Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony23 221
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań16 397

Miasto 44 - Marcin Mastalerz

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :8.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Miasto 44 - Marcin Mastalerz.pdf

Makary1978 EBooki
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 289 stron)

Dyrektor Wydawniczy: Monika Kalinowska Wydawca: Dąbrówka Mirońska Adaptacja okładki: Maciej Szymanowicz Projekt plakatu okładkowego: AD3D Redakcja: Maria Białek Korekta: Zofia Kozik Fotoedycja: Katarzyna Kucharczuk, Martyna Weryńska Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Michał Latusek Copyright © for the text by Akson Studio, film Miasto 44 2014 Copyright © for the text by Marcin Mastalerz, 2014 Copyright © for the photos by Akson Studio, film Miasto 44 2014 Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN, Warszawa 2014 ISBN: 978–83–7705–674–5 (ePub) ISBN: 978–83–7705–675–2 (Mobi) Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o. 02–460 Warszawa, ul. Gottlieba Daimlera 2 tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. prawolubni Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki

Spis treści Vis Kłamstwa Żar Wola – 1 – 11 sierpnia 1944 roku Stare Miasto – 11 sierpnia – 1 września 1944 roku Śródmieście – 1 – 13 września 1944 roku Interludium – Stoimy w obliczu Zwycięstwa Czerniaków – 13 – 23 września 1944 roku Przypisy

Vis To było piękno w najczystszej postaci. Arcydzieło łączące w sobie szlachetną prostotę i śmiałe eleganckie linie. Urzeczywistnienie wizji genialnego projektanta, inżynierskie cacko. Cud techniki. Absolutna perfekcja. Najnowocześniejsza i najbardziej niezawodna broń krótka świata. Duma polskiego przemysłu zbrojeniowego. Ideał. Pistolet vis. Taki sam miał ojciec. Stefanowi wystarczył jeden rzut oka, by go rozpoznać w zawiniątku wciśniętym mu pospiesznie przez Kamilę. – Zanieś to do Aktorek na Mazowiecką. Powiedz, że dla Ariadny. Błagam – wyrzuciła z siebie zdyszanym głosem, odwróciła się nerwowo i ruszyła szybkim krokiem w stronę przejścia na sąsiednie podwórko. – Nie zatrzymuj się. Idź! – ponagliła go jeszcze, nim zniknęła za rogiem odrapanej kamienicy. Odruchowo schował broń pod marynarkę. Gdy wciskał ją za pasek, lufa wysunęła się ze szmatki. Poczuł na skórze jej zimny dotyk. Ten chłód go otrzeźwił. Zdążył zrobić ledwie kilka kroków w stronę ulicy, gdy podbiegł do niego wychodzący z oficyny dozorca kamienicy, Walendziak. Niech to szlag! Widział? Nie widział? Cholerna gówniara. W co ona mnie pakuje? – Uważaj na kobiety – zagadnął go Walendziak z głupkowatym uśmiechem, który tylko z rzadka znikał z jego twarzy. – To diabły. Jasny gwint! Widział. Musiał widzieć. Stefan odwzajemnił porozumiewawcze spojrzenie dozorcy, zrobił jakiś niedookreślony gest – ni to potakujący, ni to bezradny – i poszedł dalej. – Kierowniku, poratuj. Daj piątaczka dla warszawiaczka – przeszedł do sedna sprawy Walendziak, drepcząc u jego boku. A więc o to chodziło. W porządku. Znaczy, nie widział. Chyba.

– Nie mam nic. Pusto – odparł Stefan, wkładając w głos, ile tylko zdołał zrozumienia i współczucia dla ciężkiej doli stróża niemającego za co kupić paru kropli gorzałki w ten chłodny wiosenny ranek piątego roku okupacji. Dozorca nie wyglądał na rozczarowanego. A tym bardziej zaskoczonego. Od dłuższego czasu nie zdarzyło się, by Stefan lub jego matka dali mu cokolwiek. Nie to co zaraz po przeprowadzce. Wychodząc z podwórka na Żytnią, prawie wpadł na dwóch spieszących w przeciwną stronę mężczyzn. Poczuł lodowatą kulę strachu. Tajniacy. Już po nim. W kotłowaninie rozpaczliwych myśli, które przemknęły mu w tej chwili przez głowę, jedna go rozbawiła. Czy oni wszyscy ubierają się w tym samym sklepie? Albo mają wspólnego krawca? Płaszcze, kapelusze – równie dobrze mogliby nosić mundury. A może to wcale nie strój sprawiał, że każdy warszawiak bezbłędnie odróżniał tajnych agentów od reszty przechodniów? Może tajemnica kryła się w twarzach? W butnych minach panów życia i śmierci? W sposobie chodzenia? W chytrym wzroku drapieżnika szykującego się do ataku na kolejną ofiarę – kogo by tu? Wyćwiczonym ruchem, powtarzanym w setkach podobnych sytuacji, szpicel wyciągnął rękę, by złapać Stefana za ramię. Z pewnym zdziwieniem chłopak zauważył, że we wpatrujących się w niego oczach nie było – jak się spodziewał – żądzy mordu ani wściekłości. Zasnuwała je tylko jakaś mgła, spod której przebijała mroczna pustka. Zadrżał.

– Zostaw go, bo tamta ucieknie – burknął po niemiecku drugi z tajniaków i nerwowo potruchtał w głąb podwórka. Po ułamku sekundy, który wydał się Stefanowi wiecznością, jego kompan pospieszył za nim. Stefanowi zakręciło się w głowie jak po długim nurkowaniu. Szczęściarz. Po prostu szczęściarz. Oto ten, któremu wszystko się udaje! Stefan Zawadzki – król farciarzy! Człowiek, którego przebudzenie w piekle komentuje się trwożnym szeptem; „Oho, uwaga, ferajna! Wstał!”. Nic dziwnego, że warszawskie kasyno oficerskie umieszczono w dzielnicy niemieckiej, inaczej dawno poszłoby z torbami. Stefan uśmiechnął się do swoich myśli i przebiegł przez pustą ulicę na chodnik pod murem cmentarza ewangelickiego. Tu przystanął i tanecznym ruchem podpatrzonym w kinie u Charliego Chaplina obrócił się na pięcie, po czym spojrzał prosto w widoczne w głębi podwórza okno na pierwszym piętrze. Byli tam. Jak zawsze rano. Mama i Jaś. Czekali na przedstawienie. Panie i panowie! Nadeszła wreszcie ta chwila. Czas na spektakl! Oto przed państwem przybyły prosto ze słonecznego Hollywood – gdzie ananasy plewią się na trawnikach jak chwasty, a cytryny i pomarańcze są większe od arbuzów – Charlieeeeeee! Chaplin! Stefan zrobił śmieszną minę i zaczął stepować – co jakiś czas podpierając się na niby niewidzialną laseczką, kręcąc nią i wymachując na boki. To był ich codzienny rytuał. Ani śnieg, ani deszcz, ani upał, ani mróz, grad czy wichura nie mogły go zakłócić. Zimą, gdy Stefan wychodził do pracy przed wschodem słońca, tańczył pod cmentarnym murem, trzymając w ręku blaszaną latarkę Elektrodynu. Baterie zdobywał na Kercelaku, a gdy ten podupadł po łapankach i sowieckich bombardowaniach z jesieni 1942 roku, na Bazarze Janasza, pod Halami Mirowskimi, a nawet na placu Szembeka za cukierki i czekoladki wynoszone pod podszewką kurtki z fabryki Wedla, gdzie pracował. To był ich codzienny rytuał. Hanna Zawadzka uwielbiała go chyba nawet bardziej niż jej młodszy syn, sześcioletni Jaś. Miała wrażenie, jakby te nieco niezdarne wygłupy Stefka na tle cmentarnego muru stanowiły coś w rodzaju szamańskiego tańca odganiającego od ich trójki całe zło. Nigdy nie była przesądna i sama sobie powtarzała, że to śmieszne, a jednak tak właśnie czuła. Po śmierci męża, zabitego wczesną wiosną 1940 roku na Pawiaku, jedyne, czego jeszcze się bała, to nadejścia tego dnia, gdy Stefek, wychodząc z domu, nie odwróci się naprzeciw kuchennego okna i nie zatańczy dla niej i dla Jasia niczym Charlie Chaplin. Ale ten dzień nigdy nie nadejdzie. Zresztą wojna już wkrótce się skończy, a po wojnie żadne zaklęcia nie będą potrzebne. Przetrwali już tyle. Wytrzymają jeszcze te kilka miesięcy. A potem…

Wszystko się wreszcie ułoży. Stefek wróci do szkoły. Zdolny jest, szybko nadgoni te kilka lat. Jaś pójdzie do pierwszej klasy, a ona… Ona znowu będzie grać. Przecież tego się nie zapomina. Desdemona, Fedra, Antygona, Ofelia, a niechby i jedna z makbetowskich wiedźm. I niech ten durny Jucewicz znów o niej pisze, co tylko mu jadowita ślina na język przyniesie. Co ten zakurzony gryzipiórek wie o teatrze? O tych chwilach za kulisami, gdy słychać rosnący powoli gwar na widowni, najpierw ledwie słyszalny szum, potem pierwsze skrzypnięcia i trzaski foteli, coraz głośniejsze rozmowy, szurania, wreszcie pierwszy dzwonek, potem drugi… No i rzecz jasna film. Przede wszystkim film. Tak… Otrząsnęła się z zamyślenia. Z każdym dniem przychodziło jej to coraz trudniej. Jaś bazgrał coś ołówkiem na kartce, siedząc przy kuchennym stole. – Chodź synku, poczytamy troszeczkę. – Robinsona czy Tajemniczą wyspę? – A może dzisiaj Przygody Sindbada dla odmiany? Po zakończonym występie dla matki i Jasia Stefan ruszył, jak zwykle, w stronę przystanku tramwajowego na Okopowej. Miał tu ósemkę lub dziesiątkę pod Dworzec

Główny u zbiegu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, skąd dwadzieścia cztery lub dwadzieścia pięć wiozło go na Kamionek do Wedla. Dworzec Główny – uwielbiał ten budynek. Mógłby przed nim stać bez końca, podziwiając grę świateł i cieni na jego fasadzie i elewacji od strony Alej. To była mistrzowska architektura – nowoczesna, śmiała, prosta, proporcjonalna. Bez idiotycznych ozdóbek i zbędnych detali. Arcydzieło. Jak lukstorpeda. Jak co piękniejsze wille projektowane przez Pniewskiego lub Korngolda na Mokotowie i Żoliborzu. Jak kamienica Wedla na Puławskiej, w której zamieszkali dwa lata przed wybuchem wojny. Jak strzelisty gmach Prudentialu. Jak vis. Stefan szybko zawrócił w stronę Młynarskiej. Z pistoletem pod marynarką lepiej nie pojawiać się pod Dworcem Głównym, gdzie roi się od żołnierzy na przepustkach i dbających o ich bezpieczeństwo patroli policji, żandarmerii i Bóg jeden wie, ilu innych mundurowych i tajniaków. Swoją drogą chyba tylko pedantyczny do szaleństwa niemiecki umysł mógł wpaść na to, by do ścigania każdego rodzaju prawdziwych i domniemanych przestępstw powołać odrębną służbę i każdej dać inny strój. Czasem Stefan miał wrażenie, że Niemcy urządzili na ulicach Warszawy największy na świecie pokaz mody militarnej. Klipo, schipo, orpo, schupo, gestapo, banszuce, werkszuce, selbstszuce, grencszuce i bezlik innych. Do tego stroje Wehrmachtu, Luftwaffe, SA, SD, Hilfspolizei, Hitlerjugend, czarne skórzane płaszcze gestapowców i najelegantsze ze wszystkich, świetnie skrojone uniformy SS. Codzienna trasa na Kamionek odpadała z jeszcze jednego powodu. Przebiegała przez most Poniatowskiego, a tam często urządzano łapanki. Skądinąd był to bardzo sensowny wybór. Raz, że z mostu trudno uciec, chyba że do Wisły, płytkiej w tym miejscu na tyle, iż skok dawał gwarancję co najmniej połamania nóg lub kręgosłupa. Dwa, że blisko stąd było na Skaryszewską, gdzie zwożono wszystkich wysyłanych na roboty do Niemiec lub do obozu. A przecież w wojenny czas paliwo jest na wagę złota – jak pisali w gadzinowym „Nowym Kurierze Warszawskim” zwanym też kurwarem. Z Młynarskiej do Wedla Stefan miał dwadzieścia dwa i ewentualnie jedynkę, z której mógł się przesiąść przy Lesznie. W gruncie rzeczy była to logiczniejsza trasa. Krótsza i pod samą bramę fabryki. Ale nie lubił jej. Najpierw bardzo długo jechało się wzdłuż wysokiego muru getta, a raczej tego, co z niego zostało. Potem tramwaj skręcał w Bielańską – pretensjonalną jak prowincjonalna podróbka Paryża i kiczowatą niczym bibeloty w drobnomieszczańskim salonie – przemykał obok zbombardowanego na początku wojny Teatru Wielkiego, mijał pokiereszowany w tym samym czasie Zamek Królewski, by wreszcie Nowym Zjazdem wpełznąć na most Kierbedzia, długaśny, ponury, zbudowany bez żadnej finezji z ciężkich stalowych kratownic i byle jak przerzucony przez rzekę – jak kładka z deski nad kałużą po drodze do wychodka.

I jeszcze ten przejazd przez Pragę. Zapyziałe miasteczko wykrojone z ziemi gdzieś daleko na rosyjskiej prowincji i nie wiedzieć po co wrzucone na wschodni brzeg Wisły. Dopiero nowa dzielnica fabryczna na Kamionku jakoś wyglądała – Wedel, Geber, Perkun, Perun, Rygawar, zakłady telefoniczne, optyczne, mechaniczne i zbrojeniowe. Prawdziwe serce miasta. Królestwo funkcjonalności, praktycznego myślenia, inżynierskiego rozsądku i kątów prostych w architekturze. Wskakując przy Młynarskiej na zderzak ruszającego tramwaju, Stefan czul podniecenie i strach. Strach i podniecenie. Na przemian i naraz. Nerwowe drżenie mięśni. Strużka potu między łopatkami. Suchość w ustach. Płytki oddech. Panika. Paraliżujące przerażenie. Ale też ekscytacja. Jak przed startem do biegu. Jak przed skokiem z dziesięciometrowej wieży na basenie Legii. Jak podczas wspinaczki z ojcem na Zamarłej Turni. Jak podczas lotu nad Warszawą w warczącym i trzęsącym się PZL Ł.2. Tylko jego ojciec mógł wymyślić taki prezent na dwunaste urodziny syna. Po wylądowaniu Stefan milczał aż do wieczora. Aż ojciec się zaniepokoił. „Co? Nie podobało ci się?” – spytał. „Tato. To było. To było – nie mógł znaleźć właściwego słowa – wstrząsające” – powiedział w końcu, od razu czując, że to zbyt słabe określenie tego

doświadczenia. Ojciec patrzył na niego roześmianymi oczyma. Bez słowa położył mu rękę na ramieniu. Wszystko rozumiał. Major Ignacy Zawadzki. Wykładowca Wyższej Szkoły Wojennej i Politechniki Warszawskiej. Uzdolniony inżynier, ceniony konstruktor. Pilot amator. Poseł na sejm pierwszej kadencji. Wiceprezes automobilklubu. Taternik. Żeglarz. Fanatyk nowoczesności we wszystkich jej przejawach. Tatuś. Myśl o ojcu sprawiła, że Stefan omal się nie rozpłakał. Vis ciążył mu niczym ołowiany odważnik. Stefan miał wrażenie, że przy byle ruchu wyleci mu spod marynarki na ulicę albo wpadnie w spodnie, by wysunąć się nogawką. Gładki metal lufy to parzył go w podbrzusze, to mroził. Wydawało mu się, że wszyscy na niego patrzą. Nie wiedział, jak się ustawić, by nikogo spośród wiszących jak winogrono pasażerów tylnej platformy tramwaju nie dotknąć ukrytym pistoletem. Minęła wieczność, nim tramwaj dojechał do Leszna. Jeden przystanek, a czekało go jeszcze ponad dwadzieścia. – „Nazywam się Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie. Rodzice moi, umierając, zostawili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra, sto pałaców, sto ogrodów i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który ojciec mój przechowywał w hebanowej szkatułce, jako pamiątkę i osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na ból zębów i co pewien czas inny ząb musiał wyrywać, tak że w końcu jeden mu tylko ząb trzonowy pozostał. Umierając, kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb trzonowy, który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od ojca – do mnie. Był to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien, że na świecie znaleźć można bardzo wiele tak samo zepsutych i sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia do hebanowej szkatułki, aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten – trafił. Nieraz, przyglądając mu się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał niegdyś mego pradziada!”.[1] – A mi się ząb rusza! – radosny okrzyk Jasia sprawił, że matka przerwała czytanie. – Pokaż. No, fakt. Może wyrwiemy? – Nie, nie. Lepiej jak tata wróci wieczorem. – Słucham? Co ty mówisz? – Chciałem powiedzieć Stefek. Jak Stefek wróci. Albo jutro. Zresztą nic a nic nie boli. Może sam wypadnie. I wtedy schowamy do szkatułki. Mamusiu, czy my mamy w domu jakąś szkatułkę? Nie musi być hawanowa, bo i tak nie wiem, co to znaczy.

Wisielców było dziesięciu. Trzech pokazywało ulicy plecy, dwóch wpatrywało się w pasażerów tramwaju wybałuszonymi oczyma, reszta wyglądałaby na pogrążonych we śnie, gdyby nie sinoszary kolor twarzy i przechylone pod nienaturalnym kątem głowy. Sznury, na których wisieli, przywiązano do słupków żeliwnej barierki balkonu na drugim piętrze zniszczonej kamienicy przy Lesznie. To była jedna z głównych arterii komunikacyjnych stolicy – tysiące jadących do pracy warszawiaków miało zobaczyć, co może ich spotkać, jeśli nie pogodzą się potulnie ze swoją pozycją podludzi. Dołem przechadzał się znużony niemiecki żołnierz pilnujący, by nikt nie robił zamordowanym zdjęć ani nie próbował ich odciąć. Stefan nie mógł oderwać od nich wzroku. Dlaczego są bosi? Czyżby z Niemcami było już tak źle, że muszą kraść obuwie i skarpety ofiarom egzekucji? Ciekawe co z nimi potem robią, kołatało mu się po głowie. Szeregowy Hans Müller! Oto wasze nowe buty. A skarpety zacerujecie sobie w pociągu na front wschodni. Gdy wreszcie zdołał odpędzić tę uporczywą myśl, zaczął się z kolei zastanawiać,

jakim rodzajem węzła przywiązano stryczki do balustrady. Najlepsza byłaby wyblinka, dwa ruchy i gotowe. Podwójna ósemka zbyt kłopotliwa, na dodatek zaciska się mocno pod ciężarem, przez co trudno byłoby potem odzyskać sznur – a Niemcy to przecież oszczędny naród. Skrajny tatrzański? Ciekawe, czy Niemcy znają ten węzeł. Ale i tak wyblinka chyba najlepsza. Chociaż za luźno zawiązana może trochę popuścić przy nagłym szarpnięciu. To by tłumaczyło, dlaczego niektóre ciała wisiały nieco niżej. Jak to się właściwie odbyło? Kazali im siadać na balustradzie balkonu z nogami zwisającymi na zewnątrz i po założeniu pętli spychali? Czy raczej ustawili ich na parapetach okien piętro niżej? Nie, raczej nie. Za dużo bałaganu: liny na górze, skazańcy na dole, latanie po schodach w tę i we w tę. Więc raczej balustrada. Dla powieszonych też lepiej – szybszy koniec. Trzy, może cztery metry lotu i łamiące kark szarpnięcie. Lepsze to niż śmierć przez uduszenie. No dobrze, ale spychali ich pojedynczo czy naraz? Logiczniej byłoby pojedynczo. Żeby sznury się nie poplątały. Od lewej czy od prawej? A ten ostatni w szeregu? O czym myślał, czekając na swoją kolej? Przyglądał się, jak jedna osoba po drugiej leci w dół, by zakołysać się ciężko na sznurze, czy odwrócił głowę? A może patrzył prosto przed siebie na przejeżdżający tramwaj? Albo po prostu zamknął oczy? Chyba nie mam serca, żeby zajmować się takimi bzdurami w obliczu śmierci – skarcił się w myślach. Chociaż… może już nikt z nas go nie ma. Rozejrzał się. Tylko dwie młode kobiety zasłaniały oczy dzieciom, reszta pasażerów obojętnie kontemplowała przestrzeń. Gdy tramwaj oddalił się o dwie przecznice od miejsca kaźni, Stefan ostatni raz zerknął za siebie. Z daleka przechylone głowy wisielców przypominały rozrzucone na pięciolinii nuty – zapis jakiejś upiornej melodii. W miarę jazdy w Stefanie narastał coraz większy niepokój. Całe jego ciało opanowało dziwne drżenie, które wędrowało od czubków palców przez ramiona aż do serca i brzucha. Nie chodziło o pistolet. Nawet nie o widok wisielców przy Lesznie, który raz po raz stawał mu przed oczyma. A więc o co właściwie? Nie wiedział. Nerwowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki – kenkarta i ausweis były na swoim miejscu. Coś mnie rozbiera, jakaś grypa czy co – pomyślał, czując, jak tępy ból niby bezlitosne imadło ściska jego skronie. Minąwszy Rymarską i Przejazd, tramwaj zatrzymał się na przystanku przed jakimś placem wielkości boiska piłkarskiego. Pokrywały go niestarannie wyrównane hałdy pokruszonych cegieł, więc przy byle powiewie wiatru wznosiły się chmury gęstego rudoszarego pyłu. Stefan zastanawiał się, gdzie właściwie jest. Dopiero gdy tramwaj ruszył i po chwili skręcił w Bielańską, dotarło do niego, że minął Tłomackie, a nad

tajemniczym placem jeszcze rok wcześniej górowała monumentalna Wielka Synagoga. Stefan nigdy nie lubił tego napuszonego ni to klasycystycznego, ni to neorenesansowego gmaszyska, jednak jego zniknięcie ze znajomego pejzażu wywołało w nim dziwne uczucie straty. Jak po usunięciu bolącego zęba – pomyślał, a jego język odruchowo powędrował do wyrwy po górnej prawej szóstce. Aż się wzdrygnął na wspomnienie wizyty u Jabłońskiego wiosną ubiegłego roku. Cóż to była za bolesna i krwawa jatka. Ząb – zepsuty zapewne od nadmiaru słodyczy, z których, od czasu gdy zdobył pracę w Wedlu, w znacznej mierze składała się ich codzienna dieta – rozsypał się przy pierwszej próbie wyrwania. Przez następną godzinę dentysta pochylony nad Stefanem niczym Nosferatu nad swą ofiarą – klnąc na czym świat stoi i dysząc mu prosto w twarz śmierdzącym nieprzetrawionym alkoholem i żółcią – wyrywał na żywca kolejne kawałki spróchniałego trzonowca oraz jego solidnie siedzącego korzenia. Gdy z opuchniętą jak bania, trupiobladą twarzą Stefan wrócił chwiejnym krokiem do domu, matka kazała mu wypić duszkiem szklankę wódki, a potem zaprowadziła do łóżka, przytuliła, okryła starannie kołdrą i ukołysała do snu jak małe dziecko. „Mój ty bohaterze. Mój ty mały, dzielny mężczyzno” – powtarzała, a on, zapadając się w miękką i ciepłą otchłań snu, myślał o tym, jak bardzo jest mu w tej chwili dobrze mimo pulsującego w głowie bólu. Jak przez mgłę słyszał jeszcze kołysankę i dobiegające od strony getta coraz cichsze wystrzały. W nocy obudził go głuchy odgłos potężnych wybuchów gdzieś w Śródmieściu lub jeszcze dalej, na południe od nich. Przez dwie, może trzy godziny siedzieli z matką ciasno do siebie przytuleni, drżąc i nasłuchując kolejnych eksplozji oraz głębokiego pomruku przelatujących nad dachami miasta kilkudziesięciu sowieckich bombowców. Jaś, o dziwo, spał spokojnie. Rano – spotkawszy Stefana na schodach – Kamila zmyła mu głowę za to, że nie zeszli do piwnicy. Dopiero kilka dni później, idąc z wciąż mocno opuchniętą twarzą na wizytę kontrolną, dowiedział się, że kamienica przy Emilii Plater, gdzie mieścił się gabinet Jabłońskiego, przestała tamtej nocy istnieć, trafiona kilkusetkilogramową bombą burzącą. O losach dentysty nikt nic nie wiedział. Za zaoszczędzone osiemdziesiąt złotych Stefan kupił wtedy na placu Szembeka dwa kilogramy kaszy jęczmiennej, tyle samo z lekka tylko podgniłej cebuli i kawałek żylastej koniny, która według słów wysokiej chudej handlarki była „pierwszorzędną wołowinką idealną na gulaszyk”. Tak czy owak, mieli co jeść przez dwa tygodnie, a do tego czasu opuchlizna sama zeszła. Gdy tramwaj wjeżdżał z Bielańskiej na plac Teatralny, z wiszącej na pobliskim słupie szczekaczki wydobył się charakterystyczny dźwięczący metalem głos: „mimo kilkakrotnych ostrzeżeń znów dokonano zamachów na Niemców i osoby będące w służbie niemieckiej. Dlatego spośród skazanych wyrokiem sądu specjalnego na karę

śmierci, a przeznaczonych do ułaskawienia, zostało publicznie straconych czterdzieści osób… ”. Wyrwany z zamyślenia, Stefan rozejrzał się nerwowo i nagle uświadomił sobie, że w tej części miasta nie był od dawna i właściwie nie wie, jak dziś wygląda Warszawa poza tymi kilkoma ulicami, którymi wiedzie jego codzienna trasa do pracy, i trzema czy czterema targowiskami, gdzie do niedawna co jakiś czas sprzedawał kolejne części ojcowskiej garderoby i kupował drożejącą z miesiąca na miesiąc przemycaną ze wsi żywność. Gdybym pisał pamiętnik, nie byłby zbyt ciekawy: „Kochany pamiętniczku, wczoraj widziałem na straganie wołowinę po dziewięćdziesiąt złotych kilogram, a podobno dzisiaj niektórzy handlarze każą już sobie płacić po sto. A przecież jeszcze rok temu kupowałem ten wspaniały dar krowiego rodu dla ludzkości za jedną trzecią tej ceny! I tak jest ze wszystkim. Jajka, które przed wojną kosztowały po pięć czy dziesięć groszy, dziś trudno dostać taniej niż po cztery złote. A słonina to już zupełne szaleństwo! Ja wiem, kochany pamiętniczku, że jest ona bardzo kaloryczna, dzięki czemu byle kartofelki czy kaszę rach–ciach zamienia w pożywne danie, ale do czego to doszło, żeby za kilogram świńskiego sadła płacić prawie dwieście złotych? Od kiedy

to ja robię zakupy, czyli od jakichś czterech lat z kawałkiem, cukier podrożał dwunastokrotnie, tak samo mięso i twaróg, mąka ośmiokrotnie, groch i ziemniaki pięciokrotnie, a cebula dwudziestopięciokrotnie. Jedno co dobre, że chleb od czterech lat zdrożał ledwie czterokrotnie. Szkoda tylko, że już grubo ponad połowę mąki zastąpiono w nim trocinami”. Starczy tych durnot. Ciekawy, nieciekawy – i tak pamiętnika nie piszę. I nie zamierzam. To dobre dla szczeniaków bawiących się w wojnę, jak ta idiotka Kamila. Diabli ją nadali z tym visem, konspiratorkę od siedmiu boleści. Po robocie odwiozę pistolet, gdzie chciała, i koniec z tym. Jestem głową rodziny. Nic więcej się nie liczy. Tramwaj z metalicznym zgrzytem skręcił z Zygmuntowskiej w Targową. Gdzieś w pobliżu rozległ się pojedynczy strzał. A może to był tylko zepsuty tłumik? Nikt nie przyspieszył kroku ani nawet się nie obejrzał. Pewnie tłumik. Stefan mocniej chwycił barierkę. Drugą ręką po raz tysięczny poprawił visa za paskiem, odruchowo zaciskając dłoń na zawiniętej w szmatkę rękojeści. – „Jestem córką króla tej wyspy, na której znajduje się Góra Magnetyczna. Mała to wysepka, ale dziesięć lat temu istniało na niej cudowne i bogate miasto. Ludność tego miasta składała się z samych poetów, prócz jednego tylko człowieka, który się nazywał Ktokolwiek i który poetą nie był. Ów Ktokolwiek dzięki swemu sprytowi i pomimo wrodzonej głupoty zawładnął wkrótce całym miastem. Wszyscy bowiem uwierzyli w jego wyższość i uważali go za geniusza. Sam król powierzył mu rządy miasta. Ktokolwiek zaczął rządzić. Pod wpływem jego rządów kwiaty, drzewa, pałace i cała ludność – słowem wszystko tak doszczętnie zszarzało, iż szarość owa przyprawiła o melancholię i króla, i jego poddanych. Poeci zaczęli z wolna wymierać i po pewnym czasie wymarli wszyscy co do jednego, zbudowawszy uprzednio pomnik owemu Komukolwiek. Umarł wreszcie król. Zostałam tylko ja i Ktokolwiek oraz jego pomnik”.[2] – Hanną wstrząsnął nagły dreszcz. Boże, nawet w baśnie nie można uciec od tego, co za oknem. Poczuła się osaczona. Zdecydowanym gestem zamknęła książkę i gwałtownie odłożyła ją na stół, potrącając na wpół opróżnioną filiżankę. Kilka kropli naparu z suszonych skórek owoców, który od dawna zastępował im herbatę, prysnęło na blat. Poszukała wzrokiem ścierki, ale gdy zorientowała się, że wisi na haczyku obok kaflowej kuchni, postanowiła wytrzeć później. – Wiesz co, synku? Starczy już tego czytania. Ubierz się i leć na podwórko pobawić się z dziećmi, a ja zajmę się obiadem. – Kiedy ja chcę wiedzieć, co było dalej. – Wszystko dobrze się skończyło, zresztą przeczytamy to sobie wieczorem. Albo

jutro. A teraz się ubieraj. I nie zapomnij czapki, wcale nie jest tak ciepło, jak się wydaje. – Ale mamo… – Bez dyskusji. Gdy za Jasiem zaniknęły się drzwi, Hanna wstała. Zamiast pójść po ścierkę, zapatrzyła się pustym wzrokiem w okno, bezradnie opuściła ręce, westchnęła i znowu usiadła. Czuła się zmęczona. Bardzo zmęczona. Śmiertelnie wyczerpana. Byle do wieczora. Wieczorem wróci Stefek i wszystko będzie dobrze. Na myśl o starszym synu uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Jakiż on dzielny i odpowiedzialny. Jak Ignacy. Bez niego nie dałabym rady. Dochodzące z podwórka codzienne odgłosy życia – dziecięcych zabaw, sąsiedzkich pogaduszek i kłótni – miło ją kołysały. Od strony cmentarza dobiegał podekscytowany świergot ptaków. Obiad. Trzeba zrobić obiad. Chociaż nie. Zostało przecież jeszcze trochę zupy, którą Stefek ugotował wczoraj wieczorem. Wystarczy. A na kolację coś się wymyśli. Stefek ma zawsze dobre pomysły. Kto by się spodziewał, że taki kucharz z niego wyrośnie? A zresztą kto by się spodziewał, że tak będziemy żyli? Jak… Jak… Nawet nie wiem, do czego to porównać. Boże, ależ jestem zmęczona. Niech Stefek już wróci z pracy. I niech się wreszcie ta wojna skończy. Otrząsnęła się nagle, wstała i podeszła do kuchni. Zdjęła ścierkę z haczyka, wytarła stół, po czym ostrożnie odstawiła filiżankę do miski. I znowu zastygła, z czułością wpatrując się w delikatny rysunek róż na prześwitującej jak muszla cieniutkiej porcelanie Rosenthala. Ot i tyle zostało z dawnego życia… Trochę zastawy stołowej, parę książek i wspomnienia. Hanna z trudem powstrzymała napływające do oczu łzy. Stała bezradnie z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała, wpatrując się w kruche naczynko, jakby jedynie jego subtelne piękno trzymało ją przy życiu. Bezradnie rozejrzała się po mieszkaniu. Trzeba by tu posprzątać. Może jutro. Usiadła, wciąż ściskając w rękach ścierkę. Mój Boże, to już cztery lata. Cztery lata, odkąd tu mieszkamy. Stefek całkiem dorósł, ubrania po Ignacym leżą na nim jak ulał. Kiedy ten czas przeleciał? I jak to jest, że dni dłużą się w nieskończoność, a lata mijają

niezauważenie? Nieco ponad cztery lata wcześniej, pod koniec niezwykle mroźnej zimy 1940 roku, na ich rodzinę spadły dwa ciosy. Najpierw otrzymali urzędowe pismo z informacją o śmierci Ignacego Zawadzkiego na Pawiaku „z powodu nagłej i ciężkiej choroby”. Nie potrafili tego pojąć – był okazem tężyzny fizycznej, nigdy nie miał kłopotów ze zdrowiem. Stefan z matką nie umieli go sobie wyobrazić chociażby zakatarzonego, a co dopiero złożonego jakąś „nagłą i ciężką” chorobą. Na dodatek śmiertelną. Dopiero bardziej zorientowani znajomi wytłumaczyli im, że ta powszechna wśród więźniów Pawiaka dolegliwość to efekt gestapowskiego śledztwa i tylko bardzo nielicznym udaje się z niej wykaraskać. Resztę choroba ta wykańcza szybciej niż rak i znacznie bardziej boleśnie. Kilka dni później dostali kolejne urzędowe pismo. Tym razem informowano ich, że mają tydzień na opuszczenie mieszkania w nowoczesnej kamienicy przy Puławskiej, przemianowanej tymczasem na Feldherrnallee, czyli aleję Wodzów, gdyż administracja Generalnej Guberni pilnie potrzebuje tych pięciu pokoi z kuchnią, służbówką i widokiem na Morskie Oko w celu zaspokojenia potrzeb lokalowych ciężko zapracowanych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa Rzeszy. Ci sami znajomi uświadomili ich, że – czy to przez urzędniczą pomyłkę, czy z jakiegoś innego względu – zostali potraktowani po królewsku, ponieważ zazwyczaj wykwaterowania odbywały się z dnia na dzień. Tego było już dla Hanny Zawadzkiej za wiele. Załamała się zupełnie i kto wie, jak by się wszystko skończyło, gdyby nie gosposia Zawadzkich, pani Kazia. Widząc, co się dzieje, ta niewysoka pyzata kobieta z policzkami rumianymi niczym dojrzałe jabłka, natychmiast wzięła sprawy w swoje ręce. Akurat kilka dni wcześniej w kamienicy przy Żytniej, gdzie pani Kazia Jędrusik mieszkała z mężem i córką, zwolniło się dwuizbowe mieszkanie. Zajmujący je dotychczas państwo Szulcowie przypomnieli sobie, że właściwie to nazywają się Schultz, dzięki czemu mogli przenieść się pod lepszy adres. Pani Schultz była wprawdzie niepocieszona, że niemieccy urzędnicy w swej teutońskiej bezczelności po przeanalizowaniu przedstawionych im dokumentów nie zechcieli uznać jej rodziny za reichsdeutschów, o co prosiła w podaniu. Jednak status volksdeutscha wraz z przysługującymi mu wyższymi przydziałami kartkowej żywności dostali od ręki, podobnie jak nowe mieszkanie w Śródmieściu, niesłusznie dotąd zajmowane przez jakichś obywateli wyznania mojżeszowego. Pani Kazia sobie tylko znanym sposobem wystarała się w urzędzie kwaterunkowym, by pokój z kuchnią po Szulcach, którzy stali się Schultzami, mogli zająć Zawadzcy.

Dzięki niej mogli oni również zostawić część swoich rzeczy w przylegającym do kotłowni kamienicy przy Puławskiej składziku, bo na Żytniej wszystko by się nie zmieściło. Było to o tyle łatwe, że jej mąż, zatrudniony w warsztatach przy zajezdni tramwajowej na Młynarskiej, przyjaźnił się z dozorcą kamienicy i często pomagał mu w naprawach nowoczesnych instalacji, w jakie Dom Wedla był wyposażony – od chromowanych wind, przez własną kotłownię, zbiorczą antenę radiową z rozprowadzeniem sygnału po lokalach, aż po spalarnię śmieci. Tak więc do pakamery przy kotłowni, gdzie pan Mietek Jędrusik przechowywał trochę narzędzi i awaryjne – jak mawiał – ćwiartki wódki, które osuszał z dozorcą przy okazji każdej wizyty na Puławskiej, zostały przeniesione różne przedmioty, z którymi nie bardzo było wiadomo, co zrobić, większa część księgozbioru Zawadzkich oraz prawie wszystkie ubrania ojca Stefana – z wyjątkiem jego galowego munduru oficerskiego, który Hanna Zawadzka, nie wiedzieć czemu, uparła się zabrać ze sobą. Dzień przeprowadzki na Żytnią stał się dla piętnastoletniego wówczas Stefana początkiem dorosłego życia. Pogrążonej w rozpaczy matce wystarczało sił jedynie na zajmowanie się dwuletnim Jasiem, cała reszta działa się poza nią, tak jakby wraz ze śmiercią męża i otrzymaniem nakazu eksmisji Hanna straciła dostęp do tej części mózgu, która odpowiada za podejmowanie decyzji, kontakty z ludźmi, troskę o byt, zaradność. To Stefan wspólnie z panią Kazią zorganizował przeprowadzkę. To on kłócił się z tragarzami o cenę i on – gdy zostawili go w marznącym deszczu ze wszystkimi gratami na podwórku przy Żytniej, ponieważ nie dał się naciągnąć na dodatkową zapłatę za wniesienie rzeczy – zataszczył cały ich skromny dobytek do nowego mieszkania. Nie było takiej sfery życia codziennego, która nie wymagałaby gruntownego przemodelowania w związku z nowymi warunkami. Okazało się, że eksmisja z kamienicy przy Puławskiej oznaczała jednocześnie powrót do XIX stulecia. Kąpiel w sterylnie białej łazience zastąpiło mycie się w misce. Armaturę z bieżącą ciepłą wodą w kuchni, łazience i toalecie zastąpił kran nad wysłużonym zlewem – z zimną wodą o metalicznym posmaku, uszczelniony byle jak sterczącymi na wszystkie strony pakułami. Pachnącą czystością toaletę ze spłuczką marki Niagara, uruchamianą jednym pociągnięciem ozdobnego miedzianego łańcuszka, zastąpił wspólny wychodek na półpiętrze z zapychającą się rurą kanalizacyjną. Stale ciepłe w chłodne dni kaloryfery, regulowane delikatnym pokręceniem termostatu, zastąpiła kuchnia węglowa. Zresztą węglowa jedynie z nazwy, bo o węgiel w Warszawie było trudno, a jeśli już się gdzieś trafił, to kosztował krocie. Sama nauka rozpalania ognia pod żeliwnymi fajerkami zajęła Stefanowi kilka tygodni. Na próżno testował kolejne wyrafinowane konstrukcje ze szczapek – czy

ułożył z nich zwężającą się ku górze pagodę, czy szałas ze starannie powtykanymi to tu, to tam kawałkami gazety, czy jeszcze inaczej – zawsze kończyło się zadymieniem całej kuchni i szybkim zagaśnięciem ognia. Dopiero Kamila, córka pani Kazi, nauczyła go tej sztuki. Kamila była zresztą przewodniczką Stefana po większości spraw dotyczących życia na Woli w ogóle, a na Woli podczas okupacji w szczególności. To ona nauczyła go zdobywać żywność, gdy słowo „zakupy” wyszło w Warszawie z użycia. To ona udzieliła mu lekcji szycia, dzięki czemu ojcowskie ubrania leżały jako tako na piętnastolatku. Ona pokazała mu, jak ugotować coś z niczego – umiejętność na wagę złota w sytuacji, gdy kartkowe przydziały żywności dla Polaków przewidywały miesięcznie przeciętnie cztery kilogramy chleba, dwa kilogramy marmolady, czterdzieści deko mięsa, dwadzieścia deko cukru, dziesięć deko cukierków i siedem deko erzacu kawy, a czarnorynkowe ceny rosły z tygodnia na tydzień. To Kamila zawiozła go po raz pierwszy na Kercelak, gdzie zażarcie targowała się o karbidówkę i małą kuchenkę naftową, z którymi kilka dni po przeprowadzce Stefan wrócił dumnie do domu. To ona w miarę bezboleśnie – jeśli nie liczyć podbitego kilka

razy oka – wprowadziła go w środowisko chłopaków z Woli, których aż korciło, by inteligenckiemu paniczykowi wygarbować na skórze kilka bolesnych lekcji prawdziwego życia. Zamiast tego pozwalali Stefanowi czasem przyłączyć się do grupy idącej nocą „na wagony”, jak nazywano kradzież węgla z bocznic kolejowych między Powązkami a Żoliborzem, albo w dzień „na grzyby”, co z kolei oznaczało nielegalną wycinkę drzew – najczęściej w lasku na Kole. Stefan znał Kamilę od dziecka, ale nigdy nie zwracał uwagi na córkę gosposi, którą pani Kazia przywoziła czasem z Woli ze sobą – najpierw do ich mieszkania przy Lwowskiej, potem do nowego lokum przy Puławskiej. Teraz patrzył na dziewczynę z rosnącym każdego dnia podziwem. Jednocześnie zaś dręczył go wstyd z powodu swojej gamoniowatości w sprawach praktycznych. Wstyd tym większy, że mimo kolejnych prób wciąż nie udawało mu się zdobyć stałej pracy, co stało się obsesją jego matki, od kiedy wyczytała w „Kurierze”, że tylko świadectwo stałego zatrudnienia będzie chroniło w razie łapanki osoby mające ukończony czternasty rok życia od wywiezienia na przymusowe roboty do Niemiec. Stefan przez kilka miesięcy chwytał się różnych półlegalnych fuch, nigdzie jednak nie udało mu się zagrzać miejsca na dłużej. Co gorsza, żaden z tych szemranych pracodawców nie wyrobił mu chroniących przed łapankami papierów – ausweisu i arbeitskarte. Zdobycie pracy w fabryce czekolady Stefan zawdzięczał w takim samym stopniu łutowi szczęścia, co Kamili. Właściwie to jej łakomstwu. Precyzyjnie zaś – nieposkromionej miłości do słodyczy. A było tak. Raz na jakiś czas Stefan wybierał się z Woli na Puławską, by spośród pozostawionych tam w składziku sprzętów domowych, książek i ubrań wybrać coś nadającego się na sprzedaż. I za każdym razem podczas tych odwiedzin wstępował do firmowego sklepu Wedla, który z krótką przerwą na pierwsze tygodnie okupacji działał na parterze budynku. Gdy Stefan przekraczał drzwi pod charakterystyczną płaskorzeźbą z tygrysem przedzierającym się przez bambusowy, zapewne, gąszcz, znajdował się nagle w innym świecie. Nie było wojny, nie było okupacji, dzielnicy niemieckiej, gestapo, SS, volksdeutschów i konfidentów. Nie było niemieckojęzycznych tabliczek z nazwami ulic, przez które znane dotychczas miejsca stały się obce i nierealne. Nie było tramwajów z zawsze luźną częścią „Nur fur Deutsche” oddzieloną łańcuszkiem od tłoku w pozostałej części wagonu. Nie było łapanek, ulicznych egzekucji, obowiązkowego zaciemnienia nocą, godziny policyjnej ani tych wszystkich nowych słów i nazwisk, których Stefan uczył się razem z resztą warszawiaków: Cochenhausen, arbeitsamt, Dengel, bekanntmachung, Fischer, Leist, regulierung, Hahn, Kaltenbrunner, urteilsvollstreckung, Frank, erlaubniskarte i całej reszty. Była tylko czekolada. Królestwo czekolady. Gdy późnym latem 1937 roku Zawadzcy przeprowadzili się z Lwowskiej do

reklamowanej jako najnowocześniejszy budynek w Warszawie kamienicy Wedla na rogu Puławskiej i Madalińskiego, matka Stefana żartowała z męża, że wybrał to miejsce wyłącznie ze względu na sklep i pijalnię czekolady na parterze. Nawet wtedy, w stolicy rozświetlonej tysiącami neonów reklamujących tysiące cukierni, było to miejsce niezwykłe. Nowoczesne wnętrze, całe w marmurach, lustrach, niklu i szkle, przypominało dziwaczną, lecz bez wątpienia ekskluzywną galerię sztuki, w której wszystkie eksponaty wykonane są z najwymyślniej przetworzonych ziaren kakaowca. Stefanowi zdawało się, że wydobywający się ze sklepu zapach czekolady – gorzkiej, mlecznej, orzechowej, bakaliowej, białej, kuwerturowej i Bóg wie jakiej jeszcze – czuje nawet przez zamknięte okna swojego pokoju na trzecim piętrze. Pralinki, trufle, krokanty, glanduje, setki nadzień, tysiące kształtów. Czekoladki z orzechami, migdałami, pistacjami, ze Śliwką, z wiśnią, z marcepanem, z wytrawnymi lub słodkimi likierami lub jedną z tajemniczych aromatycznych pianek rozpływających się w ustach jak małmazja. Raj. Po wygnaniu z tego raju na Żytnią powtarzane raz na kilka tygodni odwiedziny w sklepie Wedla stały się dla Stefana ważnym rytuałem. Zawsze starał się zaoszczędzić jak najwięcej na czekoladki. I zawsze kupował dwa pudełka. Większe – dla matki i Jasia. Mniejsze – dla Kamili, która za każdym razem wzbraniała się przed przyjęciem prezentu, ale po otwarciu pudełka i spróbowaniu pierwszej czekoladki dawała za wygraną. Podczas jednej z takich wizyt Stefan dowiedział się od zaprzyjaźnionej ekspedientki, której mąż pracował w zakładach Wedla na Ramionku, że akurat zwolniło się tam miejsce w pakowalni. Następnego ranka zgłosił się do mężczyzny uprzedzonego w domu przez żonę, a na Wolę wrócił już, pękając z dumy, jako osoba oficjalnie zatrudniona w fabryce czekolady. Chociaż pensja była mizerna, wiązały się z tym liczne korzyści. Po pierwsze, dostał wreszcie upragnione dokumenty. Po drugie, zakładowa stołówka słynęła jako jedna z najlepszych w mieście. Po trzecie, w pakowalni niemal codziennie udawało się skołować trochę słodyczy do domu. Życie Zawadzkich się ustabilizowało. Rano jedli skromne śniadanie, po czym Stefan – odtańczywszy swój popisowy numer a la Chaplin naprzeciwko kuchennego okna – ruszał do pracy. Hanna zajmowała się domem na tyle, na ile była w stanie. Poza tym bawiła się z młodszym synkiem lub czytała mu książki, co lubiła, bo przypominało jej to pracę w teatrze. W drodze do domu Stefan kupował zwykle coś do jedzenia, a wieczorem po kolacji gotował obiad dla matki i Jasia na następny dzień.

Hanna rzadko wychodziła. I nigdy nie zapuszczała się poza najbliższą okolicę. Znajomych sprzed wojny nie widywała. Nie zgłosiła się ani do pracy w którymś z oficjalnych teatrów, ani do żadnej z prowadzonych przez znajomych aktorów kawiarni i restauracji. Gdy w styczniu 1943 roku wydawano jej kenkartę, w rubryce o zatrudnieniu wpisała „gospodyni domowa”. W informacji o wyznaniu początkowo zamierzała wpisać „niewierząca”, lecz po krótkim wahaniu doszła do wniosku, że lepiej się nie wyróżniać i zadeklarowała przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego. Nie wyróżniać się, przetrwać, doczekać końca wojny – to była jej mantra i zarazem ważny, o ile nie główny, temat rozmów przy kuchennym stole prowadzonych wieczorami ze starszym synem. A właściwie jej monologów, których Stefan słuchał wpatrzony w nią niczym w obraz. Uwielbiał te wspólne chwile przy skwierczącej lampce karbidowej, której drgające Światło delikatnie pieściło szlachetne, choć naznaczone smutkiem, rysy twarzy najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Co wieczór, słuchając jej ciepłego, głębokiego głosu, rysował ołówkiem kolejny portret Hanny, metodycznie i czule pieszcząc zaostrzonym grafitem piękną linię jej brwi, delikatny cień u nasady nosa, kąciki ust i opadający czasem na czoło kosmyk włosów. Przez cztery lata

uzbierały się tych portretów setki – od pierwszych szkiców, nieśmiałych i nieporadnych, zdradzających niewyćwiczoną rękę i braki w technice cieniowania, po ostatnie, niemal fotograficznie wierne, ale lepsze od najpiękniejszego nawet zdjęcia. Spoza wszystkich tych powcieranych w papier atomów węgla – gąszczu cieńszych i grubszych kresek, delikatnych dotknięć boczną powierzchnią grafitu i nielicznych zdecydowanych pociągnięć podostrzonym czubkiem – wyzierała miłość. Miłość wielka i bezwarunkowa. Chociaż coraz bardziej mu ciążąca. Stefan był spóźniony, bo przy Kijowskiej zatrzymano tramwaje, by przepuścić wojskowy transport na Dworzec Wschodni. Długi konwój ciężarówek wypełnionych drewnianymi skrzyniami pełzł tak powoli, że chłopak postanowił pokonać resztę drogi pieszo. – I po co te Niemce tyle tych gratów wysyłają jeszcze na wschód, jak zaraz będą to musieli zabierać z powrotem? – komentował jakiś czerwononosy jegomość w naciągniętym na uszy kaszkiecie.