa, starając się nie wybrudzić rąk zakrzepłą krwią, którą przesiąkła cała odzież chłopaka na piersi i brzuchu. Doskonale się złożyło. Nadzwyczajny fart! Na lewo od Siergiejewa niczym cień przesunął się Milczek, kierując się do następnego ciała. Wyraz twarzy miał spokojny i rzeczowy. – Mój Boże... – powiedziała Wika. – Gdybyś ty miał pojęcie, jak ja mamciebie dość! Mampowyżej uszu tego, że wsadzasz nos tam, gdzie nie trzeba. Mamdość twojej niezdolności do milczenia, kiedy należy! Jak mnie wkurza twoja praca dla tego degenerata! Daję słowo, wszystko, co w tobie dobre, masz między nogami. A ja, głupia, z początku tylko tampatrzyłam. Sama jestemsobie winna! Wyglądała na zmęczoną i przybitą. Nawet obelgi wypowiadała zmęczonym tonem, dosłownie jakby je z siebie wyciskała. W jej głosie nie było nienawiści, tylko smutek z powodu powszedniości kłótni i konstatacji oczywistych faktów. Jej mąż jest idiotą. Szef jej męża – idiotą i nadgorliwcem, niegodnym nawet walki o prezydenckie stanowisko. Zaś ona jest stroną pokrzywdzoną. Jej szef to główny przeciwnik szefa małżonka, przemądry człowiek i ogólnie szlachetna postać! Istny anioł, na razie bez skrzydeł, ale to jedynie niedopatrzenie niebiańskiej kancelarii. Dobry gospodarz, świetny organizator i bardzo przyzwoity człowiek. Nie było sensu z tympolemizować. Nie było sensu kłócić się o cokolwiek. Fakty były Wice znane tak samo jak Siergiejewowi. Jak i całemu krajowi. Ale... Co mają z tym wspólnego fakty? Krajowi należało pokazać, jak wielki człowiek bierze stery w swoje ręce. Pokazać narodowi przystojne oblicze lidera, głowy rodziny i doskonałego mówcy. Z ostatnim punktem było całkiem marnie. Z poprzednimi zresztą również. Oficjalny portret zbyt się różnił od oryginału. By odnieść sukces, należało nie kłamać, a szczerze w niego wierzyć. I Wika nie kłamała. To znaczy oczywiście kłamała, ale z jej punktu widzenia mówiła czystą prawdę.

Umiejętność wejścia w rolę, utwierdzenie siebie w przekonaniu o własnej nieomylności i trwanie przy swoim, starannie wypracowanym i wycierpianym w wyobraźni punkcie widzenia, zawsze było jej mocną stroną. Potrafiła przekonywać otoczenie i przede wszystkimsamą siebie. Siergiejew słuchał żony w milczeniu, od czasu do czasu spoglądając na jej zadbaną twarz, wciąż jeszcze piękną, z nie po kobiecemu gęstymi brwiami, nietkniętymi pęsetą, i żółtymi jak u błotnego rysia oczami. I zachodził w głowę, jak mógł pokochać taką kobietę. No dobrze, obiektywnie rzecz biorąc, kochać było za co, ale jak mógł związać z nią życie – tego nie mógł zrozumieć. I wszak spotkali się nie w wieku szczenięcym. Oboje już mieli koło trzydziestki. Siergiejew dopiero co zakończył karierę konsultanta-doradcy i jeszcze nie zaleczył rany po siedmiu miesiącach w kubańskimwięzieniu. Wówczas uważał, że ten etap jego życia został zakończony. Gruba kropka na końcu dossier i cieplutkie miejsce w MSN[6] plus niemałe odszkodowanie za wszelkie trudy i niedogodności konsultanckiego życia powinny mu ułatwić adaptację w nowymświecie. Ze wszystkich zaproponowanych miast wybrał Kijów, może dlatego, że Moskwy nie lubił, klimat Petersburga był dla niego męczący, a z Kijowa zachował ciepłe wspomnienia z wczesnej młodości. I jeszcze dlatego, że w Kijowie, w dwupokojowym mieszkanku na Trojeszczynie mieszkała jego jedyna żyjąca krewna, siostra ojca – ciocia Klara. Szef, usłyszawszy o jego wyborze, skrzywił się, z nawyku przeklął chochłów[7] i ich niezależnistju, lecz obietnicę wypełnił. Mieszkanie, auto, ukraiński paszport i przyrzeczenie, że nie będzie się zwracać do Siergiejewa bez ważnych przyczyn (to ostatnie ze zgrzytaniem zębów). Po czymdrzwi Biura zamknęły się, wypuściwszy Siergiejewa na zwykły świat. Jednak nawet wtedy, czując całkiemzrozumiałą ulgę razemz bólemw zmasakrowanej torturami nodze, Michaił wiedział, że drzwi te nie zamknęły się na zawsze. Skorupa, zwana byłym ZSRR, oczywiście do tego czasu się rozpadła i stosunki między byłymi braćmi i siostrami oficjalnie poszły w diabły, lecz Biuro pozostawało Biurem. Stare więzy pomiędzy kolegami nie znikły, wzajemne zobowiązania również. Rzecz nie w kształcie nakryć głowy czy kolorze naszywek. W Biurze wszyscy na tyle przywykli do chodzenia w obcych mundurach bez oznaczeń stopnia, że wobec takich atrybutów pozostawali doskonale obojętni. Wspólne wspomnienia cementowały sympatie i antypatie, a praca, co tu kryć, pozostała ta sama. Niechby i na komercyjnych zasadach, ale została i póki na świecie wybuchały lokalne konflikty, powstawały nowe reżimy, a motłoch formował się w oddziały bojowe, nikt ze starej kadry nie obawiał się bezrobocia. Obawiali się tylko spotkania po różnych stronach barykady, i nie były to obawy bezpodstawne, jak udowodnił los. Jednak wtedy było do tego daleko jak do Księżyca. Życie zaczęło się od zera w wieku lat trzydziestu z kawałkiem, a zapach kwitnących na brzegach Dniepru kasztanów chwytał za serce mocniej niż mdlący, zwierzęcy aromat orchidei, znany Siergiejewowi nie tylko z opowieści. Michaił był wówczas taki mężny i zagadkowy. Stracił w gościnie u Castro całą nadwagę, która nawiasem mówiąc, już nigdy nie wróciła. Tajemniczy przystojniak bez przeszłości (a dokładniej mówiąc, z wymyśloną przeszłością), poliglota, wysoki, chudy, niemal całkiem siwy, szarooki, z niewielką blizną na górnej wardze i kulejący romantycznie, niczymJoffrey de Peyrac. Zresztą utykanie w opinii lekarzy powinno minąć w ciągu kilku miesięcy. Wika również była ładna. Na tyle, że wydała mu się oszałamiającą pięknością. Bardzo niezwykła kobieta – niezależna, ostra w swych opiniach, z szopą czarnych, sztywnych włosów związanych w koński ogon, smagłą, zaskakująco delikatną skórą, skośnymi kocimi oczami miodowego koloru i miniaturową figurą, w której kruchość komponowała się z całkiem wyrazistymi kobiecymi krągłościami. Pracowała wówczas jako dziennikarka w dość modnymi wpływowymmiesięczniku „Kijowski Biznesmen” i stołecznej dyrekcji Radia Swoboda, w którym prowadziła audycje trzy razy w tygodniu. Za sobą miała dwa dyplomy wyższych studiów i dwa nieudane małżeństwa, jedno ośmioletnie dziecko i pięć głośnych dziennikarskich śledztw, z których jedno omal nie zakończyło się dla niej tragicznie. A także reputację, o jakiej większość jej kolegów z pracy, mężczyzn, mogła tylko pomarzyć. Na dodatek Wika Płotnikowa była pożeraczką serc w najgorszym sensie tego słowa. Nie szanowała

mężczyzn, lubiła ich po prostu wykorzystywać na poziomie czysto fizjologicznym, kiedy sama tego chciała. Ofiarę na noc wybierała sobie z długiego spisu swoich podbojów. Podobnie jak pajęczyca w oddalonym kącie swej nory wybiera spośród omotanych pajęczyną, nadgryzionych i na poły przetrawionych much, zachowanych na czarną godzinę. Poznali się, kiedy Wika wczepiła się zębami i pazurami w śledztwo dotyczące machinacji gruntami, należącymi do MSN, a idącymi pod zabudowę willową. Temat był śliski, na odległość cuchnący wielką kasą i kryminałem. Wtedy jeszcze pani Płotnikowa miała ideały, uważając się za kogoś w rodzaju Robin Hooda dziennikarstwa. Teraz to minęło, ale wówczas... Generał Kosorotow, niezły facet, po prostu chciwy i niezbyt oddalony od swych chłopskich korzeni, łykał validol garściami, pił corvalol i pumpan całymi szklankami, blednąc na wspomnienie Wiki, która szła jego śladem niczym posokowiec po tropie rannego jelenia. Jednak brać łapówek nie przestawał. Zgarniał pieniądze za przekwalifikowanie ziemi z taką prędkością i zapałem, że można mu było dać za to albo dziesięć lat za kratkami, albo tytuł Bohatera Pracy Kapitalistycznej. On ich nawet nie zgarniał, tylko kosił szerokimi, dziarskimi zamachami, niczymkosiarz tnący wysoką soczystą trawę na pokrytej poranną rosą łące. Nikt mu nie nosił pieniędzy w kopertach, ależ skąd! Takie sumy po prostu nie zmieściłyby się w żadnej kopercie. Jedynie walizeczki dyplomatki, i to dość pakowne, mogły pomieścić tę ogromną wdzięczność, która przepełniała serca osób zainteresowanych. Płotnikowa krążyła nad generałem jak wygłodniały sęp nad umierającym lwem. Któryś z licznych nieprzyjaciół generała przekazywał Wice konfidencjonalne informacje oraz to i owo z dokumentów, wyraźnie pieszcząc w duchu nadzieje przejęcia synekury po Kosorotowie. Na skandalizujących portalach internetowych i w samym „Kijowskim Biznesmenie” pojawiło się już kilka artykułów, zawierających fakty bliskie temu, co działo się w rzeczywistości, a Kosorotow mało nie zszedł na zawał w samymśrodku roboczego dnia, podczas czytania prasy. Staruszka zreanimowali ratownicy z Medicomu, a współpracownicy wystosowali do redakcji „Biznesmena” oburzoną notę, która zresztą została całkiem zlekceważona. Za to następnego dnia Płotnikowa sama podeszła do Siergiejewa w restauracji, gdzie jadł kolację. Tak po prostu, bez krygowania się i zaproszenia usiadła przy jego stoliku, wbijając mu w nasadę nosa spojrzenie bezczelnych (i umiejętnie umalowanych) oczu. Jak na rekina pióra, wyglądała diabelnie pociągająco. Siergiejew kontynuował jedzenie, od czasu do czasu nieprzyjaźnie popatrując na Wikę, którą natychmiast rozpoznał z widzianych wcześniej fotografii. Oboje milczeli. Wytrzymywali pauzę, jeśli tak to można określić. Dopaliwszy długiego brązowego papierosa, którego dym mocno pachniał goździkami, Płotnikowa zgniotła go w popielniczce i wreszcie się odezwała. – Ty jesteś Siergiejew. – To było stwierdzenie, nie pytanie. – Owszem– potwierdził Michaił bez pośpiechu. – To właśnie ja. Dziennikarka znów umilkła, wpatrując się w niego. Siergiejew, nie spuszczając z niej oczu, powoli odkroił kawałek soczystej wołowiny i zaczął przeżuwać, wziąwszy z kieliszka łyk czerwonego wytrawnego wina. Potem zaczął odkrawać kolejny kawałeczek, w duchu rozkoszując się sytuacją. Żadnej pauzy nie da się ciągnąć wiecznie, ale jeśli robić to umiejętnie... Przy czwartymkęsie nie wytrzymała. – Złe wychowanie – powiedziała, przypalając następnego mdło pachnącego papierosa. – Wasze biuro zawsze było nie comme il faut. Siergiejew skinął głową. Oba jego biura – i to przeszłe, i obecne – rzeczywiście często były nie comme il faut. To był fakt, lecz w roztrząsanie szczegółów ani w dyskusje nie chciał się wdawać. – JestemWiktoria Płotnikowa. Pewnie o mnie słyszałeś? Siergiejew ponownie skinął, kolejny raz wbijając nóż w mięso. – Jesteś Siergiejew – powtórzyła Płotnikowa spokojnie. – Pracujesz u Kosorotowa. I musimy

porozmawiać. Czy ktoś ci już mówił, że kiedy z kimś rozmawiasz, powinieneś mu patrzeć w oczy? Michaił położył sztućce obok talerza, starannie otarł wargi serwetką i rzekł, niemal idealnie zgrywając się z jej intonacją: – Poza tym, że ja to ja, nic się nie zgadza. Ja nie pracuję u Kosorotowa. Pracuję w Ministerstwie Sytuacji Nadzwyczajnych. Po drugie, to ty masz do mnie sprawę, a nie ja do ciebie. Po trzecie, kiedy z kimś rozmawiam, zawsze patrzę mu w oczy. Z tobą na razie nie rozmawiam. Czy wyjaśniłem to wystarczająco przystępnie? Teraz przyszła jej kolej skinąć głową. Siergiejew wziął nóż i widelec i kontynuował posiłek jakby nigdy nic. – A ja nie odejdę – powiedziała Wika, zaskakująco bez złości, nawet trochę się śmiejąc, ni to z sytuacji, ni z siebie. – Niedoczekanie. – Toteż nie czekam – odparł, popijając wino. – Na Boga, siedź tu sobie. Jesteś piękna. Przyjemnie się na ciebie patrzy. Co prawda papierosy masz napchane jakimś gównem, ale to nic, jakoś wytrzymam. Płotnikowa nie wytrzymała i parsknęła, jeszcze bardziej upodabniając się do kotki. – Zamówić ci coś? – zapytał Siergiejew. – Coś do jedzenia? Do picia? Bez podtekstów. Skoro już i tak tu siedzimy... Roześmiała się. Miała ładny śmiech. Nie wronie krakanie, nie zmanierowany chichot, a piękny śmiech z głębi piersi, natychmiast wywołujący u każdego normalnego mężczyzny w pełni zrozumiałe pragnienie usłyszenia jego intymnej modyfikacji w całkieminnych okolicznościach. – Zamów. To samo co i ty. Dobrze wysmażony stek. – Wino? Obróciła stojącą przed nim butelkę etykietką do siebie i małym palcem ręki, w której trzymała papierosa, pogładziła brew. To był tylko jej gest. Gest, po którym Siergiejew potem rozpoznałby ją wśród tysięcy innych kobiet. Cała składała się z takich osobliwych detali – tylko jej gestów, tylko jej zapachów, tylko jej wyrażonek. Różniła się od wszystkich kobiet, jakie przewinęły się przez jego życie tak, jak różni się zmontowany ręcznie włoski samochód od standardowego tworu sowieckiej fabryki. Albo, jeśli to zbyt przyziemne porównanie, jak obraz wielkiego mistrza od litografii, drukowanej w tysiącach egzemplarzy. Teraz ona mówi o nienawiści – prawie obca kobieta, sekretarz prasowy premiera, dama u władzy. Wcześniej mówiła o miłości. O wzajemnym zrozumieniu. Chciałby myśleć, że mówiła szczerze. To teraz kłamie – jeszcze kilka lat temu uczucia, które wybuchły na podstawie chemii ciał, poruszały ją bardziej niż praca, niż kariera, bardziej niż image „łowczyni”, a już z pewnością bardziej niż zawartość spodni Michaiła. To wspaniale dopełniało ich wzajemne zainteresowanie – było im bardzo dobrze w łóżku, ale nie to było najważniejsze w ich stosunkach. Nim jej nie kupili. Zanim go nie zdradziła. Ciekawe, co nastąpiło jako pierwsze? On nigdy nie zadawał pytań. Podejrzenia? Naturalnie miał je. Była zbyt wyzywająco piękna i atrakcyjna seksualnie. Jednak nie chciał o tym myśleć. Ich romans zmienił go na tyle, że Siergiejew, wielbiciel kobiet i ulubieniec kobiet, przez cały czas ich małżeństwa nawet nie pomyślał o jakiejś przelotnej miłostce. I z naiwności czy może ślepoty, właściwej wszystkim zakochanym mężczyznom, przenosił własne opinie i odczucia na żonę. Jak było w rzeczywistości? Po co teraz o tym myśleć? Wszystko się skończyło. Są dla siebie prawie obcymi ludźmi. Wszystko, co ich łączyło – minęło. Przyszłości nie ma i nie będzie. I nie ma co się dziwić, że w jej tonie nie słychać nawet cienia przyjaźni. Michaił jest teraz kimś, kto przysparza kłopotów jej szefowi, a dla niej jest zawadą. Ciężarem. Czynnikiem drażniącym. Drzazgą w tyłku. Czy można z miłością mówić o drzazdze w tyłku? Niestety, ale wszyscy mają swoją cenę. Ceną Wiki okazała się władza. Nie najgorszy wariant, obiektywnie rzecz biorąc. Nie pieniądze – zarabiała wystarczająco dużo, będąc jeszcze Robin Hoodem. Nie młodzi chłopcy o krzepkich ciałach – zawsze ich uważała za wibratory na nóżkach i traktowała jak

przedmioty czysto użytkowe. Ani modne szmatki, ani kamyczki, ani drogie auto, ani futra... Łysenko kupił ją łatwo i prosto, stawiając ponad kolegami, dając jej możliwość „kierowania”, wybierania, kogo dopuścić, a kogo nie dopuścić, kogo przyjąć, a kogo nie przyjmować do orszaku asystującego Łysemu na ważnych politycznie imprezach. Kupił ją i uczynił zupełnie dla siebie bezpieczną, dając Wice możliwość rozsyłania temnyków[8] w jego imieniu, karania tych, którzy próbowali pisać „nie na temat”, tych, którzy źle mówili o niej i jej stosunkach z byłymi, teraz już byłymi, kolegami po piórze. Przestała być Wiką. Stała się Wiktorią Andronowną. Była femme fatale, gwiazda dziennikarskich śledztw, lekko ochrypły głos swobody – stała się głosem władzy, który poczuł słodki smak prawa karania i nagradzania pewną ręką. Żaden urzędnik nie mógł robić tego efektywniej od niej, znającej od podszewki zwyczaje i fortele swoich byłych towarzyszy. Nie mógł jej oszukać ezopowy język, nie wprowadzały w błąd subtelnie zawoalowane sugestie – to był jej oręż, jej terytorium, jej sztuczki. Nie znała litości podczas dążenia do wyznaczonego celu. Nie znała jej zresztą również wtedy, gdy znajdowała się po drugiej stronie barykady. Zapewne w ogóle jej nie znała. Wika z obrzydzeniem wysuwa wargę, marszczy czoło i jej twarz staje się nieprzyjemnie znajoma, dosłownie jakby Łysenko zrobił sobie operację zmiany płci i włożył perukę z jej włosów. A wtedy... Wtedy popatrzyła na etykietę, gładząc brew, wypuściła cienką smużkę goździkowego dymu i powiedziała: – Czerwone chilijskie? Może być. Po prostu poproś, żeby przynieśli drugi kieliszek. Z kąta niosło się poświstywanie okaryny i dźwięki gitary – trio muzyków w sombrerach, otulonych w poncha i dym papierosowy, rzetelnie odpracowywało swoją zapłatę, uzasadniając argentyńską nazwę lokalu. Kelner, łysawy chłopina pod czterdziestkę, z bezwstydnymi łasicowatymi oczkami, wyraźnie nie mógł oderwać wzroku od Płotnikowej, prawie się oblizywał, lecz polecenie wypełnił szybko i sprawnie. Wika umoczyła wargi w winie, odstawiła kieliszek i zapaliła następnego papierosa od poprzedniego. – Denerwujesz się? – zapytał Siergiejew. Wzruszyła ramionami. – Nie. Dlaczego...? Po prostu chcę palić. – Dlatego że nie lubię tego dymu? – Dlatego że ja go lubię. – Przyjąłem. – Kim jesteś, Siergiejew? – zapytała Płotnikowa, obserwując go poprzez błękitnawy, słodkawo pachnący, duszący woal. – Dlaczego cię nie znam? A przecież w twoimbiurze znamwszystkich. Ryję u was już pół roku. Dlaczego o tobie nikt nie zna żadnych szczegółów? Nikt nie mówi źle, nikt nie mówi dobrze. Dlaczego, Siergiejew? – Nie jestemczłowiekiempublicznym. – Ach tak... Absolutnie niepubliczny. Lecz zachowujący świętą korporacyjną etykę. – A co to takiego korporacyjna etyka? Nie odwróciła wzroku, tylko głęboko się zaciągnęła i jakoś tak niezgrabnie, po sowiemu, odwróciła głowę w jego stronę. – Czy ja wyglądam na głupią? – spytała. – To wręcz obraźliwe. Jak myślisz, kto mi przekazuje informacje o twoim szefie? Twoi koledzy z pracy ustawiają się do mnie w kolejce, żeby opowiedzieć o sprawkach Kosorotowa. – Wierzę – odparł Michaił spokojnie, również nie umykając wzrokiem. – Ale to niecała prawda. Opowiadać to ci opowiadają, ale tymnie zadziwisz ani czytelników, ani prokuratury. Ważne jest co innego: nie masz tylko jednego źródła. Część przekazują ci twoi przyjaciele z SBU[9], mając w tym swój interes. Po trochu, inteligentnie, bez zbędnych szczegółów. Żebyś widziała obraz tak, jak to imjest potrzebne – z jednej tylko strony. Część ci podsyła Szczur – od tego jest wice, żeby ostrzyć sobie zęby na stanowisko szefa. A to

i owo wymyślasz. Spokojnie, dobrze ci to wychodzi, prawie prawdopodobnie. Osłupiała na moment, lecz bardzo szybko wzięła się w garść. Tak reaguje człowiek, który przywykł do przyjmowania ciosów na poziomie odruchów, a nie świadomego wysiłku. – No jak to? – powiedziała ze zdumieniem. – A ja myślałam, że jestemnajsprytniejsza ze wszystkich. Czyli, jak mamrozumieć, ty mi nie jesteś potrzebny? – Nie jestemci potrzebny. – Nie czaisz się na miejsce Kosorotowa? – A po co mi jego miejsce? Mamswoje. Była kiedyś taka gra – „patrzałki”. Dość głupia, nawiasem mówiąc. Bez sensu. Ludzie patrzą sobie w oczy, dopóki ktoś nie mrugnie lub nie odwróci wzroku – i w tymmomencie przegrywa. Przez chwilę Siergiejewowi zdawało się, że gra z Płotnikową właśnie w „patrzałki”. Stawka była nieznana, ale bardzo wysoka. Nadzwyczaj wysoka. Inaczej dlaczego ta dziwna kobieta, podobna ni to do kota, ni to do drapieżnego ptaka, wpatrywałaby się w jego oczy z taką siłą? Było w tym spojrzeniu wszystko – złość, zainteresowanie, rozdrażnienie, zwyczajna ciekawość, czujność, lecz bez strachu, i co dziwne, pragnienie. Od tego spojrzenia wyraźnie pachniało piżmem. Na tyle, że Michaił poczuł chłodny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. I właśnie to odczucie wzajemności, rezonansu, było najbardziej nieoczekiwane dla przyzwyczajonego do damskich wybiegów Siergiejewa. Nagle Płotnikowa mrugnęła i łącząca ich nić zerwała się, pozostawiając po sobie uczucie zakłopotania i dziwny posmak w rozmowie. Kiedyś, w dawnym życiu, tęgi, siwy mężczyzna zwany Leonidem Siergiejewiczem, lubiący nosić spodnie slacksy i okulary w rogowej oprawie na wągrowatymnosie, uczył Michaiła i jego kolegów stwarzać w rozmowie nastrój. Odpowiedni nastrój do osiągnięcia odpowiednich celów. Uczył szczegółowo, z zapałem, szczodrze dzieląc się metodami budowania atmosfery, wykorzystania cech psychofizycznych i fizjologicznych obiektu oraz innymi mądrościami. Właśnie on, pociągając wiecznie zakatarzonym nosem, po raz pierwszy opowiedział im o tej niteczce, którą należy przeciągnąć między sobą a obiektem – bez mordobicia, chemikaliów, rażenia prądemi innych prymitywizmów. Owszem, są one niezbędne w tej profesji, ale istnieje też wyższa sztuka pilotażu prowadzenia przesłuchania... o przepraszam, rozmowy. I zupełnie nieważna jest przyczyna, dla której ta nitka się utworzy – strach, czułość, ból czy banalna ciekawość. Najważniejszy jest samfakt jej powstania. Nawet na mgnienie, na sekundę – i sprawa załatwiona. W pierwszej chwili Siergiejew ucieszył się z sukcesu, raczej z przyzwyczajenia, siłą inercji, zgodnie z wpojonym odruchem, lecz natychmiast ostygł, zdając sobie sprawę, że nie potrafi dokładnie określić, z której strony owa niteczka się rozwinęła: od niego ku Wice czy od niej – do niego? I uczucie radości zastąpiła niepewność, kładąca mu ręce na ramionach niczymstary druh. Jakby z gorącego triumfu zwycięstwa zanurkował w lodowaty przerębel porażki i z rozpędu wpłynął pod czarny lód, przestrzeń bez powietrza, tak dobrze mu znaną z minionych lat. Jak wówczas, w zaniedbanym numerze hawańskiego Hiltona, kiedy patrzył w oczy Raula, które wydawały mu się przerażone. W brunatne, zielonkawo nakrapiane oczy, ze źrenicami rozszerzonymi do granic możliwości od przyjętej kokainy. Wszystko było proste i zrozumiałe. I związki, i punkty przekazywania towaru, i pieniądze w pojemnych opancerzonych aktówkach, w gotówce. Raul lubił gotówkę. Ochoję, bohatera – barbudo i przyjaciela Che, już zdążyli zgarnąć wcześniej. Był zdruzgotany i nie mógł zrozumieć, co się właściwie wydarzyło, za to La Guardia – ten się trzymał twardo. I Raul, już niemłody, nie był żałosny. W jego oczach czaił się zwierzęcy strach, co chwila oblizywał wysychające wargi i ocierał nos ręką. Zdawało się, że wiedział: zaraz do pokoju wejdą pracownicy bezpieczeństwa i żaden status nie ocali go przed aresztowaniem. I Siergiejew też to wiedział. I w duchu triumfował, rozkoszując się finałem wielomiesięcznych, wieloletnich kombinacji. A potem, kiedy do numeru wdarli się ostro pachnący potem i tytoniem strzelcy, raptem zobaczył w oczach Raula coś, co od razu mu powiedziało, że ich oszukano, ograno, jak dzieci na tandetnym

noworocznym baliku z pijanym Dziadkiem Mrozem i podstarzałą Śnieżynką. Że nic się nie skończyło, a na odwrót, właśnie się zaczyna. I wraz z tym zrozumieniem przyszło uczucie rozczarowania, poczucie wykorzystania. Kolejny raz ich wykorzystano. I miał rację. Aresztowano nie Raula, to Raul aresztował. I w trybunale honoru Raulowi dostała się rola demaskatora. Okazał się bohaterem na białym koniu. Ochoję i La Guardię pospiesznie rozstrzelano, nieszczególnie dbając o ramy przyzwoitości. A z nimi... Znimi zdarzyło się to, co powinno się wydarzyć w takiej sytuacji. Siergiejew poczuł, jak pod wpływem wspomnień zabolało go kolano. W nozdrza wdarł się smród niemytego ciała, przypalonego elektrodami mięsa i zepsutych zębów. Kiedy Chico wrzeszczał, z jego ust bryzgała ślina, owiewając Michaiła smrodem zgnilizny. To było straszniejsze od bólu. Gdyby Chico mógł choć na moment poczuć to, co czuł w tamtej chwili Siergiejew, odłożyłby akumulator i pałkę, która zmieniła kolano więźnia w rozpaloną, pulsującą kulę ognia. Plułby na niego ze szczególnymcynizmem, a Siergiejew umierałby z obrzydzenia w dosłownym sensie. Dlatego było szczególnie ważne, by nie pokazać temu rosłemu, zgniłozębemu Mulatowi, jak bardzo jest źle. Należało patrzeć, nie mrugając, by żadnym grymasem ani drgnieniem nie zdradzić prawdziwych uczuć. A kapitan Chico znał się na swojej robocie – osiłek z płonącymi w świetle tysiącwatowej lampy martwymi oczami ścierwnika, czarnymi kędzierzawymi włosami i ospowatą czekoladową twarzą... Płotnikowa jeszcze raz mrugnęła i wszystko wróciło do normy. Wspomnienia zbladły. Nadpłynął dźwięk gitary, żałobny świst okaryny, dympapierosowy i apetyczna woń podpiekanego na węglach mięsa. Jakby nigdy nic. – No cóż – powiedziała dziennikarka. – W takimrazie po prostu się zapoznamy? – To mi się bardziej podoba. – Jeśli mam być szczera, mnie też. To byłoby naprawdę obraźliwe, gdybyś zaczął śpiewać o wszystkim, jak słowik. Uśmiechnęła się. Kelner postawił przed nią talerz z parującymwołowymstekiem, ćwiartką cytryny i zieleniną, po czym znikł z tęsknymwyrazemtwarzy. Wycisnęła na mięso sok z cytryny, odcięła kęs, zgrabnie operując nożem, i żując, powiedziała: – Smaczne. Po prostu wspaniałe. Do twarzy jej było z uśmiechem. Miała mocne, białe, dość duże zęby i czerwone wargi, które nieco psuł nawyk zdegustowanego zaciskania. Lecz kiedy się uśmiechała, była niemal ideałem. – Kiedy je się coś tak pysznego, ma się ochotę spytać, co będzie na deser. – A co będzie na deser? – zapytał Siergiejew, nie kryjąc zainteresowania. – Jeszcze nie wiem– powiedziała, unosząc brew – ale możemy to omówić. – Bez warunków dodatkowych? – Bez warunków dodatkowych. Popatrzył na nią i uśmiechnął się w odpowiedzi. Wszystkie wielkie rozczarowania zaczynają się od triumfu. Ich romans nie był wyjątkiem.

Śmigłowce wychynęły znad przydrożnego lasku – akurat stamtąd, skąd Siergiejew ich się spodziewał. Dwie nowoczesne, ciche maszyny, pomalowane na kolor khaki z chaotycznie rozsypanymi plamami kamuflażu na kadłubach. Przewaliwszy się nad zmarniałymi drzewami, przedwcześnie odartymi z liści przez jesienne wiatry, dwa drapieżne stalowe ptaki prześlizgnęły nad ugorem. Zapewne tak samo poruszały się wczoraj – wolno, a jednocześnie energicznie, bez jednego zbędnego ruchu. Tak atakuje doświadczony, zimnokrwisty bojownik. Głucho stękały śmigła – dźwięk nie był jeszcze słyszalny w pełni, lecz jego niska częstotliwość marszczyła skórę na potylicy, niczymstary pergamin pozostawiony na słońcu. Nie było nawet czasu na to, by zakląć. W ogóle na nic nie było czasu. Pozostało dosłownie kilka sekund, by zniknąć z widoku, rozpłynąć się, zaryć pod ziemię czy wzlecieć w niebiosa. Ani Siergiejew, ani Milczek nie umieli latać, za to wąwóz, który Michaił ledwie pół godziny temu chciał obejść dookoła, był na szczęście tuż obok – może z sześćdziesiąt metrów. Tylko jedna szansa, ale jednak była. I Siergiejew wrzasnął tak, że samnie rozpoznał własnego głosu: – Do jaru!!! Szybko!!! Przez ten czas, kiedy krzyk wyrywał się z jego naprężonego gardła, śmigłowce, które dopiero co przypominały utuczone gołębie, skróciły dystans i urosły do rozmiarów sporych gęsi. Zdobycz, dla której obaj ryzykowali, grzebiąc w rozbitych pojazdach, była dobra, lecz trofea mogły ich drogo kosztować – jeńców tu nie brano. Ech, gdyby tak mieć „muchę”[10]... Albo lepiej dwie. Niestety, „much” nie było! Ani „stingera”, ani „strzały”. Siergiejew dokładnie wiedział gdzie, całkiemniedaleko stąd, jakieś trzydzieści kilometrów, leży kilka takich niezbędnych kompletów, lecz co mu po tej wiedzy? Zahaczyli ich, złapali na żywca i teraz lecą po zdobycz – oto, dlaczego wszystko leżało tutaj nienaruszone! Tamci czekali, aż ktoś przyjdzie. Oczywiście nie na Siergiejewa z Milczkiem, a na kogoś grubszego kalibru, lecz jednak z pewnością czekali! Na pewno gdzieś tu był czujnik, jak w mordę strzelił. Albo kamera wideo, pozostawiona na wszelki wypadek. Czujnik ruchu był nieefektywny. Przez noc zwierzęta jeszcze nie podeszły do trupów – odstraszyła je strzelanina i pożar, po którymzbyt długo śmierdziało spalenizną... A dziś, proszę, oczekiwano gości. Lisy, które rozmnożyły się ponad wszelką miarę, wilki, psy, jenoty i nawet niedźwiedzie pojawiające się licznie na Ziemi Niczyjej w ciągu ostatnich pięciu lat, nie gardziły ludziną. Czujnik darłby się jak oszalały i ci, co urządzili zasadzkę, musieli to wziąć pod uwagę. Czyli zostawili kamerę, spodziewając się, że ktoś się koło wozów pancernych pojawi. I doczekali się. Milczek już kłusował w stronę wąwozu – skupiony, nie oglądając się niepotrzebnie przez ramię. Zauważalnie wyprzedził Siergiejewa, choć ten wystartował pierwszy. No cóż, lata dawały o sobie znać, nie ma na to rady. Huk turbin narastał. Siergiejew czuł całym sobą, jak obracają się z szumem serwomechanizmów karabiny maszynowe, jak przez luki drzwiowe celują sierżanci w lekkich kamizelkach kuloodpornych, i w myślach poprosił Boga o to, by śmierć (jeśli nadejdzie) była błyskawiczna. Jednak tym razem Pan postanowił inaczej. Mimo wszystko zdążyli. Milczek skoczył do jaru nogami naprzód – jak w rzeczkę z rozkołysanej liny. Z trzaskiem wbił się w zarośla leszczyny, gęsto porastającej cały skłon, prawie do samego dna. Siergiejew, który został z tyłu dobre dziesięć metrów, dotarł do brzegu wąwozu w momencie, gdy z bliższego helikoptera zaszczekał karabin, ale kule przeszyły pustkę – Michaił już leciał w dół, łamiąc gałązki i starając się osłonić twarz ramionami. W połowie drogi impet uderzenia o cienki sprężysty pień obrócił go i cisnął plecami naprzód o coś twardego, aż zachrzęściło w plecaku. Tylko nie kontener! – pomyślał Siergiejew z przerażeniem. W następnej chwili nogi dognały głowę, zrobił koziołka w powietrzu, niczym spadochroniarz podczas swobodnego spadania. Cienki bicz leszczynowej gałęzi rozciął mu wargę i naznaczył palącymbólem

policzek. W następnym momencie Siergiejew otrzymał mocne uderzenie w krocze, zawył i plasnął w płytką kałużę, podnosząc w powietrze chmarę bryzg, na dno jaru, pokryte warstwą podgniłego listowia. Obok, wznosząc miniaturowe fontanny ziemi i wody, przebiegły cztery śmiercionośne serie z automatów, poszły dalej, tym razem mijając upatrzone cele. I zaraz nad jarem, przyginając uciekinierów ku ziemi wściekłym rykiemsilników, przemknęły śmigłowce. Kolba automatu boleśnie uciskała Siergiejewa w żebra, od upadku zaparło mu dech i nie miał sił się podnieść. Milczek wczepił się w niego jak kleszcz i już wlókł go w stronę powalonych, nadpróchniałych pni, głęboko zanurzonych w gruncie około piętnaście metrów dalej. Skąd ten chłopak brał siły? Wycie turbin znów zaczęło narastać. „Wiertuszki” zrobiły bojowy skręt i ponownie skierowały się na wąwóz, starając się przykryć uciekających ogniem. Nikt nie miał ochoty leźć za nimi do głębokiego parowu. Sam Siergiejew też nigdy w życiu by tam nie polazł – zbyt dobrze wiedział, jakie niespodzianki mogą kryć się na dnie. Mieli obaj szczęście, że do wieczora było jeszcze daleko. Gdyby zapadł zmierzch, tamci wybiliby ich jak kuropatwy z pomocą noktowizorów, nie schodząc na dół, całkiem jak na strzelnicy. A tak – jeśli tylko przeżyje się nalot – jest szansa na ratunek, ucieczkę jarem ze strefy ostrzału. Polewając ziemię ołowiem, dwie maszyny bojowe przeleciały nad nimi. Coś zastukało po gałęziach, znacznie ciszej i wolniej niż lecące kule. Coś mlasnęło, padając w błoto. Potem z prawej strony klasnęło i powietrze wypełniło się świstem i szelestem – to odłamki przeszyły lasek, jakimś cudem nie zaczepiwszy nikogo. Następnie wybuchło po lewej z tyłu, lecz Michaił, zasłaniając sobą Milczka, przyciskał się do obłamanego pnia wiązu, który runął już dawno temu. Odłamki uwięzły w przesiąkniętymwilgocią drewnie. Trzeci nawrót nastąpił jeszcze szybciej. Śmigłowce przezornie zwolniły i zawisły nad parowem. Z dołu Siergiejew widział strzelców, przepatrujących plątaninę gałęzi. Widział ich kevlarowe hełmy z lustrzanymi przyłbicami. Nie unici, nie oenzetowcy i nie Ruscy. Czyżby myśliwi? Siergiejew słyszał o takich rajdach, urządzanych przez nie wiadomo kogo, lecz wiadomo, po co i że za duże pieniądze. Mówiono mu o tym w Moskwie. Olenin jeszcze przed śmiercią, choć przy butelce i z podśmiechujkami. Kołyczew zająknął się parę razy. W Internecie bywało, że czasem wypływała jakaś reklama, choć bez bezpośrednich opisów, kto i na kogo zamierza polować. Wyprawy na Ziemię Niczyją. A teraz Michaił widział ich na własne oczy: nowe helikoptery, jakich nie ma ani ONZ, ani Rosjanie, ani liczne tworzące się na terytoriumStrefy Wspólnych Wpływów oddziały. Nowoczesna broń, amunicja, wyposażenie. Całkiem możliwe, że to nie wojskowa pułapka. Wojsko ostrzelało wozy pancerne, a ci tutaj, otrzymawszy informację ze swojego źródła, zasadzili się przy jeszcze ciepłych trupach, by nacieszyć się stosunkowo bezpiecznympolowaniemna maruderów. Kolejny nawrót. Tymrazemw dół poleciało więcej granatów – prawie dziesięć. Zahuczały eksplozje. „Cytrynki” szczęśliwie padły po prawej, jakieś piętnaście metrów dalej. Pilot pomylił punkty orientacyjne i pień ochronił uciekinierów przed gęsto lecącymi odłamkami. Siergiejew widział umorusaną twarz Milczka, ze złymi oczami, gorejącymi niczymwęgle. Gdyby mu pozwolić, podjąłby z nimi walkę. Zmieniając szybko pozycję, można by złapać na muszkę luk drzwiowy – trzydzieści metrów dla AK to żaden dystans – i urządzić draniom„West Side Story” z przestrzelanymi kończynami i śmiertelnymi rykoszetami wewnątrz stalowego pudełeczka. Diabli wiedzą, na cztery lufy można by i popróbować, jeśli już komuś całkiemze złości walnęło na dekiel. Rakiet, poza PPK, raczej chyba nie mają, bomb napalmowych też. Ale we dwójkę – zbaw nas od pokuszenia, Boże. Nie ma co się bawić w partyzantów. Siądą, zejdą do wąwozu, wezmą w kleszcze i zagonią jak barany prosto pod krzyżowy ogień helikopterów. Lepiej ich nie drażnić. Niech sobie rzucają „cytrynki”, strzelają na oślep i robią inne nieprofesjonalne głupoty. Show trwa, panowie! Bawcie się! Nie cierpimy na nadmiar dumy, poleżymy sobie na razie pyskiem w błocie. Ech, zawiadomić by oenzetowców, byłaby uciecha! Ale o tym można tylko pomarzyć... Granat uderzył w pień nad ich głowami i odbił na bok, podskakując niczym piłka tenisowa. Siergiejew machinalnie przykrył ramieniem głowę Milczka, a korpusem jego ciało, jednak granat wybuchł w głębokiej rozpadlinie, którą woda wymyła jeszcze wiosną, w czasie roztopów, jeśli sądzić po zarosłych

trawą brzegach. Zostali jedynie obsypani ziemią i opadłymi liśćmi. – Zaraz odlecą – wyszeptał Siergiejew w brudne ucho Milczka. Jakoś nie chciał mówić głośno, choć nikt nie mógł go usłyszeć. – Długo nie wytrzymają. Śmigłowiec zawisł wprost nad nimi, niczymogromny wentylator, wysyłając w dół potok powietrza, od którego dygotały gałęzie i unosił się drobny pył wodny. Łopaty miesiły powietrze, na basowej nucie świszczały turbiny. Potem stękanie łopat przeszło w nieprzerwane wycie – jeden z helikopterów zaczął się podnosić, prowadząc za sobą drugą maszynę niczym przywiązaną stalową liną. W dół od niechcenia poleciały jeszcze dwa granaty. Któryś ze strzelców puścił po zaroślach serię – na oślep, pro forma. Odleciawszy sto metrów od brzegu parowu, co świadczyło o przezorności i bojowymdoświadczeniu pilota, obie maszyny wylądowały. Teraz już nie wolno było tracić czasu. Nie od razu zejdą na dół, lecz zalegną z obu stron jaru i będą strzelać na każdy szelest i na najmniejszy ruch. A zmierzch nie tak znów daleko i nie wiadomo, co oni tam mają w zapasie z przyrządów nocnego widzenia. Siergiejew nie chciał udawać zimnego trupa, choć teoretycznie wiedział, jak to się robi. Jednak w warunkach tropikalnych, a nie późną jesienią na ojczystej Ukrainie, kiedy wszystko dokoła jest zimne i mokre. Na ekranie na takimtle będzie wręcz świecić, niczymbażant na śniegu – tylko strzelać. – Idziemy – rzucił Siergiejew Milczkowi i zerwał się na nogi. To znaczy chciał się zerwać. Raptemniewiarygodnie ciężki plecak przeważył na jedną stronę i gdyby chłopak nie złapał go za rękaw kurtki, Michaił runąłby na ziemię jak spity pół litremochlapus. Na dodatek krocze tak bolało, że Siergiejew pokuśtykał dalej krokiem kawalerzysty, który przez trzy dni nie schodził z siodła ani na minutę. Każdy krok odzywał się w dole brzucha męczącym, ciągnącymodczuciem, aż Michaił miał ochotę położyć się natychmiast na ziemi, prosto na wilgotnych liściach, zwinąć w kłębek i w miarę możności nawet nie oddychać. Ale kto mógł mu podarować taki luksus? Dno wąwozu usiane było śmieciem, zgniłymi resztkami pni. Po lewej stronie sterczała z ziemi pognieciona karoseria przedpotopowego żiguli, nieco z przodu widać było skręconą w korkociąg kratownicę oświetleniową, na której wisiały rdzawe strzępy, będące kiedyś drutem kolczastym. W miarę jak przy akompaniamencie jęków Siergiejewa możliwie najszybciej przemieszczali się naprzód, ziemia porastała odłamkami rozbitego szkła, jakimś żelastwem, kawałkami oślizgłego kartonu, porwanymi szmatami... Siergiejew, rozglądając się, w myślach podziękował losowi, że nie przyszło imskakać do jaru w tymmiejscu – tutaj ich podróż znalazłaby swój koniec nawet bez pomocy myśliwych. Parów był naturalnym wysypiskiem jeszcze w czasie Fali. Później zaś deszcze przynosiły do niego śmieci. Zbocza co rusz pocięte były głębokimi wyrwami, jakby pozostawiła je gigantyczna szabla. Kłębiły się w nich i przeplatały, niczym żmije w kuble, brudne korzenie drzew i krzewów. – Szybciej – powiedział Siergiejew i powtórzył jak modlitwę: – Szybciej, dawaj szybciej, szybciej... Z boku pewnie wyglądali komicznie. Mężczyzna i chłopiec, który go podtrzymywał. Obaj ubłoceni, mokrzy, z wielgachnymi plecakami, obwieszeni bronią. Wielonogi, wieloręki stwór, nierówno kuśtykający po ziemi, ze stękaniemi jękami przedzierający się ponad powalonymi pniami, między krzakami, rwąc ubrania o gałęzie. Jednak nikt ich nie widział, a oni sami nie mieli głowy, by oceniać komizmsytuacji. Zresztą z ich punktu widzenia nie było tu niczego śmiesznego. Było boleśnie, zimno i strasznie. I nie chcieli umierać. Wcale a wcale. Przepychali się przez zarośla leszczyny na wprost, z hałasem, lecz nawet poprzez trzask łamanych gałęzi Michaił słyszał miarowy odgłos łopat, obracających się na jałowym biegu, i głosy wysiadających z helikopterów łowców. Musieli oddalić się jak najbardziej od miejsca upadku. Parów rozszerzał się, skręcając na północ, tam gdzie, o ile Siergiejew dobrze pamiętał mapę, płynęła rzeka. Czy jar dochodził do rzeki, czy nie dochodził, nie wiadomo. Ukształtowanie terenu w tych miejscach zmieniało się z sezonu na sezon. Byłoby dobrze, gdyby parów wyprowadził ich do rzecznego koryta. Płynąca niedaleko rzeka kluczyła wśród poszycia, a potem nurkowała w głąb leśnego masywu