- Dokumenty364
- Odsłony23 557
- Obserwuję30
- Rozmiar dokumentów912.4 MB
- Ilość pobrań16 550
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Rozmiar : | 1.2 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Myślę, że prawdziwym „dziedzictwem” po śmierci ukochanej osoby jest większa odpowiedzialność. Czy odchodzący nie zostawia swoich rzeczy, by mogli je kontynuować ci, którzy byli mu bliscy? Rainer Maria Rilke
ROZDZIAŁ I WGdańsku dochodziła szósta trzydzieści rano, kiedy Małgorzata Jaworska – młoda lekarka oddziału pediatrycznego ze Szpitala Dziecięcego „Polanki” – kończyła właśnie ponaddwunastogodzinny dyżur. Wreszcie mogła zebrać swoje rzeczy, ściągnąć biały fartuch, odłożyć stetoskop i wrócić do domu na krótki odpoczynek. Pomimo wczesnej pory, gdy tylko wyszła przed gmach szpitala, owiało ją gorące tchnienie wiatru, którego podmuch skojarzył się jej z oddechem rozgrzanego do czerwoności pieca. Zapowiadał się kolejny bardzo upalny wczesnoczerwcowy dzień, podobny do poprzednich. A tu trzeba jeszcze jechać do rodziców. Tyle kilometrów w tym skwarze! Myśląc o czekającej ją wyprawie, dotarła do parkingu, wsiadła do swojej czerwonej toyoty i z impetem godnym rajdowca opuściła miejsce postoju. – Należy mi się chwila wytchnienia – mruknęła do siebie, skręcając w ulicę, przy której mieszkała. Całkiem niedawno spłaciła niewielkie lokum w starej kamienicy, niemal w centrum miasta. Poprzednia właścicielka, wieloletnia przyjaciółka jej babci, mieszkała teraz u swojej córki i pomagała w wychowaniu dwóch kilkuletnich wnuczek. Idealne dla singielki mieszkanie składało się z jednego dużego salonu, małej sypialni na planie kwadratu, dość sporej kuchni i bardzo ciasnej łazienki. W remoncie pomagali rodzice. Ponieśli koszty malowania, wymiany mebli kuchennych, podłóg, okien oraz niezbędnego wyposażenia. Dzięki tym zabiegom ponure niegdyś miejsce stało się jasne, przytulne i znacznie większe optycznie. Od zakończenia remontu Megi wracała do domu z prawdziwą przyjemnością. Dzisiaj, po ciężkim dyżurze, marzyła o posmarowanych dżemem tostach, kubku kawy z mlekiem, chłodnym prysznicu (nie było możliwości wcisnąć wanny do łazienki, za to udało się zainstalować sporą kabinę z funkcją masażu) oraz kilkugodzinnej drzemce. Zrobiła jeszcze po drodze szybkie zakupy w delikatesach po drugiej stronie ulicy, wybrała lekko opieczoną chałkę w piekarni, wreszcie weszła do chłodnej klatki schodowej i wspięła się na pierwsze piętro. Z westchnieniem ulgi stanęła pod drzwiami, szperając równocześnie w kieszeniach spodni w poszukiwaniu kluczy.
Drzwi do mieszkania zostały zaopatrzone w trzy zamki – dwa całkiem nowoczesne i jeden wiekowy, oryginalny, po poprzedniej właścicielce, do którego pasował długi ciężki klucz. Jednak Megi najczęściej zamykała tylko na dwa. Uważała, że to zupełnie wystarcza, a poza tym, gdyby doświadczony włamywacz zamierzał ją okraść, to i tak dałby sobie radę z każdym dostępnym na rynku zabezpieczeniem. Jej ojciec jednak bardzo chciał, aby córka czuła się bezpiecznie, więc podczas remontu osobiście zainstalował dwie nowe zasuwy gerda. Nie baczył na protesty córki, że wymarzone cztery kąty staną się teraz twierdzą nie do zdobycia i za każdym razem będzie musiała tracić mnóstwo czasu na walkę z solidnym kompletem kluczy. Jak Gerwazy. Trzymając w jednej ręce dwie siatki i torebkę, Megi wolną dłonią przekręciła klucze w starym i nowym – górnym – zamkach. Najcięższa siatka, ta z trzema kartonami soku pomarańczowego, zaczęła się niebezpiecznie wyślizgiwać z jej dłoni, więc podtrzymała ją drugą i otworzyła drzwi, naciskając klamkę łokciem. Popchnęła je mocno czubkiem buta. Kiedy wreszcie znalazła się w niewielkim przedpokoju, zaniosła zakupy do aneksu kuchennego i cisnęła je na blat. – Teraz mały odpoczynek, pakowanie walizki i jazda do rodziców – mruknęła, wieszając sweter na żeliwnym haczyku w kształcie żurawia. Włączyła radio i podśpiewując pod nosem, uruchomiła ekspres, a następnie wzięła się do naczyń, leżących w zlewie od poprzedniego wieczoru. Ledwie kawa zdążyła się zaparzyć, kiedy od drzwi dobiegło natarczywe pukanie. Megi w biegu złapała ścierkę i osuszając nią dłonie, pognała do przedpokoju. Zerknęła przez wizjer i zobaczyła listonosza z dużą kopertą w dłoni. Bez wahania odpięła łańcuchy i uchyliła ciężkie drzwi. – Pani Małgorzata Jaworska? – zapytał mężczyzna, mierząc ją znużonym wzrokiem. – To ja. – Mam dla pani polecony – powiedział, podając jej szarą kopertę. – Proszę pokwitować. Wyciągnął spod pachy notatnik i nierówno przyciętym paznokciem wskazał miejsce na podpis. Megi szybko wpisała swoje nazwisko na kartce i pożegnała doręczyciela. Spoglądając na dane adresata, zamknęła drzwi, weszła do salonu i usiadła w fotelu. Zwyczajna jasnobrązowa koperta, wymoszczona w środku folią z bąbelkami, została nadana w Krakowie. Wysłano ją z biura prawnego i podpisano nic niemówiącym nazwiskiem.
Megi delikatnie rozerwała brzeg koperty i wyciągnęła ze środka złożoną na pół kartkę. – O, do diabła! – mruknęła i jeszcze raz przeczytała wszystko od nowa. Zaraz potem chwyciła za słuchawkę i wybrała numer do matki. Na połączenie czekała przed dużym lustrem w przedpokoju. Zobaczyła w nim swoje odbicie – lekko krągłą sylwetkę, ciemnobrązowe, długie do ramion włosy, upięte z tyłu podłużną spinką, miłą okrągłą twarz o dosyć bladej cerze, niebieskie oczy oraz kilka piegów na nieco zadartym nosie. Jej zdaniem, nic specjalnego. – Mamo, to ja – powiedziała od razu, bez przywitania, gdy tylko usłyszała znajomy głos. – Przyszedł do mnie list od prawnika z Krakowa. Ciocia Aurelia nie żyje. – Nie mieliśmy z nią kontaktu od prawie dziesięciu lat… – odparła matka smutnym głosem. – Szkoda. – Wiesz co? – przerwała jej Megi niecierpliwie. – Tu jest napisane, że odziedziczyłam po niej kamienicę w centrum Krakowa! W słuchawce zapadła cisza. – Mamo jesteś tam? – Jestem, jestem moje dziecko… – Odpowiedź nadeszła po długiej chwili milczenia. – No cóż. Z tego co wiem, byliśmy jej najbliższą rodziną. Nie miała dzieci… – Ale dlaczego ja? Już bardziej tata… Był z nią bliżej związany. Poza tym… Nie uważasz, że takie informacje nie powinny przychodzić listem? Chyba właściwsze byłoby spotkanie z prawnikiem i odczytanie testamentu? – Nie mam pojęcia. – W głosie po drugiej stronie słuchawki zabrzmiało zdziwienie. – Prawdę mówiąc, widziałaś ciotkę zaledwie kilka razy, kiedy jeszcze tutaj przyjeżdżała. Później, po śmierci wujka, całkiem odcięła się od świata. Przestała utrzymywać kontakt z całą rodziną. – Dziwne to wszystko – westchnęła Megi, spoglądając na trzymaną w ręku kartkę. – Wypadałoby chyba pojechać na pogrzeb – dodała matka po chwili zastanowienia. – Wiesz może, kiedy ma się odbyć? – Jutro o czternastej, na cmentarzu Rakowickim. – W takim razie trzeba zmienić plany. Nie ma sensu, żebyś dzisiaj gnała do nas na drugi koniec Polski. – Co prawda, to prawda – przyznała Małgorzata, przysiadając na oparciu fotela. – Zatem spotykamy się jutro? W Krakowie? – Oczywiście, skarbie. Tak będzie najlepiej. – Dobrze. Przynajmniej zdążę odpocząć po dyżurze. Umówiły się pod cmentarzem i
pożegnały. Megi odłożyła słuchawkę i jeszcze raz uważnie przejrzała przysłane dokumenty.
ROZDZIAŁ 2 To zdecydowanie nie jest dobry dzień na pogrzeb. Nieprzyjemnie chyba zostać pochowanym w zimnej ziemi w tak piękne popołudnie – powiedziała Anna Jaworska do córki, podchodząc pod niedawno odnowioną bramę cmentarza. – Mówisz, mamo, jakby inny dzień był odpowiedni… Małgorzata rozpięła guziki ciemnoszarego żakietu, nałożonego na długą czarną sukienkę. Pomimo zachmurzenia było ciepło i dziwnie parno. – Nawet dobrze nie pamiętam, jak ciotka Aurelia wyglądała – dodała, wyciągając z torebki chusteczkę higieniczną i delikatnie wycierając spocone czoło. Matka rozłożyła ręce. – Drobna, dość szczupła, siwe, lekko kręcone włosy. Zawsze elegancka, choć ubierała się skromnie. Zanim zdziwaczała na starość… – …była bardzo sympatyczną kobietą – dokończył ojciec, chwytając córkę pod rękę. – Niestety, z wiekiem ludzie trochę… wariują, zwłaszcza gdy nie mają bliskiej rodziny i muszą samotnie borykać się ze starością. Minęli kamienną bramę w kształcie łuku. Pomalowane na czarno i wykończone ostrymi szpicami pręty, choć udekorowane kutymi liliami i liśćmi, pomimo pięknych i wdzięcznych kształtów – zdaniem Małgorzaty – wyglądały przygnębiająco i smutno. Tego odczucia nie poprawiały ani rzędy kolorowych bratków, posadzonych w szerokich betonowych donicach, ani szpaler sędziwych kasztanowców o ogromnych kilkupalczastych liściach. Gdy podchodzili aleją w stronę kaplicy, Megi zbierało się na płacz. Załzawionymi oczami spoglądała na rzędy nagrobków, na nazwiska spoczywających tu ciał, na przyblakłe owalne fotografie zmarłych, spoglądające gdzieś przed siebie smutnym wzrokiem. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że nie powinna płakać. Przecież prawie nie znała ciotki. Podobnie zresztą jak tych wszystkich zmarłych, których obecność podświadomie wyczuwała. Nie potrafiła tego określić, lecz wchodząc pomiędzy rzędy nagrobków, czuła się jak intruz. Nie pasowała tutaj. Była inna. Żywa. Pozbyła się irracjonalnych myśli energicznym potrząśnięciem głową i odchrząknęła. – Dlaczego nie mieli dzieci? – zapytała, próbując skupić się na rozmowie. – Hm. Właściwie nigdy ich o to nie pytałem – zastanowił się ojciec. – Słyszałem tylko od
mojej matki, że ciotka raz poroniła. Potem zaszła w ciążę ponownie, ale dziecko umarło kilka dni po przyjściu na świat. – Wzruszył ramionami. – Wiem, że przed śmiercią mój wuj, a mąż Aurelii, zaczął chorować na serce. Zmarł jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Miał zawał. Od tego czasu ciotka mieszkała w kamienicy sama. Małgorzatą targały nieoczekiwane emocje. Do bezsensownego wrażenia, że nie jest mile widziana na cmentarzu doszły jeszcze głębokie współczucie i żal. Biedna ciotka, umierała – Bóg jeden wie jak długo – w samotności. Miała szansę na rodzinę, ale los odebrał jej zarówno dzieci, jak i męża, skazując na izolację przez resztę życia i najgorszą rzecz, jaką Megi mogła sobie wyobrazić – samotną śmierć. Nikt nie trzymał jej za rękę, kiedy wydawała ostatnie tchnienie, nikt nie płakał przy łóżku, gdy serce staruszki zacisnęło się w ostatnim skurczu. Nikt nie ucałował jej czoła, kiedy z ciała ulatniały się ostatnie iskry ciepła i życia. Żaden człowiek nie powinien umierać w ten sposób! W ciszy podeszli pod mały kościółek, gdzie właśnie rozpoczynała się ceremonia pogrzebowa. Na uroczystość przyszło niewielu ludzi. Małgorzata naliczyła około dwudziestu osób. Msza trwała dość krótko, a po niej wszyscy ruszyli za niesioną przez grabarzy trumną na miejsce wiecznego spoczynku zmarłej. Procesja minęła najpierw kilka rzędów grobów, różnej wielkości i kształtu, potem kluczyła dróżkami w różne strony, by w końcu stanąć przed niewielką kapliczką, zbudowaną na wzór gotyckiej świątyni. Drewniane drzwi były uchylone; w środku dało się zauważyć wybudowane pod ścianą dwa sarkofagi. Ten po lewej pozostawał otwarty; kamienna płyta, mająca za chwilę przykryć doczesne szczątki starszej kobiety, stała oparta o ścianę. Jaworski pociągnął żonę i córkę bliżej, do ustawionej na podwyższeniu trumny. – Chodźcie tutaj – szepnął im do ucha. – W końcu jesteśmy jej najbliższą rodziną. Stanęli z boku misternie rzeźbionego katafalku, obejmując się wzajemnie. Reszta uczestników tłoczyła się tuż za plecami otyłego księdza o ciemnoczerwonej twarzy, który wcześniej odprawiał mszę. Megi, nieuważnie słuchając słów kapłana, najpierw przyjrzała się trumnie, dziwnie małej jak na zwłoki dorosłej osoby. Jej jasnoorzechowe drewno kontrastowało z ciemnobrązowymi pniami rosnących wokoło kasztanowców. Dziewczyna zerknęła przelotnie na przybyłych ludzi, w nadziei, że zobaczy kogoś z dalszej rodziny, jednak wszystkich zebranych widziała po raz pierwszy. Przy drzwiach zauważyła tabliczkę z nazwiskiem i datą śmierci wujka. Tuż pod nią znajdowała się mniejsza, biała, na której wykaligrafowano kilka słów: „Józio Jaworski. Żył dwa
dni…”. Imię zmarłego noworodka sprawiło, że Megi ponownie ogarnęła fala wzruszenia i smutku. To niesprawiedliwe, że tak małe dziecko musiało umrzeć. Nie miało szansy na poznanie tego wspaniałego, pełnego cudów świata. Odchodząc tak szybko, zostawiło w sercach rodziców ogromną pustkę, z którą musieli żyć jeszcze przez wiele lat. Znowu poczuła pod powiekami piekące łzy. Nie chciała się rozklejać. Trzeba się skupić na czymś innym i nie myśleć, nakazała sobie w duchu. Uniosła więc głowę i spojrzała na szaroniebieskie niebo, którego południowe krańce zaczęły zasnuwać bure, ciężkie chmury. W oddali zabrzmiał cichy pomruk nadchodzącej burzy, tłumiąc nieco dźwięki klaksonów i warkot silników samochodowych dochodzące z najbliższego skrzyżowania. Znużona, przeniosła wzrok w lewą stronę, do wnętrza kapliczki, w której niemal całą przeciwległą ścianę zajmowało okno z witrażem zamiast szyby, przedstawiającym białego anioła. Anioł trzymał miecz wzniesiony ku górze, jakby lada moment miał zadać śmiertelny cios niewidocznej postaci. Pod stopami świetlistego wił się wąż z rozwartymi szczękami, nad jego głową wisiało złowróżbne czerwonofioletowe niebo. W jednym z rogów barwnej kompozycji znajdowała się tabliczka z ledwie widocznym napisem. Małgorzata wychyliła się bardziej i zmrużyła oczy, by przeczytać niewyraźne litery. I wtedy zauważyła jakiś cień. Zupełnie jakby po drugiej stronie witraża ktoś przeszedł pośpiesznym krokiem. Zaskoczyło ją, że postać nie poruszała się płynnie, tak jak przesuwałby się zarys idącego człowieka. To coś raczej… Przeskakiwało? Jakby z ujęcia filmowego pozostawić tylko niektóre z klatek. Megi, zaintrygowana dziwnym cieniem, wyciągnęła mocno szyję. Jeżeli ktoś tamtędy przechodził, lada chwila powinien wyłonić się po drugiej stronie… – Kochanie! Co ty robisz? – usłyszała nagle zaniepokojony głos matki. Zaskoczona, dopiero wtedy zauważyła, że dłońmi opiera się o postawioną na katafalku trumnę ze zwłokami ciotki. Rozmodlony ksiądz patrzył na nią z nieskrywanym zdumieniem. Zawstydzona, szybko cofnęła się o kilka kroków, próbując ukryć ciemnoczerwony rumieniec za kotarą rozpuszczonych włosów. Zza pleców duchownego doszły ją podekscytowane szepty zebranych żałobników, komentujących zapewne jej niestosowne zachowanie. Skonsternowani rodzice stanęli po bokach Małgorzaty i przycisnęli córkę do siebie. Ceremonia dobiegła końca. Trumna została złożona w pustym miejscu i, przy minorowych
śpiewach zebranych, przykryta kamienną płytą. Na wierzchu położono metalową tabliczkę. W przyszłym tygodniu zjawią się tutaj kamieniarze, by uwiecznić nazwisko ciotki na nagrobku, wykuwając je eleganckimi literami. Ubrani na czarno grabarze ułożyli jeszcze na płycie kilka wieńców od bliskich, po czym cicho wyszli z kaplicy, zostawiając żałobników sam na sam z zamkniętym grobowcem. Kiedy ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, do Małgorzaty podszedł wysoki siwowłosy mężczyzna i wyciągnął dłoń. – Pani Małgorzata Jaworska? – upewnił się podczas uścisku. Ręka obcego była elektryzująco ciepła i silna. – Zgadza się. Poczuła za sobą obecność rodziców. – Mamo, tato, pozwólcie… – Bardzo mi miło. Nazywam się Marcin Granicki i jestem prawnikiem. To ja wysłałem do pani kuriera z informacją – ponownie zwrócił się do Megi. W drugiej dłoni trzymał pęk kluczy. Wciąż patrzył na nią tym dziwnym, intensywnym wzrokiem. – Zgodnie z poleceniem mojej klientki, od razu przekazuję pani klucze do kamienicy oraz do tej kapliczki. Koszty pogrzebu zostały pobrane ze specjalnie przygotowanego na te cele konta pani Aurelii i jej małżonka. Oczywiście, jeszcze należy się pani odszkodowanie, ale o tym porozmawiamy później. Megi gapiła się jak zahipnotyzowana. Mężczyzna był nietuzinkowy i tak intrygujący, że nie mogła oderwać od niego oczu. Wysoki, dobrze zbudowany, o twarzy, po której trudno dokładnie ocenić wiek, i z przyprószonymi siwizną ciemnymi włosami, Granicki wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat. Na tyleż wskazywały drobne zmarszczki wokół oczu. Energiczne ruchy pasowały do znacznie młodszego człowieka, podobnie jak bystre oczy, w których jednak malowały się jednocześnie i smutek, i powaga – niczym u ciężko doświadczonego przez życie starca. Każde słowo mężczyzny, każdy jego ruch i gest emanowały charyzmą, wymuszającą na ludziach szacunek i posłuch. Mówił cichym spokojnym głosem, z którego przebijała taka pewność siebie i siła, że równie dobrze mógłby szeptać, a i tak każdy by go wysłuchał. Megi pierwszy raz w życiu spotkała kogoś o tak wielkiej sile charakteru. Poruszona tym faktem, oderwała wzrok od twarzy prawnika dopiero wtedy, gdy poczuła, jak obejmują ją rodzice.
– Wszystko w porządku? – Granicki popatrzył z niepokojem na dziewczynę. – Tak, tak. Oczywiście – wymamrotała, odwracając głowę w bok i udając, że spogląda na najbliższy grobowiec. Unikała wzroku mężczyzny, nie chciała, by ponownie zawładnęło nią dziwne uczucie sprzed chwili. – Dobrze – kontynuował Granicki. – W każdym razie wolą Aurelii Jaworskiej było przekazanie pani wszystkich kluczy tuż po ceremonii. I to pani powinna teraz zamknąć drzwi kapliczki. Chyba ten będzie pasował. Pokazał palcem stary, przerdzewiały klucz. Małgorzata przyjrzała się uważnie trzymanemu przez prawnika przedmiotowi. Główkę zdobiły wizerunki węży wzajemnie połykających swoje ogony. – Dziwny – mruknęła pod nosem. – Zamknij drzwi i chodźmy – ponagliła ją matka nerwowym tonem. Megi szybko spełniła polecenie i schowała pęk kluczy do torebki. – Co teraz? – zapytała, zapinając guziki żakietu i zerkając na zasnuwające się ciemnymi chmurami niebo. – Teraz, zgodnie z wolą zmarłej, pojedziemy do kamienicy. – Granicki rozpiął poły gustownie skrojonej czarnej marynarki, spod której wystawały mankiety śnieżnobiałej jedwabnej koszuli. Ruszyli za nim w milczeniu. Skręcając w wąską uliczkę, Małgorzata jeszcze raz odwróciła się, by spojrzeć na ukrytą w cieniu lipy kapliczkę. I wtedy ponownie zauważyła wzdłuż szarej ściany dziwny ruch. Wyglądało to tak, jakby ktoś przechodził koło drzwi, a jego cień przesuwał się po ich zatrzaśniętych skrzydłach. Zatrzymała się na moment i rozejrzała wokoło. Nic. Pusto. W pobliżu nie było żywego ducha. Jedynie jakieś dwadzieścia metrów dalej, przy zniszczonym grobie, siedziała starsza kobieta i półgłosem odmawiała różaniec. Jej poskręcane artretyzmem palce mocno ściskały czarne koraliki koronki. Nie było szansy, by kilka sekund wcześniej kobiecina przemknęła wzdłuż kapliczki Jaworskich. – Gosia! – Megi usłyszała za sobą wołanie rodziców Szybko obróciła się na pięcie i dogoniła resztę towarzystwa. – Gdzie ten prawnik? – zapytała, nie widząc mężczyzny, za którym szli parę minut wcześniej. – Zostawił samochód przy drugiej bramie – odparł ojciec, wskazując brodą na jedno z wyjść. – Mamy spotkać się na miejscu. Dotarli wreszcie na parking. Małgorzata wsiadła do stojącej opodal trzydrzwiowej toyoty, a
rodzice zajęli miejsce w nowiutkim nissanie. – Jedź za nami! – krzyknął jeszcze ojciec, zanim zamknął drzwi i zapuścił silnik. Przebicie się przez centrum Krakowa zawsze jest nie lada wyczynem. Zwłaszcza w godzinach szczytu i w weekendy. Wąskie uliczki, masa samochodów oraz wymuszające pierwszeństwo tramwaje – to chyba największe zmory zabytkowej części miasta. Klnąc w duchu, Małgorzata wjechała wreszcie na niewielki parking, przecznicę od Sławkowskiej, i z ulgą przekręciła kluczyk. Rodzice stali już przy swoim aucie i czekali cierpliwie. – Dlatego właśnie nie przepadam za Krakowem – mruknął kwaśnym tonem ojciec, biorąc córkę pod rękę. – Wiecznie ciasno i tłoczno. Lepiej po nim jeździć tramwajem albo autobusem… Kilka minut później stanęli nareszcie pod starą kamienicą, znajdującą się pośrodku długiej, eklektycznej pierzei. Budynek miał trzy kondygnacje, nie licząc nadbudowy z ozdobną attyką. Jego stosunkowo niedawno odnowiona fasada pomalowana została na gołębi kolor, z ciemnoszarymi wykończeniami tu i ówdzie. Dość wąskie i wysokie okna zasłonięto szczelnie zwojami firan i kotar. Parterową część elewacji mieszczącą wykończoną drewnem wystawę sklepową, zwieńczono ozdobnym, mocno wystającym gzymsem. Do drzwi prowadziło kilka płaskich schodków, nad którymi wisiała imponujących rozmiarów staroświecka latarnia z rozbitą szybką. – To chyba jedyna kamienica w okolicy, w której na parterze nie ma żadnego butiku ani knajpki – zauważyła Megi, zapinając guziki od żakietu. Pomimo ciepłego dnia przeszywał ją dziwny chłód. – To prawda – przyznał prawnik. – Wiele lat temu mieściła się tutaj jakaś restauracja, ale nie mam pojęcia, dlaczego została zamknięta. Dawno temu próbowałem namówić pani ciotkę na wynajęcie parteru, ale ona nie chciała się zgodzić. A szkoda, mogłaby brać sporo pieniędzy za wynajem… Jest tu nawet wydzielone miejsce na sklepik. W tym celu jeden z poprzednich właścicieli wykończył front parteru, by, że tak powiem, oddzielić prywatną część mieszkalną od usługowej. Dłonią wskazał na drewniane elementy pomalowane grafitową farbą. – A to przeszklenie tutaj miało być witryną. Nad ich głowami, jak zauważyła pani Jaworska, zbierały się ciemnoszare ciężkie chmury,
mogące w każdej chwili zalać ziemię potokiem deszczu. – Może wejdźmy do środka – zaproponowała. – Lada moment zacznie padać. Małgorzata wyciągnęła klucze i podeszła do misternie rzeźbionych drzwi. Składały się z dwóch części; każdą podzielono na kilka segmentów. Pośrodku jednej z nich wisiała sporych rozmiarów kołatka, będąca odwzorowaniem ludzkiej głowy, zastygłej w grymasie nieopisanego cierpienia. – Ależ brzydactwo! – skomentował ojciec, przyglądając się ciekawie. Akurat gdy Megi przekręciła klucz, z nieba lunęły pierwsze kaskady wody. – Mieliśmy szczęście. – Matka zatrzasnęła drzwi i stanęła w ciemnym, wąskim korytarzu. – Dobrze, że pogrzeb nie odbył się godzinę później. Bylibyśmy cali mokrzy. Ojciec poszukał włącznika i zapalił światło. Gdy lampki z ozdobnego żyrandola rozjaśniły go nieco, ponury, wąski korytarz zrobił się nieco bardziej przytulny. Kilka metrów dalej przechodził w dość obszerny hol, na którego końcu widniały drewniane schody ozdobione pięknymi kutymi poręczami. Niecałe dwa metry nad pierwszym stopniem zaczynał się imponujących rozmiarów witraż, który ciągnął się wzwyż klatki schodowej przez następne dwie kondygnacje. Małgorzata natychmiast spostrzegła, że szklana kompozycja jest wierną kopią tej z wnętrza rodzinnej kaplicy. Groźnie wyglądający anioł z wyciągniętym przed siebie mieczem spoglądał surowym wzrokiem daleko poza horyzont. – Ile ta kamienica ma lat? – zapytała, dotykając dłonią drewnianych wykończeń poręczy. – Jest renesansowa. Przynajmniej we fragmentach – odparł ojciec, oglądając przybrudzone ściany. – Czyli szesnasty wiek? – Dziewczyna spojrzała z niedowierzaniem. – Tylko w detalach. – Niski głos prawnika odbijał się echem po pustym holu. – Podobno pod koniec dziewiętnastego wieku większa jej część spłonęła. Z tego, co wiem, przetrwały piwnice i kawałek parteru. Resztę zrekonstruowano. I dodano piętro z attyką. – I to wszystko ciotka zapisała mnie? – upewniła się Megi, starając się poprzez zabrudzone szybki witraża zobaczyć podwórze. Granicki rozłożył dłonie. – Ni mniej, ni więcej – odparł z tajemniczym uśmiechem. – Formalności dopełnimy w moim biurze. – I co ja z tym zrobię? – Megi odwróciła głowę i przestraszonym wzrokiem spojrzała na matkę.
– Chyba najlepiej będzie to uporządkować, a potem sprzedać – podsunęła pani Jaworska. – W końcu masz mieszkanie w Gdańsku. Wprawdzie nie tak przestronne, ale za pieniądze z tej… – Niestety, to akurat nie będzie możliwe. – Głos prawnika stał się nagle dziwnie ostry. – Do testamentu dołączony jest pewien aneks. – Jaki? – zainteresowała się pani Anna, wspierając dłonie na biodrach i przyjmując bojową minę. – Kamienica MUSI pozostać w rodzinie. Nie może zostać sprzedana. Taki jest warunek. Osobiście uważam, że pani Jaworska powinna tu pozostać. – Ale dlaczego? – Megi pokręciła głową. – Czy budynek jest obciążony hipoteką? – Nic z tych rzeczy! – Granicki zaprzeczył ruchem głowy. – Wszystkie opłaty były systematycznie regulowane przez panią Aurelię. Nie ma żadnych obciążeń. Po prostu takie było życzenie właścicielki. – A jeżeli go nie spełnię? – Posesja zostanie przekazana na rzecz jednego z tutejszych… zakonów. – Którego? – chciała koniecznie wiedzieć pani Anna. Granicki zaszurał eleganckimi lakierkami, obracając się w miejscu w stronę matki Megi. – Tego, niestety, nie mogę ujawnić. – Ale historia! – wtrącił ojciec, uśmiechając się pod wąsem. – Cała cioteczka… Zawsze musiała postawić na swoim, choćby nie wiem jak dziwaczny był pomysł… – No to mam twardy orzech do zgryzienia – skwitowała Małgorzata. – Przede wszystkim masz w Gdańsku mieszkanie, dobrą pracę, przyjaciół… – wyliczała pani Anna spokojnym głosem. – Przecież to bez sensu! Porzucać dotychczasowe życie na rzecz jakiejś starej, przesiąkniętej wilgocią kupy gruzu! – Ależ proszę tak nie mówić! – uniósł się prawnik. – Ten dom to kawał wspaniałej historii. Świadczy zarówno o mieście, jak i o ludziach, którzy niegdyś tutaj żyli. Poza tym w obecnych czasach już nie wznosi się tak wspaniałych, solidnych murów. Nie używa się tak dobrych i naturalnych materiałów budowlanych. To wspaniały dom! – Nie dom, a bunkier! – skrzywiła się matka, mrużąc oczy. – Ściany mają chyba z półtora metra. Mężczyzna podszedł do miejsca, w którym odpadł fragment tynku, ukazując kawałek ciemnoczerwonej cegły. Pogłaskał czule zimny mur, po czym spojrzał na panią Annę wzrokiem gotującej się do ataku pantery. – Te ściany pamiętają wiele ważnych dla Polski wydarzeń; część z nich przetrwała wojny,
potopy, pożary i epidemie. Widziały cierpienia i radości ludzi, którzy mijali je każdego dnia! Nie można cennej szesnastowiecznej kamienicy, wybudowanej w samym sercu zabytkowego miasta, nazywać kupą gruzu! – Ale nie można też zaprzepaścić dorobku dotychczasowego życia, bo jakaś tam ciotka, która nie odzywała się przez wiele lat, nagle postanowiła zapisać w spadku dom! – odcięła się matka Megi. Granicki wolno wciągnął powietrze. – Czasami warto zmieniać swoje życie – powiedział spokojnym tonem. – Dzięki temu można sprawdzić, czy idąc wciąż tą samą drogą, nie traci się czegoś cennego. Czy przed nosem nie przelatuje nam możliwość prowadzenia lepszej, bardziej wartościowej egzystencji. Pani Małgosia jest młoda, przed nią tak wiele możliwości! Może warto pomyśleć o tym, czego ona chce, a nie pani? – Jestem przekonana, że wiem lepiej niż pan, co jest lepsze dla mojego dziecka! – Przestańcie! – przerwała im Megi. – Ja dostałam tę kamienicę w spadku i ja zdecyduję, co dalej. Pani Anna spojrzała na córkę z nadąsaną miną. – Mamo, w Gdańsku mam małą klitkę – powiedziała Megi łagodniejszym tonem. – A tutaj… – Rozłożyła dłonie. – Zawsze możesz to wynająć – wtrącił ojciec, otwierając drzwi do pustego ciemnego pokoju. – Można, ale tylko dolną cześć. Na ewentualny sklep – poprawił go prawnik. – Pani Aurelia wyraźnie zaznaczyła, że kamienica nie może być wynajmowana lokatorom. – To dziwne. I bez sensu – podniosła głos pani Anna. – Tak, jak mówiłam! Moja córka ma pracę i mieszkanie w Gdańsku! Nie będzie przecież trzymała pustej kamienicy. Przecież to spore koszty! – Kim pani jest z zawodu? – Granicki zwrócił się do Małgorzaty, ignorując jej matkę. – Lekarzem… Dziecięcym. – W Krakowie jest spore zapotrzebowanie na młodych pediatrów. – Jego głos złagodniał. – Nie ma się czym martwić. Mogę pani pomóc coś znaleźć. Mam dobre układy ze świetnym prywatnym szpitalem. – Sama nie wiem… Będę musiała tyle zmienić… – Znienacka dopadło ją wahanie. Taka właśnie była. To, co inni ludzie nazwaliby codziennością czy monotonią, dla Megi stanowiło sens życia. Każdy ułożony, podobny do siebie dzień, powtarzanie poszczególnych czynności, zawsze w tej samej kolejności, sprawiały, że czuła się bezpieczniej i pewniej w
chaotycznym i nieprzewidywalnym świecie. Jednak czasami sama miała serdecznie dosyć takiego trybu życia. Czuła, że powinna coś zmienić, zrobić coś nieprzewidywalnego. Jednakże, kiedy przychodziło co do czego, chowała głowę w piasek lub po prostu się wycofywała, wierząc, że prowadzi egzystencję najlepszą z możliwych. Najpewniejszą. Granicki jakby odgadł jej myśli. – Może te zmiany okażą się dla pani korzystniejsze? – podsunął tajemniczo, tym swoim charyzmatycznym tonem. – Czasami coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się złe, w rzeczywistości okazuje się inne. Lepsze – dodał z wyraźnym naciskiem. Rodzice przypatrywali się zadumanej Małgorzacie przez kilkanaście sekund, podczas gdy ona sama, uważnie patrząc w oczy Granickiego, starała się zrozumieć dwuznaczną wypowiedź prawnika. W jego spojrzeniu zobaczyła coś, co ją kompletnie zaskoczyło. Czuła, że mężczyzna chce w jakiś dziwny, ukradkowy sposób przekazać jej wiadomość, że tutaj, w Krakowie, Megi ma szansę zacząć nowe życie. Świadomość tego intrygowała ją i przerażała równocześnie. Zagryzając wargi, przeniosła wzrok z twarzy prawnika na witraż. W tej samej chwili deszcz lunął ze zdwojoną mocą, tłukąc wściekle z całej siły, jak gdyby próbował się przebić przez szklaną taflę do wnętrza budynku. Grube krople wody ślizgały się po kolorowych szybkach. Dwie strugi spływały po policzkach anioła dzierżącego w dłoniach ciężki obosieczny miecz; boski posłaniec wyglądał, jakby płakał. Potoki wody na szklanych szatach sprawiały, że postać anioła falowała i drgała niczym pustynny miraż. Jego zapłakana twarz czekała cierpliwie na decyzję Małgorzaty. Dziewczyna oderwała wzrok od witraża i ponownie zapatrzyła się w oczy prawnika. Stojąca obok matka wstrzymała oddech. – Dobrze. – Granicki energicznie zatarł dłonie, odwracając znienacka głowę. Osobliwe wzrokowe porozumienie prysło niczym bańka mydlana. – Na mnie już czas. Za godzinę mam spotkanie z ważnym klientem. Bardzo proszę o kontakt. Musimy jak najszybciej podpisać wszystkie dokumenty i zamknąć sprawę spadkową. Megi umówiła się z nim na najbliższy poniedziałek. Przyjęła wizytówkę i uścisnąwszy nad wyraz silną i chłodną dłoń mężczyzny, zamknęła drzwi. – I co mam teraz zrobić? – zapytała, patrząc na stojących przy schodach rodziców. – To twoja decyzja, córeczko. – Pani Anna oparła się o balustradę. – Proponuję najpierw obejrzeć dom, a dopiero później decydować, co dalej – powiedział ojciec, otwierając wysokie rzeźbione drzwi po prawej stronie.
Znaleźli się w dość sporym, kompletnie pustym pomieszczeniu; w przeciwległym rogu stało jedynie kilka starych krzeseł. Okna zostały zasłonięte grubymi ciemnobrązowymi kotarami, wpuszczającymi do środka jedynie wąską smugę szarego dnia. – Idealne miejsce na sklep – mruknął ojciec, otwierając drzwiczki do izby, która doskonale nadawała się na sklepowy magazyn. – A co jest po drugiej stronie? – zainteresowała się pani Anna. – Coś w rodzaju kotłowni – odparł pan Andrzej, unosząc brzeg ciężkiej kotary i wpuszczając do pokoju nieco dziennego światła. – I masa kurzu – dodał po chwili, otrzepując ręce. Pod schodami w korytarzu odkryli wyjście do niewielkiego ogródka, teraz doszczętnie zapuszczonego. Pośrodku ubitej ziemi rósł sędziwy kasztanowiec, wokół którego rozłożystych konarów deszcz zaznaczył ciemny, mokry krąg. – Nawet nie wiedziałem, że tutaj jest kawałek ziemi. – Ojciec Megi pokręcił ze zdumieniem głową. – Podczas naszych wizyt te drzwi zawsze były zamknięte. Ale przynajmniej będziesz miała z balkonu widok na ogródek. Deszcz wciąż padał, więc nikt nie kwapił się, by zajrzeć do maleńkiego składziku na narzędzia, wybudowanego w rogu posesji. – Zobaczmy wobec tego, co jest na górze – powiedziała Małgorzata, zamykając drzwi. Wspinali się po rzeźbionych schodach, a niektóre stopnie poskrzypywały cicho. Starta do idealnej gładkości drewniana poręcz, otaczająca stalową balustradę, obluzowała się w kilku miejscach. Trafiając na słabszy element, Małgorzata miała wrażenie, że lada moment kawałek drewna zostanie jej w dłoni. Dotarli na pierwsze piętro. – Tutaj mieszkała ciotka. Jak widać. – Pan Andrzej otworzył drzwi do przestronnej staroświeckiej kuchni. Na piętrze znajdowały się jeszcze dwa pokoje i niewielka łazienka. W największym z pomieszczeń stało trochę podniszczonych mebli, leżał wytarty dywan. Spora pasiata sofa obrócona była w kierunku okazałego kominka, misternie rzeźbionego w roślinne i kwiatowe wzory. Wspinające się po zabudowanych bokach paleniska girlandy płynnie zakręcały na poziomej belce, by w końcu połączyć się na samym jej środku, tworząc kwiecisty bukiet. Zdobienia zostały wykute przez rzeźbiarza z niespotykaną dokładnością. Małgorzata bez słowa przejechała palcami po kamiennych płatkach lilii. – Wyglądają jak żywe – powiedział cicho ojciec, stając za jej plecami. – Nie jest tak źle, jak myślałam – odezwała się pani Anna z ożywieniem. – Jeżeli naprawdę
zdecydujesz się tutaj zamieszkać, pomożemy ci uporządkować stare rzeczy po ciotce, przemalujemy pomieszczenia i dodamy trochę nowoczesnych akcentów. W końcu mieszkanie w Gdańsku przed remontem wyglądało niewiele lepiej. – Przede wszystkim ściągniemy te stare grube kotary, zeżarte przez mole. – Ojciec delikatnie odsunął zakurzone zasłony, by wpuścić do wnętrza trochę słońca, które nieśmiało zaczynało się przebijać przez ostatnie deszczowe chmury. – Właściwie to nawet podłogi nie trzeba zmieniać – zauważyła matka. – Z tych pięknych drewnianych desek wystarczy zerwać ciemną farbę. I wycyklinować. – Masz rację, skarbie – zgodził się ojciec, dotykając palcami wytartego drewna. – Wystarczy później pociągnąć podłogę bezbarwnym lakierem. Od razu zrobi się jaśniej. Tymczasem w sypialni Małgorzata otworzyła jedną ze starych szaf. Wewnątrz śmierdziało kulkami na mole i starymi futrami. Na półkach wciąż tkwiły poskładane w kostkę męskie ubrania, a na drążkach wisiało kilka kompletów garniturów. Z kieszeni wystawały pęczki lawendy i innych ziół, które zapewne miały odstraszać owady. – Trzeba będzie to wszystko powynosić – szepnęła pani Anna do córki, siląc się na uśmiech. – Przejrzymy garderobę. Co się nada, oddamy do PCK, tam zbierają ubrania dla potrzebujących. Megi tylko skinęła głową i podeszła do niewielkiego stolika w rogu pokoju. Stało tam kilka pożółkłych fotografii oprawionych w bogato rzeźbione ramki o różnych kształtach. Podniosła jedną z nich. Zdjęcie przedstawiało młodą ciotkę Aurelię w towarzystwie wysokiego mężczyzny. Ubrani w eleganckie stroje, stali przy ogromnej fontannie i śmiali się od ucha do ucha. – To wujek Marian, mąż ciotki. Pewnie słabo go pamiętasz. Nie żyje od ponad dwudziestu lat – powiedział ojciec. – Wiem, wspominałeś… – Małgorzata przejechała dłonią po zimnym szkle. – Długo byli ze sobą? – zapytała, odstawiając zdjęcie i biorąc do ręki kolejne. – Praktycznie przez całe życie. Znali się od dziecka. Wujek był sąsiadem Aurelii. Następną fotografię wykonano w sepii. Przedstawiała młodą ciocię z tłuściutkim niemowlakiem na kolanach. Ubrany niczym marynarz grubasek uśmiechał się szeroko, połyskując jedynym górnym zębem. – To ja. – Ojciec się roześmiał. – Był ze mnie kawał chłopa. – Aż trudno uwierzyć. Teraz nie jesteś już taki pulchny. – I całe szczęście. Przejrzeli jeszcze kilka zdjęć, w tym dwa ze ślubu Aurelii i Mariana. Niektóre były
pamiątkami z podróży. W samym rogu stolika dostrzegli owalną ramkę, w której tkwiło najstarsze zdjęcie Aurelii, tym razem w towarzystwie wysokiego barczystego mężczyzny o dziwnie błyszczących oczach. Bardzo młoda ciotka trzymała w ręku pięknie rzeźbioną laskę. Jej partner pochylał się nad siedzącą dziewczyną, patrzącą wprost w obiektyw, i spoglądał z góry w jej twarz z absolutnym oddaniem i miłością. W tle widniał kram ze starociami. Małgorzatę zaintrygowały jasne plamy w źrenicach znajomego ciotki. – Chyba zdjęcie jest prześwietlone – mruknął ojciec, przyglądając się z bliska fotografii. – Pewnie nałożyło się na poprzednie albo jego oczy tak dziwacznie odbiły światło. – Nie wiem, czy to możliwe. – Wiesz, w tamtych latach nie było aparatów cyfrowych jak teraz. I nie korygowały efektu czerwonych oczu… – Wyobraź sobie, że się tego domyśliłam – odparła z lekkim przekąsem Megi, odkładając fotografię na miejsce. – A ten gość to kto? – Nie mam pojęcia… Może jakiś wujek lub przyjaciel. Nie wiem, dlaczego w ogóle oprawiła tę fotkę. Małgorzata przejechała palcem po owalnej ramce. – Może właśnie ze względu na niego… – Idziemy na górę? Tam są chyba jeszcze ze trzy pokoje – przerwała im matka, wycierając ręce ściereczką znalezioną na oparciu fotela. W milczeniu udali się na kolejną kondygnację. Drugie piętro stało nieużywane od wielu lat. Podłogę i wszystkie stare meble, częściowo poprzykrywane pożółkłymi prześcieradłami, pokrywały grube warstwy kurzu. Okna i tutaj szczelnie pozasłaniano kotarami, więc żeby cokolwiek zobaczyć, trzeba było zapalić światło. – Ależ to prawdziwe siedlisko roztoczy! – wykrzyknął ojciec, kichając głośno. – Chyba ściągniemy jakąś ekipę, bo sprzątanie tego wszystkiego zajmie nam wieki! Okazało się, że w kamienicy znajduje się jeszcze niewielki strych, kompletnie zawalony starociami. – Proponuję zejść do kuchni i napić się herbaty – powiedziała matka, pierwsza schodząc na dół po szybkich oględzinach poddasza. – Mam lepszy pomysł. – Ojciec wycierał nos chusteczką. – Niedaleko jest pizzeria. Na Świętego Jana. Możemy tam podskoczyć i zjeść coś ciepłego. Prawdę mówiąc, konam z głodu.
Wszyscy chętnie przystali na tę propozycję. Gdy zeszli do głównego holu i pani Anna otworzyła drzwi, okazało się, że już przestało padać. Pomiędzy chmurami prześwitywały promienie słońca, rzucając przymglony blask na wciąż mokry chodnik. W licznych kałużach, kryjących nierówności chodnika i jezdni, odbijały się fasady kamienic. Ich drżące kształty falowały lub znikały na kilka chwil, kiedy ze złożonych parasoli przechodniów spadały ostatnie krople wody. Małgorzata zamykała drzwi, gdy nagle przypomniała sobie pozostawioną na poręczy schodów torebkę. – Zaczekajcie momencik – poprosiła rodziców. Ponownie przekręciła klucz i z rozmachem otworzyła drzwi. Obcasy czółenek zastukały głucho po zniszczonej kamiennej posadzce. Podeszła i wzięła torebkę do ręki. Kiedy zakładała ją na ramię, kątem oka spostrzegła ruch na półpiętrze. Szybko podniosła głowę ku górze. Oczywiście, nie było nikogo, ale Małgorzata odniosła wrażenie, że anioł na witrażu ma jeszcze bardziej srogą minę, a jego miecz jest uniesiony ciut wyżej. – Za dużo tego wszystkiego jak na jeden dzień! – mruknęła pod nosem, zerkając jeszcze raz na kolorowe szybki. Zdecydowanie obróciła się na pięcie i z hukiem zatrzasnęła za sobą ciężkie drzwi.
ROZDZIAŁ 3 Dwa tygodnie wcześniej nawet nie przyszłoby mi do głowy, że tak się wszystko pozmienia… Małgorzata stała przy oknie i rozmawiała przez telefon komórkowy z Kasią – koleżanką z pracy. – Megi, co ty tam będziesz robić bez nas? – W głosie przyjaciółki pobrzmiewał smutek. – Nic. Tęsknić. – A praca? Rozglądałaś się już za czymś? – Tak. Dostałam etat w prywatnym szpitalu. Byłam też na rozmowie w takiej jednej przychodni… – A jak kamienica? Małgorzata przetarła spocone czoło i westchnęła przeciągle. – Jest w trakcie remontu. Dwa dni sprzątaliśmy rzeczy po ciotce. Trzeba było powynosić wszystkie ciuchy, stare gazety, większość mebli. Teraz ekipa remontowa kończy równać ściany, a jutro zaczynają pracę malarze. Zakrawa na cud, że udało się tak szybko załatwić pracowników. – Nie nudzisz się, jednym zdaniem. Megi się roześmiała. – To prawda. Na nudę raczej nie mogę narzekać. Zanim zaczęliśmy cokolwiek robić, musiałam kilka razy spotkać się z konserwatorem zabytków. A chciałam raptem zburzyć kawałek ścianki na pierwszym piętrze, żeby połączyć salon z kuchnią! Cała afera z tym była. W końcu zgodzili się na wybicie, ale tylko części ściany. Właśnie wczoraj robotnicy skończyli wynosić tony gruzu. Te mury są tak potwornie grube… – Mieszkasz już? – Nie, skąd! – Megi nalała sobie soku pomarańczowego do szklanki. – Urzęduję na razie w takim małym hoteliku na Czyżynach. Udało mi się wynegocjować dość korzystną cenę. – A kiedy się wprowadzasz? – Mam nadzieję, że uda się skończyć remont w ostatnim tygodniu czerwca. Tak czy siak, od lipca muszę zamieszkać przy Sławkowskiej… W kamienicy zostało jeszcze sporo do zrobienia. Ogólny stan budynku był całkiem niezły, ale trzeba było wprowadzić kilka zmian, powymieniać część rur i przewody elektryczne. Dotychczas w całym domu była tylko jedna maleńka łazienka, podczas gdy Małgorzata wymarzyła sobie ten luksus na każdym piętrze. Na razie remont postępował zgodnie z planem i
wszystko wskazywało na to, że uda się zakończyć większość prac jeszcze w czerwcu. Megi miała za sobą kilka naprawdę pracowitych dni. Po ponad dziesięciu godzinach pracy wpadała do kamienicy, by sprawdzić postępy robót, a później ruszała na poszukiwania materiałów do wykończenia pomieszczeń. Potrzebne były nowe płytki do kuchni i łazienek, meble, armatura, trzeba było dobrać kolory farb, zasłon, rolet. Słowem – dzień Małgorzaty kończył się późną nocą, kiedy padała ze zmęczenia na łóżko i zasypiała w ciągu kilku sekund. Na szczęście w weekendy do pomocy przyjeżdżał ojciec. Nierzadko doglądał też prac w tygodniu, gdy Megi musiała gnać do pracy. Dokładnie dwudziestego dziewiątego czerwca kamienica z grubsza została odremontowana, a ostatni robotnicy zamknęli za sobą ciężkie drewniane drzwi. – Tato! Nareszcie! – Rozradowana Megi rzuciła się ojcu na szyję. – Dzięki za pomoc! Nie wiem, jak bym sobie dała radę z tym wszystkim bez ciebie. Pan Andrzej czule ucałował swe jedyne dziecko w czubek głowy, spoglądając równocześnie na stojącą opodal żonę. – Mamy nadzieję, skarbie, że będzie ci się tutaj dobrze mieszkało. – Ja też! – odparła, rozglądając się po jasnym korytarzu. Trzeba przyznać, że po gruntownej przeróbce wnętrza prezentowały się fantastycznie. Na pierwszym piętrze powstała przestronna kuchnia, połączona z salonem, dość spora łazienka oraz pokój, który Małgorzata przeznaczyła na biuro. Na drugim zachowano stary układ – trzy pokoje i łazienka. Większość pomieszczeń pomalowano w pastelowych odcieniach, dzięki czemu zrobiły się bardziej przestronne i pojaśniały. Odnowione dębowe deski na podłogach lśniły karmelowym blaskiem. Ciotczyne meble, po dokładnym wyczyszczeniu i odnowieniu, zadziwiająco wyładniały i dostały drugą szansę. W nowym otoczeniu, ustawione tak, by nie zagracały pokoi, doskonale harmonizowały z jasną podłogą i ścianami. – Pięknie tutaj – powiedziała pani Anna, nie kryjąc zachwytu. – Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że będzie to tak dobrze wyglądać. Pan Andrzej wybuchnął śmiechem. – Przecież mówiłem ci, kochanie, że wystarczy odświeżyć ściany, wycyklinować podłogę, wywalić trzy czwarte mebli, a kamienica zmieni się nie do poznania. Ciotka strasznie zagraciła ten dom. – A ile jest teraz pokoi! – wykrzyknęła Anna, zaglądając jeszcze do kuchni. – I pomieszczenia do wynajęcia na parterze! Aż trudno uwierzyć!
– Sklepik będzie miał własne wejście, żeby nikt obcy nie kręcił się po głównym holu i po ogródku – dodał ojciec z dumą. – To mój pomysł. – Właśnie, a co z ogródkiem? – zapytała matka. – Ciągle o nim zapominam. – Zajmuje się nim osobna firma. – Megi wzruszyła ramionami. – Trzeba było usunąć beton, odpowiednio przygotować podłoże. Gdybyś widziała, ile dziwnych gratów znaleziono przy okazji! Jakieś worki z solą, druty, a nawet stary ogromny wieniec, zakopany tuż przy drzwiach. Widać wrzucano tam, co popadło. Dwa dni temu dowieziono nową ziemię, a dopiero wczoraj skończono układanie płytek wzdłuż ściany. – Dzisiaj kolej na rolowany trawnik i sadzenie krzewów – dodał ojciec. – Ogródek będzie dobrze wyglądał dopiero w przyszłym roku, kiedy trawa się wzmocni, a rośliny przyjmą i wypuszczą nowe liście. – Mówiłaś, że pod ziemią znaleziono wieniec? – Matka zmarszczyła brwi. – Pod pierwszym stopniem, przed drzwiami – sprostował ojciec. – Może to coś w rodzaju wiechy? – A czy tu są piwnice? – I to jakie! – Pan Andrzej machnął ręką. – Chyba pod całym budynkiem. Mają wspaniałe kolebkowe stropy. Moim zdaniem to idealne miejsce na restaurację albo klub. – Na razie uporządkowaliśmy je tylko z grubsza, kiedy wymieniano przewody – wtrąciła Megi. – Będę musiała zająć się nimi kiedy indziej. Mieszkanie i sklep były ważniejsze. – Na piwnicznych półkach znaleźliśmy kilkanaście butelek z winem. – Ojciec uśmiechał się szeroko. – Są stare jak świat. Chyba jeszcze sprzed pożaru. – Rzeczywiście wiekowe – wtrąciła pani Anna. – Może któryś najemca zechce i piwnice – powiedziała Małgorzata. – Mnie tam nie są na razie potrzebne. – Słuszna uwaga – zgodził się ojciec. – Już nawet zamieściłem ogłoszenia w Internecie, a na drzwiach wejściowych wisi stosowna informacja. Ale na razie zapraszam moje kobiety do restauracji, na uroczystą kolację. Pierwszej nocy w kamienicy nie możemy spędzić na trzeźwo. To przynosi pecha. – Mówisz jak notoryczny pijak – żachnęła się pani Anna, kryjąc uśmiech. – Po prostu cieszę się szczęściem mojej jedynej latorośli. Rozpoczęły się przygotowania do wyjścia, ojciec zamówił taksówkę. Pół godziny później stała pod drzwiami kamienicy. Żartując i śmiejąc się głośno, wyszli z budynku.