Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony23 557
  • Obserwuję30
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań16 550

Katarzyna Kiepura - Incognito -

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Katarzyna Kiepura - Incognito -.pdf

Makary1978 EBooki
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 268 stron)

Katarzyna Kiepura INCOGNITO

Ukochanym dziadkom: Heli i Heńkowi, za ich bezinteresowną miłość i wsparcie

Był 10 listopada. Deszczowe chmury szczelnie zakrywały niebo nad czarnomorskim portem. Raz po raz na ziemię spadały szare krople, ziemia stawała się coraz bardziej błotnista. Polacy i Węgrzy stali ramię w ramię, czując, że tego dnia walka z Osmanami może się zakończyć porażką. Pośród nich słychać było podniesione głosy po czesku i bułgarsku wyrażające głęboką obawę i powątpiewanie w możliwość odniesienia zwycięstwa. – Jest ich dwa albo i trzy razy więcej niż nas! – krzyknął jeden z kawalerzystów z kopią i drewnianą tarczą. Nie każdy stojący obok niego mógł pochwalić się takim wyposażeniem. Armia uzbrojona była słabo. Zdecydowanie za słabo, biorąc pod uwagę wroga, z którym przyszło jej się zmierzyć. Lecz na odwrót było już za późno, bo droga ucieczki została definitywnie odcięta i wszyscy zda­wali sobie sprawę z tego, że do starcia prędzej czy później dojdzie. – Niepotrzebnie zdecydowaliśmy się walczyć. Teraz wszyscy zginiemy! – zajęczał jeden z czeskich strzelców. – Trzeba było wybrać inne zajęcie – zwrócił się do niego ostro inny z najemników, choć w głębi duszy czuł, że ten dzień może naprawdę być ich ostatnim, zakończy się też ich kilkuletnia znajomość, podczas której przyszło im walczyć wiele razy obok siebie. Walki z Osmanami stanowiły doskonałą okazję, żeby zaciąg­nąć się do armii i za sowite wynagrodzenie pędzić ciekawe, pełne niebezpieczeństw życie najemnika. Wydawało się, że bitwa będzie dla nich inna niż poprzednie. W warneńskim porcie z nadzieją wypatrywano floty weneckiej, która obiecała wesprzeć siły króla Władysława przeciwko Turkom. Jednak nadzieje stawały się z godziny na godzinę coraz bardziej płonne i z czasem monarcha musiał się pogodzić z tym, że pozostał sam ze swoją armią. Brzemię obrońcy chrześcijaństwa i całej Europy początkowo nie było mu ciężkie. Czuł dumę, że może wystąpić pod sztandarem ­królestwa, jak wcześniej czynił jego ojciec przeciwko Krzyżakom. Jednak przed samą bitwą, kiedy naprzeciw chrześcijanom stanęły trzy razy większe oddziały złożone z Tatarów i Turków, Władysław zapomniał o wzniosłych uczuciach i szlachetnych pobudkach. Poczuł, jak ogarnia go strach. „Potrzeba cudu, żebym wyszedł z tego cało” – pomyślał ze zgrozą i spojrzał na pokładających w nim nadzieje ludzi. – „Boże Wszechmogący, co robić?”

I Władysław otworzył powoli spuchnięte oczy. Głowa bolała go tak, jakby dostał obuchem albo pił mocne wino przez całą noc. Niewiele zresztą zobaczył, bo wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Zamroczony, starał się przypomnieć sobie wydarzenia, które miały miejsce parę godzin wcześniej. Liczne wojska tureckie, kolorowe chorągwie, setki koni i wo­­zów... – przywoływał do siebie nieostre obrazy, które mieszały mu się w głowie. Pamiętał strach, jaki czuł, kiedy zdał sobie sprawę z miażdżącej przewagi sułtana. Wiedział, że w ostatniej ­chwili przed bitwą wzywał Boga i teraz wszystko wskazywało na to, że Wszechmogący go wysłuchał. Co prawda, monarcha nie miał pojęcia, gdzie się znajdował, ale wciąż żył. „Może dostałem się do niewoli?” – pomyślał i aż jęknął w duchu. Nie wiadomo, co okazałoby się dla niego gorsze: śmierć na polu bitwy czy niewola u sułtana. Z pewnością cierpienie w pierwszym z możliwych scenariuszy trwałoby o wiele krócej i przynosiło o wiele więcej zaszczytu. Tragiczna śmierć na polu bitwy była marzeniem wielu. Może on sam nie myślał jeszcze o śmierci, bo skończył ledwie dwadzieścia lat, ale z dwojga złego wolałby szybką i bohaterską śmierć. Rozejrzał się dookoła, masując bolącą głowę. Miejsce, w którym przebywał, wyglądało jak izba przysposobiona na tymczasową celę. Podniósł powoli rękę do oczu, przetarł je, po czym pomacał rozpalone czoło. Mógł podnieść rękę. Czy pojmany do niewoli nie miałby związanych rąk? Dotknął instynktownie nadgarstków: prawego, potem lewego, upewniając się, że naprawdę ma wolne dłonie. Szybko ruszył nogami, które również nie były skrępowane. Cóż się w takim razie wydarzyło? Jak znalazł się w tym ciemnym pomieszczeniu, do którego wpadał jedynie blady snop księżyca? Kiedy Władysław zerwał się z posłania, usłyszał z lewej strony nieznaczny ruch. Ktoś leżał w kącie. Król sięgnął pospiesznie po sztylet, który zawsze nosił u pasa, przytknął ostrze do brzucha nieznajomego i syknął wprost do jego ucha: – Kim jesteś? Co to za miejsce, człowieku? Postać podskoczyła mimowolnie, z przestrachem łapiąc oddech. – Panie, to ja, brat Albert, sługa Jezusa Chrystusa oraz twój – stęknął, a Władysław rozpoznał głos franciszkanina znanego mu ze świty Jana Hunyadyego. Mnich podróżował

z wielką grupą sług i doradców stratega z Siedmiogrodu, by krzewić wiarę w odleg­łych miastach południowej Europy i posługiwać rannym w polu. – Jesteśmy tu sami? – Rozejrzał się w ciemnościach król i schował sztylet. – Tak, mój panie, sami. Boże! Zasnąłem! Już mogliśmy nie żyć! – krzyknął nagle mnich i zerwał się z gołej ziemi. – Albercie, do licha! Co to za miejsce? Co się stało? Co z bitwą? – zawołał Władysław, chwytając mnicha za ramiona i ściskając je z ca­­­łych sił. Czuł, jak mężczyzna drży, i zrozumiał, że prawdopodobnie sprawia mu ból. Mimo to nie puszczał, czekając na odpowiedź i wyjaśnienia jak na zbawienie. – Panie, bitwa przegrana! Większość naszych poległa – zająknął się zrozpaczony człowiek. – To co my tutaj robimy? Jak się tutaj dostaliśmy?! – krzyczał król wprost do ucha mnicha. – Panie, błagam cię, ciszej. – Albert powoli zbierał się w sobie. – Musimy zachowywać się cicho – powiedział niemal stanowczym tonem. – Wszystko ci opowiem, tylko proszę, nie podnoś głosu! Od tego może zależeć nasze życie. – Mówże, człowieku, bo dłużej nie wytrzymam... – Panie... Jan Hunyady zrozumiał, że nie mamy szans na przeżycie. A wiesz, że nie ma stratega potężniejszego od niego... Więc kiedy zrozumiał, że czeka nas wszystkich śmierć, wezwał mnie do siebie i kazał wywieźć ciebie jak najdalej od pola bitwy... – Co?! Niby jak miałeś wywieźć mnie z pola bitwy? – nie do­wierzał jego słowom młody król. Mnich milczał chwilę, nim podjął przerwany wątek. Wiedział, że te słowa wstrząsną Władysławem, więc starał się dobierać je ostrożnie. – Nie miało sensu poświęcanie twojego życia – wydukał w końcu. – Zatruliśmy cię środkiem usypiającym, zdjęliśmy barwy królewskie, które na sobie miałeś, po czym ukradkiem wymknąłem się z tobą, owiniętym w płaszcz zwykłego żołdaka, na koniu jednego z naszych najemników. Zgiełk na polu bitwy był tak ogromny, że uciekliśmy niepostrzeżenie... – mówił Albert gorączkowo. – To przecież zdrada! Zwykła zdrada! – krzyczał Władysław, zaślepiony nagłą złością. – Ty i Hunyady jesteście zwykłymi zdrajcami! Psy! – Łzy wściekłości i bezradności ściekały monarsze po policzkach. Uderzył mnicha otwartą dłonią. Najpierw raz, potem drugi, trzeci... – Ocaliłem ci życie! – Chudy człowieczek kulił się w swoim ciemnym płaszczu. – Gdyby nie ja, dawno byłbyś martwy! – Martwy, ale przynajmniej byłbym tam, gdzie moje miejsce!

– Korona potrzebuje żywego króla, a nie trupa! – A teraz, kogo ma? – Władysław nie przestawał bić. – Kim teraz jestem?! Tchórzem, uciekinierem, zdrajcą! Zostawiłem swoją armię, uciekłem jak jakiś dzieciak przed tym, co przeznaczył dla mnie Bóg. Jak mam teraz wrócić, kiedy oni wszyscy nie żyją? Dobrze wiesz, robaku, że to ja zdecydowałem o zerwaniu rozejmu. Tym samym ja jestem winien temu, co się stało – zapłakał. – Na rany Chrystusa, skończ bić... – krzyknął z mocą Albert, a ciosy króla stopniowo słabły. Władysław trząsł się cały jak liść na wietrze lub jakby nagle nadeszła zima, która powoli zbliżała się do Europy. Oparł się z siłą o ścianę i starał uspokoić przyspieszony oddech. – Czekałem, aż się obudzisz. Drżałem, że dawka przygotowana dla ciebie będzie za silna... – mówił Albert. – Dzięki Bogu, nic ci nie jest. Słuchaj mnie teraz uważnie, królu – powiedział z mocą, choć jeszcze chwilę temu tonął pod ciosami człowieka młodszego o trzydzieści lat. – Musimy uciec stąd jak najszybciej, bo sułtan już pewnie rozesłał swoich ludzi, żeby przekopali każdy milimetr ziemi, żeby cię odnaleźć. Żywego lub martwego – zaakcentował ostatnie słowa. – Mamy konia, na którym uciekniemy możliwie daleko stąd, póki osłania nas noc. To pewne, że od świtu każdy Turek czy Tatar, który znajduje się na europejskiej ziemi, będzie wypatrywał ciebie albo twojego truchła. Jan zajmie się tym, żeby jeden z naszych poległych, przyozdobiony w barwy królewskie, znalazł się w kolekcji sułtana, jako trofeum. Jednak to cię nie ochroni. Będą szukać, póki nie będą mieć pewności, że nie żyjesz albo jesteś w ich rękach. Władysław stał pod ścianą, zrezygnowany. Mdliło go od podanego specyfiku, starał się zebrać myśli, ale wciąż nie mógł przypomnieć sobie tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Nagle wstrząsnął nim skurcz. Po pierwszym przyszły kolejne, aż zwymiotował obficie pod nogi, kasłając gardłowo po tym, co miał w żołądku. A może po tym, co usłyszał. „Zdrada! To najprawdziwsza zdrada...” – jęknął w duchu. – Władysławie, dziękuj Panu, że żyjesz. – Albert położył dłoń na ramieniu króla. – Musimy stąd uciekać. – Nie chce mi się żyć – zawył monarcha, odsuwając się z obrzydzeniem od swojego towarzysza. – Rzygam życiem, jak widzisz... – Skończ się nad sobą rozczulać. Jesteś królem, potomkiem królów – powiedział spokojnie mnich i westchnął. – Co dostałeś za to wszystko? Czym cię przekupili? – Dostałem to samo co ty: życie. Takich jak ja, misjonarzy wiary, nie czeka z rąk

innowiercy nic więcej tylko natychmiastowa śmierć. Władysław zadrżał ponownie i splunął wymiocinami. – Czyż nie taka twoja rola, podły człowieku? Nie powinieneś umrzeć, wyznając wiarę? – Może i tak... Ale cóż ciebie boli moja wiara czy tchórzostwo. Pozostaw to mojemu sumieniu, panie. Mam nadzieję, że przydam się Bogu dużo bardziej tutaj, na ziemi, żywy niż martwy. – Dziwne to twoje rozumowanie – zawarczał król. – Targujesz się z Bogiem? – Zbierajmy się, jeśli możesz wstać i iść – uciął ostro mnich. – Dla mnie też niewiele masz respektu... – To nie miejsce i pora na konwenanse. – Albert podszedł do drzwi i lekko je uchylił, wpuszczając do izby nieco więcej światła. Po niebie wciąż wędrowały chmury, raz odsłaniając, raz zakrywając błyszczący księżyc. – Jest dostatecznie ciemno, żeby się stąd ruszyć, noc schroni nas przed oczami wrogów, królu. Ruszajmy! Nie zwlekajmy ani chwili dłużej. Władysław otarł rękawem płaszcza twarz i wyszedł przez niewielkie drzwi na zewnątrz. Panowała noc, ale po bitwie była pełna przeróżnych odgłosów: odległego wołania ludzi, nagłych okrzyków bólu, szczęku zbieranej broni. Nad ciałami poległych z pewnością krążyły pobitewne hieny, ściągając ze zdeformowanych zwłok co tylko się dało: monety, klejnoty, broń, płaszcze, sukna... Władysław dostrzegł kilka jarzących się w oddali punktów, przy których z pewnością siedzieli ludzie. „Polacy? Węgrzy?” – pomyślał mimowolnie. – „Boże, nie...” Tych z pewnością już tam nie było. Miejsce, w którym przebywali, znajdowało się nad wodą. Król nie mógł dostrzec drugiego brzegu, więc przypuszczał, że byli nad jeziorem niedaleko Warny albo nad samym morzem. Podszedł do tafli, oszczędzając siły, klęknął i przemył spuchniętą i brudną od bitewnego kurzu twarz. Zapiekło w oczy, ale szorował dalej, chcąc zmyć z siebie ostatnie przeżycia. – To morze... – powiedział. – Tak, panie – potwierdził jego spostrzeżenie Albert, który przyprowadził za sobą szarego rumaka przykrytego zwykłą derką. – Z pola bitwy wycofaliśmy się w stronę portu. Uciekałem z tobą dwie godziny wzdłuż brzegu, żeby nie stracić orientacji i dostatecznie oddalić się od walczących. Omdlałeś, bardzo ciężko było mnie, człowiekowi niezaprawionemu w tak długiej i męczącej jeździe, jechać i podtrzymywać ciebie, żebyś nie spadł i nie skręcił sobie karku...

– Mówisz z wyrzutem, jakbym był ci ciężarem – przerwał mu Władysław. – Większym ciężarem były mi głosy, które za nami nie milkły. Krzyki mordowanych... Król aż się zachłysnął. – Skończ, przeklęty draniu, jeśli nie chcesz, żebym pieszo nie ruszył do Warny – warknął, ale w jego głosie o wiele bardziej od złości słychać było rozpacz. Albert pogłaskał grzywę konia i wskazał królowi miejsce. – Jedźmy, panie. Plaża, po której ruszyli, była piaszczysta, więc kopyta szarego rumaka zatapiały się w piachu, co nie pozwalało na zbyt szybką podróż. Król czuł się na tyle źle, że każde uderzenie kopyt o ziemię potęgowało mdłości. – Zatrzymajmy się na chwilę – jęknął w końcu i zeskoczył z ko­­­nia. – Nie mam siły, niedobrze mi. – Kolejny raz zwrócił zawartość swojego obolałego żołądka. – Czy wy zamierzaliście mnie otruć? – Panie, nie możemy robić przerw. Musimy oddalić się stąd czym prędzej – zignorował jego pytanie Albert. – Wiem, głupcze. Powtórzyłeś mi to ze sto razy. – Władysław oparł głowę o grzbiet konia. – Najchętniej położyłbym się i zasnął. – To niemożliwe... – Skończ, przecież wiem – przerwał mnichowi rozzłoszczony. Po chwili ruszyli dalej w milczeniu. Plaża była piaszczysta i końskie kopyta zapadały się w piach. Miejscami jednak porastały ją zioła oraz trawy i na tych odcinkach rumak mógł szybciej kłusować. Po około dwóch godzinach męczącej przeprawy wędrowcom ukazała się niewielka rybacka chata, położona niemal nad samym morzem, między pierwszymi drzewami porastającymi nadmorski piasek. Albert stwierdził, że warto przystanąć na chwilę, żeby poszukać zapasów wody i czegoś do jedzenia na dalszą podróż, na co Władysław przystał potulnie. Był na tyle wyczerpany, że nie miał siły dyskutować więcej z towarzyszem, na którego był w najbliższym czasie skazany. – Prr, Makary! – zawołał na konia mnich, szarpiąc za uzdę. – Makary? – zainteresował się Władysław. – Tak go nazwałem. – Albert uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd król się obudził. – To

bardzo mądre i spokojne zwierzę. Będzie nam służył przez długi czas. – Poklepał konia po chrapach i ruszył w stronę opuszczonej i licho wyglądającej lepianki. Miejsce musiało być do niedawna zamieszkane, o czym świadczyły liczne ślady człowieka: naczynia, ciepła, choć szorstka derka, trzy suszące się nad wygasłym paleniskiem ryby. W rogu leżało trochę siana i ściółki, na której pracujący na morzu człowiek mógł spokojnie uciąć sobie drzemkę po męczącym połowie. Albert zerwał powieszone na grubych niciach ryby i schował je skrzętnie do płóciennego worka, który leżał niedaleko legowiska. Przez dłuższy czas szukał jakiegoś naczynia z wodą do picia, ale wszystkie garnki i niewielka menażka były puste. Pod małym porysowanym stołem również nie znalazł niczego ciekawego. Opuszczając Warnę, mnich nie miał za wiele czasu na przygotowanie się do drogi, bo ucieczka z pola bitwy nie była przez nikogo zaplanowana. Zapakowano mu jeden bukłak z wodą, dwa płaszcze, kilka pszennych placków, a do ręki Jan Hunyady wcisnął mu kilka złotych monet. Uprowadzenie króla chciano zachować w jak największej tajemnicy, dopuszczając do prawdy jedynie kilka zaufanych osób. Albert, który przez jakiś czas był spowiednikiem Jana, cieszył się jego pełnym zaufaniem i to jemu pierwszemu dowódca wyjawił swój pomysł. Nawet nie pytał mnicha o zdanie, z góry zakładając, że ten nie odmówi, gdyż zechce jednocześnie ratować własne życie. Nie znaczyło to, że Hunyady miał o bracie Albercie złe zdanie, ale poznał go jako realistę i pragmatyka. Wiedział, że będzie o wiele bardziej skłonny podjąć ryzykowną, ale możliwą do spełnienia misję, niż czekać na egzekucję, która go czekała. Już po kilku pierwszych słowach Jana zakonnik pochylił nisko głowę i potrząsał nią w skupieniu, wsłuchując się w wyjaśnienia. O nic nie zapytał. Albert zastał króla wpatrującego się w odległe punkciki światła na horyzoncie. – Zdaje się, że podpalili część miasta – odezwał się Władysław bezbarwnym głosem. – Ruszajmy. – Cały czas ci to powtarzam, panie. – Wiesz o tym, że jesteś bardzo zuchwały, braciszku? – zadrwił król. – Powiem tak: nie wiadomo, jak długo przyjdzie nam razem podróżować. – Spojrzał ostro na Władysława. – Nie wiem też, jaki będzie finał naszej podróży. Nie chcę przypominać ci trzeci już raz, że zawdzięczasz mi życie. Chcę, żebyśmy rozmawiali jak równy z równym w czasie drogi i jej niebezpieczeństw, które z pewnością nastąpią... – Prawisz jak kaznodzieja. – Machnął z niecierpliwością król. – Czekam na puentę. – Kiedy dotrzemy na dwór do Krakowa, wszystko wróci do normalnego stanu, do którego jesteś przyzwyczajony. Teraz radzę ci zapomnieć, kim tak naprawdę jesteś, jeśli chcesz dotrzeć do domu żywy. Na razie nikogo nie spotkaliśmy, nikt nie stanął na naszej drodze, ale nie licz na to, że tak właśnie będzie przez cały czas. – Albert wskazał na Makarego. – Radzę wymyślić jakąś przekonywującą historię na czas podróży. Władysław umilkł, powstrzymując się od komentarza, i po ­chwili ruszyli dalej.

– Znalazłeś coś ciekawego w tej rybackiej chatce? – zapytał głośno, chcąc przekrzyczeć pęd powietrza. – Niewiele. Trzy małe rybki – odparł mnich. – To wszystko, co mamy? – strapił się Władysław. – ­Powoli zaczynam czuć głód. Po tym, co mi podaliście, zwróciłem niemal wszystko... – Mamy jeszcze kilka placków, ale to nie starczy nam na zbyt długo. Mam nadzieję, że będziemy mogli kupić nieco żywności po drodze. Prędzej czy później musimy napotkać jakichś ludzi. Dalszą drogę jeźdźcy spędzali w milczeniu, oddając się każdy własnym myślom. Władysław dumał nad haniebnym powrotem do Krakowa, gdzie będzie tłumaczył się ze łzami i wstydem z zaistniałej sytuacji. Rozmyślał o tym, co powie, widząc matkę, dostojników i swoich poddanych. Starał się ułożyć przemówienie, które uzmysłowiłoby wszystkim, że tak naprawdę on sam, Władysław, nie miał wiele wspólnego z tym, co się stało, i że nie jest winien śmierci tych wszystkich, choć sam ocalił w nikczemny sposób własne życie. Tak naprawdę wiedział, że był winny. Sumienie ­paliło go niemiłosiernie. „To ja zerwałem rozejm. Ja dałem się namówić papieżowi, żeby znów wypowiedzieć sułtanowi wojnę” – pomyślał gorzko. – „Po czym zniknąłem... Czy powrót do Krakowa w ogóle ma sens?” Poczucie winy trapiło go coraz bardziej. Jedynym uczuciem buzującym w młodym królu był wstyd. Wstyd przed wszystkimi po kolei. Wędrujące po jego głowie gorączkowe myśli pochłaniały go w zupełności podczas tej drogi. Myśli Alberta również były niespokojne. Mnich martwił się coraz bardziej o pomyślność planu, który przyszło mu ­realizować. Zobowiązał się pomóc temu młodemu człowiekowi, choć teraz wydawało mu się, że był najgorszym z możliwych kandydatów do ratowania króla. Stary, słaby, niewprawiony w walce... „Przecież z pewnością przyjdzie nam walczyć” – pomyślał gorzko. – „To tylko kwestia czasu”. Co więcej, Albert nie znał nawet drogi do Krakowa. Wiedział, że morze przez wiele dni powinno towarzyszyć im od wschodniej strony. Wiele razy studiował mapy tej części Europy, ale drzewa, krzewy i piasek pod kopytami Makarego w niczym nie przypominały rysunków, które widywał. Wobec otaczającej ich przyrody mapa wydawała się czymś zupełnie nierealnym. Była jak malunek dziecka niedokładnie kopiujący rzeczywistość. Albert pomyślał, że może uda się za jakiś czas znaleźć przewodnika, który za opłatą wskaże im drogę. Ale równie szybko porzucił te rozważania, bo mieli jeszcze sporo czasu. „Do celu należy dochodzić małymi krokami” – upomniał się w duchu. – „Najpierw musimy oddalić się od Warny. Póki osłania nas noc, powinienem myśleć wyłącznie o tym, żeby

uciekać, a nie planować całą trasę, kiedy tylko Bóg raczy wiedzieć, jak długo jeszcze będzie nam dane żyć”. – Myślisz, że sułtan już mnie szuka? – przerwał ciszę Władysław. – Jestem tego pewien. Pewnie sprawdzają dokładnie każde ciało i każdego jeńca, którego pojmali. Na nasze szczęście, jest na tyle ciemno, a... Boże, wybacz mi te słowa, ciał jest na tyle dużo, że zajmie im to wiele czasu. Prawie nikt nie wie, że zniknąłeś, nim bitwa rozstrzygnęła się na dobre. Hunyady miał postarać się o śmiałka, który będzie udawał ciebie... – Chyba nie chcę znać szczegółów... – Nie chciałbym znaleźć się w jego skórze – przytaknął Albert. – Sułtan zrobi wszystko, by mieć twoją głowę dla siebie, wiesz o tym. To dopiero byłoby trofeum! Uświetniłbyś jego pałac, Władysławie. – Oni wszyscy zasługują tylko na śmierć... – król zawarczał jak wściekły pies. – Nikt na to nie zasługuje – przerwał mu mnich. – Chrześcijanie bywają tak samo okrutni... – Chcesz mi prawić morały? Dobrze wiesz, że to święta wojna! – Dla mnie żadna wojna nie jest święta – powiedział ostro Albert. – Zabijamy tak samo jak oni, dla nikogo nie mamy litości, wysyłamy na rzeź kolejnych ludzi, od tylu lat próbujemy... – Zabiję i ciebie! – Król pociągnął za wodze, a zaskoczony koń stanął dęba, zrzucając mnicha z grzbietu. – Za jeszcze jedno ­słowo! Pamiętaj, kogo krytykujesz! – Kogo? – zawołał z ziemi Albert. – Boga. – Boga?! To nie jest wojna Boga, ale wojna ludzi, głupcze. – Mnich mówił spokojnie, choć blisko niego uderzały kopyta Makarego. – Myślisz, że Bogu zależy na takiej wojnie? To wojna papiestwa, rycerzy, kilku władców czyhających na dobra materialne, które ta wojna może przynieść. Sam jesteś jednym z nich, mój królu. – Mam ochotę cię zabić... – Zabij. – Już nie jesteś mi do niczego potrzebny. Zrobiłeś swoje. A za te słowa, które dla mnie są jak zdrada, powinieneś ponieść śmierć! – krzyczał z furią Władysław. – To na co jeszcze czekasz? – zapytał Albert spokojnie.

– Uciekłeś z Warny, żeby ocalić swoje życie, a teraz tak szybko życzysz sobie śmierci? – pytał z niedowierzaniem król. – Nie wiem już sam, czy jesteś aż taki odważny, czy aż taki głupi! – Po tobie widać, żeś po prostu młody... – Nie wierzę, draniu. Ty nie masz w sobie strachu... – Złość ustąpiła zdziwieniu. – Widzę, z kim mam do czynienia – zasępił się Albert. – Przemawia przez ciebie gorące serce. Chciałbyś nadać swojemu życiu wyjątkowy sens, chcesz być zapamiętany jako ten szlachetny i prawy władca, prawda? Chcesz być jak twój ojciec, czy może nawet chcesz przewyższyć zasługi ojca? Obrońca wiary? Tak chcesz być nazywany? Tymczasem dopiero uczysz się życia. Nie myśl, że nie mam wobec ciebie respektu. Mam i uznaję cię za mojego króla, ale w tej chwili stoi przede mną narwany młody człowiek, który sam nie wie, w co naprawdę wierzy i za co walczy. Myślisz, że w imię Boga, a tak naprawdę w imię bardziej cwanych i chciwych od ciebie ludzi... – Radzę ci: skończ. – Nie chcesz tego słuchać, choć pewnie to samo podpowiada ci sumienie. Władysław pochylił się i uderzył mnicha otwartą dłonią z całej siły w chudy policzek. Potem obrócił się na pięcie, uspokoił Makarego, gładząc pospiesznie jego szarą grzywę, i poprawił derkę na grzbiecie. Wprawnym ruchem wskoczył na prowizoryczne siodło i nie spoglądając na zakonnika, powiedział: – Nie zostawaj zanadto w tyle. – Mówiąc to, pognał konia przed siebie. Albert nie czuł żalu do Władysława, tylko zdejmowała go litość. Sprowokował króla do tej rozmowy celowo, mając nadzieję, że prędzej czy później dotrze do niego ze swoimi argumentami. Być może uczynił to za prędko, ale jak zwykle nie potrafił trzymać języka za zębami. Wiedział, że nie do takich dysput przyzwyczajony był Władysław. Od dziecka przyklaskiwano mu i uczono, że jest kimś więcej niż wszyscy dookoła. Nie przywykł do dialogu i wymiany zdań z kimś niżej stojącym w hierarchii. Mnich nie winił młodego króla za taki stan rzeczy, gdyż zdawał sobie sprawę z tego, że takim czyniło go środowisko, w jakim się wychował i w jakim żył przez dwadzieścia lat. Miał tylko nadzieję, że dobry charakter, który u niego dostrzegał, i wielkie chęci do działania były wystarczające, żeby to zmienić. „Dlaczego właściwie chciałbym na niego wpłynąć?” – pytał sam siebie. – „Czy nie powinienem dotrzeć z nim spokojnie i bez awantur do Krakowa, martwiąc się o to, jak zachować własne i jego życie, zamiast analizować jego charakter i pobudki? Czyżbym miał za mało zmartwień na głowie?” – W końcu wstał, czując, że policzek otrzymany od króla wciąż go piecze. – „Słusznie zrobił, że mnie uderzył. Musiał zachować królewską twarz, co jest trudne przy tej mojej niewyparzonej gębie”. – Uśmiechnął się do siebie w duchu mnich i ruszył w ślad za jeźdźcem. Maszerował w ten sposób przez najbliższą godzinę, starając się iść równym szybkim tempem. Jednak Albert potwornie spowalniał ich ucieczkę, nie mogąc przecież równać się

z Makarym. Król trzymał go na dystans, ale ukradkowe spojrzenia, które mu rzucał, pokazywały, jak bardzo jest sytuacją zniecierpliwiony. Zakonnik modlił się w myślach, a w chwilach zadumy zaczynał analizować sytuację. Uciekali przed wrogiem nietuzinkowym. Do tego inteligentnym i okrutnym. Wrogiem, który zrobi wszystko, żeby Władysława dopaść, udowadniając tym samym całej Europie, jaka jest słaba i rozbita przy potędze sułtana. Albert słyszał do tej pory wiele historii o tureckim władcy. Wszystkie opiewały jego okrucieństwo, światły rozum, a także niezrozumiałą i odległą kulturę. Poczuł, że ogarnia go strach, szybko więc odpędził od ­siebie ponure myśli. Zaczęło już świtać. Na horyzoncie rosło blade jesienne słońce, odsłaniając coraz więcej z otaczającego ich świata. Niedaleko szumiało głośno morze, a listopadowy wiatr smagał po twarzach. Dzień zapowiadał się pogodniejszy niż poprzedni, nie było już chmur na jeszcze ciemnym niebie. Wczorajszy deszcz był historią. Historią stała się też bitwa pod Warną. Zaniepokojony coraz bardziej uciekającym czasem Władysław zawrócił konia i podjechał kłusem do podążającego za nim mnicha. – Jak będziesz szedł tak wolno, to nigdy nie dotrzemy do Krakowa – rzucił lekko. – Widzę, że złość już ci przeszła, mój panie. – Za to ty najwyraźniej nie przemyślałeś naszej poprzedniej wymiany zdań. – Twój ostatni argument wywarł na mnie największe piętno. – Uśmiechnął się Albert, odsłaniając prawy policzek, w który uderzył go król. – Darujmy sobie. Nie wytrzymam dłużej tak wolnego tempa. Coraz bardziej obawiam się pościgu – przyznał strapiony. – Ja również – odparł zakonnik. – Wskakuj – rzucił krótko król. – Ruszajmy w dalszą drogę. Następne godziny minęły im w milczeniu. Oddalali się w poś­­piechu na północ, mijając kolejne podobne do siebie miejsca. Z żywych istot towarzyszyły im jedynie nieliczne ptaki, które obudziły się już i wyleciały ze swoich gniazd. Tak jak i one, wędrowcy z czasem poczuli poranny głód i zdecydowali się przystanąć, żeby go zaspokoić. Wyszli z cienia drzew na miękki piasek, który idealnie służyłby za posłanie. Albert zdjął z Makarego płócienną torbę, w której spoczywały ich skromne zapasy. Zakurzoną dłonią podał Władysławowi kawałek miękkiego placka i jedną ze znalezionych w chacie suszonych ryb. Król złapał ­pożywienie i zaczął jeść łapczywie, zabijając okropny posmak, który cały czas mu towarzyszył. – Takie zwyczajne, a takie smaczne – mruknął między kęsami.

– Jedz oszczędnie, bo nie mamy tego wiele – upomniał go mnich, na co Władysław zaczął przeżuwać staranniej. Starał się delektować każdym kawałkiem ryby, wspominając swój ostatni posiłek w namiocie królewskim przed bitwą. – Ta ryba smakuje mi lepiej niż prosiak przygotowany przez mojego polowego kucharza. – Uśmiechnął się gorzko. – To niedo­­rzeczne, a jednak prawdziwe – dodał, jakby bardziej do siebie. – Ciekawe, czy uda nam się wrócić... – zamyślił się. Albert spojrzał na niego, nieco zaskoczony jego nagłą zadumą. Dojrzał w nim dojrzewający strach o swoje życie, jakby dopiero z posiłkiem wróciła królowi trzeźwość umysłu i zdrowe zmysły. Wszystkie na raz wyczuły trudność ich położenia i niepewność, która zewsząd ich otaczała, a nawet zaczęła wypełniać. – Nie myśl w ten sposób – przerwał celowo zadumę Władysława, nie chcąc pozwolić, żeby dopadła go rezygnacja. – Mamy przed sobą kawałek drogi, ale... W tej samej chwili do ich uszu doszedł hałas, jaki mogli wywołać jedynie pędzący na koniach jeźdźcy. Słychać było ludzkie głosy ponaglające zmęczone konie. – Musimy się ukryć! – krzyknął Albert. – Gdzie? – jęknął kompletnie zaskoczony król. Mnich rozejrzał się dookoła, ale nic nie nadawało się na kryjówkę. Siedzieli na pustej plaży, której brzegi porastały niewysokie krzewy. Las gęstniał stopniowo i był jedynym miejscem, w które mogli starać się uciekać. Czas naglił, a odgłos kopyt stawał się coraz wyraźniejszy. – Ukryjemy się w morzu. Zdejmuj płaszcz! – Albert ponaglił Władysława i zerwał okrycie ze swoich pleców. Oba płaszcze zwinął w wielki kłąb i rzucił na najwyższe drzewo rosnące przy plaży. Kłębek spadł dwa razy, nim zaczepił się na gałęzi kilka metrów nad ich głowami. Płócienny worek z zapasami zakonnik schował w pobliskie krzaki. – Ty chyba oszalałeś! – Król spojrzał na niego z niedowierzaniem, kiedy ten wymierzył z całych sił cios Makaremu. Zaskoczony koń otworzył szeroko oczy, a wtedy Albert uderzył go raz jeszcze ze zdwojoną siłą. Makary pogalopował przed siebie z przestrachem. – Masz jakiś inny pomysł? – Braciszek popchnął mocno przestraszonego króla w stronę wody. Zbliżające się głosy zmobilizowały ich obu. Podbiegli sprintem do ciemnej wody i zanurzyli w niej buty. Lniane spodnie, w które był ubrany król, przykleiły mu się do łydek, kiedy wchodził coraz głębiej w morze. – Szybciej, szybciej! – ponaglał Albert, walcząc z jeszcze mniej wygodnym habitem.

Początkowo morze było dosyć płytkie, więc mogli szybko oddalić się od brzegu. Obaj podskakiwali na falach, ze strachu nawet nie czuli niskiej temperatury. Albert odgarniał wodę ramionami, starając się dotrzymać kroku młodszemu towarzyszowi. Kiedy woda sięgała im niemal pod brodę, na plaży od południowej strony pojawiło się czterech jeźdźców. Kolor ich strojów nie pozostawiał wątpliwości – byli Turkami z Anatolii. Ich brązowe, niemal czarne oczy przeczesywały okoliczne drzewa i zarośla. Żaden nie spojrzał do tyłu, w stronę ciemnoszarej toni. Mnich i król, wstrzymując oddechy w płucach, starali się trzymać jak najniżej pod taflą wody. Obaj próbowali klęczeć na miękkim, podwodnym piasku, modląc się wspólnie, choć bezgłośnie, żeby pozostać dla tureckich jeźdźców niezauważonymi. Wzmagane wiatrem fale pozwalały im na wykonywanie miarowych ruchów, które miały zatrzymać ich ciała pod powierzchnią. Obaj drżeli, tracąc powoli siły. Albert wynurzył w końcu swoją ogoloną głowę, by zaczerpnąć choć trochę życiodajnego powietrza. Turcy, oddaleni od nich o kilkaset metrów, rozpra­wiali między sobą w nieznanym mu języku. Mówili głośno, więc najwyraźniej wciąż nie mieli pojęcia o ich obecności. Wyglądało to na naradę odbywaną przed dalszymi poszukiwaniami. Mnich przyglądał się przez chwilę kołczanom ze strzałami przytwierdzonym do ich wygodnych skórzanych siodeł, kiedy poczuł, że Władysław również wychyla się ponad powierzchnię wody. Król spojrzał na niego wymownie i pociągnął za rękaw habitu pod wodę. Nad ich głowami ponownie zamknęła się szara bezpieczna toń. Tymczasem na plażę wbiegł siwy rumak. Turcy, zaskoczeni obecnością konia bez jeźdźca, zaczęli uważnie rozglądać się dookoła, a trzech z nich rzuciło się w sekundę po strzały, gotując się do ewentualnej walki. Czwarty mężczyzna, który wyglądał na ich dowódcę, podjechał wolno do Makarego kręcącego się z przestrachem przy ścianie drzew. Wyciągnął przed siebie rękę, pokazując zwierzęciu, że nie ma złych zamiarów. Podczas gdy pozostała trójka wciąż rozglądała się i mierzyła w stronę, z której przygalopował koń, dowódcy udało się dotknąć końskiej grzywy. Dłonią ukrytą w miękkiej rękawicy przeciągnął po ledwo trzymającej się na grzbiecie derce i krzyknął coś ostro do reszty. Kiedy po dłuższych oględzinach Turcy stwierdzili, że wierzchowiec najwyraźniej jest sam, cała świta wraz z Makarym przywiąza­nym grubym sznurem do lewego boku siodła dowódcy ruszyła na zachód. Trzęsący się z zimna Albert wyciągnął po raz kolejny głowę nad wodę i oddychał zachłannie. Władysław szybko poszedł w jego ślady, kaszląc i plując jednocześnie. – Boże. – Zatrząsł się i otarł czoło. – Ledwo żyję. Starali się jak najszybciej wydostać z lodowatej wody. Ubrania mieli potwornie ciężkie. Albertowi ciążył nieziemsko brązowy wełniany habit, który od razu zrzucił przez głowę na piach. Oczom króla ukazała się szara skromna koszula mnicha, przypominająca chłopskie odzienia,

mająca służyć za bieliznę. Odwrócił wzrok, gdyż czuł, jakby dopuszczał się świętokradztwa, gapiąc się na mnicha bez habitu. Zajął się wykręcaniem nogawek swoich spodni i koszuli, W tym czasie zakonnik, trzęsąc się okrutnie, poszedł zdjąć ich płaszcze podróżne z drzewa, na którym je ukrył. Już po ­chwili obaj telepali się pod swoimi okryciami, nie tracąc energii nawet na wypowiadanie pojedynczych słów i rozcierając swoje skostniałe dłonie. Nie mieli sił ruszać od razu dalej. Nawet nie myśląc o tym, że Turcy mogliby w to miejsce wrócić, siedzieli na piasku na plaży, starając się jakkolwiek rozgrzać. Bryza, która zapewniała im kryjówkę pod wodą, wzmagała teraz nieprzyjemne uczucie zimna. – Straciliśmy Makarego – odezwał się w końcu Albert. – Nie wiem, jak mamy się przemieszczać dalej w takiej sytuacji. – Najlepiej, gdybyśmy dotarli do jakiejś osady i pożyczyli wierzchowca – odparł na to król, dzwoniąc zębami. – Pożyczyli? – W końcu jestem królem. Mogę zażądać wydania mi konia – odparł butnie i ostro Władysław. – Najlepiej byłoby, gdybyś się tym nie afiszował. – Twoim zdaniem powinienem wędrować pieszo? Jeśli pójdziemy piechotą, to nie mamy szans na to, żeby kiedykolwiek dotrzeć do Korony. – Zobaczymy, co przyniesie nam los – odpowiedział filozoficznie mnich. Król poruszył się niespokojnie i rozejrzał dookoła. – Nie wrócą tu, mam nadzieję... – Lepiej nie ryzykować. Może wejdźmy głębiej w las, nie będzie tak wiało. Albert podniósł się z ziemi, strzepując mokry piach, który przykleił się do połów płaszcza. Odszedł kawałek dalej, żeby wyciąg­nąć torbę ukrytą w zaroślach, i zarzucił ją sobie na ramię. Naciągnął kaptur na głowę, aby jak najbardziej się rozgrzać i osłonić przed zimnem. Słońce o tej porze roku nie grzało mocno, więc nie było różnicy, czy idą po plaży, czy między drzewami. Władysław nie przestawał szczękać zębami, co nie wiedzieć czemu bardzo irytowało mnicha. – Zjedz tę ostatnią rybę. Może to choć trochę cię rozgrzeje. – Wyciągnął suszony kawałek mięsa i podał Władysławowi wraz z wodą do popicia. Król przyssał się niemal do bukłaka, przepłukując zasolone wargi.

– Dziękuję. Za wodę i za pomysł z kryjówką – dodał po chwili z lekkim ociąganiem. – To uratowało nam życie. O ile nie pomrzemy po tej przygodzie na zapalenie płuc... – Nie wiem, skąd nagle wpadło mi to do głowy. Wierzę, że większość decyzji, nagłych olśnień spada na nas po prostu z góry. Z Góry, można by powiedzieć. Niewiele wspólnego z tym ma nasz rozum. Tak też chyba było teraz. Jak o tym myślę już po wszystkim, to mam wrażenie, że to był idiotyczny pomysł. A jednak zdał egzamin. – Uśmiechnął się lekko Albert. – Wyjątkowo się z tobą zgodzę. Ruszyli dalej w głąb lasu, nie tracąc z oczu brzegu morza. Celowo nie wybrali żadnej przetartej przez ludzi ścieżki, żeby uniknąć spotkania z tymi, którzy ich poszukiwali. Władysław przedzierał się przez zarośla przodem, za nim podążał o wiele chudszy Albert. – Powiedz mi, braciszku – zagaił król po dłuższym czasie – dla­­­czego wybrałeś taką drogę przez życie. Uciekałeś przed trudami codzienności, chowając się pod habitem, czy miałeś w sobie głęboką wiarę? Albert odchrząknął. – Ani jedno, ani drugie, mój panie. – Jak to się w takim razie stało? – Jestem najmłodszym synem – wyjaśnił mnich. – Nie było dla mnie miejsca, nie było więcej majątku do podziału, a co gorsza... wolałem się kształcić niż bić. Król się roześmiał. – Powinienem się tego domyślić po tym, co do tej pory usłyszałem. Masz w sobie odwagę, której nie znalazłbym u syna chłopskiego. I mówisz tak, jakbyś wiele wiedział o świecie. – Jedynie na podstawie relacji innych, którzy wiedzą – sprostował Albert. – Sporo czytałem. Stąd chęć podróżowania i przekonania się na własne oczy, czy to wszystko prawda, co piszą. Ciekawość wyciągnęła mnie z naszego Krakowa, panie. Teraz widzę, że trzeba było siedzieć tam, gdzie jest bezpiecznie. – Wszędzie jest bezpiecznie, ale tylko do czasu – przerwał mu król. – Nie wiem, jak niedługo będzie w Koronie, kiedy brakuje jej władcy. Obawiam się, że prędko znajdą się tacy, którzy zechcą sięgnąć po to, co do nich nie należy, i cały twój bezpieczny światek pryśnie. Chciałbym wrócić jak najszybciej, chociaż wiem, że wstyd będzie mnie palił przez długi, długi czas... Przeklęta Warna! – Węgry to także twoja ojczyzna. Dobrze, że stajesz w jej obronie – powiedział Albert. – Niedobrze, że decydujesz się na odebranie jej bezpieczeństwa tylko po to, żeby dogadzać

innym... – Nie zaczynaj, dobrze ci radzę. – Król łypnął na niego groźnie. – Nie wiem, skąd w tobie tyle śmiałości, żeby krytykować mnie tak otwarcie. – Ktoś musi być z tobą szczery. Skoro inni tylko ci przyklaskiwali... – To ludzie, którzy znają się na polityce! – Nie to co ja, prawda? – zapytał Albert. – Dokładnie tak – odparł Władysław. – Zajmij się tym, co do ciebie należy. Módl się, żeby twój król wrócił cały i zdrowy do domu – uciął dyskusję. Szli skrajem lasu przez cały dzień, nie spotykając nikogo, co było i dobrym, i złym znakiem. Byli bezpieczni, ale kończyły im się zapasy żywności i wody. Poruszali się bardzo wolno, gdyż szybko tracili siły po przymusowej kąpieli. Mokre ubrania, zarzucone luźno na ramiona, wyschły częściowo po drodze, dzięki czemu mogli założyć je wieczorem pod płaszcze. – Najgorzej będzie nocą. Mam nadzieję, że śpiąc w namiotach w polu nieco się zahartowałeś, jaśnie panie. – Masz mnie za delikatnego? Nie zapominaj, że od miesiąca byłem cały czas w podróży – oburzył się Władysław. – Dobrze, dobrze! – Mnich uniósł ręce w geście pokoju. – Nic nie sugerowałem! Kiedy niebo zrobiło się zupełnie czarne, a przemierzanie lasu niemal niemożliwe, wędrowcy zeszli z powrotem nad wodę. Szli nieosłonięci, co narażało ich na niebezpieczeństwo. – Wiem, że widać nas z daleka. Ale lepiej przejdźmy jeszcze trochę. O tej porze roku ciemno robi się wcześnie, w rzeczywistości wcale nie jest aż tak późno. Szkoda naszego czasu. – Może nie jest późno, ale wolałbym przeczekać ukryty w lasach niż iść tutaj, wystawiony na tacy jak mysz dla jastrzębi! – warknął podenerwowany Władysław. – Jak sobie życzysz. Skręcili z powrotem między czarne drzewa. Przedzieranie się przez zarośla było wyjątkowo męczące. Darnie i jeżyny czepiały się ich płaszczy, potykali się o kamienie, a pnie drzew przypominały ludzkie postaci. Raz po raz król zatrzymywał się, zlany potem, odnosząc wrażenie, że ktoś obserwuje ich zza drzewa, porusza się po cichu i napina cięciwę łuku... Gałęzie poruszały się złowrogo. Ludzie byli w lesie intruzami. – Znajdźmy jakieś miejsce, gdzie można by przenocować – zawołał Władysław. – Nie zniosę dłużej tego wszystkiego – dodał ciszej. Wstydził się swoich słabości, ale nie miał siły dalej iść i wypatrywać wrogich sylwetek między konarami drzew. Wolał ułożyć się na swoim

płaszczu, zamknąć oczy i zapomnieć o wszystkim, co stało się w ciągu ostatnich dwóch dni. Znalezienie dogodnego miejsca do spania nie było łatwe we wszechobecnych ciemnościach. Z oddali wydawało się, że dane miejsce doskonale nadaje się na nocleg, lecz po bliższych oględzinach mężczyźni nie mogli zdecydować, czy zostać, czy próbować dalej. W końcu zrezygnowani męczącym poszukiwaniem, uło­żyli się pod sporych rozmiarów dębem, zasłonięci z jednej strony potężnym pniem. Ich płaszcze nie były aż tak grube, żeby zapewnić im miękkie podłoże, ale zmęczenie dawało się we znaki i w końcu znaleźli kawałek miejsca na spoczynek. Władysław czuł, jak głód świdruje jego pusty żołądek. Starał się zająć myśli, by nie zastanawiać się, skąd wezmą coś na śniadanie. Wyobrażał sobie, jak po długiej wędrówce wraca na swój dwór i każe wyprawić wielką ucztę, na którą zaprasza dziesiątki osób. Zasypiał, mając przed oczami stoły uginające się od jedzenia, oświetlone kilkunastoma wielkimi zdobionymi świecznikami. U szczytu najdłuższego stołu zasiadał on sam, przyodziany w strojne, wyszywane złotą nicią szaty. Po lewej stronie miał brata Alberta w skromnym habicie. Łaskawie zezwolił mnichowi na poczęstowanie się pieczenią z dziczyzny. „Jedz śmiało, Albercie. Wiesz, że musimy mieć siły na dalszą drogę”. Wędrowców obudziło głośne wołanie ptaków. Przez gałęzie prześwitywało już słabe jesienne słońce, odkrywając otoczenie, w którym spali. Wieczorem okolica wyglądała całkiem inaczej. Gdyby szukali kryjówki za dnia, to miejsce pod rozłożystym dębem wydawałoby się nazbyt odsłonięte i na pewno by się na nie nie zdecydowali. Albert wstał pierwszy i stęknął, rozprostowując plecy. – Wszystko mnie boli – poskarżył się i rozmasował sobie lewe ramię. – Prycze w mnisich celach bywają wygodniejsze, bo pozbawione są kamieni i korzeni, które wbijały się we mnie całą noc! Władysław podniósł się w ślad za nim i przetarł rozespane oczy. – Całą noc śniłem o jedzeniu – przyznał. – Mamy tu ostatnie placki. – Mnich sięgnął do torby i wyciągnął dwa niewielkie kawałki. – Trzeba rozejrzeć się za czymś po ­drodze. Choć szczerze wątpię, żebyśmy znaleźli cokolwiek do zjedzenia w lesie o tej porze roku. Zjedli w milczeniu, popijając odrobiną wody. Władysław wypłukał usta i splunął pod nogi. Potem otrzepał płaszcz z tego, co przyczepiło się do niego podczas noclegu, i zabrał torbę od zakonnika, przewieszając ją sobie przez ramię. Odruchowo sprawdził, czy jego ostry sztylet znajduje się tam, gdzie powinien. Po ­chwili ruszyli przed siebie. Początkowo wędrowali na północ, przemierzając gęsty mieszany las, który otaczał ich ze wszystkich stron, jak palisada strzegąca obozu i jego mieszkańców. Krajobraz nie zmieniał się przez długi czas, przez co wszystkie miejsca zdawały się być do siebie podobne.

– Myślisz, że wiele grup, jak ta wczorajsza, błąka się po okolicy? – Władysław spojrzał pytająco na zamyślonego Alberta. – Przecież wiesz, że tak jest – odparł mnich. – Niech cię nie zwodzi ten spokój, który tu panuje. Nieroztropnie postąpiliśmy, śpiąc tak blisko Warny. – Nie miałem siły na dalszą drogę. – Ja też. A mimo wszystko należało się mobilizować. Mogliśmy już być daleko stąd. – Najbardziej drażni mnie to, że nie zajdziemy zbyt daleko piechotą! Podróż na Makarym albo jakimkolwiek innym wierzchowcu trwałaby cztery razy krócej – powiedział Władysław i potknął się o wystający korzeń, klnąc pod nosem. – Możemy przeklinać, a i tak nie zmieni to naszej sytuacji, panie – odparł spokojnie mnich, omijając zręcznie przeszkody. – Jesteśmy teraz w rękach Boga i mamy dwa wyjścia: czekać tutaj bezczynnie, aż przeznaczenie samo nas odnajdzie, albo ruszyć do przodu i wyjść mu naprzeciw. Zdecydowanie nie znoszę bezczynności i tego samego spodziewałbym się po tobie jako po naszym władcy. Jeśli się mylę, to mnie popraw, mości Władysławie. Król burknął coś niezrozumiałego pod nosem i przyspieszył nieco, oddalając się od zakonnika. Po kilku godzinach intensywnego marszu przystanęli przy niewielkim strumieniu. Obaj przykucnęli nad wodą, nabierając trochę w dłonie i przemywając zmęczone twarze. Była lodowata, dzięki czemu bardzo ich orzeźwiła. Wypili sporo, napełniając nią skurczone żołądki, po czym Albert zapełnił prawie pusty bukłak, który nieśli na zmianę w płóciennej torbie. – Tego było mi trzeba – powiedział Władysław, myjąc ręce i trzęsąc się od orzeźwiającego chłodu. W dalszą drogę ruszyli pełni energii, ciesząc się z zapasu, który mieli okazję niespodziewanie zrobić. Kiedy słońce zaczęło powoli obniżać się na niebie, Albert i Władysław zobaczyli między drzewami niewielką chatę z bali, pokrytą solidnie słomą. Wystawał z niej niezgrabny i krzywy komin, zbudowany z nierównych, znalezionych najpewniej nad brzegiem morza kamieni. Chata ukryta była pośród gęstej roślinności tak głęboko, że zauważyli ją dopiero w ostatnim momencie, kiedy od ogrodzenia dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków. Topornie ociosane drewno dębowe wyglądało bardzo malowniczo na tle pomarańczowo-brązowych liści. Wokół budynku postawiony był prowizoryczny płot, zrobiony z ostrych konarów pełnych drzazg i cierni, sięgający mężczyznom piersi. W ten sposób ludzie zapewniali sobie bezpieczeństwo od zwierzyny zamieszkującej okoliczne lasy, a także chronili zwierzęta domowe, które teraz chodziły wolno po obejściu. Albert dostrzegł kilka białych kur z ciemniejszymi piórami w ogonach, które podniosły głowy i kręciły nimi bystrze, zdając sobie sprawę z obecności przybyszów. Do samotnego drzewa z boku chaty przywiązana była wychudzona krowa. Długi sznur umożliwiał jej swobodne podjadanie trawy wyrastającej kępami koło ogrodzenia.

Mnich palcem nakazał Władysławowi milczenie i przykucnął między pniami drzew. Król zrobił to samo, wyciągając szyję, by móc patrzeć swobodnie na leśny dom. – Jest zamieszkany – szepnął. – Ciekaw jestem, kogo w nim zastaniemy. – Poobserwujemy trochę, to się okaże. – Są kury, to będą i jajka. – Uśmiechnął się młody król. – Nie mogę się doczekać, kiedy zjemy w końcu coś porządnego. – Bądź cierpliwy, bo właściciel może wcale nie być nam przychylny. – Jak będzie trzeba, to poddamy go odpowiednim naciskom. – Powiedziawszy to, Władysław uniósł się nieco z kucek. – Nie! – Łypnął na niego groźnie Albert. – Ustalmy jedno: nie zdradzasz się ze swoim pochodzeniem i nie wykorzystujesz go. Zobaczysz, że to przyniesie nam jedynie kłopoty! Zachowamy twoją tożsamość w sekrecie tak długo, jak będzie to możliwe. Myślisz, że najuczciwszy człowiek nie zdradzi cię Turkom, kiedy przyłożą mu nóż do brzucha albo zgwałcą jego żonę? Zarówno my, jak i ci ludzie będą o wiele bezpieczniejsi, kiedy będą żyli w nieświadomości, że król odwiedził ich skromne progi. Zapytamy grzecznie o schronienie na najbliższą noc i zapłacimy za nie tak samo, jak za posiłek, o który poprosisz. – Mnich mówił cicho, zaakcentował mocniej ostatnie słowo. – Jan dał nam na drogę trochę pieniędzy, więc możemy starać się załatwić wszystko jak należy, bez zbędnej przemocy i zastraszania. Ci ludzie i tak będą w niebezpieczeństwie, jeśli Turcy zdołają tutaj dotrzeć i trafią na ich domostwo. Patrzyli na obejście i zwierzęta, które po krótkiej ­chwili przestały zwracać na nich uwagę. Z chaty nie dochodziły żadne odgłosy, które wskazywałyby na ludzką obecność. – Może podejdźmy bliżej i rozejrzyjmy się – niecierpliwił się Władysław. – Uspokój się, młody człowieku! – zgromił go Albert. – Jesteś w gorącej wodzie kąpany! – Nienawidzę bezczynności. Na cóż mam czekać? – zapytał głośno król. – Aż zapadnie noc i jak złoczyńcy podkradniemy się pod czyjś dom? – Kim jesteście? – zapytał nagle ktoś po węgiersku, a Albert poczuł ostrze noża na szyi. Władysław podskoczył i w sekundę dobył swojego sztyletu. – Odłóż to albo pożegnasz się z twoim świętym przyjacielem! – krzyknął basem obcy, który zdołał podejść ich od tyłu. – Kim jesteście i co tutaj robicie? – Spokojnie – powiedział miękko mnich, posługując się łamanym węgierskim. – Chyba nie myślisz, że grozi ci coś ze strony człowieka w habicie?

– Może z twojej strony nie, ale ten młokos byłby gotów zarżnąć mnie na miejscu. Napastnik był wysoki i dobrze zbudowany. Chwycił Alberta wprawnie, górując nad nim wzrostem i masą. – Czemu gapicie się z ukrycia na mój dom? – Szukamy schronienia, gospodarzu – odparł mnich. – Mamy pieniądze, chcemy ci zapłacić – dodał spiesznie. Władysław obserwował postawnego człowieka w napięciu. Nie odzywał się. – Nie chcę nieznajomych pod moim dachem – odrzekł tamten. – Kim jesteście? – Ja jestem brat Albert, franciszkanin. A to jest Vlad, najemnik. Obaj uszliśmy z życiem spod Warny, gdzie wczoraj walczyliśmy z wojskami osmańskimi w imię króla Władysława Jagiellończyka i całej chrześcijańskiej Europy. Jesteśmy głodni i przemarznięci, chcemy dostać się do ojczyzny. To wszystko. Niczym ci nie zagrażamy, dobry człowieku. Jak powiedziałem przed ­chwilą, zapłacimy za nocleg i strawę, nie chcemy nic ci odebrać: ani żadnych dóbr, ani twojego spokoju. Obcy rozluźnił uścisk i spojrzał na obu przybyszów ze szczerym zainteresowaniem, które przewyższało niepokój. Rozmyślał jeszcze chwilę nad tym, co usłyszał od mnicha, obserwując uważnie ich twarze. Habit Alberta przekonał go ostatecznie do tego, że słowa obcego są przynajmniej po części prawdziwe. – Mam na imię Lajos – powiedział po chwili, chowając nóż za skórzany pas. – To mój dom. Mieszkam tu z rodziną. Mogę wam udzielić schronienia. Mojej żony i dzieci nie ma, bo poszli na targ do najbliższego miasteczka. Lajos wyglądał na czterdzieści lat, był wysoki i potężnie zbudowany. Jasnobrązowe włosy nosił splecione w cienki warkocz. Ubrany w ciepły, sporych rozmiarów płaszcz, wydawał się jeszcze większy, niż był w rzeczywistości. Jego duże jasne oczy przypatrywały się z uwagą Albertowi i Władysławowi. – Wejdźcie do środka – powiedział, wskazując na podwórze. – Zaraz do was dołączę. Zostawiłem moją zdobycz kawałek stąd, żeby nie przeszkadzała podczas ewentualnej walki. – Uśmiechnął się słabo. – Przyznam, że rzadko miewamy gości. Władysław schował sztylet dopiero wtedy, kiedy Lajos zniknął za drzewami, po czym obrócił się do Alberta z pytającym wzrokiem. – Co o nim myślisz? – Wydaje mi się, że możemy mu zaufać. To on może bardziej obawiać się nas – rzekł zapytany i ruszył ledwo widoczną ścieżką w stronę chaty. – Poza tym czy mamy jakieś inne wyjście? Jeśli nie chcesz umrzeć z głodu i zimna, musimy przyjąć z ufnością to, co samo wpadło

nam w ręce. Nie wiem jak ty, ale ja chętnie odpocznę i zjem jak przyzwoity człowiek. Kury uciekły pospiesznie na tyły podwórza, kiedy obcy weszli przez furtkę. Na głowy wędrowców spadły pierwsze krople deszczu zwiastujące nieprzyjemny i mokry wieczór. Jednak czekali przed progiem, aż Lajos dołączy do nich, nie chcąc panoszyć się w jego królestwie. Mężczyzna ukazał się ich oczom chwilę później. Niósł na swoich barkach cztery sczepione ze sobą martwe zające, które trzymał za uszy. Zwierzęta miały ciemnoszare futra, które nawet z pewnej odległości lśniły. – Niewiele będzie z nich mięsa, ale powinno wystarczyć na skromny posiłek dla naszej trójki – powiedział do swoich niespodziewanych gości gospodarz. – Wejdźcie. Otworzył przed nimi spróchniałe drzwi i gestem zaprosił do środka. Chata przedzielona była na pół jasnym, choć przykurzonym płótnem zawieszonym na grubym sznurze. Część, która ukazała się ich oczom, miała służyć głównie gotowaniu i jedzeniu. Pośrodku stał solidny stół, prawdopodobnie wykonany przez samego gospodarza, z dwiema ławami przykrytymi skórami. Nieopodal stołu, w centralnej części domu, znajdował się kominek z wielkim paleniskiem, w którym stał prymitywny gar z wodą. Pod ścianą przy kominku piętrzyły się różnego rodzaju naczynia, większe i mniejsze, głównie gliniane, wszystkie użytkowe, bez zbędnych ozdób i kolorów. Po drugiej stronie kominka znajdowało się legowisko ułożone ze słomy, przykryte miękką skórą, na której można było odpocząć w cieple bijącym od ognia. Wszystko, co posiadała ta rodzina, było proste, wręcz prymitywne, ale czyste, zadbane i piękne w swej prostocie. Najwyraźniej Lajos z żoną i dziećmi pędzili tu spokojne życie, szczęśliwi w swej samotni, czerpiąc garściami z przyrody, która ich otaczała. – Siadajcie. – Kiwnął na nich, gdy stali niepewnie w progu jego domu. – Jest już dość ciemno, zaraz rozpalę ogień, to ­nieco się rozjaśni. Rzeczywiście, słabe jesienne słońce zakrywały deszczowe chmury, a małe okienka ograniczały dostęp promieni. – Bitwa przegrana? – zagadnął ich jasnooki człowiek. – A wam udało się uciec? – Tymi słowami zachęcał do streszczenia ostatnich wydarzeń, czego podróżnicy najbardziej starali się uniknąć. – Przegrana, niestety przegrana – westchnął Albert, widząc, że król waha się zbyt długo nad odpowiedzią. – Wojska sułtana były trzy razy większe niż nasze. W dodatku zastosowały zabójczy fortel, zachodząc nas od drugiej strony. Sojusznicy nie dotrzymali swoich obietnic i tak, cóż... Bitwa przegrana. Spojrzeliśmy wczoraj śmierci w oczy. – Za tą bitwą pójdą pewnie kolejne. – Pokiwał głową Lajos. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli żyć tu spokojnie pod panowaniem tureckim. To jarzmo nie rozleje się chyba w głąb kontynentu? Strach myśleć, co ci innowiercy byliby w stanie z nami zrobić – zatroskał się. – Moje dzieci zasługują na spokojne życie.

– Z pewnością! Z pewnością zasługują – przytakiwał mu Albert gorliwie. – Czym się tu zajmujecie, dobry człowieku? – zapytał, chcąc zmienić temat i przypodobać się rozmówcy. – Ja głównie poluję – ożywił się Węgier. – W tych lasach nie brakuje na szczęście zwierzyny, dzięki czemu jesteśmy niemal samowystarczalni. Staram się uczyć tego, co potrafię, mojego syna, żeby mógł przejąć wszystko, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Żona wyprawia ze mną skóry, szyje... Raz na jakiś czas udaje się z dziećmi na targ do najbliższej wsi, gdzie sprzedajemy to, co dał nam las. Ot, takie jest to nasze życie. – To nasze miejsce na ziemi – powiedział z mocą Lajos i wi­­­dać było, że mówi szczerze, z głębi serca. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli to wszystko utracić. Zbudowałem mój dom sam. Pracowałem, żeby móc wykarmić rodzinę, kupić zwierzęta, żyć! Żyjemy w zgodzie z przyrodą, w zgodzie z Bogiem i królem, któremu płacę podatki. Czyż nie mam prawa wymagać, żeby teraz król bronił mnie i mojej rodziny przez wrogiem, który najeżdża nasze ziemie? – zapytał z goryczą w głosie. – Ja swoje ­zrobiłem. A on? Co robi ze swoimi wojskami? Czemu nie robi tego, co do niego należy? – Przecież wyszedł wrogowi naprzeciw! – Władysław uderzył nagle dłonią w stół, zaskakując pozostałych. – Walczy z Osmanami. Przecież widzisz nas tutaj przed sobą, ledwie ocalałych z bitwy, w której wielu zginęło, żebyście mogli żyć spokojnie! – krzyknął, a ogień płonął w jego oczach. Albert poczuł, że ta dysputa może się skończyć awanturą i koniec końców mogą wylądować w ciemnym i zimnym lesie, z pustymi żołądkami. – A cóż ciebie tak to obchodzi? – zdziwił się Lajos. – Czyż nie jesteś jedynie zwykłym najemnikiem, którego interesuje pieniądz, a nie polityka i bezpieczeństwo takich jak my? Wyglądasz na bardzo zaangażowanego jak na najemnika. – Gospodarz spojrzał na króla podejrzliwie, a ten zamilkł, nie chcąc zdradzić się swoim gniewem. – Vlad jest jeszcze młody – powiedział uspokajającym tonem Albert. – Może nie jest aż tak zepsuty, jak ci się wydaje, Lajosie. Już drugi dzień przeprawiam się z nim przez te lasy i uwierz mi, porywcze serce to on ma! Jak mało kto. – Ile wiosen ci będzie? – Ta będzie dwudziesta pierwsza – odparł Węgrowi zapytany. – To jesteś niemal w wieku mojego syna. – Lajos spojrzał na niego łagodniej, myśląc o własnym potomku. – To prawda, że porywczość jest głównym atutem tych lat. – Uśmiechnął się po krótkiej chwili, pełnej napięcia dla gości. – Pozwólcie, że zaparzę teraz coś do picia. Wstał od stołu i zaczął rozpalać w kominku wygasły już niemal ogień. Po chwili rude języki lizały suche gałęzie podłożone na spód paleniska. Gdy gospodarz obrócił się do nich plecami, Albert zgromił Władysława wzrokiem, dając mu do zrozumienia, jak wiele ryzykuje, zachowując się tak nieroztropnie.