- Dokumenty364
- Odsłony23 202
- Obserwuję29
- Rozmiar dokumentów912.4 MB
- Ilość pobrań16 388
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Piotr Rozmus - Bestia 02 - Przebudzenie
Rozmiar : | 4.5 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Piotr Rozmus - Bestia 02 - Przebudzenie.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Piotr Rozmus Przebudzenie Wydawnictwo: Videograf SA (2016) Cykl: Bestia (tom 2) Ocena portalu „Lubimy czytać”: ★★★★★★★★☆☆ (7,55) Etykiety: Thriller/sensacja/kryminał Od okrutnych i krwawych wydarzeń, które rozegrały się w Szczecinku, mijają trzy lata. Lokalna społeczność powoli o nich zapomina, a miasto znów zaczyna tętnić życiem. Turyści i mieszkańcy cieszą się upalnym latem, okupują miejscowe plaże, szaleją na nartach wodnych i korzystają z wszelkich atrakcji urokliwego Szczecinka. Nieopodal parku swoje podwoje otwiera olbrzymie wesołe miasteczko, a jedna z największych polskich telewizji zamierza nagrać wakacyjny program. Tymczasem para dzieciaków podczas przejażdżki rowerowej odkrywa zwłoki wędkarza. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że mężczyzna został zamordowany i to w wyjątkowo brutalny sposób. Podczas eksploracji szczecineckich podziemi z okresu II wojny światowej jeden z konserwatorów zabytków wpada w szał i rzuca się na towarzyszącego mu kolegę. Dyrektor lunaparku zostaje zamordowany, a zrozpaczeni rodzice zgłaszają zaginięcie ośmioletniej dziewczynki… Mimo usilnych prób zachowania sprawy w tajemnicy informacja wycieka do prasy. W mieście znów zaczyna panować chaos. Nowo wybrany burmistrz wyraźnie nie radzi sobie z presją. Wraz z prokuratorem angażują w sprawę śledczego ze Szczecina, który ma pomóc lokalnej policji w ujęciu psychopatycznego mordercy. Prowadzący sprawę policjanci z każdym dniem utwierdzają się w przekonaniu, że koszmar zaczął się na nowo. Podejrzewają, że w Szczecinku pojawił się naśladowca bestii, która sparaliżowała miasto przed laty. Mieszkańcy mają inną teorię – uważają, że Szczecinek został nawiedziony. Opracowanie formatów mobilnych: Czepi created by: 2017
Diabeł nigdy nie stanie twarzą w twarz. Josemaría Escrivá de Balaguer Powieść dedykuję mojemu ojcu, Józefowi Rozmusowi, którego nie ma już z nami. Tak naprawdę od niego wszystko się zaczęło. Gdy byłem mały, przyniósł mi starą maszynę do pisania i powiedział: „Pisz”. Pi‐ szę więc… Powiedział też inne znamienne słowa: „Ptak, aby po‐ lecieć, potrzebuje dwóch skrzydeł. Z człowiekiem jest podobnie. Jedno skrzydło to wiara, a drugie praca”. Pracuję więc i… wie‐ rzę. Dzięki, tato. Wiem, że tam, gdzie teraz jesteś, jesteś szczęśliwy.
Prolog Wrona przemierzała szczecineckie niebo wymalowane przez wschodzące lipcowe słońce barwami purpury i różu. Przeleciała nad odbijającą kolorowe refleksy gładką taflą jeziora, potem minęła rozciągające się w dole pasmo ciemnych drzew, obniżyła lot nad czerwony‐ mi dachami domów osiedla Generalskiego, którego mieszkańcy dopiero leniwie opuszcza‐ li swoje łóżka, i zakręciwszy pokaźne koło, ostatecznie usiadła na czubku jednego ze świerków, tuż nieopodal szczecineckiego bunkra z czasów wojny. Pierwsze promienie od‐ bijały się w jej rubinowych ślepkach, przy okazji nadając czerni skrzydeł dodatkowy blask. Były zwiastunem budzącego się do życia gorącego pierwszego dnia lipca, a ten z kolei obietnicą pogodnego lata, na które z utęsknieniem wyczekiwali szczecinecczanie. Ptak z niezwykłą starannością oddawał się porannej toalecie, zanurzając dziób najpierw pod jednym, potem pod drugim skrzydłem, od czasu do czasu zabawnie potrząsając łeb‐ kiem. Wokół panowała cisza, nie licząc śpiewu jego pobratymców, przedstawicieli innych gatunków, do obecności których wrona zdążyła się już przyzwyczaić. Czuła się spokojna. I wtedy nagle przeraźliwy zgrzyt wkomponował się w kakofonię znajomych dźwięków, sprawiając, że niektóre z ptaków poderwały się do lotu, opuszczając gęste korony drzew, inne ucichły zupełnie, przerażone próbowały zlokalizować źródło hałasu, ocenić niebez‐ pieczeństwo. Kolejne skrzypnięcie było jeszcze bardziej donośne i ostatecznie wypłoszyło resztę ptactwa, które nie zdecydowało się na ucieczkę za pierwszym razem. Wrona siedziała bez ruchu, jak zahipnotyzowana, mrugając świecącymi oczkami, wpa‐ trywała się w niecodzienne zjawisko. Minęła dłuższa chwila, zanim znów poderwała się do lotu, okrążyła budynek zabytkowego bunkra i usiadła na jednej z żółtych barierek roz‐ ciągniętych wokół budowli. Nie będąc pewna, czy zachowała bezpieczną odległość od centrum wydarzeń, odskoczyła o kilkanaście centymetrów. Zaskrzeczała, jakby chciała zaznaczyć swoją obecność, a potem wlepiła spojrzenie w potężne stare drzwi. *** – Lepiej patrz pod nogi – powiedział Makowiecki do kolegi, gdy przekraczali próg bun‐ kra. – Schody może i nie są bardzo strome, ale na pewno częściowo ukruszone. Uważaj na pozostałości cegieł. Rabiński przystanął w miejscu, opierając rękę na futrynie. – A tak właściwie to dlaczego mam iść pierwszy? – Tak jakoś wyszło – odparł Makowiecki, lekko się uśmiechając. Kiedy zrozumiał, że kolega czeka na konkretny argument, dorzucił bez zastanowienia: – A poza tym jesteś niż‐ szy i lżejszy. Rabiński prychnął. – A co to niby ma do rzeczy? – Ano to, że jak się wyrżniesz, będziesz miał bliżej do ziemi. Na dodatek ważysz tyle, co dorodny kociak. Ciężki upada ciężej i…
– Daj mi no chociaż lepszą latarkę – przerwał Rabiński, wyrywając koledze urządzenie z ręki, swym wyglądem przypominające ciężarek kettlebell, jednocześnie przekazując mu zwykłą podręczną latareczkę. Nie miał ochoty słuchać dalej tych bzdur, i tak był na przegranej pozycji. Młodszy wiek, mało imponujący staż i teraz okazywało się, że nawet warunki fizyczne – wszystko to działało na jego niekorzyść. Prawdą było, że tych dwóch różniło wiele. Ryszard Makowiecki był sześćdziesięciotrzy‐ letnim, mierzącym prawie dwa metry dziadkiem, odliczającym ostatnie włosy na czubku głowy i lata do emerytury. Przemysław Rabiński, ze swoim wzrostem lekko przekraczają‐ cym sto sześćdziesiąt centymetrów, bujną fryzurą i grzywką ciągle opadającą na oczy, którą od czasu do czasu usuwał z czoła przesadnym dmuchnięciem, wyglądał przy nim jak dzieciak. Makowiecki był żonaty i dzieciaty, a ostatnimi czasy doczekał się nawet wnu‐ cząt, a Rabiński… cóż… w wieku trzydziestu czterech lat nie miał nawet dziewczyny. Choć on sam był innego zdania, wielu zaczęło przyczepiać mu już etykietkę starego kawa‐ lera. Były jednak rzeczy, które ich łączyły: wzajemna i coraz rzadziej skrywana niechęć i ten sam zawód, który – jak Makowiecki podkreślał wielokrotnie – wykonywał co najmniej tyle lat, ile liczył sobie jego młodszy kolega. Byli konserwatorami zabytków i pracowali w szczecineckim ratuszu. Makowiecki przeżył tyle kadencji urzędujących burmistrzów, że chyba nawet nie był w stanie ich wymienić w porządku chronologicznym. Sam zresztą wśród personelu urzędu miasta cieszył się uznaniem i poszanowaniem jak niejeden z nich. Szczególną sympatią zapałał do niego niedawno ustępujący burmistrz, który był jego ró‐ wieśnikiem. Przez dwie kadencje poranki rozpoczynane od wspólnej kawy stały się już codziennym rytuałem i nikogo nie dziwił fakt, że łysiejący dryblas zawsze swoje pierwsze kroki kierował do gabinetu burmistrza. Od dziesięciu miesięcy, odkąd urząd objął młody Dariusz Duda, sprawy wyglądały zu‐ pełnie inaczej. Makowiecki ubolewał nad faktem, że zaledwie trzydziestoośmioletni facet zasiadł w fotelu burmistrza. Sam nie głosował na niego i przy każdej nadarzającej się oka‐ zji próbował odwieść od takich zamiarów wszystkich tych, którzy w swej bezmyślności je przejawiali. Jednak okazało się, że młody Duda sprawił niespodziankę i przy jego nazwi‐ sku krzyżyk postawiło kilkuset mieszkańców więcej niż przy nazwisku jego przeciwnika. Makowieckiego oburzył ów fakt, podobnie zresztą jak to, że młodzian nie okazywał mu szacunku, na jaki zasługiwał. Próbował jednak tłumaczyć sobie, że jakoś przetrzyma te ostatnie dwa lata, jakie mu zostały do emerytury, niespecjalnie się przemęczając, wysłu‐ gując się młodszym Rabińskim pod pretekstem doświadczenia, którego ten niechybnie musi nabrać. Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy Duda poprosił ich obu do swojego gabinetu i zakomunikował, że miasto zamierza zainwestować niebagatelne pieniądze w renowację bunkra i podziemnych tuneli ciągnących się pod jeziorem, aż do znajdującej się po drugiej stronie miasta wieży Bismarcka. I to ich desygnuje do uczestnictwa w projekcie zainicjo‐ wanym przez Cezarego Czarkowskiego, kustosza i dyrektora regionalnego muzeum, który w mniemaniu Makowieckiego (jak i wielu innych urzędników zresztą) miał nie po kolei
w głowie. – Coś czuję, że chyba strach cię obleciał. – Makowiecki zaśmiał się pod nosem. Rabiński posłał mu wymowne spojrzenie i kierując snop światła pod nogi, zaczął scho‐ dzić. Stopni nie było za wiele, ale rzeczywiście w dużej mierze nosiły ślady ukruszeń. Każdy nierozważny krok mógł grozić upadkiem. Sufit był nisko sklepiony i choć dla Ra‐ bińskiego nie stanowiło to szczególnego problemu, ku jego zadowoleniu starszy z konser‐ watorów musiał poruszać się w wyjątkowo niewygodnej pozycji, aby nie stłuc sobie gło‐ wy. Kiedy przeszli przez niską i wąską kondygnację, znaleźli się w większym pomieszcze‐ niu, gdzie Makowiecki odetchnął z ulgą, bo wreszcie mógł się wyprostować. – Skieruj latarkę na wprost – rozkazał, z dezaprobatą obserwując, jak światło za sprawą wyraźnie podekscytowanego Rabińskiego błądzi po ścianach i suficie bez ładu i składu, jakby ten odpędzał się od natarczywej muchy, odsłaniając przy okazji kolejne fragmenty graffiti autorstwa jakiegoś przeciętnie uzdolnionego artysty. Przemek usłuchał i po chwili ujrzeli niebagatelnych rozmiarów otwór w ścianie. Światło muskało ostre krawędzie cegieł wokół niego, ale gdy młody konserwator skierował je w sam środek dziury, dosłownie zostało wchłonięte przez mrok. Pod ścianą niczym klocki usypane w nierówny stos leżały rozbite cegły. – Tędy weszli – stwierdził Makowiecki. – Pierniczony Czarkowski miał nosa, trzeba mu przyznać. Nie chcieli go słuchać, a tu, proszę, pod naszym miastem przez te wszystkie lata ciągnęły się kilometry podziemnych tuneli i nikt nie miał o tym zielonego pojęcia. Konserwator zrobił kilka kroków i zdecydowanym ruchem dokonał ponownej, niespo‐ dziewanej zamiany, wyrywając Rabińskiemu profesjonalną latarkę, a jednocześnie wrę‐ czając mu jej marny odpowiednik z chińskiego sklepu. – Miał swoje pięć minut sławy. Każdy cholerny dziennikarz w tym kraju chciał z nim rozmawiać. – Ostrożnie stąpnął na kilka cegłówek, przełożył nogę nad murem i zanurko‐ wał w otchłani. Nagła chęć eksploracji miejsca zdziwiła Rabińskiego, który teraz widział jedynie blady snop światła podskakujący z każdym krokiem Makowieckiego. – A kiedy jego gwiazda wreszcie przygasa, wymyślił sobie, że zrobi z podziemia mu‐ zeum. Nie mogę uwierzyć, że Duda w ogóle dał się na to namówić. – Przemek słyszał go coraz gorzej, więc ostatecznie, choć niechętnie, sam przelazł przez krawędź otworu. Zro‐ bił kilka pośpiesznych kroków i zwolnił dopiero wtedy, gdy głos Makowieckiego znowu zyskał na sile. – Nie ma się co dziwić. Założę się, że gdyby nasz nowy burmistrz nie usłu‐ chał, pewnie Czarkowski narobiłby rabanu. A wiesz, co ja uważam? „Umieram z ciekawości” – pomyślał Rabiński. – Że ludzi tak naprawdę gówno obchodzą tunele z czasów drugiej wojny. Mają teraz lepsze atrakcje, w postaci „złotego pociągu”. Ludzie chcą zobaczyć miejsce, gdzie ukry‐ wał się psychopatyczny morderca, ot co. Chcą zwiedzić i na własne oczy ujrzeć miejsce
kultu sekty. I na tym Czarkowski chce zbić kokosy, młody. – No i co w tym złego? – Niby nic, ale wkurza mnie ta jego udawana postawa wielkiego historyka, rozumiesz? Makowiecki odwrócił się w jego stronę, lecz Rabiński nie był w stanie dostrzec jego twarzy. Nie widział, jak zasłania dłonią usta i nos. – Jezusie, co za smród! Powinniśmy byli zaopatrzyć się w jakieś maski gazowe albo co. Rzeczywiście, okrutnie cuchnęło. Rabiński miał problem, aby zdefiniować ten zapach albo porównać do czegokolwiek. Oprócz smrodu pleśni, wilgoci i ziemi w powietrzu uno‐ sił się jeszcze jakiś słodkomdlący fetor. Gdzieś w oddali skraplała się woda. Młody obser‐ wował, jak snop światła, kierowany ręką Makowieckiego, błądzi po zawilgoconych ścia‐ nach, jak połyskujące strużki ściekają pomiędzy cegłami. Do głowy przyszła mu myśl, którą natychmiast chciał przegonić – tunel ciągnął się przecież pod jeziorem, nad głową mieli hektolitry wody. A co jeśli…? Szelest, który usłyszał, wyrwał go z zamyślenia. – Dobra, zabierajmy się do roboty. Masz, przytrzymaj. Ta latarka waży chyba z kilkana‐ ście kilogramów. – Rabiński przejął urządzenie i skierował na mapę, którą rozpostarł przed nim Makowiecki. – Jesteśmy tu. A to oznacza, że do najbliższego punktu krytyczne‐ go mamy jakieś dwieście metrów. Takich punktów musimy załatwić co najmniej kilka, żeby nie wrócić z pustymi rękami, więc nie traćmy czasu. Punktami krytycznymi Czarkowski nazwał miejsca wyjątkowo atrakcyjne dla przy‐ szłych zwiedzających. To na nich mieli się skupić konserwatorzy. Ocenić zniszczenia, do‐ konać oględzin inwentaryzacyjnych, określić prace, które trzeba będzie przeprowadzić. Na kilka pierwszych punktów składały się pomieszczenia, w których planowano postawić odziane w niemieckie mundury manekiny oraz gabloty ze znaleziskami, jakie odkryto w samym tunelu, ale również w okolicznych lasach. Ale największy szał miała zrobić gra światła i dźwięku. Planowano zainstalować głośniki, z których do turystów różnych naro‐ dowości popłyną w ich ojczystych językach słowa lektora udzielającego przejmującej lek‐ cji historii. Ruszyli powoli, niewiele się odzywając, wsłuchując się w odgłosy własnych kroków. Kiedy dotarli do pierwszej komnaty, rozentuzjazmowany Makowiecki raz jeszcze rzucił okiem na mapę, a potem na swojego kompana. Rabiński stał jak wryty, gapiąc się w nie‐ przenikniony mrok. – A tobie co? – zapytał starszy konserwator. – Chyba… coś słyszałem. Makowiecki podążył za jego spojrzeniem, wpuszczając w gęstą czerń światło latarki. – Niby co? – Nie wiem. Coś jakby chrobotanie albo coś… – Chrobotanie? – No…
Rabiński nie widział, jak starszy kolega z dezaprobatą kręci głową. – Dajże spokój. Ja słyszę jedynie, jak nogi trzęsą ci się ze strachu. – Zaśmiał się, a jego nieprzyjemny chichot odezwał się echem gdzieś w głębi tunelu. – Masz aparat? – Mam. – No to dawaj go, chłopaku, i bierzmy się w końcu do roboty. *** Jej ptasia cierpliwość była na wyczerpaniu. Wrona wciąż obserwowała swymi ciekaw‐ skimi ślepkami uchylone drzwi bunkra, od czasu do czasu przeskakując po żółtej barierce ogrodzenia. Słońce wzeszło już na dobre, a jego promienie raziły ją w oczy i parzyły gęste pierze. Pokręciła łebkiem, znudzona zamachała skrzydłami i już chciała wzbić się do lotu, aby poszukać cienia w koronach drzew, kiedy usłyszała kolejny intrygujący dźwięk. Nie‐ znany, obcy, z każdą sekundą przybierający na sile, sprawiający, że jej małe serce zaczęło walić jak szalone. Nagle drzwi bunkra otwarły się z metalicznym trzaskiem i ktoś wypadł na zewnątrz. Ptak nieraz słyszał ludzkie krzyki, czasami późnym wieczorem, kiedy przelatywał nad oświetlonymi parkowymi alejami albo nad pomostami miejskich plaż, ale ten odgłos spra‐ wiał mu niemal fizyczny ból, jakby jego niewielki móżdżek przebiła cienka szpilka. Tego było za wiele i instynkt samozachowawczy wreszcie wziął górę nad ciekawością. Wrona, kracząc piskliwie, wzbiła się do lotu, zakreśliła w powietrzu ogromne koło i w ostatniej chwili dostrzegła, jak ktoś, nie przestając krzyczeć, znika wśród gęstych drzew…
1. CB-radio zatrzeszczało dokładnie w momencie, gdy wyciągnął swą wielką dłoń, aby się‐ gnąć po zwitek schowanych w plastikowej jednorazówce kabanosów, piętrzących się na siedzeniu pasażera. – Miśkiii na S10, zaraz na zjeździe z A1 – usłyszał z głośnika – strzelają do wszystkich jak leci, więc noga z gazu, chłopaki. – Kurwa! – zaklął pod nosem i kładąc niechętnie obie dłonie na kierownicy, rzucił tęsk‐ ne, ukradkowe spojrzenie w stronę krakowskich kabanosów. W tym samym momencie usłyszał skomlenie za swoimi plecami. Zerknąwszy w luster‐ ko wsteczne, ujrzał dwa duże czarne łby, sterczące tuż obok jego głowy, niczym oblicza upadłych aniołów stróżów wysłanych przez samego diabła. Ich ślepia lśniły, a języki co chwilę oblizywały długie pyski. – Nic z tego, pieski – szepnął, uśmiechając się szeroko. – Musicie obejść się smakiem i to co najmniej do chwili, aż miniemy tych darmozjadów. Reakcją na jego słowa było przejmujące popiskiwanie i niemiłosierne wręcz mlaskanie. Żuchwy psów zamykały się, to znowu otwierały, a długie, mokre języki wirowały w po‐ wietrzu. Czuł ich oddechy na swoim karku. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była policyjna kontrola. Odruchowo poprawił brudną bejsbolówkę, wierzchem dłoni ocierając zroszone czoło. Jeździł ciężarówką od dwudziestu lat i przeżył niezliczoną ilość policyjnych kontroli, kontroli Inspekcji Ruchu Drogowego i Straży Miejskiej, i żadne z tych doświadczeń nie wzbudzało w nim pozy‐ tywnych wspomnień. Ta banda umundurowanych nierobów nie wiedzieć czemu za głów‐ ny cel obrała sobie uprzykrzenie życia kierowcom ciężarówek. Dzisiejsza ewentualna kontrola była mu nie na rękę z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, nie wymienił dwóch opon zewnętrznych kół ostatniej z osi, co zalecał mu już jakiś czas temu jego upierdliwy szef. „Opony przy dziecięcym rowerze mają więcej bieżnika niż te tutaj. Wy‐ mień je, bo ja nie zamierzam płacić kolejnego mandatu!” – już go słyszał. Prawda była taka, że on też nie zamierzał płacić kolejnego mandatu, bo ostatnio zapłacił aż dwa i jeżeli zostanie zatrzymany dzisiaj, prawdopodobnie nie obejdzie się bez kolejnego. Po drugie, towarzyszyły mu jego dwa psy, przedstawiciele ras ogólnie uznanych za niebezpieczne: rottweiler o wdzięcznym imieniu Rambo i Rocky, doberman o długich, spiczastych uszach, który, podobnie jak jego psi brat, swe imię zawdzięczał wielkiemu idolowi swoje‐ go właściciela, Sylvestrowi Stallone, a raczej wykreowanym przez niego postaciom. Psy siedziały sobie swobodnie za jego plecami, na niewielkiej kanapie, choć on doskonale wiedział, że do przewozu powinien użyć klatek lub innego transportera. No i po trzecie, przewoził olbrzymich rozmiarów koło zębate, stanowiące część gigantycznej karuzeli, o działającej na wyobraźnię nazwie „Pierścień Śmierci”, i zdawał sobie sprawę, że jego kryta naczepa nie nadawała się do transportu ładunków o takich rozmiarach i takim tona‐ żu. Miał ją przewieźć dopiero za dwa dni, kiedy zwolni się odpowiednia przyczepa, ale fa‐ cet z wesołego miasteczka powiedział, że jeżeli dostarczy ją na dzisiejszy wieczór, odpali
mu trzy tyśki ekstra. Co więc mógł zrobić? Zaryzykował, bo – jak to mówią – kto nie ry‐ zykuje, nie pije wina… albo szampana, czy jakoś tak. W każdym razie jego plan zakładał, że dowiezie towar na czas, zgarnie dwa tysiące dla siebie, a niezadowolonego szefa udo‐ brucha ewentualnie tym dodatkowym tysiącem. Taki był plan, który teraz mógł spalić na panewce, jeśli te pieprzone psy postanowią go zatrzymać. Siedmiocalowy ekran nawigacji pojaśniał i z głośnika wydobył się nieprzyjemny, pisz‐ czący dźwięk, a wraz z nim pojawił się napis: UWAGA KONTROLA DROGOWA 200 M. Odruchowo zdjął nogę z gazu, chociaż jechał grzecznie prawym pasem, w rzędzie kilku innych ciężarówek, z dozwoloną prędkością. Ten, kto wymyślił ten program nawi‐ gacyjny, w którym użytkownicy mogli ostrzegać o psich kontrolach i radarach, powinien dostać Nobla, Oscara… albo jakąś inną nagrodę. Psy zaskomlały głośniej, a Rocky dotknął jego ucha swym zimnym nosem, jakby chciał powiedzieć: „No, dalej, tatuśku, daj nam jeszcze po kawałku kabanosa”. – Nic z tego, pieski. Musicie wytrzymać jeszcze trochę – powiedział, szczerząc się do lusterka wstecznego, chociaż czuł, jak wali mu serce. Potem spojrzał na kołyszący się na lusterku mały różaniec i chwycił go swymi grubymi paluchami. – Proszę Cię, Przenajświętsza Panienko, pozwól mi uniknąć tej pieprzonej kontroli, a obiecuję, że nie będę przez tydzień oglądał pornosów i zabawiał się wackiem… obiecu‐ ję… to znaczy obiecuję, że przynajmniej się postaram z całych sił… i… Dostrzegł odblaskową kamizelkę policjanta mierzącego w niego „suszarką” i wstrzymał oddech, zupełnie jakby funkcjonariusz trzymał w ręku pistolet gotowy nacisnąć spust. Po chwili gliniarz skupił się na odczytaniu wyniku i w momencie, kiedy jego wielka cię‐ żarówka ominęła nieoznakowany radiowóz, nawet na niego nie spojrzał. Z niewysłowioną ulgą wypuścił powietrze i zerknąwszy w boczne lusterko, w którym dostrzegł policjanta „strzelającego” do kolejnych ciężarówek, odruchowo szperał już w reklamówce z kabano‐ sami, co wywołało kolejną falę popiskiwań i skomleń. Rambo nie wytrzymał i szczeknął głośno. Ślina toczyła się z psich pysków wprost na oparcie fotela ich właściciela, pogwiz‐ dującego z radości. – Tak jest, pieski! Mogą nas pocałować w dupę! Oto, co mogą nam zrobić, nie?! Teraz oba psy szczeknęły donośnie i po chwili niecierpliwe popiskiwania znów wypełni‐ ły szoferkę. – Dobra, już dobra! Wyłuskał wreszcie dwie długie kiełbasy i nie odrywając wzroku od przedniej szyby, po‐ dał psom, które nie zamierzały marnować czasu na przeżuwanie. Kabanosy po prostu zo‐ stały wchłonięte. – Grzeczne pieski! Dobre, co? Chcecie jeszcze? Pewnie, że chcecie, ale pozwólcie, że teraz tatuś zje chociaż jednego, co? Ugryzł wielki kawał kabanosa i podał kolejne dwa psom. Czuł się wspaniale, był coraz bardziej odprężony i nabrał nieodpartej ochoty na papierosa. Wepchnął do ust resztę kieł‐ basy i pogłośnił radio, które wcześniej przyciszył, jak tylko usłyszał komunikat o kontroli.
Z głośników wydobył się głos Ryszarda Rynkowskiego: „…bo dziewczyny lubią brąz… a słońce o tym wie, że…”. – …dziewczyny lubią brąz! – dokończył wesoło. – A my lubimy dziewczynki, nie, pie‐ ski? Rambo i Rocky dalej tępo wpatrywały się w zawartość reklamówki. Mężczyzna poprawił się w fotelu i podrapał po przyrodzeniu. Pocił się jak diabli. Zaczął żałować, że założył dżinsy, zamiast krótkich spodenek, ale skąd miał wiedzieć, że będzie tak gorąco. „Jak to skąd miałeś wiedzieć, imbecylu? – usłyszał w głowie własny głos. – Przecież jest początek pieprzonego lata. Było oczywiste, że będzie gorąco jak w piekle”. Ale tak naprawdę wcale nie było to tak oczywiste, bo jeżeli już do czegoś przywiązywał szczególną uwagę, wybierając się w trasę, to właśnie do warunków atmosferycznych. A ta laseczka od pogody… ale miała cycuszki… Czy te palanty zatrudniający takie dziewczy‐ ny nie zdają sobie sprawy, że ostatnią rzeczą, o jakiej myśli facet, oglądając ich, pożal się Boże, prognozy, jest pogoda? Banda jełopów ubiera je w te przykrótkie spódniczki wła‐ śnie po to, aby człowiek nie mógł skupić się na pogodzie i gdy ich prognozy się nie sprawdzą (a prawie nigdy się nie sprawdzają), jedyną rzeczą, jaką będzie pamiętać, to ty‐ łek prezenterki albo nogi… albo cycki, albo wszystko naraz, z wyjątkiem tej pieprzonej pogody. Miało być pochmurnie z przelotnymi opadami, a tym czasem grzało jak diabli. Do tego wszystkiego klimatyzacja przestawała działać. Szefuńcio chrzanił o oponach, a klimatyzację miał w głębokim poważaniu. Pewnie skończył się freon. Ale co go to ob‐ chodziło? Przecież to nie on pocił się w tej śmierdzącej szoferce, z dwoma wielkimi psa‐ mi. Kiedy głos Ryszarda Rynkowskiego w końcu ucichł, kierowca otworzył schowek i za‐ czął szperać w poszukiwaniu papierosów. Po chwili wetknął jednego do ust i odpalił za‐ palniczką z rysunkiem piękności z wielkim biustem, dumnie prezentującej swe wdzięki, a z głośników tym razem uleciał głos Jennifer Lopez. Ni cholery nie rozumiał, o czym ta babka śpiewa, ale trzeba było przyznać, że miała niezły głos i naprawdę świetny tyłek. Nie taki jak te wszystkie wychudzone lalunie od pogody. Nie ma nawet za co złapać, na czym porządnie ręki położyć, a co dopiero strzelić porządnego klapsa. Zaśmiał się głośno na tę myśl. Wyjął papierosa z ust, zacharczał, a potem zaczął się krztusić. Kaszlał jak przy za‐ awansowanym stadium gruźlicy. Rocky i Rambo z podniesionymi uszami, czujnie nasłu‐ chując, wpatrywali się w swego pana. – W porządku, pieski, nic mi nie jest. – Znów zerknął w lusterko wsteczne. – Co, jeszcze po jednym kabanosie? – Skomleniu zdawało się nie być końca. – Dobra, już dobra. – Wło‐ żył papierosa z powrotem do ust i rzucił do tyłu całą zawartość reklamówki. – A niech bę‐ dzie, macie. Tyle waszego. Wypuścił dym nosem i oparł ręce na kierownicy. Próbował sobie przypomnieć, o czym myślał wcześniej, kiedy nagle ujrzał maszerującą skrajem drogi dziewczynę, skrytą pod różowym parasolem. – Ja pierdolę! To już jakaś przesada. Widzieliście tę grubaskę? Z takimi nogami to po‐ winna pracować w masarni. – Znów zarżał głośno, zakaszlał i spojrzał w lusterko wstecz‐
ne, ukazujące, jak Rocky i Rambo rozdzierają między sobą pustą reklamówkę. – Nie wiem, co za desperat skusi się na taką krowę, ale na pewno nie my, co, pieski? – Rambo podniósł na chwilę łeb, jakby chciał dać panu do zrozumienia, że się z nim zgadza, i na powrót zaczął przeżuwać kawałki reklamówki. CB-radio znów zatrzeszczało i z głośnika ktoś zagwizdał przeciągle. – Nooo, panowie, coraz więcej laseeeczek. Ma któryś ochotę? Prychnął. Podniósł mikrofon do ust. – Laseczek? Ja tu na razie same krowy widzę, kolego. – Jeeestem na trzydziestym czwartym kilometrze od zjazdu z A1 i powiem ci, chłopie, że wzroooku nie mogę oderwać… Spojrzał na ekran nawigacji. Przejechał dopiero dwanaście kilometrów od czasu, gdy zjechał z autostrady. Z głośnika dobiegły kolejne głosy. Ktoś mówił, że odkąd dostał ja‐ kiejś opryszczki, którą potem przeniósł na żonę, już nie korzysta. Jeszcze inny stwierdził, że nigdy nie wiesz, kiedy podjadą goście z „czarnego auta” i zażądają portfela. Jakiś facet wyznał, że jest wierny żonie i… nawet nie dokończył, bo przerwała mu fala śmiechu. Mężczyzna sam zaczął śmiać się wniebogłosy, na zmianę zaciągając się, to znowu poka‐ słując, kiedy po swojej prawej dostrzegł kolejną dziewczynę w długich kozakach sięgają‐ cych kolan. Musiał w duchu przyznać, że nie była taka zła. – No, to rozumiem. Z każdym kilometrem jest coraz lepiej. Zdusił niedopałek w popielniczce, w której piętrzył się stos petów, i zasunął szufladkę, przytrzaskując kilka z nich. Myślami krążył wokół tych dwóch tysięcy, które nieuchronnie miały wpaść do jego portfela. Do końca trasy zostały zaledwie sto siedemdziesiąt cztery kilometry i raczej nic złego nie powinno się wydarzyć. Dostarczy towar, zgarnie kasę i rzuci dodatkowy tysiąc szefowi, raz a dobrze zamykając mu gębę. Już widział to zdzi‐ wienie malujące się na jego twarzy. To był genialny plan, a propozycja spadła jak manna z nieba. A skoro on w przypływie swej błyskotliwości postanowił to wykorzystać, to… – Tatuś zasłużył na nagrodę, co, pieski? Znów przyjrzał się odbiciu psich pysków. Jego pupile najwyraźniej grzecznie i sprawie‐ dliwe podzielili się zarówno resztką zawartości reklamówki, jak i samą reklamówką. Psy siedziały teraz nieruchomo, wpatrując się w właściciela, bacznie wyłapując każde z wypo‐ wiadanych przezeń słów. – Wy już swoją dostaliście. Kabanosy zniknęły w okamgnieniu. – W oddali ujrzał syl‐ wetkę kolejnej dziewczyny. Długie nagie nogi w szpilkach przykuwały wzrok z odległości dwustu metrów. – Teraz kolej na mnie. Włączył kierunkowskaz i po chwili wielka ciężarówka zaczęła skręcać na przydrożny, leśny parking, a on utwierdził się w przekonaniu, że dziewczyna jest blondynką. Zaparko‐ wał i przez chwilę gapił się przez przednią szybę. – Dobra, pieski, tatuś wybierze się na małą randkę, co wy na to? Na randkę, na której niewiele się mówi. – Zaśmiał się w głos. – Co prawda prysznic brałem dwa dni temu, ale
to nie nasz problem, nie? Psy zaskomlały, a on trzymał już rękę na klamce, kiedy niespodziewanie na parking wjechał radiowóz. – A ci skąd się tu wzięli, do ku…? Cofnął dłoń i odruchowo zaczął poszukiwać kolejnego papierosa. Wcisnął go do ust i z wielkim zainteresowaniem przyglądał się rozgrywającej się scenie. Policjant opuścił szybę, dziewczyna nachyliła się przy drzwiach, dumnie prezentując dekolt. – A niech mnie kule biją, pieski – wymamrotał, opierając łokcie na kierownicy, z papie‐ rosem przylepionym do dolnej wargi. – Wygląda na to, że nasz stróż prawa też ma swoje potrzeby, co? – Znów zachichotał. – A może tylko wylegitymuje panią i upomni, że nie powinna tu stać? Dziewczyna nagle spojrzała w kierunku ciężarówki, wykrzywiając czerwone usta w naj‐ szerszym uśmiechu, jaki kiedykolwiek widział. Odwzajemnił go. Po chwili wyprostowała się i porozumiewawczo pokiwała do policjanta. Radiowóz ponownie wjechał na drogę ekspresową, a panienka prowokacyjnym krokiem ruszyła w jego stronę. – Wygląda na to, że pan policjant przyjedzie trochę później. Jesteśmy pierwsi w kolejce. Jedną ręką opuszczał szybę, drugą zduszał w popielniczce papierosa, wypalonego jedy‐ nie do połowy. – Cześć, przystojniaku – powiedziała blondynka z wyraźnym rosyjskim akcentem, nie przestając się uśmiechać. Teraz mógł dokładnie się jej przyjrzeć. Włosy uczesane miała w kok, przy czym dwa skręcone pasemka opadały swobodnie po obu stronach twarzy. Nienaturalnie duże niebie‐ skie oczy spoglądały na niego spod długich, grubych rzęs. Zaraz potem powiódł wzrokiem po reszcie jej ciała, główną uwagę poświęcając dekoltowi, wystającemu z połów kusej skórzanej kurteczki. – Zmęczyła cię jazda? Chciałbyś się odrobinę zrelaksować? – Chyba tak – odparł. – Masz jakieś konkretne pomysły? Znów uśmiechnęła się szeroko. – Co najmniej kilka. Na chwilę utkwił wzrok w przedniej szybie, zaraz potem zerknął w lusterko boczne, chcąc się upewnić, że nikt nie będzie im przeszkadzał, po czym ponownie spojrzał w oczy koloru oceanu. – Za ile? – Dogadamy się. Mam dla ciebie specjalną ofertę. „Ja dla ciebie też” – pomyślał i znowu na chwilę spojrzał przed siebie, przygryzając dol‐ ną wargę. Świecące ślepia diabłów patrzyły na niego wyczekująco z wnętrza samochodo‐ wego lusterka. Nachylił się tuż nad lewarkiem skrzyni biegów, otworzył i pchnął drzwi po
stronie pasażera. – Dobra, pieski, biegnijcie na mały spacerek! Rocky i Rambo wyskoczyły z szoferki, głośno ujadając. Uwielbiały moment, w którym tatuś otwierał drzwi i mówił: „Biegnijcie na mały spacerek”… – Dobra, mała, wsiadaj. – Zaczął rozpinać rozporek. – Trochę się spieszę. – Jasna sprawa. – Dziewczyna obiegła szoferkę i po chwili zniknęła w jej wnętrzu, za‐ trzaskując wielkie, czerwone, ciężkie drzwi. W tym samym momencie Rocky oderwał od ziemi swój długi pysk i ujrzał przez boczną szybę, jak jego pan odchyla głowę do tyłu i zakłada ręce na kark. Doberman rozejrzał się w poszukiwaniu swego psiego brata. Rambo załatwiał swoją potrzebą pod jedną z sosen, cichutko popiskując. Rocky pobiegł w stronę lasu, ale jego psi instynkt podpowiadał mu, że muszą być czujni, bo niebawem mogło nastąpić to, na co tak bardzo czekali. Kiedy psy usłyszały krzyk, jak na zawołanie podniosły grube karki i momentalnie w sza‐ leńczym sprincie puściły się przez las, w stronę ciężarówki. Zazwyczaj wyglądało to ina‐ czej, to tatuś wołał: „Rambo, Rocky do nogi!”. Tym razem coś było nie tak. Psy wysko‐ czyły z lasu i ujrzały, jak ich pan wyskakuje z szoferki, ze spodniami opuszczonymi do kostek, i przewraca się ciężko na usłaną szyszkami ziemię. Mozolnie podnosi się na kola‐ na i, klnąc głośno, wyprostowanym ramieniem wskazuje uciekającą i krzyczącą dziewczy‐ nę. Psy wiedziały, co za chwilę się wydarzy, ale mimo to czekały czujnie, warcząc i obnaża‐ jąc kły. Czekały, aż padnie odpowiednia komenda, aż ich tatuś krzyknie… – Bierzcie ją!!! Ruszyły jak oszalałe, z mokrymi językami na wierzchu, tocząc pianę z pysków, wściekle ujadając. Wbiegły do lasu, zwinnie omijając grube pnie drzew, i zniknęły z pola widzenia swojemu właścicielowi. – Pieprzona suka! – zaklął pod nosem, podciągając wreszcie spodnie. – Gryźć ci się za‐ chciało, co? No to teraz zobaczysz, co to znaczy gryźć, jak moje pieski dobiorą się do tych twoich sztucznych cycków! Przez chwilę wyczekująco wpatrywał się w las, od czasu do czasu rzucając spojrzenie w kierunku jezdni. Odpalił kolejnego papierosa. Zaciągnął się głęboko, wypuszczając no‐ sem dwie równe smużki dymu. Przechadzał się wzdłuż parkingu, wpatrując się w czubki własnych butów, chrzęszczących na szutrowym podłożu. Usłyszał pisk, a zaraz potem ko‐ lejny. Spojrzał w stronę drzew, potem ponownie na ulicę i drogę prowadzącą na parking. Wszystko w porządku. Znowu zaczął spacerować. Myślami błądził przy zleceniu, które miał wykonać. „Pierścień Śmierci” – pomyślał. Kurewsko dobra nazwa dla karuzeli, ale on sam raczej nie zdecydowałby się na przejażdżkę. Przyglądał się szumiącym autom, jadącym z tak zawrotnymi prędkościami, że nawet trudno było określić ich marki. I wtedy ujrzał radiowóz, zbliżający się spokojnie prawym pasem, wyraźnie zwalniający przy parkingu.
– Ożeż kurwa! Rzucił niedopałek na ziemię i zdusił obcasem. Ponownie spojrzał w stronę lasu. Ani śla‐ du psów. Z łomoczącym sercem wsiadł do szoferki, zatrzaskując drzwi. Odpalając silnik, wpatrywał się w radiowóz i czekał, aż wjedzie na parking, ale… ostatecznie policyjny sa‐ mochód przyspieszył i po chwili zniknął z pola widzenia. Wypuścił z ulgą powietrze. Serce dalej łomotało mu w piersi jak oszalałe. Wyglądało na to, że panowie policjanci już nie mogli się doczekać. Otworzył drzwi po stronie pasażera, przez które przed paroma minutami wybiegła ta dziwka, która ugryzła go w kutasa. Wło‐ żył palce do ust i zagwizdał, a zaraz potem zawołał: – Rocky, Rambo, do nogi! Jako pierwszy łeb uniósł Rocky, Rambo dalej szarpał nogę dziewczyny, odgryzając ka‐ wał skóry i tkanki mięśniowej. Doberman ruszył w stronę pana, jednak przystanął na chwilę i widząc, że jego brat nie zamierza wracać, szczeknął głośno. Rambo capnął ostatni raz i ruszył za głosem. Kiedy mężczyzna ujrzał wybiegające z lasu psy, raz jeszcze nerwowo rozejrzał się wo‐ koło, odsunął fotel i zaraz po tym, jak dwa potężne cielska władowały się na tylną kanapę, zatrzasnął drzwi. – Trochę się zjebało, pieski, co? Mam jednak nadzieję, że ją dorwaliście, bo musimy zjeżdżać, i to już. Wielka, czerwona ciężarówka mozolnie wytoczyła się z leśnego parkingu, a dwa psy z przyciśniętymi do bocznej szyby pyskami, głośno ziajając, gapiły się w stronę znikające‐ go lasu.
2. Nie lubiła tego rodzaju poranków i poważnie wątpiła, żeby miało to się kiedykolwiek zmienić. Zawsze dopadał ją kac moralny, mimo iż usilnie starała się tłumaczyć przed samą sobą, że przecież nie robi niczego złego. Dodatkową torturę stanowiły obrazy Leny i matki, które widziała przed oczami. Nie powinna zostawiać z nią małej na kolejną noc. Ramię kochanka, spoczywające na jej biodrze, wyjątkowo ciążyło. Miała wrażenie, że przygniata ją konar drzewa, spod którego bardzo pragnie się wydostać. Wciąż spał. Czuła jego miarowy oddech na swoim karku, od czasu do czasu szorstki do‐ tyk kilkudniowego zarostu. Włożyła dłoń pod poduszkę i wpatrywała się w połaciowe okno, przez które do pokoju na poddaszu wdzierały się pierwsze promienie słoneczne. Chciała wstać i otworzyć je na całą szerokość. Przegonić zaduch, przewietrzyć, rozpędzić wciąż unoszący się w powietrzu zapach seksu. Mimo to nadal trwała bez ruchu, jak spara‐ liżowana. Nie cierpiała tego. Nagły dźwięk telefonu sprawił, że drgnęła. Spojrzała na szafkę nocną i minęła chwila, zanim położyła dłoń na wibrującym urządzeniu. Ciążący konar zniknął z biodra, gdy on obrócił się na plecy, ciężko wzdychając. – Halo? – Usiadła, przyciągając do piersi cienką kołdrę. Obserwował ją półprzytomnym wzrokiem, opuszkami palców gładząc delikatnie po ple‐ cach. Spojrzała na niego, zmuszając się do lekkiego uśmiechu. – Gdzie? Kiedy? Padały kolejne pytania, a on nie mógł usłyszeć odpowiedzi. Mógł jedynie się ich domy‐ ślać, podobnie jak tego, do czego znowu nieuchronnie doprowadzi ta poranna konwersa‐ cja. I wreszcie słowa niepozostawiające wątpliwości… – Zaraz będę. Jego palce znieruchomiały w momencie, gdy odkładała telefon. Przez chwilę wpatrywa‐ ła się przed siebie, zanim powiedziała: – Muszę iść. – Znów spojrzała w jego brązowe oczy. – Słyszałem. Wstała, wciąż opatulona kołdrą, tak jakby wczoraj nie pozwoliła mu zobaczyć wszyst‐ kiego, co było do zobaczenia, zrobić wszystkiego, co było do zrobienia. – Dzięki za wczoraj… i w ogóle. Było naprawdę miło. Zdzwonimy się. – Ruszyła do ła‐ zienki, ale zatrzymał ją w pół drogi. – Dlaczego znowu to samo? Miałaś wziąć dzisiaj wolne. – I wzięłam. – To dlaczego do ciebie wydzwaniają? Nie mogą ściągnąć kogoś innego?
– Nie mogą. Taka praca. – Nie podoba mi się to. – Westchnął i wsunąwszy ręce pod poduszkę, wbił wzrok w su‐ fit. Odwróciła się do niego. Spojrzał na nią z wyrzutem. Tego było za wiele. – Coś się pozmieniało w naszej umowie? – zapytała. – Chyba nie. Pokiwała głową. – Gdybyś jednak zapomniał, pozwól, że przypomnę. Żadnych zbędnych pytań, zobowią‐ zań i użalania się. Szczególnie nie cierpię tego ostatniego. Rzuciła kołdrę w jego kierunku i zanim zdążył ją złapać, zniknęła w łazience. *** Dotarła na miejsce po dwudziestu minutach. Całkiem niezły wynik, zważywszy na fakt, że musiała przejechać przez całe miasto. Jak tylko skręciła w szutrową drogę, od razu za‐ uważyła ludzi kręcących się wokół bunkra. Zaparkowała swojego małego opla przy pierwszym radiowozie. Siedzący w nim policjant skinął głową w jej kierunku, lekko się uśmiechając. Odwzajemniła pozdrowienie i wysiadła z auta. Idąc pod górę, odruchowo poprawiała skrzące się w promieniach słońca rude włosy, któ‐ re przed wyjściem pospiesznie i niedbale spięła w koński ogon. Założyła na nos okulary przeciwsłoneczne. „Pilotki” ze złotymi oprawkami. Miała wrażenie, że lekko kręci jej się w głowie. Życzyłaby sobie, aby był to raczej wynik niewyspania i ognistej nocy niż efekt zbyt dużej ilości wypitego wina. Wyjęła z kieszeni policyjną odznakę i przewiesiła sobie przez szyję. – Jesteś – powiedział naczelnik na przywitanie. Papieros, jego nieodłączny kompan, tkwił w lewym kąciku ust, tuż pod lekko zrudzia‐ łym wąsem. Wyjął go na chwilę, jednocześnie wypuszczając smużkę dymu. Ująwszy ją delikatnie pod ramię, podprowadził w kierunku bunkra. Brak policyjnej taśmy był dobrym znakiem. Przynajmniej na razie być może obejdzie się bez trupów. Minęli kilka radiowo‐ zów i stojących przy nich funkcjonariuszy. Dwóch następnych stało przy drzwiach bu‐ dowli, a u ich stóp siedziały psy. Kilkanaście metrów dalej dostrzegła karetkę. – Wybacz, że cię ściągam, Iwona. Wiem, że masz dziś wolne, ale wolałem mieć cię przy sobie. Wiesz, że wszyscy w mieście są teraz przewrażliwieni i będziemy musieli dmuchać na zimne już do końca pieprzonego życia. – Nie ma sprawy, szefie. Co jest? I prawdę powiedziawszy, naprawdę nie było sprawy. W sumie ucieszył ją telefon Jawor‐ skiego, bo pod jego pretekstem mogła zniknąć z sypialni kochasia, który chyba wbrew umowie zaczynał lokować uczucia w niewłaściwym miejscu. – Mamy gościa, który wlazł do bunkra o świcie i do tej pory nie wrócił.
Spojrzała na niego podejrzliwie. – Zanim zapytasz, dlaczego cię ściągnąłem, pozwól, że dokończę. Dwóch konserwato‐ rów z ratusza miało zrobić oględziny miejsca. Miasto zamierza zrobić z tego muzeum. Przewróciła oczami i zaraz potem zerknęła na otwarte drzwi bunkra. – A więc jednak. Co za idiotyczny pomysł. – Mnie to mówisz? – Jaworski zaciągnął się ponownie. Papieros, przylepiony do dolnej wargi, został tam na dłużej, gdy on, założywszy okulary, rozpostarł przed nią pomiętoloną kartkę. – Facet nazywa się Ryszard Makowiecki i ma sześćdziesiąt trzy lata. W ratuszu pracuje chyba od zawsze… – Może po prostu zasłabł? Z tego, co pan mówi, najmłodszy już nie jest. Naczelnik wyjął wreszcie papierosa z ust, wypuścił dym i strzepnął popiół. – Ja też życzyłbym sobie takiego scenariusza, ale obawiam się, że sprawa jest bardziej popieprzona. – To znaczy? – Relacja drugiego z konserwatorów. Naczelnik kciukiem wskazał za plecy. Potem odwrócił się, a komisarz podążyła za jego wzrokiem w kierunku karetki, w której w towarzystwie dwóch sanitariuszy siedział młody mężczyzna z obandażowaną szyją i barkiem. – To on po nas zadzwonił. Znaleźliśmy go w lesie. Trząsł się jak dziecko. Ratownicy medyczni naciskają, żeby go zabrać, więc jeśli chcesz zamienić z nim słowo, lepszej oka‐ zji nie będzie. *** – Dzień dobry, jestem komisarz Iwona Dzierżyńska. Wiem, że już złożył pan zeznania, ale czy mógłby pan jeszcze raz w ekspresowym tempie opowiedzieć, co tu się wydarzyło? Mężczyzna popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Wyglądał jak przerażony chłop‐ czyk. Przez bandaż przebijała rdzawa plama krwi. Przełknął ślinę. – Nazywam się Przemek Rabiński. Konserwator. Mieliśmy zrobić inwentaryzację pod‐ ziemia – zaczął. Dzierżyńska skinęła głową. – Od początku mi się to nie podobało. Słowo daję, ale mus to mus. Weszliśmy tam z Ryszardem i ruszyliśmy w stronę pierwszego punktu krytycznego… – Punktu krytycznego? – To miejsca szczególnie ważne przy projektowaniu przyszłego muzeum. Pierwszym było pomieszczenie, w przyszłości ma tam… – Uhm… – przerwała. – I co stało się potem? – Weszliśmy tam. Zrobiliśmy wstępne oględziny. Po ciemku raczej trudno robi się notat‐ ki, więc Ryszard nagrywał wszystko na dyktafon. Potem ruszył wzdłuż korytarza, w stro‐
nę kolejnego punktu. Zależało nam, żeby załatwić co najmniej kilka tego ranka. Ja zosta‐ łem, aby zrobić parę zdjęć. – Mężczyzna skrzywił się, delikatnie dotykając rany. – I…? – Kiedy wyszedłem, jego już nie było. Szukałem i wołałem, ale bez skutku. Wiedziałem, że poszedł w kierunku kolejnego pomieszczenia. Co prawda to on wziął mapę, ale pamię‐ tałem, że od drugiego punktu dzieli nas jakieś sto metrów. Kiedy tam dotarłem… gdy tam wszedłem… – Głos mu się załamał. – Proszę mówić dalej – ponaglała komisarz. – Co się stało potem? – On tam był i… rzucił się na mnie. Złapał za szyję i powalił na ziemię. Dzierżyńska aż wyprostowała się, słysząc te słowa. Zerknęła na chwilę w stronę przeło‐ żonego. Jaworski uniósł brwi. – Wbił zęby najpierw w mój kark, potem w bark – kontynuował młody konserwator. – Nawet nie wiem, jakim cudem udało mi się wyswobodzić. Mimo że jest starszy, to jedno‐ cześnie też dużo cięższy i… chyba silniejszy – dodał ze wstydem Rabiński. – Jakoś jednak zrzuciłem go z siebie. Chyba kopnąłem, a potem zacząłem biec co sił w nogach, ucieka‐ łem, bo… – Przerwał na moment, co wyglądało tak, jakby sam siebie próbował przeko‐ nać, że to nie był pieprzony sen. – Bo podczas tej szamotaniny momentami w świetle la‐ tarki widziałem jego twarz, pani komisarz. I z całą pewnością mogę pani powiedzieć, że to nie była twarz Ryśka. – Jak to? – Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale… to po prostu nie była jego twarz, to znaczy była, ale jakby on nie był do końca sobą, jakby nie był człowiekiem… – Mężczyzna syknął z bólu, odruchowo łapiąc się za obandażowaną szyję. Dzierżyńska westchnęła, przymykając oczy na dłuższą chwilę. – Musimy już jechać – odezwał się jeden z sanitariuszy. – Rany wymagają szycia. I tak zwlekamy już zbyt długo… Komisarz przytaknęła skinieniem głowy. Odwróciła się w stronę naczelnika w chwili, gdy Jaworski odpalał kolejnego papierosa. – Niezła historia, co? – Lepszej bym nie wymyśliła, cholera. – Dlatego chciałem, żebyś usłyszała ją od niego. – Pióropusz dymu wzbił się w powie‐ trze. – Rozumiem, że wybierasz się z nami na małą wycieczkę? Uśmiechnęła się lekko. – Za nic bym tego nie przepuściła.
3. Jan lubił sądzić, że mały cypelek skryty za przewróconym, starym i spróchniałym drze‐ wem, odcinającym jezioro od reszty lasu, jest wyłącznie jego. Aby tu dotrzeć, trzeba było zboczyć z oznakowanej trasy, wiodącej dookoła jeziora, i przedrzeć się przez gęste krzaki, praktycznie niewidoczną ścieżką przykrytą kocem listowia. Jan lubił nazywać to miejsce swoją Samotnią. Nigdy wcześniej nikogo tu nie spotkał i nigdy wcześniej nikogo tu nie zabierał, może z wyjątkiem Pawła, swojego syna, w czasach, kiedy był małym szkrabem, a wędkowanie interesowało go mniej więcej tak samo, jak kolekcja lalek jego siostry – czyli w ogóle. Dlatego też Jan zaniechał bezowocnych prób zarażenia swoją pasją syna, który zamiast skupić się na łowieniu, z entuzjazmem puszczał kaczuszki, płosząc ojcu wszystkie ryby. Od tego czasu minęło co najmniej dwadzieścia lat, a Paweł niebawem sam miał zostać ojcem i już dawno, podobnie jak siostra, dał się zwabić obietnicom du‐ żych miast. Jan nigdy nie mógł zrozumieć, jak można chcieć zamienić ciszę na wielko‐ miejski zgiełk, a domek z ogrodem na klaustrofobiczne mieszkanko w centrum stolicy. No, ale cóż… on nie rozumiał tego, a oni nie rozumieli jego pasji, jego Samotni. Zwinął żyłkę i ze zdziwieniem skonstatował, że haczyk jest goły. Nic dziwnego, że nie może nic złapać, ale nawet nie poczuł, kiedy ryba chwyciła przynętę, choćby delikatnego szarpnięcia, absolutnie nic i… wtedy naszła go niepokojąca myśl: „A może po prostu naj‐ zwyczajniej w świecie zapomniałem założyć przynętę na haczyk?”. Nigdy wcześniej coś tak absurdalnego mu się nie przydarzyło. Wciąż trzymając w ręce żyłkę z dyndającym, na‐ gim i lśniącym haczykiem, spojrzał w stronę swojego wędkarskiego ekwipunku. Wes‐ tchnął. Nawet nie wyjął z torby małego pudełeczka, pełnego białych wijących się roba‐ ków. Zerknął na zegarek. Od co najmniej dwudziestu minut gapił się tępo w falujący spła‐ wik, nie założywszy wcześniej przynęty. Prawdą jednak było, że Samotnia oferowała mu coś znacznie ważniejszego niż łowienie ryb, a samo wędkowanie zeszło już dawno na drugi plan. Być może miało być jedynie pretekstem do wyjścia z domu, wymówką, aby w akceptowalny sposób zaspokoić potrze‐ bę przebywania wyłącznie we własnym towarzystwie. Uwielbiał to miejsce, zapach jezio‐ ra, lasu i przegniłej ziemi, i świadomość, że z drugiego brzegu jeziora jest niewidoczny dla toczącego się w mieście życia. Wpatrywał się w jachty zacumowane przy brzegu, wodne tramwaje wypełnione turystami, sunące leniwie po jeziorze, których cicho pyrkają‐ ce silniki zdradzały, że płyną, a nie dryfują. Słyszał przytłumione, dobiegające z oddali krzyki szczęśliwych amatorów nart wodnych. Ze swojej perspektywy od czasu do czasu widział małe przemykające postaci, marionetki uczepione niewidzialnej, mechanicznej ręki wyciągu. Obserwował dzieciaki skaczące do wody z pomostów Plaży Miejskiej. Było w tym coś z podglądactwa. Bezkarnego podglądactwa. Życie po drugiej stronie zaczynało być mu obce. Jezioro nie tylko oddzielało od siebie dwa brzegi, ale również pogodzoną z własnym losem jednostkę od reszty społeczeństwa, chore zwierzę od reszty stada. Samotnia oferowała podróże w czasie. Jan często wspominał, jak pierwszy raz spotkał swoją przyszłą żonę, Krystynę, jak wreszcie zdobył się na odwagę, aby się jej oświadczyć, jak na świat przychodziły ich dzieci… Myślał też o trudnych chwilach, niezliczonych nie‐
łatwych decyzjach, które razem podejmowali. Tak jak wtedy, gdy postanowił, że chce rzu‐ cić dotychczasową pracę i otworzyć własną firmę. Krysia była pełna obaw, a on mówił wtedy: „Nie martw się. Mam plan”. „Mam plan” – te dwa słowa miały ją uspokoić, ale nie uspokoiły. Wtedy jeszcze nie, ale Jan postawił na swoim, stając się właścicielem firmy transportowej. Na początku było im bardzo ciężko i sam musiał jeździć zakupioną cięża‐ rówką. Z czasem jednak żyło im się coraz lepiej. Od tamtej pory za każdym razem, gdy w ich życiu pojawił się jakiś problem, a Jan wypowiadał te magiczne słowa: „mam plan” lub „wszystko będzie dobrze”, ewentualnie „coś wymyślę”, Krysia była spokojna, a nawet jeśli nie była, to nigdy nie dawała tego po sobie poznać. Spławik zniknął pod wodą i po chwili ponownie pojawił się na powierzchni. – O psiakrew! – zaklął i zaczął zwijać żyłkę. Podciągał kij wędki, aby zebrać luz i ponownie jego dłoń wracała do kołowrotka. Po kil‐ ku chwilach z wody wyskoczyła mała ryba, podskakiwała i szarpała się na haczyku, nie mając zamiaru łatwo dać za wygraną. Jan przyglądał się jej bez słowa, po czym chwycił i przytrzymał w zamkniętej dłoni. Skrzela płoci unosiły się i opadały, usta łapczywie chwytały powietrze, a oko wydawało się wpatrywać wprost w niego. „Nawet ty chcesz żyć, prawda? – pomyślał. – Nie wiesz, że tarmosząc się, sprawiasz, że sytuacja robi się jeszcze bardziej beznadziejna?”. Najdelikatniej jak potrafił wyłuskał mały haczyk, który zdążył już przebić na wylot rybie wargi i wrzucił zdobycz do wody. „Szkoda że nie jesteś złotą rybką. Gdybyś nią była, wyobraź sobie, że miałbym do ciebie tylko jedno, jedyne życzenie, pozostałe dwa mogłabyś sobie wsadzić…”. Ponownie zarzucił wędkę i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w falujący spławik. Wspomnienia przeniosły go w zupełnie inne miejsce. Leżał w gabinecie lekarskim i wpa‐ trywał się w sufit. Doktor przyłożył do jego zaokrąglonego brzucha zimne i wilgotne urzą‐ dzenie i przesuwał nim we wszystkie strony, od czasu do czasu mówiąc coś przyciszonym głosem do pielęgniarki, najwyraźniej gotowej robić notatki. A może to była stażystka? Jan nie wiedział. Zresztą niewiele go to obchodziło, ponieważ myślami był przy swojej pracy, a dokładnie rzecz ujmując, przy jednym ze swoich kierowców, który aktualnie powinien opuszczać teren firmy, załadowany po brzegi drewnem. Tymczasem przed piętnastoma minutami otrzymał telefon od zdenerwowanego kierownika transportu, że kierowca Jana nie dał nawet znaku życia. Podniósł głowę, chcąc zapytać lekarza, jak długo to jeszcze wszystko potrwa, bo trochę się spieszy, ale nie wydusił z siebie już ani słowa. Nie widział twarzy lekarza, który wciąż trzymał na jego brzuchu wilgotną końcówkę urządzenia, lecz ładne, zatroskane oczy pielę‐ gniarki. Dziewczyna patrzyła raz na badającego, to znów na badanego. W końcu bez sło‐ wa kiwnęła głową i opuściła gabinet. Zaraz potem doktor zaczął przecierać brzuch Jana papierowymi ręcznikami, a on wiedział już, że kierowca dezerter to najmniejszy z jego problemów. – Od kiedy ma pan te bóle, panie Janku? – zapytał lekarz. W zasadzie cholernie dobre pytanie, bo Jan nie miał zielonego pojęcia, jak długo to trwało. Wiedział natomiast jedno – od dawna. Krysia wysyłała go do lekarza każdego
dnia, ale on zawsze zbywał ją słowami: „Pójdę w przyszłym tygodniu, obiecuję”. W bie‐ żącym zawsze było za dużo roboty. Jak sam nie przypilnował kierowców, to zawsze miał jakieś problemy. Bóle brzucha tłumaczył sobie stresem i złą dietą. Krysia powtarzała mu, że jak to się nie zmieni, to nabawi się wrzodów, które, nie daj Boże, jeszcze pękną i… – To najprawdopodobniej nowotwór trzustki, panie Janie – rzekł ze współczuciem w głosie lekarz i jakby nigdy nic podreptał w kierunku zlewu, aby umyć ręce. Głowa Jana opadła na leżankę, kiedy wsłuchiwał się w szum płynącej wody, a on sam czuł się, jakby ktoś właśnie zdzielił go obuchem. Wciąż upaćkany brzuch unosił się i opa‐ dał. – Oczywiście potrzebne są dokładne badania. – Lekarz wycierał ręce w ręcznik. – Ale jestem prawie pewien. Stąd te bóle. Miał pan biegunki, wymioty? „Kilka razy” – pomyślał, wciąż wpatrując się w sufit, ale zazwyczaj zdarzały się po kil‐ ku głębszych, które wychylał z nowymi wspólnikami, aby uczcić właśnie sfinalizowaną umowę. Nie pamiętał, jak wychodził z gabinetu, nie pamiętał, jakim cudem udało mu się dotrzeć do domu, ale nigdy nie zapomniał spojrzenia swojej żony, kiedy przekazywał jej „wiado‐ mość dnia”. Wpatrywała się w niego załzawionymi, zatroskanymi oczami, ale było w nich coś jeszcze. Oczy jego żony wyrażały pretensję: „A nie mówiłam? Tyle razy prosiłam, że‐ byś poszedł do lekarza”. A potem pojawiła się w nich nadzieja. Oczekiwanie, że Jan znów jak zwykle powie: „Mam plan” lub „Wszystko będzie dobrze”, ewentualnie „Coś wymy‐ ślę”. Nie powiedział. Jego rodzina długo nie mogła zrozumieć podjętej przez niego decyzji. Nie obyło się bez kłótni, łez, a nawet szantażu. Jan musiał przyznać, że to ostatnie w wykonaniu jego żony wyglądało trochę zabawnie. Krysia zagroziła, że odejdzie od niego, jeśli on nie zgodzi się na leczenie. Choć brzmiała naprawdę wiarygodnie, wiedział, że blefuje. Nigdy by go nie opuściła. Jego rodzina dała za wygraną dopiero wtedy, gdy podczas ostatniego rodzinnego zjazdu zebrał wszystkich w salonie i powiedział: – Co w tym złego, że nie chcę ostatnich miesięcy swojego życia spędzić przykuty do szpitalnego łóżka? Nigdy nie zapomni ich spojrzeń. Łez spływających po policzkach. Widoku swojej córki wtulającej się w matkę. Wówczas nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jedynie Paweł go ro‐ zumie. – Wszyscy wiemy, że to beznadziejny przypadek. Chcę spędzić czas, który mi pozostał, tu w naszym domu, z wami. Potem płakali już wszyscy. I teraz, siedząc na składanym wędkarskim krzesełku, czuł, jak łzy napływają mu do oczu. Każdego dnia wychodził do swojej Samotni, a Krysia nie oponowała. Kiedy wróci, będzie czekała z obiadem. Prawie w każdy weekend z Warszawy przyjeżdżał Paweł z Izą, choć powtarzał im, że to nie jest konieczne. Nie chcieli jednak słuchać, a on nie mógł mieć im tego za złe. Byli tak samo uparci, jak on. Gdy zacznie dziać się naprawdę źle,