Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony21 656
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań15 644

Piotr Rozmus - Bestia 02 - Przebudzenie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Piotr Rozmus - Bestia 02 - Przebudzenie.pdf

Makary1978 EBooki
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 300 osób, 188 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 400 stron)

Piotr Rozmus Przebudzenie Wydawnictwo: Videograf SA (2016) Cykl: Bestia (tom 2) Oce​na portalu „Lubimy czytać”: ★★★★★★★★☆☆ (7,55) Ety​kie​ty: Thril​ler/sen​sa​cja/kry​mi​nał Od okrutnych i krwawych wydarzeń, które rozegrały się w Szczecinku, mijają trzy lata. Lokalna społeczność powoli o nich zapomina, a miasto znów zaczyna tętnić życiem. Turyści i mieszkańcy cieszą się upalnym latem, okupują miejscowe plaże, szaleją na nartach wodnych i korzystają z wszelkich atrakcji urokliwego Szczecinka. Nieopodal parku swoje podwoje otwiera olbrzymie wesołe miasteczko, a jedna z największych polskich telewizji zamierza nagrać wakacyjny program. Tymczasem para dzieciaków podczas przejażdżki rowerowej odkrywa zwłoki wędkarza. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że mężczyzna został zamordowany i to w wyjątkowo brutalny sposób. Podczas eksploracji szczecineckich podziemi z okresu II wojny światowej jeden z konserwatorów zabytków wpada w szał i rzuca się na towarzyszącego mu kolegę. Dyrektor lunaparku zostaje zamordowany, a zrozpaczeni rodzice zgłaszają zaginięcie ośmioletniej dziewczynki… Mimo usilnych prób zachowania sprawy w tajemnicy informacja wycieka do prasy. W mieście znów zaczyna panować chaos. Nowo wybrany burmistrz wyraźnie nie radzi sobie z presją. Wraz z prokuratorem angażują w sprawę śledczego ze Szczecina, który ma pomóc lokalnej policji w ujęciu psychopatycznego mordercy. Prowadzący sprawę policjanci z każdym dniem utwierdzają się w przekonaniu, że koszmar zaczął się na nowo. Podejrzewają, że w Szczecinku pojawił się naśladowca bestii, która sparaliżowała miasto przed laty. Mieszkańcy mają inną teorię – uważają, że Szczecinek został nawiedziony. Opracowanie formatów mobilnych: Czepi created by: 2017

Dia​beł ni​g​dy nie sta​nie twa​rzą w twarz. Jo​se​ma​ría Escri​vá de Ba​la​gu​er Po​wieść de​dy​ku​ję mo​je​mu ojcu, Jó​ze​fo​wi Roz​mu​so​wi, któ​re​go nie ma już z nami. Tak na​praw​dę od nie​go wszyst​ko się za​czę​ło. Gdy by​łem mały, przy​niósł mi sta​rą ma​szy​nę do pi​sa​nia i po​wie​dział: „Pisz”. Pi​‐ szę więc… Po​wie​dział też inne zna​mien​ne sło​wa: „Ptak, aby po​‐ le​cieć, po​trze​bu​je dwóch skrzy​deł. Z czło​wie​kiem jest po​dob​nie. Jed​no skrzy​dło to wia​ra, a dru​gie pra​ca”. Pra​cu​ję więc i… wie​‐ rzę. Dzię​ki, tato. Wiem, że tam, gdzie te​raz je​steś, je​steś szczę​śli​wy.

Prolog Wro​na prze​mie​rza​ła szcze​ci​nec​kie nie​bo wy​ma​lo​wa​ne przez wscho​dzą​ce lip​co​we słoń​ce bar​wa​mi pur​pu​ry i różu. Prze​le​cia​ła nad od​bi​ja​ją​cą ko​lo​ro​we re​flek​sy gład​ką ta​flą je​zio​ra, po​tem mi​nę​ła roz​cią​ga​ją​ce się w dole pa​smo ciem​nych drzew, ob​ni​ży​ła lot nad czer​wo​ny​‐ mi da​cha​mi do​mów osie​dla Ge​ne​ral​skie​go, któ​re​go miesz​kań​cy do​pie​ro le​ni​wie opusz​cza​‐ li swo​je łóż​ka, i za​krę​ciw​szy po​kaź​ne koło, osta​tecz​nie usia​dła na czub​ku jed​ne​go ze świer​ków, tuż nie​opo​dal szcze​ci​nec​kie​go bun​kra z cza​sów woj​ny. Pierw​sze pro​mie​nie od​‐ bi​ja​ły się w jej ru​bi​no​wych ślep​kach, przy oka​zji na​da​jąc czer​ni skrzy​deł do​dat​ko​wy blask. Były zwia​stu​nem bu​dzą​ce​go się do ży​cia go​rą​ce​go pierw​sze​go dnia lip​ca, a ten z ko​lei obiet​ni​cą po​god​ne​go lata, na któ​re z utę​sk​nie​niem wy​cze​ki​wa​li szcze​ci​nec​cza​nie. Ptak z nie​zwy​kłą sta​ran​no​ścią od​da​wał się po​ran​nej to​a​le​cie, za​nu​rza​jąc dziób naj​pierw pod jed​nym, po​tem pod dru​gim skrzy​dłem, od cza​su do cza​su za​baw​nie po​trzą​sa​jąc łeb​‐ kiem. Wo​kół pa​no​wa​ła ci​sza, nie li​cząc śpie​wu jego po​bra​tym​ców, przed​sta​wi​cie​li in​nych ga​tun​ków, do obec​no​ści któ​rych wro​na zdą​ży​ła się już przy​zwy​cza​ić. Czu​ła się spo​koj​na. I wte​dy na​gle prze​raź​li​wy zgrzyt wkom​po​no​wał się w ka​ko​fo​nię zna​jo​mych dźwię​ków, spra​wia​jąc, że nie​któ​re z pta​ków po​de​rwa​ły się do lotu, opusz​cza​jąc gę​ste ko​ro​ny drzew, inne uci​chły zu​peł​nie, prze​ra​żo​ne pró​bo​wa​ły zlo​ka​li​zo​wać źró​dło ha​ła​su, oce​nić nie​bez​‐ pie​czeń​stwo. Ko​lej​ne skrzyp​nię​cie było jesz​cze bar​dziej do​no​śne i osta​tecz​nie wy​pło​szy​ło resz​tę ptac​twa, któ​re nie zde​cy​do​wa​ło się na uciecz​kę za pierw​szym ra​zem. Wro​na sie​dzia​ła bez ru​chu, jak za​hip​no​ty​zo​wa​na, mru​ga​jąc świe​cą​cy​mi oczka​mi, wpa​‐ try​wa​ła się w nie​co​dzien​ne zja​wi​sko. Mi​nę​ła dłuż​sza chwi​la, za​nim znów po​de​rwa​ła się do lotu, okrą​ży​ła bu​dy​nek za​byt​ko​we​go bun​kra i usia​dła na jed​nej z żół​tych ba​rie​rek roz​‐ cią​gnię​tych wo​kół bu​dow​li. Nie bę​dąc pew​na, czy za​cho​wa​ła bez​piecz​ną od​le​głość od cen​trum wy​da​rzeń, od​sko​czy​ła o kil​ka​na​ście cen​ty​me​trów. Za​skrze​cza​ła, jak​by chcia​ła za​zna​czyć swo​ją obec​ność, a po​tem wle​pi​ła spoj​rze​nie w po​tęż​ne sta​re drzwi. *** – Le​piej patrz pod nogi – po​wie​dział Ma​ko​wiec​ki do ko​le​gi, gdy prze​kra​cza​li próg bun​‐ kra. – Scho​dy może i nie są bar​dzo stro​me, ale na pew​no czę​ścio​wo ukru​szo​ne. Uwa​żaj na po​zo​sta​ło​ści ce​gieł. Ra​biń​ski przy​sta​nął w miej​scu, opie​ra​jąc rękę na fu​try​nie. – A tak wła​ści​wie to dla​cze​go mam iść pierw​szy? – Tak ja​koś wy​szło – od​parł Ma​ko​wiec​ki, lek​ko się uśmie​cha​jąc. Kie​dy zro​zu​miał, że ko​le​ga cze​ka na kon​kret​ny ar​gu​ment, do​rzu​cił bez za​sta​no​wie​nia: – A poza tym je​steś niż​‐ szy i lżej​szy. Ra​biń​ski prych​nął. – A co to niby ma do rze​czy? – Ano to, że jak się wy​rżniesz, bę​dziesz miał bli​żej do zie​mi. Na do​da​tek wa​żysz tyle, co do​rod​ny ko​ciak. Cięż​ki upa​da cię​żej i…

– Daj mi no cho​ciaż lep​szą la​tar​kę – prze​rwał Ra​biń​ski, wy​ry​wa​jąc ko​le​dze urzą​dze​nie z ręki, swym wy​glą​dem przy​po​mi​na​ją​ce cię​ża​rek ket​tle​bell, jed​no​cze​śnie prze​ka​zu​jąc mu zwy​kłą pod​ręcz​ną la​ta​recz​kę. Nie miał ocho​ty słu​chać da​lej tych bzdur, i tak był na prze​gra​nej po​zy​cji. Młod​szy wiek, mało im​po​nu​ją​cy staż i te​raz oka​zy​wa​ło się, że na​wet wa​run​ki fi​zycz​ne – wszyst​ko to dzia​ła​ło na jego nie​ko​rzyść. Praw​dą było, że tych dwóch róż​ni​ło wie​le. Ry​szard Ma​ko​wiec​ki był sześć​dzie​się​cio​trzy​‐ let​nim, mie​rzą​cym pra​wie dwa me​try dziad​kiem, od​li​cza​ją​cym ostat​nie wło​sy na czub​ku gło​wy i lata do eme​ry​tu​ry. Prze​my​sław Ra​biń​ski, ze swo​im wzro​stem lek​ko prze​kra​cza​ją​‐ cym sto sześć​dzie​siąt cen​ty​me​trów, buj​ną fry​zu​rą i grzyw​ką cią​gle opa​da​ją​cą na oczy, któ​rą od cza​su do cza​su usu​wał z czo​ła prze​sad​nym dmuch​nię​ciem, wy​glą​dał przy nim jak dzie​ciak. Ma​ko​wiec​ki był żo​na​ty i dzie​cia​ty, a ostat​ni​mi cza​sy do​cze​kał się na​wet wnu​‐ cząt, a Ra​biń​ski… cóż… w wie​ku trzy​dzie​stu czte​rech lat nie miał na​wet dziew​czy​ny. Choć on sam był in​ne​go zda​nia, wie​lu za​czę​ło przy​cze​piać mu już ety​kiet​kę sta​re​go ka​wa​‐ le​ra. Były jed​nak rze​czy, któ​re ich łą​czy​ły: wza​jem​na i co​raz rza​dziej skry​wa​na nie​chęć i ten sam za​wód, któ​ry – jak Ma​ko​wiec​ki pod​kre​ślał wie​lo​krot​nie – wy​ko​ny​wał co naj​mniej tyle lat, ile li​czył so​bie jego młod​szy ko​le​ga. Byli kon​ser​wa​to​ra​mi za​byt​ków i pra​co​wa​li w szcze​ci​nec​kim ra​tu​szu. Ma​ko​wiec​ki prze​żył tyle ka​den​cji urzę​du​ją​cych bur​mi​strzów, że chy​ba na​wet nie był w sta​nie ich wy​mie​nić w po​rząd​ku chro​no​lo​gicz​nym. Sam zresz​tą wśród per​so​ne​lu urzę​du mia​sta cie​szył się uzna​niem i po​sza​no​wa​niem jak nie​je​den z nich. Szcze​gól​ną sym​pa​tią za​pa​łał do nie​go nie​daw​no ustę​pu​ją​cy bur​mistrz, któ​ry był jego ró​‐ wie​śni​kiem. Przez dwie ka​den​cje po​ran​ki roz​po​czy​na​ne od wspól​nej kawy sta​ły się już co​dzien​nym ry​tu​ałem i ni​ko​go nie dzi​wił fakt, że ły​sie​ją​cy dry​blas za​wsze swo​je pierw​sze kro​ki kie​ro​wał do ga​bi​ne​tu bur​mi​strza. Od dzie​się​ciu mie​się​cy, od​kąd urząd ob​jął mło​dy Da​riusz Duda, spra​wy wy​glą​da​ły zu​‐ peł​nie ina​czej. Ma​ko​wiec​ki ubo​le​wał nad fak​tem, że za​le​d​wie trzy​dzie​sto​ośmio​let​ni fa​cet za​siadł w fo​te​lu bur​mi​strza. Sam nie gło​so​wał na nie​go i przy każ​dej nada​rza​ją​cej się oka​‐ zji pró​bo​wał od​wieść od ta​kich za​mia​rów wszyst​kich tych, któ​rzy w swej bez​myśl​no​ści je prze​ja​wia​li. Jed​nak oka​za​ło się, że mło​dy Duda spra​wił nie​spo​dzian​kę i przy jego na​zwi​‐ sku krzy​żyk po​sta​wi​ło kil​ku​set miesz​kań​ców wię​cej niż przy na​zwi​sku jego prze​ciw​ni​ka. Ma​ko​wiec​kie​go obu​rzył ów fakt, po​dob​nie zresz​tą jak to, że mło​dzian nie oka​zy​wał mu sza​cun​ku, na jaki za​słu​gi​wał. Pró​bo​wał jed​nak tłu​ma​czyć so​bie, że ja​koś prze​trzy​ma te ostat​nie dwa lata, ja​kie mu zo​sta​ły do eme​ry​tu​ry, nie​spe​cjal​nie się prze​mę​cza​jąc, wy​słu​‐ gu​jąc się młod​szym Ra​biń​skim pod pre​tek​stem do​świad​cze​nia, któ​re​go ten nie​chyb​nie musi na​brać. Jak​że wiel​kie było jego zdzi​wie​nie, gdy Duda po​pro​sił ich obu do swo​je​go ga​bi​ne​tu i za​ko​mu​ni​ko​wał, że mia​sto za​mie​rza za​in​we​sto​wać nie​ba​ga​tel​ne pie​nią​dze w re​no​wa​cję bun​kra i pod​ziem​nych tu​ne​li cią​gną​cych się pod je​zio​rem, aż do znaj​du​ją​cej się po dru​giej stro​nie mia​sta wie​ży Bi​smarc​ka. I to ich de​sy​gnu​je do uczest​nic​twa w pro​jek​cie za​ini​cjo​‐ wa​nym przez Ce​za​re​go Czar​kow​skie​go, ku​sto​sza i dy​rek​to​ra re​gio​nal​ne​go mu​zeum, któ​ry w mnie​ma​niu Ma​ko​wiec​kie​go (jak i wie​lu in​nych urzęd​ni​ków zresz​tą) miał nie po ko​lei

w gło​wie. – Coś czu​ję, że chy​ba strach cię ob​le​ciał. – Ma​ko​wiec​ki za​śmiał się pod no​sem. Ra​biń​ski po​słał mu wy​mow​ne spoj​rze​nie i kie​ru​jąc snop świa​tła pod nogi, za​czął scho​‐ dzić. Stop​ni nie było za wie​le, ale rze​czy​wi​ście w du​żej mie​rze no​si​ły śla​dy ukru​szeń. Każ​dy nie​roz​waż​ny krok mógł gro​zić upad​kiem. Su​fit był ni​sko skle​pio​ny i choć dla Ra​‐ biń​skie​go nie sta​no​wi​ło to szcze​gól​ne​go pro​ble​mu, ku jego za​do​wo​le​niu star​szy z kon​ser​‐ wa​to​rów mu​siał po​ru​szać się w wy​jąt​ko​wo nie​wy​god​nej po​zy​cji, aby nie stłuc so​bie gło​‐ wy. Kie​dy prze​szli przez ni​ską i wą​ską kon​dy​gna​cję, zna​leź​li się w więk​szym po​miesz​cze​‐ niu, gdzie Ma​ko​wiec​ki ode​tchnął z ulgą, bo wresz​cie mógł się wy​pro​sto​wać. – Skie​ruj la​tar​kę na wprost – roz​ka​zał, z dez​apro​ba​tą ob​ser​wu​jąc, jak świa​tło za spra​wą wy​raź​nie pod​eks​cy​to​wa​ne​go Ra​biń​skie​go błą​dzi po ścia​nach i su​fi​cie bez ładu i skła​du, jak​by ten od​pę​dzał się od na​tar​czy​wej mu​chy, od​sła​nia​jąc przy oka​zji ko​lej​ne frag​men​ty graf​fi​ti au​tor​stwa ja​kie​goś prze​cięt​nie uzdol​nio​ne​go ar​ty​sty. Prze​mek usłu​chał i po chwi​li uj​rze​li nie​ba​ga​tel​nych roz​mia​rów otwór w ścia​nie. Świa​tło mu​ska​ło ostre kra​wę​dzie ce​gieł wo​kół nie​go, ale gdy mło​dy kon​ser​wa​tor skie​ro​wał je w sam śro​dek dziu​ry, do​słow​nie zo​sta​ło wchło​nię​te przez mrok. Pod ścia​ną ni​czym kloc​ki usy​pa​ne w nie​rów​ny stos le​ża​ły roz​bi​te ce​gły. – Tędy we​szli – stwier​dził Ma​ko​wiec​ki. – Pier​ni​czo​ny Czar​kow​ski miał nosa, trze​ba mu przy​znać. Nie chcie​li go słu​chać, a tu, pro​szę, pod na​szym mia​stem przez te wszyst​kie lata cią​gnę​ły się ki​lo​me​try pod​ziem​nych tu​ne​li i nikt nie miał o tym zie​lo​ne​go po​ję​cia. Kon​ser​wa​tor zro​bił kil​ka kro​ków i zde​cy​do​wa​nym ru​chem do​ko​nał po​now​nej, nie​spo​‐ dzie​wa​nej za​mia​ny, wy​ry​wa​jąc Ra​biń​skie​mu pro​fe​sjo​nal​ną la​tar​kę, a jed​no​cze​śnie wrę​‐ cza​jąc mu jej mar​ny od​po​wied​nik z chiń​skie​go skle​pu. – Miał swo​je pięć mi​nut sła​wy. Każ​dy cho​ler​ny dzien​ni​karz w tym kra​ju chciał z nim roz​ma​wiać. – Ostroż​nie stąp​nął na kil​ka ce​głó​wek, prze​ło​żył nogę nad mu​rem i za​nur​ko​‐ wał w ot​chła​ni. Na​gła chęć eks​plo​ra​cji miej​sca zdzi​wi​ła Ra​biń​skie​go, któ​ry te​raz wi​dział je​dy​nie bla​dy snop świa​tła pod​ska​ku​ją​cy z każ​dym kro​kiem Ma​ko​wiec​kie​go. – A kie​dy jego gwiaz​da wresz​cie przy​ga​sa, wy​my​ślił so​bie, że zro​bi z pod​zie​mia mu​‐ zeum. Nie mogę uwie​rzyć, że Duda w ogó​le dał się na to na​mó​wić. – Prze​mek sły​szał go co​raz go​rzej, więc osta​tecz​nie, choć nie​chęt​nie, sam prze​lazł przez kra​wędź otwo​ru. Zro​‐ bił kil​ka po​śpiesz​nych kro​ków i zwol​nił do​pie​ro wte​dy, gdy głos Ma​ko​wiec​kie​go zno​wu zy​skał na sile. – Nie ma się co dzi​wić. Za​ło​żę się, że gdy​by nasz nowy bur​mistrz nie usłu​‐ chał, pew​nie Czar​kow​ski na​ro​bił​by ra​ba​nu. A wiesz, co ja uwa​żam? „Umie​ram z cie​ka​wo​ści” – po​my​ślał Ra​biń​ski. – Że lu​dzi tak na​praw​dę gów​no ob​cho​dzą tu​ne​le z cza​sów dru​giej woj​ny. Mają te​raz lep​sze atrak​cje, w po​sta​ci „zło​te​go po​cią​gu”. Lu​dzie chcą zo​ba​czyć miej​sce, gdzie ukry​‐ wał się psy​cho​pa​tycz​ny mor​der​ca, ot co. Chcą zwie​dzić i na wła​sne oczy uj​rzeć miej​sce

kul​tu sek​ty. I na tym Czar​kow​ski chce zbić ko​ko​sy, mło​dy. – No i co w tym złe​go? – Niby nic, ale wku​rza mnie ta jego uda​wa​na po​sta​wa wiel​kie​go hi​sto​ry​ka, ro​zu​miesz? Ma​ko​wiec​ki od​wró​cił się w jego stro​nę, lecz Ra​biń​ski nie był w sta​nie do​strzec jego twa​rzy. Nie wi​dział, jak za​sła​nia dło​nią usta i nos. – Je​zu​sie, co za smród! Po​win​ni​śmy byli za​opa​trzyć się w ja​kieś ma​ski ga​zo​we albo co. Rze​czy​wi​ście, okrut​nie cuch​nę​ło. Ra​biń​ski miał pro​blem, aby zde​fi​nio​wać ten za​pach albo po​rów​nać do cze​go​kol​wiek. Oprócz smro​du ple​śni, wil​go​ci i zie​mi w po​wie​trzu uno​‐ sił się jesz​cze ja​kiś słod​kom​dlą​cy fe​tor. Gdzieś w od​da​li skra​pla​ła się woda. Mło​dy ob​ser​‐ wo​wał, jak snop świa​tła, kie​ro​wa​ny ręką Ma​ko​wiec​kie​go, błą​dzi po za​wil​go​co​nych ścia​‐ nach, jak po​ły​sku​ją​ce struż​ki ście​ka​ją po​mię​dzy ce​gła​mi. Do gło​wy przy​szła mu myśl, któ​rą na​tych​miast chciał prze​go​nić – tu​nel cią​gnął się prze​cież pod je​zio​rem, nad gło​wą mie​li hek​to​li​try wody. A co je​śli…? Sze​lest, któ​ry usły​szał, wy​rwał go z za​my​śle​nia. – Do​bra, za​bie​raj​my się do ro​bo​ty. Masz, przy​trzy​maj. Ta la​tar​ka waży chy​ba z kil​ka​na​‐ ście ki​lo​gra​mów. – Ra​biń​ski prze​jął urzą​dze​nie i skie​ro​wał na mapę, któ​rą roz​po​starł przed nim Ma​ko​wiec​ki. – Je​ste​śmy tu. A to ozna​cza, że do naj​bliż​sze​go punk​tu kry​tycz​ne​‐ go mamy ja​kieś dwie​ście me​trów. Ta​kich punk​tów mu​si​my za​ła​twić co naj​mniej kil​ka, żeby nie wró​cić z pu​sty​mi rę​ka​mi, więc nie trać​my cza​su. Punk​ta​mi kry​tycz​ny​mi Czar​kow​ski na​zwał miej​sca wy​jąt​ko​wo atrak​cyj​ne dla przy​‐ szłych zwie​dza​ją​cych. To na nich mie​li się sku​pić kon​ser​wa​to​rzy. Oce​nić znisz​cze​nia, do​‐ ko​nać oglę​dzin in​wen​ta​ry​za​cyj​nych, okre​ślić pra​ce, któ​re trze​ba bę​dzie prze​pro​wa​dzić. Na kil​ka pierw​szych punk​tów skła​da​ły się po​miesz​cze​nia, w któ​rych pla​no​wa​no po​sta​wić odzia​ne w nie​miec​kie mun​du​ry ma​ne​ki​ny oraz ga​blo​ty ze zna​le​zi​ska​mi, ja​kie od​kry​to w sa​mym tu​ne​lu, ale rów​nież w oko​licz​nych la​sach. Ale naj​więk​szy szał mia​ła zro​bić gra świa​tła i dźwię​ku. Pla​no​wa​no za​in​sta​lo​wać gło​śni​ki, z któ​rych do tu​ry​stów róż​nych na​ro​‐ do​wo​ści po​pły​ną w ich oj​czy​stych ję​zy​kach sło​wa lek​to​ra udzie​la​ją​ce​go przej​mu​ją​cej lek​‐ cji hi​sto​rii. Ru​szy​li po​wo​li, nie​wie​le się od​zy​wa​jąc, wsłu​chu​jąc się w od​gło​sy wła​snych kro​ków. Kie​dy do​tar​li do pierw​szej kom​na​ty, roz​en​tu​zja​zmo​wa​ny Ma​ko​wiec​ki raz jesz​cze rzu​cił okiem na mapę, a po​tem na swo​je​go kom​pa​na. Ra​biń​ski stał jak wry​ty, ga​piąc się w nie​‐ prze​nik​nio​ny mrok. – A to​bie co? – za​py​tał star​szy kon​ser​wa​tor. – Chy​ba… coś sły​sza​łem. Ma​ko​wiec​ki po​dą​żył za jego spoj​rze​niem, wpusz​cza​jąc w gę​stą czerń świa​tło la​tar​ki. – Niby co? – Nie wiem. Coś jak​by chro​bo​ta​nie albo coś… – Chro​bo​ta​nie? – No…

Ra​biń​ski nie wi​dział, jak star​szy ko​le​ga z dez​apro​ba​tą krę​ci gło​wą. – Daj​że spo​kój. Ja sły​szę je​dy​nie, jak nogi trzę​są ci się ze stra​chu. – Za​śmiał się, a jego nie​przy​jem​ny chi​chot ode​zwał się echem gdzieś w głę​bi tu​ne​lu. – Masz apa​rat? – Mam. – No to da​waj go, chło​pa​ku, i bierz​my się w koń​cu do ro​bo​ty. *** Jej pta​sia cier​pli​wość była na wy​czer​pa​niu. Wro​na wciąż ob​ser​wo​wa​ła swy​mi cie​kaw​‐ ski​mi ślep​ka​mi uchy​lo​ne drzwi bun​kra, od cza​su do cza​su prze​ska​ku​jąc po żół​tej ba​rier​ce ogro​dze​nia. Słoń​ce wze​szło już na do​bre, a jego pro​mie​nie ra​zi​ły ją w oczy i pa​rzy​ły gę​ste pie​rze. Po​krę​ci​ła łeb​kiem, znu​dzo​na za​ma​cha​ła skrzy​dła​mi i już chcia​ła wzbić się do lotu, aby po​szu​kać cie​nia w ko​ro​nach drzew, kie​dy usły​sza​ła ko​lej​ny in​try​gu​ją​cy dźwięk. Nie​‐ zna​ny, obcy, z każ​dą se​kun​dą przy​bie​ra​ją​cy na sile, spra​wia​ją​cy, że jej małe ser​ce za​czę​ło wa​lić jak sza​lo​ne. Na​gle drzwi bun​kra otwar​ły się z me​ta​licz​nym trza​skiem i ktoś wy​padł na ze​wnątrz. Ptak nie​raz sły​szał ludz​kie krzy​ki, cza​sa​mi póź​nym wie​czo​rem, kie​dy prze​la​ty​wał nad oświe​tlo​ny​mi par​ko​wy​mi ale​ja​mi albo nad po​mo​sta​mi miej​skich plaż, ale ten od​głos spra​‐ wiał mu nie​mal fi​zycz​ny ból, jak​by jego nie​wiel​ki móż​dżek prze​bi​ła cien​ka szpil​ka. Tego było za wie​le i in​stynkt sa​mo​za​cho​waw​czy wresz​cie wziął górę nad cie​ka​wo​ścią. Wro​na, kra​cząc pi​skli​wie, wzbi​ła się do lotu, za​kre​śli​ła w po​wie​trzu ogrom​ne koło i w ostat​niej chwi​li do​strze​gła, jak ktoś, nie prze​sta​jąc krzy​czeć, zni​ka wśród gę​stych drzew…

1. CB-ra​dio za​trzesz​cza​ło do​kład​nie w mo​men​cie, gdy wy​cią​gnął swą wiel​ką dłoń, aby się​‐ gnąć po zwi​tek scho​wa​nych w pla​sti​ko​wej jed​no​ra​zów​ce ka​ba​no​sów, pię​trzą​cych się na sie​dze​niu pa​sa​że​ra. – Miś​kiii na S10, za​raz na zjeź​dzie z A1 – usły​szał z gło​śni​ka – strze​la​ją do wszyst​kich jak leci, więc noga z gazu, chło​pa​ki. – Kur​wa! – za​klął pod no​sem i kła​dąc nie​chęt​nie obie dło​nie na kie​row​ni​cy, rzu​cił tę​sk​‐ ne, ukrad​ko​we spoj​rze​nie w stro​nę kra​kow​skich ka​ba​no​sów. W tym sa​mym mo​men​cie usły​szał skom​le​nie za swo​imi ple​ca​mi. Zer​k​nąw​szy w lu​ster​‐ ko wstecz​ne, uj​rzał dwa duże czar​ne łby, ster​czą​ce tuż obok jego gło​wy, ni​czym ob​li​cza upa​dłych anio​łów stró​żów wy​sła​nych przez sa​me​go dia​bła. Ich śle​pia lśni​ły, a ję​zy​ki co chwi​lę ob​li​zy​wa​ły dłu​gie py​ski. – Nic z tego, pie​ski – szep​nął, uśmie​cha​jąc się sze​ro​ko. – Mu​si​cie obejść się sma​kiem i to co naj​mniej do chwi​li, aż mi​nie​my tych dar​mo​zja​dów. Re​ak​cją na jego sło​wa było przej​mu​ją​ce po​pi​ski​wa​nie i nie​mi​ło​sier​ne wręcz mla​ska​nie. Żu​chwy psów za​my​ka​ły się, to zno​wu otwie​ra​ły, a dłu​gie, mo​kre ję​zy​ki wi​ro​wa​ły w po​‐ wie​trzu. Czuł ich od​de​chy na swo​im kar​ku. Ostat​nią rze​czą, ja​kiej te​raz po​trze​bo​wał, była po​li​cyj​na kon​tro​la. Od​ru​cho​wo po​pra​wił brud​ną bejs​bo​lów​kę, wierz​chem dło​ni ocie​ra​jąc zro​szo​ne czo​ło. Jeź​dził cię​ża​rów​ką od dwu​dzie​stu lat i prze​żył nie​zli​czo​ną ilość po​li​cyj​nych kon​tro​li, kon​tro​li In​spek​cji Ru​chu Dro​go​we​go i Stra​ży Miej​skiej, i żad​ne z tych do​świad​czeń nie wzbu​dza​ło w nim po​zy​‐ tyw​nych wspo​mnień. Ta ban​da umun​du​ro​wa​nych nie​ro​bów nie wie​dzieć cze​mu za głów​‐ ny cel ob​ra​ła so​bie uprzy​krze​nie ży​cia kie​row​com cię​ża​ró​wek. Dzi​siej​sza ewen​tu​al​na kon​tro​la była mu nie na rękę z co naj​mniej kil​ku po​wo​dów. Po pierw​sze, nie wy​mie​nił dwóch opon ze​wnętrz​nych kół ostat​niej z osi, co za​le​cał mu już ja​kiś czas temu jego upier​dli​wy szef. „Opo​ny przy dzie​cię​cym ro​we​rze mają wię​cej bież​ni​ka niż te tu​taj. Wy​‐ mień je, bo ja nie za​mie​rzam pła​cić ko​lej​ne​go man​da​tu!” – już go sły​szał. Praw​da była taka, że on też nie za​mie​rzał pła​cić ko​lej​ne​go man​da​tu, bo ostat​nio za​pła​cił aż dwa i je​że​li zo​sta​nie za​trzy​ma​ny dzi​siaj, praw​do​po​dob​nie nie obej​dzie się bez ko​lej​ne​go. Po dru​gie, to​wa​rzy​szy​ły mu jego dwa psy, przed​sta​wi​cie​le ras ogól​nie uzna​nych za nie​bez​piecz​ne: rot​twe​iler o wdzięcz​nym imie​niu Ram​bo i Roc​ky, do​ber​man o dłu​gich, spi​cza​stych uszach, któ​ry, po​dob​nie jak jego psi brat, swe imię za​wdzię​czał wiel​kie​mu ido​lo​wi swo​je​‐ go wła​ści​cie​la, Sy​lve​stro​wi Stal​lo​ne, a ra​czej wy​kre​owa​nym przez nie​go po​sta​ciom. Psy sie​dzia​ły so​bie swo​bod​nie za jego ple​ca​mi, na nie​wiel​kiej ka​na​pie, choć on do​sko​na​le wie​dział, że do prze​wo​zu po​wi​nien użyć kla​tek lub in​ne​go trans​por​te​ra. No i po trze​cie, prze​wo​ził ol​brzy​mich roz​mia​rów koło zę​ba​te, sta​no​wią​ce część gi​gan​tycz​nej ka​ru​ze​li, o dzia​ła​ją​cej na wy​obraź​nię na​zwie „Pier​ścień Śmier​ci”, i zda​wał so​bie spra​wę, że jego kry​ta na​cze​pa nie nada​wa​ła się do trans​por​tu ła​dun​ków o ta​kich roz​mia​rach i ta​kim to​na​‐ żu. Miał ją prze​wieźć do​pie​ro za dwa dni, kie​dy zwol​ni się od​po​wied​nia przy​cze​pa, ale fa​‐ cet z we​so​łe​go mia​stecz​ka po​wie​dział, że je​że​li do​star​czy ją na dzi​siej​szy wie​czór, od​pa​li

mu trzy tyś​ki eks​tra. Co więc mógł zro​bić? Za​ry​zy​ko​wał, bo – jak to mó​wią – kto nie ry​‐ zy​ku​je, nie pije wina… albo szam​pa​na, czy ja​koś tak. W każ​dym ra​zie jego plan za​kła​dał, że do​wie​zie to​war na czas, zgar​nie dwa ty​sią​ce dla sie​bie, a nie​za​do​wo​lo​ne​go sze​fa udo​‐ bru​cha ewen​tu​al​nie tym do​dat​ko​wym ty​sią​cem. Taki był plan, któ​ry te​raz mógł spa​lić na pa​new​ce, je​śli te pie​przo​ne psy po​sta​no​wią go za​trzy​mać. Sied​mio​ca​lo​wy ekran na​wi​ga​cji po​ja​śniał i z gło​śni​ka wy​do​był się nie​przy​jem​ny, pisz​‐ czą​cy dźwięk, a wraz z nim po​ja​wił się na​pis: UWA​GA KON​TRO​LA DRO​GO​WA 200 M. Od​ru​cho​wo zdjął nogę z gazu, cho​ciaż je​chał grzecz​nie pra​wym pa​sem, w rzę​dzie kil​ku in​nych cię​ża​ró​wek, z do​zwo​lo​ną pręd​ko​ścią. Ten, kto wy​my​ślił ten pro​gram na​wi​‐ ga​cyj​ny, w któ​rym użyt​kow​ni​cy mo​gli ostrze​gać o psich kon​tro​lach i ra​da​rach, po​wi​nien do​stać No​bla, Osca​ra… albo ja​kąś inną na​gro​dę. Psy za​skom​la​ły gło​śniej, a Roc​ky do​tknął jego ucha swym zim​nym no​sem, jak​by chciał po​wie​dzieć: „No, da​lej, ta​tuś​ku, daj nam jesz​cze po ka​wał​ku ka​ba​no​sa”. – Nic z tego, pie​ski. Mu​si​cie wy​trzy​mać jesz​cze tro​chę – po​wie​dział, szcze​rząc się do lu​ster​ka wstecz​ne​go, cho​ciaż czuł, jak wali mu ser​ce. Po​tem spoj​rzał na ko​ły​szą​cy się na lu​ster​ku mały ró​ża​niec i chwy​cił go swy​mi gru​by​mi pa​lu​cha​mi. – Pro​szę Cię, Prze​naj​święt​sza Pa​nien​ko, po​zwól mi unik​nąć tej pie​przo​nej kon​tro​li, a obie​cu​ję, że nie będę przez ty​dzień oglą​dał por​no​sów i za​ba​wiał się wac​kiem… obie​cu​‐ ję… to zna​czy obie​cu​ję, że przy​naj​mniej się po​sta​ram z ca​łych sił… i… Do​strzegł od​bla​sko​wą ka​mi​zel​kę po​li​cjan​ta mie​rzą​ce​go w nie​go „su​szar​ką” i wstrzy​mał od​dech, zu​peł​nie jak​by funk​cjo​na​riusz trzy​mał w ręku pi​sto​let go​to​wy na​ci​snąć spust. Po chwi​li gli​niarz sku​pił się na od​czy​ta​niu wy​ni​ku i w mo​men​cie, kie​dy jego wiel​ka cię​‐ ża​rów​ka omi​nę​ła nie​ozna​ko​wa​ny ra​dio​wóz, na​wet na nie​go nie spoj​rzał. Z nie​wy​sło​wio​ną ulgą wy​pu​ścił po​wie​trze i zer​k​nąw​szy w bocz​ne lu​ster​ko, w któ​rym do​strzegł po​li​cjan​ta „strze​la​ją​ce​go” do ko​lej​nych cię​ża​ró​wek, od​ru​cho​wo szpe​rał już w re​kla​mów​ce z ka​ba​no​‐ sa​mi, co wy​wo​ła​ło ko​lej​ną falę po​pi​ski​wań i skom​leń. Ram​bo nie wy​trzy​mał i szczek​nął gło​śno. Śli​na to​czy​ła się z psich py​sków wprost na opar​cie fo​te​la ich wła​ści​cie​la, po​gwiz​‐ du​ją​ce​go z ra​do​ści. – Tak jest, pie​ski! Mogą nas po​ca​ło​wać w dupę! Oto, co mogą nam zro​bić, nie?! Te​raz oba psy szczek​nę​ły do​no​śnie i po chwi​li nie​cier​pli​we po​pi​ski​wa​nia znów wy​peł​ni​‐ ły szo​fer​kę. – Do​bra, już do​bra! Wy​łu​skał wresz​cie dwie dłu​gie kieł​ba​sy i nie od​ry​wa​jąc wzro​ku od przed​niej szy​by, po​‐ dał psom, któ​re nie za​mie​rza​ły mar​no​wać cza​su na prze​żu​wa​nie. Ka​ba​no​sy po pro​stu zo​‐ sta​ły wchło​nię​te. – Grzecz​ne pie​ski! Do​bre, co? Chce​cie jesz​cze? Pew​nie, że chce​cie, ale po​zwól​cie, że te​raz ta​tuś zje cho​ciaż jed​ne​go, co? Ugryzł wiel​ki ka​wał ka​ba​no​sa i po​dał ko​lej​ne dwa psom. Czuł się wspa​nia​le, był co​raz bar​dziej od​prę​żo​ny i na​brał nie​od​par​tej ocho​ty na pa​pie​ro​sa. We​pchnął do ust resz​tę kieł​‐ ba​sy i po​gło​śnił ra​dio, któ​re wcze​śniej przy​ci​szył, jak tyl​ko usły​szał ko​mu​ni​kat o kon​tro​li.

Z gło​śni​ków wy​do​był się głos Ry​szar​da Ryn​kow​skie​go: „…bo dziew​czy​ny lu​bią brąz… a słoń​ce o tym wie, że…”. – …dziew​czy​ny lu​bią brąz! – do​koń​czył we​so​ło. – A my lu​bi​my dziew​czyn​ki, nie, pie​‐ ski? Ram​bo i Roc​ky da​lej tępo wpa​try​wa​ły się w za​war​tość re​kla​mów​ki. Męż​czy​zna po​pra​wił się w fo​te​lu i po​dra​pał po przy​ro​dze​niu. Po​cił się jak dia​bli. Za​czął ża​ło​wać, że za​ło​żył dżin​sy, za​miast krót​kich spode​nek, ale skąd miał wie​dzieć, że bę​dzie tak go​rą​co. „Jak to skąd mia​łeś wie​dzieć, im​be​cy​lu? – usły​szał w gło​wie wła​sny głos. – Prze​cież jest po​czą​tek pie​przo​ne​go lata. Było oczy​wi​ste, że bę​dzie go​rą​co jak w pie​kle”. Ale tak na​praw​dę wca​le nie było to tak oczy​wi​ste, bo je​że​li już do cze​goś przy​wią​zy​wał szcze​gól​ną uwa​gę, wy​bie​ra​jąc się w tra​sę, to wła​śnie do wa​run​ków at​mos​fe​rycz​nych. A ta la​secz​ka od po​go​dy… ale mia​ła cy​cusz​ki… Czy te pa​lan​ty za​trud​nia​ją​cy ta​kie dziew​czy​‐ ny nie zda​ją so​bie spra​wy, że ostat​nią rze​czą, o ja​kiej my​śli fa​cet, oglą​da​jąc ich, po​żal się Boże, pro​gno​zy, jest po​go​da? Ban​da je​ło​pów ubie​ra je w te przy​krót​kie spód​nicz​ki wła​‐ śnie po to, aby czło​wiek nie mógł sku​pić się na po​go​dzie i gdy ich pro​gno​zy się nie spraw​dzą (a pra​wie ni​g​dy się nie spraw​dza​ją), je​dy​ną rze​czą, jaką bę​dzie pa​mię​tać, to ty​‐ łek pre​zen​ter​ki albo nogi… albo cyc​ki, albo wszyst​ko na​raz, z wy​jąt​kiem tej pie​przo​nej po​go​dy. Mia​ło być po​chmur​nie z prze​lot​ny​mi opa​da​mi, a tym cza​sem grza​ło jak dia​bli. Do tego wszyst​kie​go kli​ma​ty​za​cja prze​sta​wa​ła dzia​łać. Sze​fuń​cio chrza​nił o opo​nach, a kli​ma​ty​za​cję miał w głę​bo​kim po​wa​ża​niu. Pew​nie skoń​czył się fre​on. Ale co go to ob​‐ cho​dzi​ło? Prze​cież to nie on po​cił się w tej śmier​dzą​cej szo​fer​ce, z dwo​ma wiel​ki​mi psa​‐ mi. Kie​dy głos Ry​szar​da Ryn​kow​skie​go w koń​cu ucichł, kie​row​ca otwo​rzył scho​wek i za​‐ czął szpe​rać w po​szu​ki​wa​niu pa​pie​ro​sów. Po chwi​li we​tknął jed​ne​go do ust i od​pa​lił za​‐ pal​nicz​ką z ry​sun​kiem pięk​no​ści z wiel​kim biu​stem, dum​nie pre​zen​tu​ją​cej swe wdzię​ki, a z gło​śni​ków tym ra​zem ule​ciał głos Jen​ni​fer Lo​pez. Ni cho​le​ry nie ro​zu​miał, o czym ta bab​ka śpie​wa, ale trze​ba było przy​znać, że mia​ła nie​zły głos i na​praw​dę świet​ny ty​łek. Nie taki jak te wszyst​kie wy​chu​dzo​ne la​lu​nie od po​go​dy. Nie ma na​wet za co zła​pać, na czym po​rząd​nie ręki po​ło​żyć, a co do​pie​ro strze​lić po​rząd​ne​go klap​sa. Za​śmiał się gło​śno na tę myśl. Wy​jął pa​pie​ro​sa z ust, za​char​czał, a po​tem za​czął się krztu​sić. Kasz​lał jak przy za​‐ awan​so​wa​nym sta​dium gruź​li​cy. Roc​ky i Ram​bo z pod​nie​sio​ny​mi usza​mi, czuj​nie na​słu​‐ chu​jąc, wpa​try​wa​li się w swe​go pana. – W po​rząd​ku, pie​ski, nic mi nie jest. – Znów zer​k​nął w lu​ster​ko wstecz​ne. – Co, jesz​cze po jed​nym ka​ba​no​sie? – Skom​le​niu zda​wa​ło się nie być koń​ca. – Do​bra, już do​bra. – Wło​‐ żył pa​pie​ro​sa z po​wro​tem do ust i rzu​cił do tyłu całą za​war​tość re​kla​mów​ki. – A niech bę​‐ dzie, ma​cie. Tyle wa​sze​go. Wy​pu​ścił dym no​sem i oparł ręce na kie​row​ni​cy. Pró​bo​wał so​bie przy​po​mnieć, o czym my​ślał wcze​śniej, kie​dy na​gle uj​rzał ma​sze​ru​ją​cą skra​jem dro​gi dziew​czy​nę, skry​tą pod ró​żo​wym pa​ra​so​lem. – Ja pier​do​lę! To już ja​kaś prze​sa​da. Wi​dzie​li​ście tę gru​ba​skę? Z ta​ki​mi no​ga​mi to po​‐ win​na pra​co​wać w ma​sar​ni. – Znów za​rżał gło​śno, za​kasz​lał i spoj​rzał w lu​ster​ko wstecz​‐

ne, uka​zu​ją​ce, jak Roc​ky i Ram​bo roz​dzie​ra​ją mię​dzy sobą pu​stą re​kla​mów​kę. – Nie wiem, co za de​spe​rat sku​si się na taką kro​wę, ale na pew​no nie my, co, pie​ski? – Ram​bo pod​niósł na chwi​lę łeb, jak​by chciał dać panu do zro​zu​mie​nia, że się z nim zga​dza, i na po​wrót za​czął prze​żu​wać ka​wał​ki re​kla​mów​ki. CB-ra​dio znów za​trzesz​cza​ło i z gło​śni​ka ktoś za​gwiz​dał prze​cią​gle. – Nooo, pa​no​wie, co​raz wię​cej la​se​eeczek. Ma któ​ryś ocho​tę? Prych​nął. Pod​niósł mi​kro​fon do ust. – La​se​czek? Ja tu na ra​zie same kro​wy wi​dzę, ko​le​go. – Je​eestem na trzy​dzie​stym czwar​tym ki​lo​me​trze od zjaz​du z A1 i po​wiem ci, chło​pie, że wzro​ooku nie mogę ode​rwać… Spoj​rzał na ekran na​wi​ga​cji. Prze​je​chał do​pie​ro dwa​na​ście ki​lo​me​trów od cza​su, gdy zje​chał z au​to​stra​dy. Z gło​śni​ka do​bie​gły ko​lej​ne gło​sy. Ktoś mó​wił, że od​kąd do​stał ja​‐ kiejś opryszcz​ki, któ​rą po​tem prze​niósł na żonę, już nie ko​rzy​sta. Jesz​cze inny stwier​dził, że ni​g​dy nie wiesz, kie​dy pod​ja​dą go​ście z „czar​ne​go auta” i za​żą​da​ją port​fe​la. Ja​kiś fa​cet wy​znał, że jest wier​ny żo​nie i… na​wet nie do​koń​czył, bo prze​rwa​ła mu fala śmie​chu. Męż​czy​zna sam za​czął śmiać się wnie​bo​gło​sy, na zmia​nę za​cią​ga​jąc się, to zno​wu po​ka​‐ słu​jąc, kie​dy po swo​jej pra​wej do​strzegł ko​lej​ną dziew​czy​nę w dłu​gich ko​za​kach się​ga​ją​‐ cych ko​lan. Mu​siał w du​chu przy​znać, że nie była taka zła. – No, to ro​zu​miem. Z każ​dym ki​lo​me​trem jest co​raz le​piej. Zdu​sił nie​do​pa​łek w po​piel​nicz​ce, w któ​rej pię​trzył się stos pe​tów, i za​su​nął szu​flad​kę, przy​trza​sku​jąc kil​ka z nich. My​śla​mi krą​żył wo​kół tych dwóch ty​się​cy, któ​re nie​uchron​nie mia​ły wpaść do jego port​fe​la. Do koń​ca tra​sy zo​sta​ły za​le​d​wie sto sie​dem​dzie​siąt czte​ry ki​lo​me​try i ra​czej nic złe​go nie po​win​no się wy​da​rzyć. Do​star​czy to​war, zgar​nie kasę i rzu​ci do​dat​ko​wy ty​siąc sze​fo​wi, raz a do​brze za​my​ka​jąc mu gębę. Już wi​dział to zdzi​‐ wie​nie ma​lu​ją​ce się na jego twa​rzy. To był ge​nial​ny plan, a pro​po​zy​cja spa​dła jak man​na z nie​ba. A sko​ro on w przy​pły​wie swej bły​sko​tli​wo​ści po​sta​no​wił to wy​ko​rzy​stać, to… – Ta​tuś za​słu​żył na na​gro​dę, co, pie​ski? Znów przyj​rzał się od​bi​ciu psich py​sków. Jego pu​pi​le naj​wy​raź​niej grzecz​nie i spra​wie​‐ dli​we po​dzie​li​li się za​rów​no reszt​ką za​war​to​ści re​kla​mów​ki, jak i samą re​kla​mów​ką. Psy sie​dzia​ły te​raz nie​ru​cho​mo, wpa​tru​jąc się w wła​ści​cie​la, bacz​nie wy​ła​pu​jąc każ​de z wy​po​‐ wia​da​nych prze​zeń słów. – Wy już swo​ją do​sta​li​ście. Ka​ba​no​sy znik​nę​ły w oka​mgnie​niu. – W od​da​li uj​rzał syl​‐ wet​kę ko​lej​nej dziew​czy​ny. Dłu​gie na​gie nogi w szpil​kach przy​ku​wa​ły wzrok z od​le​gło​ści dwu​stu me​trów. – Te​raz ko​lej na mnie. Włą​czył kie​run​kow​skaz i po chwi​li wiel​ka cię​ża​rów​ka za​czę​ła skrę​cać na przy​droż​ny, le​śny par​king, a on utwier​dził się w prze​ko​na​niu, że dziew​czy​na jest blon​dyn​ką. Za​par​ko​‐ wał i przez chwi​lę ga​pił się przez przed​nią szy​bę. – Do​bra, pie​ski, ta​tuś wy​bie​rze się na małą rand​kę, co wy na to? Na rand​kę, na któ​rej nie​wie​le się mówi. – Za​śmiał się w głos. – Co praw​da prysz​nic bra​łem dwa dni temu, ale

to nie nasz pro​blem, nie? Psy za​skom​la​ły, a on trzy​mał już rękę na klam​ce, kie​dy nie​spo​dzie​wa​nie na par​king wje​chał ra​dio​wóz. – A ci skąd się tu wzię​li, do ku…? Cof​nął dłoń i od​ru​cho​wo za​czął po​szu​ki​wać ko​lej​ne​go pa​pie​ro​sa. Wci​snął go do ust i z wiel​kim za​in​te​re​so​wa​niem przy​glą​dał się roz​gry​wa​ją​cej się sce​nie. Po​li​cjant opu​ścił szy​bę, dziew​czy​na na​chy​li​ła się przy drzwiach, dum​nie pre​zen​tu​jąc de​kolt. – A niech mnie kule biją, pie​ski – wy​mam​ro​tał, opie​ra​jąc łok​cie na kie​row​ni​cy, z pa​pie​‐ ro​sem przy​le​pio​nym do dol​nej war​gi. – Wy​glą​da na to, że nasz stróż pra​wa też ma swo​je po​trze​by, co? – Znów za​chi​cho​tał. – A może tyl​ko wy​le​gi​ty​mu​je pa​nią i upo​mni, że nie po​win​na tu stać? Dziew​czy​na na​gle spoj​rza​ła w kie​run​ku cię​ża​rów​ki, wy​krzy​wia​jąc czer​wo​ne usta w naj​‐ szer​szym uśmie​chu, jaki kie​dy​kol​wiek wi​dział. Od​wza​jem​nił go. Po chwi​li wy​pro​sto​wa​ła się i po​ro​zu​mie​waw​czo po​ki​wa​ła do po​li​cjan​ta. Ra​dio​wóz po​now​nie wje​chał na dro​gę eks​pre​so​wą, a pa​nien​ka pro​wo​ka​cyj​nym kro​kiem ru​szy​ła w jego stro​nę. – Wy​glą​da na to, że pan po​li​cjant przy​je​dzie tro​chę póź​niej. Je​ste​śmy pierw​si w ko​lej​ce. Jed​ną ręką opusz​czał szy​bę, dru​gą zdu​szał w po​piel​nicz​ce pa​pie​ro​sa, wy​pa​lo​ne​go je​dy​‐ nie do po​ło​wy. – Cześć, przy​stoj​nia​ku – po​wie​dzia​ła blon​dyn​ka z wy​raź​nym ro​syj​skim ak​cen​tem, nie prze​sta​jąc się uśmie​chać. Te​raz mógł do​kład​nie się jej przyj​rzeć. Wło​sy ucze​sa​ne mia​ła w kok, przy czym dwa skrę​co​ne pa​sem​ka opa​da​ły swo​bod​nie po obu stro​nach twa​rzy. Nie​na​tu​ral​nie duże nie​bie​‐ skie oczy spo​glą​da​ły na nie​go spod dłu​gich, gru​bych rzęs. Za​raz po​tem po​wiódł wzro​kiem po resz​cie jej cia​ła, głów​ną uwa​gę po​świę​ca​jąc de​kol​to​wi, wy​sta​ją​ce​mu z po​łów ku​sej skó​rza​nej kur​tecz​ki. – Zmę​czy​ła cię jaz​da? Chciał​byś się odro​bi​nę zre​lak​so​wać? – Chy​ba tak – od​parł. – Masz ja​kieś kon​kret​ne po​my​sły? Znów uśmiech​nę​ła się sze​ro​ko. – Co naj​mniej kil​ka. Na chwi​lę utkwił wzrok w przed​niej szy​bie, za​raz po​tem zer​k​nął w lu​ster​ko bocz​ne, chcąc się upew​nić, że nikt nie bę​dzie im prze​szka​dzał, po czym po​now​nie spoj​rzał w oczy ko​lo​ru oce​anu. – Za ile? – Do​ga​da​my się. Mam dla cie​bie spe​cjal​ną ofer​tę. „Ja dla cie​bie też” – po​my​ślał i zno​wu na chwi​lę spoj​rzał przed sie​bie, przy​gry​za​jąc dol​‐ ną war​gę. Świe​cą​ce śle​pia dia​błów pa​trzy​ły na nie​go wy​cze​ku​ją​co z wnę​trza sa​mo​cho​do​‐ we​go lu​ster​ka. Na​chy​lił się tuż nad le​war​kiem skrzy​ni bie​gów, otwo​rzył i pchnął drzwi po

stro​nie pa​sa​że​ra. – Do​bra, pie​ski, bie​gnij​cie na mały spa​ce​rek! Roc​ky i Ram​bo wy​sko​czy​ły z szo​fer​ki, gło​śno uja​da​jąc. Uwiel​bia​ły mo​ment, w któ​rym ta​tuś otwie​rał drzwi i mó​wił: „Bie​gnij​cie na mały spa​ce​rek”… – Do​bra, mała, wsia​daj. – Za​czął roz​pi​nać roz​po​rek. – Tro​chę się spie​szę. – Ja​sna spra​wa. – Dziew​czy​na obie​gła szo​fer​kę i po chwi​li znik​nę​ła w jej wnę​trzu, za​‐ trza​sku​jąc wiel​kie, czer​wo​ne, cięż​kie drzwi. W tym sa​mym mo​men​cie Roc​ky ode​rwał od zie​mi swój dłu​gi pysk i uj​rzał przez bocz​ną szy​bę, jak jego pan od​chy​la gło​wę do tyłu i za​kła​da ręce na kark. Do​ber​man ro​zej​rzał się w po​szu​ki​wa​niu swe​go psie​go bra​ta. Ram​bo za​ła​twiał swo​ją po​trze​bą pod jed​ną z so​sen, ci​chut​ko po​pi​sku​jąc. Roc​ky po​biegł w stro​nę lasu, ale jego psi in​stynkt pod​po​wia​dał mu, że mu​szą być czuj​ni, bo nie​ba​wem mo​gło na​stą​pić to, na co tak bar​dzo cze​ka​li. Kie​dy psy usły​sza​ły krzyk, jak na za​wo​ła​nie pod​nio​sły gru​be kar​ki i mo​men​tal​nie w sza​‐ leń​czym sprin​cie pu​ści​ły się przez las, w stro​nę cię​ża​rów​ki. Za​zwy​czaj wy​glą​da​ło to ina​‐ czej, to ta​tuś wo​łał: „Ram​bo, Roc​ky do nogi!”. Tym ra​zem coś było nie tak. Psy wy​sko​‐ czy​ły z lasu i uj​rza​ły, jak ich pan wy​ska​ku​je z szo​fer​ki, ze spodnia​mi opusz​czo​ny​mi do ko​stek, i prze​wra​ca się cięż​ko na usła​ną szysz​ka​mi zie​mię. Mo​zol​nie pod​no​si się na ko​la​‐ na i, klnąc gło​śno, wy​pro​sto​wa​nym ra​mie​niem wska​zu​je ucie​ka​ją​cą i krzy​czą​cą dziew​czy​‐ nę. Psy wie​dzia​ły, co za chwi​lę się wy​da​rzy, ale mimo to cze​ka​ły czuj​nie, war​cząc i ob​na​ża​‐ jąc kły. Cze​ka​ły, aż pad​nie od​po​wied​nia ko​men​da, aż ich ta​tuś krzyk​nie… – Bierz​cie ją!!! Ru​szy​ły jak osza​la​łe, z mo​kry​mi ję​zy​ka​mi na wierz​chu, to​cząc pia​nę z py​sków, wście​kle uja​da​jąc. Wbie​gły do lasu, zwin​nie omi​ja​jąc gru​be pnie drzew, i znik​nę​ły z pola wi​dze​nia swo​je​mu wła​ści​cie​lo​wi. – Pie​przo​na suka! – za​klął pod no​sem, pod​cią​ga​jąc wresz​cie spodnie. – Gryźć ci się za​‐ chcia​ło, co? No to te​raz zo​ba​czysz, co to zna​czy gryźć, jak moje pie​ski do​bio​rą się do tych two​ich sztucz​nych cyc​ków! Przez chwi​lę wy​cze​ku​ją​co wpa​try​wał się w las, od cza​su do cza​su rzu​ca​jąc spoj​rze​nie w kie​run​ku jezd​ni. Od​pa​lił ko​lej​ne​go pa​pie​ro​sa. Za​cią​gnął się głę​bo​ko, wy​pusz​cza​jąc no​‐ sem dwie rów​ne smuż​ki dymu. Prze​cha​dzał się wzdłuż par​kin​gu, wpa​tru​jąc się w czub​ki wła​snych bu​tów, chrzęsz​czą​cych na szu​tro​wym pod​ło​żu. Usły​szał pisk, a za​raz po​tem ko​‐ lej​ny. Spoj​rzał w stro​nę drzew, po​tem po​now​nie na uli​cę i dro​gę pro​wa​dzą​cą na par​king. Wszyst​ko w po​rząd​ku. Zno​wu za​czął spa​ce​ro​wać. My​śla​mi błą​dził przy zle​ce​niu, któ​re miał wy​ko​nać. „Pier​ścień Śmier​ci” – po​my​ślał. Ku​rew​sko do​bra na​zwa dla ka​ru​ze​li, ale on sam ra​czej nie zde​cy​do​wał​by się na prze​jażdż​kę. Przy​glą​dał się szu​mią​cym au​tom, ja​dą​cym z tak za​wrot​ny​mi pręd​ko​ścia​mi, że na​wet trud​no było okre​ślić ich mar​ki. I wte​dy uj​rzał ra​dio​wóz, zbli​ża​ją​cy się spo​koj​nie pra​wym pa​sem, wy​raź​nie zwal​nia​ją​cy przy par​kin​gu.

– Ożeż kur​wa! Rzu​cił nie​do​pa​łek na zie​mię i zdu​sił ob​ca​sem. Po​now​nie spoj​rzał w stro​nę lasu. Ani śla​‐ du psów. Z ło​mo​czą​cym ser​cem wsiadł do szo​fer​ki, za​trza​sku​jąc drzwi. Od​pa​la​jąc sil​nik, wpa​try​wał się w ra​dio​wóz i cze​kał, aż wje​dzie na par​king, ale… osta​tecz​nie po​li​cyj​ny sa​‐ mo​chód przy​spie​szył i po chwi​li znik​nął z pola wi​dze​nia. Wy​pu​ścił z ulgą po​wie​trze. Ser​ce da​lej ło​mo​ta​ło mu w pier​si jak osza​la​łe. Wy​glą​da​ło na to, że pa​no​wie po​li​cjan​ci już nie mo​gli się do​cze​kać. Otwo​rzył drzwi po stro​nie pa​sa​że​ra, przez któ​re przed pa​ro​ma mi​nu​ta​mi wy​bie​gła ta dziw​ka, któ​ra ugry​zła go w ku​ta​sa. Wło​‐ żył pal​ce do ust i za​gwiz​dał, a za​raz po​tem za​wo​łał: – Roc​ky, Ram​bo, do nogi! Jako pierw​szy łeb uniósł Roc​ky, Ram​bo da​lej szar​pał nogę dziew​czy​ny, od​gry​za​jąc ka​‐ wał skó​ry i tkan​ki mię​śnio​wej. Do​ber​man ru​szył w stro​nę pana, jed​nak przy​sta​nął na chwi​lę i wi​dząc, że jego brat nie za​mie​rza wra​cać, szczek​nął gło​śno. Ram​bo cap​nął ostat​ni raz i ru​szył za gło​sem. Kie​dy męż​czy​zna uj​rzał wy​bie​ga​ją​ce z lasu psy, raz jesz​cze ner​wo​wo ro​zej​rzał się wo​‐ ko​ło, od​su​nął fo​tel i za​raz po tym, jak dwa po​tęż​ne ciel​ska wła​do​wa​ły się na tyl​ną ka​na​pę, za​trza​snął drzwi. – Tro​chę się zje​ba​ło, pie​ski, co? Mam jed​nak na​dzie​ję, że ją do​rwa​li​ście, bo mu​si​my zjeż​dżać, i to już. Wiel​ka, czer​wo​na cię​ża​rów​ka mo​zol​nie wy​to​czy​ła się z le​śne​go par​kin​gu, a dwa psy z przy​ci​śnię​ty​mi do bocz​nej szy​by py​ska​mi, gło​śno zia​ja​jąc, ga​pi​ły się w stro​nę zni​ka​ją​ce​‐ go lasu.

2. Nie lu​bi​ła tego ro​dza​ju po​ran​ków i po​waż​nie wąt​pi​ła, żeby mia​ło to się kie​dy​kol​wiek zmie​nić. Za​wsze do​pa​dał ją kac mo​ral​ny, mimo iż usil​nie sta​ra​ła się tłu​ma​czyć przed samą sobą, że prze​cież nie robi ni​cze​go złe​go. Do​dat​ko​wą tor​tu​rę sta​no​wi​ły ob​ra​zy Leny i mat​ki, któ​re wi​dzia​ła przed ocza​mi. Nie po​win​na zo​sta​wiać z nią ma​łej na ko​lej​ną noc. Ra​mię ko​chan​ka, spo​czy​wa​ją​ce na jej bio​drze, wy​jąt​ko​wo cią​ży​ło. Mia​ła wra​że​nie, że przy​gnia​ta ją ko​nar drze​wa, spod któ​re​go bar​dzo pra​gnie się wy​do​stać. Wciąż spał. Czu​ła jego mia​ro​wy od​dech na swo​im kar​ku, od cza​su do cza​su szorst​ki do​‐ tyk kil​ku​dnio​we​go za​ro​stu. Wło​ży​ła dłoń pod po​dusz​kę i wpa​try​wa​ła się w po​ła​cio​we okno, przez któ​re do po​ko​ju na pod​da​szu wdzie​ra​ły się pierw​sze pro​mie​nie sło​necz​ne. Chcia​ła wstać i otwo​rzyć je na całą sze​ro​kość. Prze​go​nić za​duch, prze​wie​trzyć, roz​pę​dzić wciąż uno​szą​cy się w po​wie​trzu za​pach sek​su. Mimo to na​dal trwa​ła bez ru​chu, jak spa​ra​‐ li​żo​wa​na. Nie cier​pia​ła tego. Na​gły dźwięk te​le​fo​nu spra​wił, że drgnę​ła. Spoj​rza​ła na szaf​kę noc​ną i mi​nę​ła chwi​la, za​nim po​ło​ży​ła dłoń na wi​bru​ją​cym urzą​dze​niu. Cią​żą​cy ko​nar znik​nął z bio​dra, gdy on ob​ró​cił się na ple​cy, cięż​ko wzdy​cha​jąc. – Halo? – Usia​dła, przy​cią​ga​jąc do pier​si cien​ką koł​drę. Ob​ser​wo​wał ją pół​przy​tom​nym wzro​kiem, opusz​ka​mi pal​ców gła​dząc de​li​kat​nie po ple​‐ cach. Spoj​rza​ła na nie​go, zmu​sza​jąc się do lek​kie​go uśmie​chu. – Gdzie? Kie​dy? Pa​da​ły ko​lej​ne py​ta​nia, a on nie mógł usły​szeć od​po​wie​dzi. Mógł je​dy​nie się ich do​my​‐ ślać, po​dob​nie jak tego, do cze​go zno​wu nie​uchron​nie do​pro​wa​dzi ta po​ran​na kon​wer​sa​‐ cja. I wresz​cie sło​wa nie​po​zo​sta​wia​ją​ce wąt​pli​wo​ści… – Za​raz będę. Jego pal​ce znie​ru​cho​mia​ły w mo​men​cie, gdy od​kła​da​ła te​le​fon. Przez chwi​lę wpa​try​wa​‐ ła się przed sie​bie, za​nim po​wie​dzia​ła: – Mu​szę iść. – Znów spoj​rza​ła w jego brą​zo​we oczy. – Sły​sza​łem. Wsta​ła, wciąż opa​tu​lo​na koł​drą, tak jak​by wczo​raj nie po​zwo​li​ła mu zo​ba​czyć wszyst​‐ kie​go, co było do zo​ba​cze​nia, zro​bić wszyst​kie​go, co było do zro​bie​nia. – Dzię​ki za wczo​raj… i w ogó​le. Było na​praw​dę miło. Zdzwo​ni​my się. – Ru​szy​ła do ła​‐ zien​ki, ale za​trzy​mał ją w pół dro​gi. – Dla​cze​go zno​wu to samo? Mia​łaś wziąć dzi​siaj wol​ne. – I wzię​łam. – To dla​cze​go do cie​bie wy​dzwa​nia​ją? Nie mogą ścią​gnąć ko​goś in​ne​go?

– Nie mogą. Taka pra​ca. – Nie po​do​ba mi się to. – Wes​tchnął i wsu​nąw​szy ręce pod po​dusz​kę, wbił wzrok w su​‐ fit. Od​wró​ci​ła się do nie​go. Spoj​rzał na nią z wy​rzu​tem. Tego było za wie​le. – Coś się po​zmie​nia​ło w na​szej umo​wie? – za​py​ta​ła. – Chy​ba nie. Po​ki​wa​ła gło​wą. – Gdy​byś jed​nak za​po​mniał, po​zwól, że przy​po​mnę. Żad​nych zbęd​nych py​tań, zo​bo​wią​‐ zań i uża​la​nia się. Szcze​gól​nie nie cier​pię tego ostat​nie​go. Rzu​ci​ła koł​drę w jego kie​run​ku i za​nim zdą​żył ją zła​pać, znik​nę​ła w ła​zien​ce. *** Do​tar​ła na miej​sce po dwu​dzie​stu mi​nu​tach. Cał​kiem nie​zły wy​nik, zwa​żyw​szy na fakt, że mu​sia​ła prze​je​chać przez całe mia​sto. Jak tyl​ko skrę​ci​ła w szu​tro​wą dro​gę, od razu za​‐ uwa​ży​ła lu​dzi krę​cą​cych się wo​kół bun​kra. Za​par​ko​wa​ła swo​je​go ma​łe​go opla przy pierw​szym ra​dio​wo​zie. Sie​dzą​cy w nim po​li​cjant ski​nął gło​wą w jej kie​run​ku, lek​ko się uśmie​cha​jąc. Od​wza​jem​ni​ła po​zdro​wie​nie i wy​sia​dła z auta. Idąc pod górę, od​ru​cho​wo po​pra​wia​ła skrzą​ce się w pro​mie​niach słoń​ca rude wło​sy, któ​‐ re przed wyj​ściem po​spiesz​nie i nie​dba​le spię​ła w koń​ski ogon. Za​ło​ży​ła na nos oku​la​ry prze​ciw​sło​necz​ne. „Pi​lot​ki” ze zło​ty​mi opraw​ka​mi. Mia​ła wra​że​nie, że lek​ko krę​ci jej się w gło​wie. Ży​czy​ła​by so​bie, aby był to ra​czej wy​nik nie​wy​spa​nia i ogni​stej nocy niż efekt zbyt du​żej ilo​ści wy​pi​te​go wina. Wy​ję​ła z kie​sze​ni po​li​cyj​ną od​zna​kę i prze​wie​si​ła so​bie przez szy​ję. – Je​steś – po​wie​dział na​czel​nik na przy​wi​ta​nie. Pa​pie​ros, jego nie​od​łącz​ny kom​pan, tkwił w le​wym ką​ci​ku ust, tuż pod lek​ko zru​dzia​‐ łym wą​sem. Wy​jął go na chwi​lę, jed​no​cze​śnie wy​pusz​cza​jąc smuż​kę dymu. Ująw​szy ją de​li​kat​nie pod ra​mię, pod​pro​wa​dził w kie​run​ku bun​kra. Brak po​li​cyj​nej ta​śmy był do​brym zna​kiem. Przy​naj​mniej na ra​zie być może obej​dzie się bez tru​pów. Mi​nę​li kil​ka ra​dio​wo​‐ zów i sto​ją​cych przy nich funk​cjo​na​riu​szy. Dwóch na​stęp​nych sta​ło przy drzwiach bu​‐ dow​li, a u ich stóp sie​dzia​ły psy. Kil​ka​na​ście me​trów da​lej do​strze​gła ka​ret​kę. – Wy​bacz, że cię ścią​gam, Iwo​na. Wiem, że masz dziś wol​ne, ale wo​la​łem mieć cię przy so​bie. Wiesz, że wszy​scy w mie​ście są te​raz prze​wraż​li​wie​ni i bę​dzie​my mu​sie​li dmu​chać na zim​ne już do koń​ca pie​przo​ne​go ży​cia. – Nie ma spra​wy, sze​fie. Co jest? I praw​dę po​wie​dziaw​szy, na​praw​dę nie było spra​wy. W su​mie ucie​szył ją te​le​fon Ja​wor​‐ skie​go, bo pod jego pre​tek​stem mo​gła znik​nąć z sy​pial​ni ko​cha​sia, któ​ry chy​ba wbrew umo​wie za​czy​nał lo​ko​wać uczu​cia w nie​wła​ści​wym miej​scu. – Mamy go​ścia, któ​ry wlazł do bun​kra o świ​cie i do tej pory nie wró​cił.

Spoj​rza​ła na nie​go po​dejrz​li​wie. – Za​nim za​py​tasz, dla​cze​go cię ścią​gną​łem, po​zwól, że do​koń​czę. Dwóch kon​ser​wa​to​‐ rów z ra​tu​sza mia​ło zro​bić oglę​dzi​ny miej​sca. Mia​sto za​mie​rza zro​bić z tego mu​zeum. Prze​wró​ci​ła ocza​mi i za​raz po​tem zer​k​nę​ła na otwar​te drzwi bun​kra. – A więc jed​nak. Co za idio​tycz​ny po​mysł. – Mnie to mó​wisz? – Ja​wor​ski za​cią​gnął się po​now​nie. Pa​pie​ros, przy​le​pio​ny do dol​nej war​gi, zo​stał tam na dłu​żej, gdy on, za​ło​żyw​szy oku​la​ry, roz​po​starł przed nią po​mię​to​lo​ną kart​kę. – Fa​cet na​zy​wa się Ry​szard Ma​ko​wiec​ki i ma sześć​dzie​siąt trzy lata. W ra​tu​szu pra​cu​je chy​ba od za​wsze… – Może po pro​stu za​słabł? Z tego, co pan mówi, naj​młod​szy już nie jest. Na​czel​nik wy​jął wresz​cie pa​pie​ro​sa z ust, wy​pu​ścił dym i strzep​nął po​piół. – Ja też ży​czył​bym so​bie ta​kie​go sce​na​riu​sza, ale oba​wiam się, że spra​wa jest bar​dziej po​pie​przo​na. – To zna​czy? – Re​la​cja dru​gie​go z kon​ser​wa​to​rów. Na​czel​nik kciu​kiem wska​zał za ple​cy. Po​tem od​wró​cił się, a ko​mi​sarz po​dą​ży​ła za jego wzro​kiem w kie​run​ku ka​ret​ki, w któ​rej w to​wa​rzy​stwie dwóch sa​ni​ta​riu​szy sie​dział mło​dy męż​czy​zna z oban​da​żo​wa​ną szy​ją i bar​kiem. – To on po nas za​dzwo​nił. Zna​leź​li​śmy go w le​sie. Trząsł się jak dziec​ko. Ra​tow​ni​cy me​dycz​ni na​ci​ska​ją, żeby go za​brać, więc je​śli chcesz za​mie​nić z nim sło​wo, lep​szej oka​‐ zji nie bę​dzie. *** – Dzień do​bry, je​stem ko​mi​sarz Iwo​na Dzier​żyń​ska. Wiem, że już zło​żył pan ze​zna​nia, ale czy mógł​by pan jesz​cze raz w eks​pre​so​wym tem​pie opo​wie​dzieć, co tu się wy​da​rzy​ło? Męż​czy​zna po​pa​trzył na nią sze​ro​ko otwar​ty​mi ocza​mi. Wy​glą​dał jak prze​ra​żo​ny chłop​‐ czyk. Przez ban​daż prze​bi​ja​ła rdza​wa pla​ma krwi. Prze​łknął śli​nę. – Na​zy​wam się Prze​mek Ra​biń​ski. Kon​ser​wa​tor. Mie​li​śmy zro​bić in​wen​ta​ry​za​cję pod​‐ zie​mia – za​czął. Dzier​żyń​ska ski​nę​ła gło​wą. – Od po​cząt​ku mi się to nie po​do​ba​ło. Sło​wo daję, ale mus to mus. We​szli​śmy tam z Ry​szar​dem i ru​szy​li​śmy w stro​nę pierw​sze​go punk​tu kry​tycz​ne​go… – Punk​tu kry​tycz​ne​go? – To miej​sca szcze​gól​nie waż​ne przy pro​jek​to​wa​niu przy​szłe​go mu​zeum. Pierw​szym było po​miesz​cze​nie, w przy​szło​ści ma tam… – Uhm… – prze​rwa​ła. – I co sta​ło się po​tem? – We​szli​śmy tam. Zro​bi​li​śmy wstęp​ne oglę​dzi​ny. Po ciem​ku ra​czej trud​no robi się no​tat​‐ ki, więc Ry​szard na​gry​wał wszyst​ko na dyk​ta​fon. Po​tem ru​szył wzdłuż ko​ry​ta​rza, w stro​‐

nę ko​lej​ne​go punk​tu. Za​le​ża​ło nam, żeby za​ła​twić co naj​mniej kil​ka tego ran​ka. Ja zo​sta​‐ łem, aby zro​bić parę zdjęć. – Męż​czy​zna skrzy​wił się, de​li​kat​nie do​ty​ka​jąc rany. – I…? – Kie​dy wy​sze​dłem, jego już nie było. Szu​ka​łem i wo​ła​łem, ale bez skut​ku. Wie​dzia​łem, że po​szedł w kie​run​ku ko​lej​ne​go po​miesz​cze​nia. Co praw​da to on wziął mapę, ale pa​mię​‐ ta​łem, że od dru​gie​go punk​tu dzie​li nas ja​kieś sto me​trów. Kie​dy tam do​tar​łem… gdy tam wsze​dłem… – Głos mu się za​ła​mał. – Pro​szę mó​wić da​lej – po​na​gla​ła ko​mi​sarz. – Co się sta​ło po​tem? – On tam był i… rzu​cił się na mnie. Zła​pał za szy​ję i po​wa​lił na zie​mię. Dzier​żyń​ska aż wy​pro​sto​wa​ła się, sły​sząc te sło​wa. Zer​k​nę​ła na chwi​lę w stro​nę prze​ło​‐ żo​ne​go. Ja​wor​ski uniósł brwi. – Wbił zęby naj​pierw w mój kark, po​tem w bark – kon​ty​nu​ował mło​dy kon​ser​wa​tor. – Na​wet nie wiem, ja​kim cu​dem uda​ło mi się wy​swo​bo​dzić. Mimo że jest star​szy, to jed​no​‐ cze​śnie też dużo cięż​szy i… chy​ba sil​niej​szy – do​dał ze wsty​dem Ra​biń​ski. – Ja​koś jed​nak zrzu​ci​łem go z sie​bie. Chy​ba kop​ną​łem, a po​tem za​czą​łem biec co sił w no​gach, ucie​ka​‐ łem, bo… – Prze​rwał na mo​ment, co wy​glą​da​ło tak, jak​by sam sie​bie pró​bo​wał prze​ko​‐ nać, że to nie był pie​przo​ny sen. – Bo pod​czas tej sza​mo​ta​ni​ny mo​men​ta​mi w świe​tle la​‐ tar​ki wi​dzia​łem jego twarz, pani ko​mi​sarz. I z całą pew​no​ścią mogę pani po​wie​dzieć, że to nie była twarz Ryś​ka. – Jak to? – Nie wiem, jak to wy​tłu​ma​czyć, ale… to po pro​stu nie była jego twarz, to zna​czy była, ale jak​by on nie był do koń​ca sobą, jak​by nie był czło​wie​kiem… – Męż​czy​zna syk​nął z bólu, od​ru​cho​wo ła​piąc się za oban​da​żo​wa​ną szy​ję. Dzier​żyń​ska wes​tchnę​ła, przy​my​ka​jąc oczy na dłuż​szą chwi​lę. – Mu​si​my już je​chać – ode​zwał się je​den z sa​ni​ta​riu​szy. – Rany wy​ma​ga​ją szy​cia. I tak zwle​ka​my już zbyt dłu​go… Ko​mi​sarz przy​tak​nę​ła ski​nie​niem gło​wy. Od​wró​ci​ła się w stro​nę na​czel​ni​ka w chwi​li, gdy Ja​wor​ski od​pa​lał ko​lej​ne​go pa​pie​ro​sa. – Nie​zła hi​sto​ria, co? – Lep​szej bym nie wy​my​śli​ła, cho​le​ra. – Dla​te​go chcia​łem, że​byś usły​sza​ła ją od nie​go. – Pió​ro​pusz dymu wzbił się w po​wie​‐ trze. – Ro​zu​miem, że wy​bie​rasz się z nami na małą wy​ciecz​kę? Uśmiech​nę​ła się lek​ko. – Za nic bym tego nie prze​pu​ści​ła.

3. Jan lu​bił są​dzić, że mały cy​pe​lek skry​ty za prze​wró​co​nym, sta​rym i spróch​nia​łym drze​‐ wem, od​ci​na​ją​cym je​zio​ro od resz​ty lasu, jest wy​łącz​nie jego. Aby tu do​trzeć, trze​ba było zbo​czyć z ozna​ko​wa​nej tra​sy, wio​dą​cej do​oko​ła je​zio​ra, i prze​drzeć się przez gę​ste krza​ki, prak​tycz​nie nie​wi​docz​ną ścież​ką przy​kry​tą ko​cem li​sto​wia. Jan lu​bił na​zy​wać to miej​sce swo​ją Sa​mot​nią. Ni​g​dy wcze​śniej ni​ko​go tu nie spo​tkał i ni​g​dy wcze​śniej ni​ko​go tu nie za​bie​rał, może z wy​jąt​kiem Paw​ła, swo​je​go syna, w cza​sach, kie​dy był ma​łym szkra​bem, a węd​ko​wa​nie in​te​re​so​wa​ło go mniej wię​cej tak samo, jak ko​lek​cja la​lek jego sio​stry – czy​li w ogó​le. Dla​te​go też Jan za​nie​chał bez​owoc​nych prób za​ra​że​nia swo​ją pa​sją syna, któ​ry za​miast sku​pić się na ło​wie​niu, z en​tu​zja​zmem pusz​czał ka​czusz​ki, pło​sząc ojcu wszyst​kie ryby. Od tego cza​su mi​nę​ło co naj​mniej dwa​dzie​ścia lat, a Pa​weł nie​ba​wem sam miał zo​stać oj​cem i już daw​no, po​dob​nie jak sio​stra, dał się zwa​bić obiet​ni​com du​‐ żych miast. Jan ni​g​dy nie mógł zro​zu​mieć, jak moż​na chcieć za​mie​nić ci​szę na wiel​ko​‐ miej​ski zgiełk, a do​mek z ogro​dem na klau​stro​fo​bicz​ne miesz​kan​ko w cen​trum sto​li​cy. No, ale cóż… on nie ro​zu​miał tego, a oni nie ro​zu​mie​li jego pa​sji, jego Sa​mot​ni. Zwi​nął żył​kę i ze zdzi​wie​niem skon​sta​to​wał, że ha​czyk jest goły. Nic dziw​ne​go, że nie może nic zła​pać, ale na​wet nie po​czuł, kie​dy ryba chwy​ci​ła przy​nę​tę, choć​by de​li​kat​ne​go szarp​nię​cia, ab​so​lut​nie nic i… wte​dy na​szła go nie​po​ko​ją​ca myśl: „A może po pro​stu naj​‐ zwy​czaj​niej w świe​cie za​po​mnia​łem za​ło​żyć przy​nę​tę na ha​czyk?”. Ni​g​dy wcze​śniej coś tak ab​sur​dal​ne​go mu się nie przy​da​rzy​ło. Wciąż trzy​ma​jąc w ręce żył​kę z dyn​da​ją​cym, na​‐ gim i lśnią​cym ha​czy​kiem, spoj​rzał w stro​nę swo​je​go węd​kar​skie​go ekwi​pun​ku. Wes​‐ tchnął. Na​wet nie wy​jął z tor​by ma​łe​go pu​de​łecz​ka, peł​ne​go bia​łych wi​ją​cych się ro​ba​‐ ków. Zer​k​nął na ze​ga​rek. Od co naj​mniej dwu​dzie​stu mi​nut ga​pił się tępo w fa​lu​ją​cy spła​‐ wik, nie za​ło​żyw​szy wcze​śniej przy​nę​ty. Praw​dą jed​nak było, że Sa​mot​nia ofe​ro​wa​ła mu coś znacz​nie waż​niej​sze​go niż ło​wie​nie ryb, a samo węd​ko​wa​nie ze​szło już daw​no na dru​gi plan. Być może mia​ło być je​dy​nie pre​tek​stem do wyj​ścia z domu, wy​mów​ką, aby w ak​cep​to​wal​ny spo​sób za​spo​ko​ić po​trze​‐ bę prze​by​wa​nia wy​łącz​nie we wła​snym to​wa​rzy​stwie. Uwiel​biał to miej​sce, za​pach je​zio​‐ ra, lasu i prze​gni​łej zie​mi, i świa​do​mość, że z dru​gie​go brze​gu je​zio​ra jest nie​wi​docz​ny dla to​czą​ce​go się w mie​ście ży​cia. Wpa​try​wał się w jach​ty za​cu​mo​wa​ne przy brze​gu, wod​ne tram​wa​je wy​peł​nio​ne tu​ry​sta​mi, su​ną​ce le​ni​wie po je​zio​rze, któ​rych ci​cho pyr​ka​ją​‐ ce sil​ni​ki zdra​dza​ły, że pły​ną, a nie dry​fu​ją. Sły​szał przy​tłu​mio​ne, do​bie​ga​ją​ce z od​da​li krzy​ki szczę​śli​wych ama​to​rów nart wod​nych. Ze swo​jej per​spek​ty​wy od cza​su do cza​su wi​dział małe prze​my​ka​ją​ce po​sta​ci, ma​rio​net​ki ucze​pio​ne nie​wi​dzial​nej, me​cha​nicz​nej ręki wy​cią​gu. Ob​ser​wo​wał dzie​cia​ki ska​czą​ce do wody z po​mo​stów Pla​ży Miej​skiej. Było w tym coś z pod​glą​dac​twa. Bez​kar​ne​go pod​glą​dac​twa. Ży​cie po dru​giej stro​nie za​czy​na​ło być mu obce. Je​zio​ro nie tyl​ko od​dzie​la​ło od sie​bie dwa brze​gi, ale rów​nież po​go​dzo​ną z wła​snym lo​sem jed​nost​kę od resz​ty spo​łe​czeń​stwa, cho​re zwie​rzę od resz​ty sta​da. Sa​mot​nia ofe​ro​wa​ła po​dró​że w cza​sie. Jan czę​sto wspo​mi​nał, jak pierw​szy raz spo​tkał swo​ją przy​szłą żonę, Kry​sty​nę, jak wresz​cie zdo​był się na od​wa​gę, aby się jej oświad​czyć, jak na świat przy​cho​dzi​ły ich dzie​ci… My​ślał też o trud​nych chwi​lach, nie​zli​czo​nych nie​‐

ła​twych de​cy​zjach, któ​re ra​zem po​dej​mo​wa​li. Tak jak wte​dy, gdy po​sta​no​wił, że chce rzu​‐ cić do​tych​cza​so​wą pra​cę i otwo​rzyć wła​sną fir​mę. Kry​sia była peł​na obaw, a on mó​wił wte​dy: „Nie martw się. Mam plan”. „Mam plan” – te dwa sło​wa mia​ły ją uspo​ko​ić, ale nie uspo​ko​iły. Wte​dy jesz​cze nie, ale Jan po​sta​wił na swo​im, sta​jąc się wła​ści​cie​lem fir​my trans​por​to​wej. Na po​cząt​ku było im bar​dzo cięż​ko i sam mu​siał jeź​dzić za​ku​pio​ną cię​ża​‐ rów​ką. Z cza​sem jed​nak żyło im się co​raz le​piej. Od tam​tej pory za każ​dym ra​zem, gdy w ich ży​ciu po​ja​wił się ja​kiś pro​blem, a Jan wy​po​wia​dał te ma​gicz​ne sło​wa: „mam plan” lub „wszyst​ko bę​dzie do​brze”, ewen​tu​al​nie „coś wy​my​ślę”, Kry​sia była spo​koj​na, a na​wet je​śli nie była, to ni​g​dy nie da​wa​ła tego po so​bie po​znać. Spła​wik znik​nął pod wodą i po chwi​li po​now​nie po​ja​wił się na po​wierzch​ni. – O psia​krew! – za​klął i za​czął zwi​jać żył​kę. Pod​cią​gał kij węd​ki, aby ze​brać luz i po​now​nie jego dłoń wra​ca​ła do ko​ło​wrot​ka. Po kil​‐ ku chwi​lach z wody wy​sko​czy​ła mała ryba, pod​ska​ki​wa​ła i szar​pa​ła się na ha​czy​ku, nie ma​jąc za​mia​ru ła​two dać za wy​gra​ną. Jan przy​glą​dał się jej bez sło​wa, po czym chwy​cił i przy​trzy​mał w za​mknię​tej dło​ni. Skrze​la pło​ci uno​si​ły się i opa​da​ły, usta łap​czy​wie chwy​ta​ły po​wie​trze, a oko wy​da​wa​ło się wpa​try​wać wprost w nie​go. „Na​wet ty chcesz żyć, praw​da? – po​my​ślał. – Nie wiesz, że tar​mo​sząc się, spra​wiasz, że sy​tu​acja robi się jesz​cze bar​dziej bez​na​dziej​na?”. Naj​de​li​kat​niej jak po​tra​fił wy​łu​skał mały ha​czyk, któ​ry zdą​żył już prze​bić na wy​lot ry​bie war​gi i wrzu​cił zdo​bycz do wody. „Szko​da że nie je​steś zło​tą ryb​ką. Gdy​byś nią była, wy​obraź so​bie, że miał​bym do cie​bie tyl​ko jed​no, je​dy​ne ży​cze​nie, po​zo​sta​łe dwa mo​gła​byś so​bie wsa​dzić…”. Po​now​nie za​rzu​cił węd​kę i nie​wi​dzą​cym wzro​kiem wpa​try​wał się w fa​lu​ją​cy spła​wik. Wspo​mnie​nia prze​nio​sły go w zu​peł​nie inne miej​sce. Le​żał w ga​bi​ne​cie le​kar​skim i wpa​‐ try​wał się w su​fit. Dok​tor przy​ło​żył do jego za​okrą​glo​ne​go brzu​cha zim​ne i wil​got​ne urzą​‐ dze​nie i prze​su​wał nim we wszyst​kie stro​ny, od cza​su do cza​su mó​wiąc coś przy​ci​szo​nym gło​sem do pie​lę​gniar​ki, naj​wy​raź​niej go​to​wej ro​bić no​tat​ki. A może to była sta​żyst​ka? Jan nie wie​dział. Zresz​tą nie​wie​le go to ob​cho​dzi​ło, po​nie​waż my​śla​mi był przy swo​jej pra​cy, a do​kład​nie rzecz uj​mu​jąc, przy jed​nym ze swo​ich kie​row​ców, któ​ry ak​tu​al​nie po​wi​nien opusz​czać te​ren fir​my, za​ła​do​wa​ny po brze​gi drew​nem. Tym​cza​sem przed pięt​na​sto​ma mi​nu​ta​mi otrzy​mał te​le​fon od zde​ner​wo​wa​ne​go kie​row​ni​ka trans​por​tu, że kie​row​ca Jana nie dał na​wet zna​ku ży​cia. Pod​niósł gło​wę, chcąc za​py​tać le​ka​rza, jak dłu​go to jesz​cze wszyst​ko po​trwa, bo tro​chę się spie​szy, ale nie wy​du​sił z sie​bie już ani sło​wa. Nie wi​dział twa​rzy le​ka​rza, któ​ry wciąż trzy​mał na jego brzu​chu wil​got​ną koń​ców​kę urzą​dze​nia, lecz ład​ne, za​tro​ska​ne oczy pie​lę​‐ gniar​ki. Dziew​czy​na pa​trzy​ła raz na ba​da​ją​ce​go, to znów na ba​da​ne​go. W koń​cu bez sło​‐ wa kiw​nę​ła gło​wą i opu​ści​ła ga​bi​net. Za​raz po​tem dok​tor za​czął prze​cie​rać brzuch Jana pa​pie​ro​wy​mi ręcz​ni​ka​mi, a on wie​dział już, że kie​row​ca de​zer​ter to naj​mniej​szy z jego pro​ble​mów. – Od kie​dy ma pan te bóle, pa​nie Jan​ku? – za​py​tał le​karz. W za​sa​dzie cho​ler​nie do​bre py​ta​nie, bo Jan nie miał zie​lo​ne​go po​ję​cia, jak dłu​go to trwa​ło. Wie​dział na​to​miast jed​no – od daw​na. Kry​sia wy​sy​ła​ła go do le​ka​rza każ​de​go

dnia, ale on za​wsze zby​wał ją sło​wa​mi: „Pój​dę w przy​szłym ty​go​dniu, obie​cu​ję”. W bie​‐ żą​cym za​wsze było za dużo ro​bo​ty. Jak sam nie przy​pil​no​wał kie​row​ców, to za​wsze miał ja​kieś pro​ble​my. Bóle brzu​cha tłu​ma​czył so​bie stre​sem i złą die​tą. Kry​sia po​wta​rza​ła mu, że jak to się nie zmie​ni, to na​ba​wi się wrzo​dów, któ​re, nie daj Boże, jesz​cze pęk​ną i… – To naj​praw​do​po​dob​niej no​wo​twór trzust​ki, pa​nie Ja​nie – rzekł ze współ​czu​ciem w gło​sie le​karz i jak​by ni​g​dy nic po​drep​tał w kie​run​ku zle​wu, aby umyć ręce. Gło​wa Jana opa​dła na le​żan​kę, kie​dy wsłu​chi​wał się w szum pły​ną​cej wody, a on sam czuł się, jak​by ktoś wła​śnie zdzie​lił go obu​chem. Wciąż upać​ka​ny brzuch uno​sił się i opa​‐ dał. – Oczy​wi​ście po​trzeb​ne są do​kład​ne ba​da​nia. – Le​karz wy​cie​rał ręce w ręcz​nik. – Ale je​stem pra​wie pe​wien. Stąd te bóle. Miał pan bie​gun​ki, wy​mio​ty? „Kil​ka razy” – po​my​ślał, wciąż wpa​tru​jąc się w su​fit, ale za​zwy​czaj zda​rza​ły się po kil​‐ ku głęb​szych, któ​re wy​chy​lał z no​wy​mi wspól​ni​ka​mi, aby uczcić wła​śnie sfi​na​li​zo​wa​ną umo​wę. Nie pa​mię​tał, jak wy​cho​dził z ga​bi​ne​tu, nie pa​mię​tał, ja​kim cu​dem uda​ło mu się do​trzeć do domu, ale ni​g​dy nie za​po​mniał spoj​rze​nia swo​jej żony, kie​dy prze​ka​zy​wał jej „wia​do​‐ mość dnia”. Wpa​try​wa​ła się w nie​go za​łza​wio​ny​mi, za​tro​ska​ny​mi ocza​mi, ale było w nich coś jesz​cze. Oczy jego żony wy​ra​ża​ły pre​ten​sję: „A nie mó​wi​łam? Tyle razy pro​si​łam, że​‐ byś po​szedł do le​ka​rza”. A po​tem po​ja​wi​ła się w nich na​dzie​ja. Ocze​ki​wa​nie, że Jan znów jak zwy​kle po​wie: „Mam plan” lub „Wszyst​ko bę​dzie do​brze”, ewen​tu​al​nie „Coś wy​my​‐ ślę”. Nie po​wie​dział. Jego ro​dzi​na dłu​go nie mo​gła zro​zu​mieć pod​ję​tej przez nie​go de​cy​zji. Nie oby​ło się bez kłót​ni, łez, a na​wet szan​ta​żu. Jan mu​siał przy​znać, że to ostat​nie w wy​ko​na​niu jego żony wy​glą​da​ło tro​chę za​baw​nie. Kry​sia za​gro​zi​ła, że odej​dzie od nie​go, je​śli on nie zgo​dzi się na le​cze​nie. Choć brzmia​ła na​praw​dę wia​ry​god​nie, wie​dział, że ble​fu​je. Ni​g​dy by go nie opu​ści​ła. Jego ro​dzi​na dała za wy​gra​ną do​pie​ro wte​dy, gdy pod​czas ostat​nie​go ro​dzin​ne​go zjaz​du ze​brał wszyst​kich w sa​lo​nie i po​wie​dział: – Co w tym złe​go, że nie chcę ostat​nich mie​się​cy swo​je​go ży​cia spę​dzić przy​ku​ty do szpi​tal​ne​go łóż​ka? Ni​g​dy nie za​po​mni ich spoj​rzeń. Łez spły​wa​ją​cych po po​licz​kach. Wi​do​ku swo​jej cór​ki wtu​la​ją​cej się w mat​kę. Wów​czas nie mógł oprzeć się wra​że​niu, że je​dy​nie Pa​weł go ro​‐ zu​mie. – Wszy​scy wie​my, że to bez​na​dziej​ny przy​pa​dek. Chcę spę​dzić czas, któ​ry mi po​zo​stał, tu w na​szym domu, z wami. Po​tem pła​ka​li już wszy​scy. I te​raz, sie​dząc na skła​da​nym węd​kar​skim krze​seł​ku, czuł, jak łzy na​pły​wa​ją mu do oczu. Każ​de​go dnia wy​cho​dził do swo​jej Sa​mot​ni, a Kry​sia nie opo​no​wa​ła. Kie​dy wró​ci, bę​dzie cze​ka​ła z obia​dem. Pra​wie w każ​dy week​end z War​sza​wy przy​jeż​dżał Pa​weł z Izą, choć po​wta​rzał im, że to nie jest ko​niecz​ne. Nie chcie​li jed​nak słu​chać, a on nie mógł mieć im tego za złe. Byli tak samo upar​ci, jak on. Gdy za​cznie dziać się na​praw​dę źle,