Erica Jong rozpoczęła karierę literacką jako poetka i opublikowała sześć tomików wierszy: Fruits
and Vegetables, Half-Lives, Loveroot, At the Edge of the Body, Ordinary Miracles, Becoming Light:
Poems New and Selected. Otrzymała za nie prestiżową nagrodę Bess Hokin, Borestone Mountain
Award i wiele innych. Jednak największą popularność przyniosły jej powieści: Strach przed lataniem,
Jak ocalić swoje życie, Serenissima, Babski blues, Strach przed pięćdziesiątką oraz Pamięć dopisze.
Były one tłumaczone na dwadzieścia siedem języków i honorowane rozlicznymi ważnymi
nagrodami (m.in. United Nations Award of Excellence). Powieść Fanny, rozpoczęta w 1976 roku, nawiązuje do twórczości słynnych angielskich pisarzy
XVIII w., jak Daniel Defoe, Henry Fielding czy Samuel Richardson, wypełniając istniejącą dotąd
przepaść w wielkiej tradycji powieści łotrzykowskiej.
„Mam nadzieję, że książka ta choć trochę odda moją fascynację osiemnastowieczną Anglią, jej
zwyczajami i obyczajami, ale przede wszystkim chcę, aby była traktowana jako powieść o życiu i
rozwoju kobiety, w czasach kiedy niewiasty doświadczały dużo większego ucisku niż dzisiaj”. Z posłowia
Erica Jong
FANNY
CZYLI PRAWDZIWA HISTORIA PRZYGÓD FANNY CHŁOSTKI-JONES
T łumaczyli Jerzy Łoziński, Krzysztof Wójcik
Tytuł oryginału: FANNY, BEING T HE T RUE HIST ORY OF T HE ADVENT URES OF FANNY HACKABOUT-JONES
Poznajemy Fanny... PADA DESZCZ w Merriman Park. Takiej zieleni nie ma nigdzie poza Anglią. Nawet pnie drzew są
zielone od pocałunków mchu. I schody prowadzące do małej greckiej świątyni są śliskie od tego
samego mchu. Za płotem, na końcu alei skąpanych w deszczu kasztanowców, pasą się krowy, z
opuszczonymi łbami, niepomne deszczu. To angielskie krowy. Brązowo-biały spaniel z zabłoconymi łapami wpada do domu, pędzi po czarno-białej
marmurowej podłodze głównego holu, zupełnie nieczuły na całe zgromadzenie bogów i bogiń
wymalowanych na suficie, na sceny z Eneidy na ścianach, na marmurowe postacie reprezentujące
Poezję, Muzykę, Geografię, Astronomię, Geometrię i Rzeźbę na frontonach nad masywnymi
drzwiami. Pies najadł się trawy i zatrzymuje się na chwilę, aby zwymiotować na parkiet w bibliotece,
potem wielkimi schodami biegnie do sypialni swojej pani, gdzie opiera się (zabłoconymi łapami) o
jej przykryte jedwabnym szlafrokiem kolana (znacząc bladoróżowy jedwab plamami), jeszcze raz
wymiotuje trawą i teraz zupełnie odrywa ją od pisania. Pani odkłada gęsie pióro (stępione od
długiego użytkowania) i wstaje od orzechowego biurka, aby ukarać psa, który wabi się, jak teraz
słyszymy, Chloe. Ale kim jest ta dama i cóż takiego pisze? Jest zbyt piękna, byśmy o to nie spytali. Jej włosy są
koloru jesieni. Oczy ma brązowe i ruchliwe jak oczy psa. Twarz nie zdradza lat innych niż te, które z
dziewczyny czynią kobietę. Może ma trzydzieści lat, może czterdzieści, może niezmiennie trzydzieści
pięć? Przyjaciele mówią do niej Fanny, oficjalne dokumenty mówią o Frances. Faneczka zwą ją
kochankowie zniewoleni jej nieodpartym urokiem. Było ich mnóstwo, wielu to literaci, którzy
opisywali ją w poematach i sztukach. Nadawali swej miłej poetyckie imiona, takie jak Lindamira,
Indamora, Zefalinda, Lesbia, Flavia, Sappo, Kandyda. Ale mniejsza o to. Żadna kobieta z charakterem
nie osiągnie wieku Fanny, jakikolwiek by był, nie zaskarbiając sobie równie irracjonalnych obelg i
pochwał. Zatem jeśli była określana jako aksamitka, arabeska, bawidamka, burdelowa, cipa, ćma nocna,
dupcia, dupodajka, epiczka, flirciara, fiutka, gamratka, gumowa siostra, harcówka, hultajka,
internistka, jałmużnica, księżycówka, kutaśnica, ladacznica, lafirynda, łatwa wziątka, mercha,
miłośnica, napalonka, nimfa nocna, objeżdżarka, pakieta, podnośna spódnica, popaśnica, rozwora,
rura, rusałka, słupołaz, ssawka, szparka, tapczanik, tłuk, trampolina, udręczarka, udziałówka, wesoła
córa, wszetecznica, zamtuźnica czy wreszcie zdzira – to nie ma się czemu dziwić. Kobietę o żywym
usposobieniu równie dobrze można żniesławiać, jak i podziwiać. – Chloe, spójrz tylko, co zrobiłaś z moim szlafrokiem – mówi (bez złości) do śliniącej się suki i
obie oddalają się od biurka oraz orzechowego krzesła z nóżkami na kulkach i muszelkowatymi
wcięciami, podchodząc teraz do umywalki, gdzie pies zostanie wytarty i wyczesany, tak jak gdyby był
dzieckiem. To pozwala nam podejrzeć, co też takiego Fanny pisze. Czynimy to z należnym
poczuciem winy, aby cała sprawa nabrała właściwej pikanterii...
Prawdziwa historia przygód Fanny Chłostki-Jones
W trzech księgach Obejmuje jej życie w Lymeworth, inicjację jako wiedźmy, podróże z Wesołą Gromadką, życie w
burdelu, londyńskie doświadczenia pośród wyższych sfer, niewolniczą podróż, wyczyny jako piratki,
wreszcie rozwikłanie tajemnicy jej przeznaczenia et cetera.
Drukowane dla G. Fentona na Strandzie MDCCLI
Dramatis personae
(w kolejności występowania)
Fanny Frances Bellars, znana również jako Fanny Chłostka-Jones, śliczna bohaterka naszych
tragikomicznych i komiczno-heroicznych pamiętników.
Lord Bellars z Lymeworth – ojciec przyrodni naszej bohaterki
Lady Bellars z Lymeworth – matka przyrodnia naszej bohaterki
Wielmożny Daniel Bellars – brat przyrodni naszej bohaterki
Wielmożna Mary Bellars – siostra przyrodnia naszej bohaterki
Aleksander Pope – nieśmiertelny poeta (choć śmiertelny człowiek)
Pani Locke – gospodyni Lymeworth
Lustre – szlachetny rumak naszej bohaterki
Lady Mary – słynna tancerka pląsająca na linie lub być może jej imitatorka
Inni akrobaci, klowni tudzież dziwolągi
Doggett – znany aktor, później namiętny uczestnik jarmarków
Isobel White– mądra kobieta z lasów, podejrzana o czary
Joan Griffith – jej przyjaciółka
Wielki Mistrz - Esbat
Dziewica - Esbat
Siostra Alicja - Esbat
Siostra Luiza - Esbat
Zgromadzone wiedźmy - Esbat
Zgromadzeni łotrzy - Esbat
Panna Molly Mudge – służąca w „Niemym Dzwonie”
Pan Ned Tunewell – pretensjonalny, ale poczciwy wierszokleta Stajenny – w „Niemym Dzwonie”
Pani Pothers – dama en route
Sally – jej służąca
Paul – znany również jako Horacjo, heroiczny jegomość o czarnej skórze
Lancelot Robinson – słynny rozbójnik i pirat, herszt Wesołej Gromadki Wesoła Gromadka:
John Maluszek
Puj Dobrodziej
Pan Goguś
Pan Dowcipas
Beau Monde
Zawistnik
Gładysz
Grom
Opój
Sancho
Francis Bacon
Memento
Matka Coxtart – niewątpliwa rajfurka
Służący – oddający mamci Coxtart najróżniejsze usługi Kurwy, kokoty, dupodajki itp.:
Druscilla
Evelina
Kate
Molly
Roksana
Nell
Melinda
Sophia
Rosamund
Bridget
Właściciel sklepu tekstylnego – handlarz z Targu Królewskiego
Żebrak – roznosiciel pism i posłań
Theophilus Cibber – niesławny komediant i syn Colleya Cibbera
Pani Skynner – handlarka wątpliwej reputacji, która sprzedaje „środki bezpieczeństwa”
Piekarz – który pomaga naszej bohaterce
Dozorca więzienny – z więzienia Newgate
Swift – ksiądz dziekan, nieśmiertelny autor Podróży Guliwera
Hogarth – nieśmiertelny malarz
Cleland – niesławny pismak
Przewodnik po Piekielnych Grotach – który zawiózł naszą bohaterkę do wnętrza Ziemi
„Mnisi” i „Mniszki” – o których wkrótce więcej się dowiemy
Gospodarz „Rogera i Sępa” – właściciel tawerny
Zuzanna – ukochana służąca bohaterki
Doktor Smrodek – znany akuszer
Pomagierzy – wiernie mu asystujący
Belinda – prześliczna córka bohaterki
Prudence Feral – zawodowa mamka
Pani Wetton – kucharka zarozumiała, acz niechlujna
„Kassandra” – statek handlowy
Przewoźnik – po Tamizie
Stary Marynarz – z londyńskich doków
„Hopewell” – brygantyna
Kapitan Whitehead – deísta i sensualista
załoga „Hopewella”:
Cocklyn,
Pierwszy Oficer
Drugi Oficer
Llwelyn
Bartolomew Dennison, lekarz
Liczni marynarze
Liczni piraci, niewolnicy i opryszki
flotylla piracka Lancelota:
„Hazard” – bryg
„Happy Delivery”
„BlJOUX”
„WlLLING MlND”
„Speedy Return”
„Guarda DEL Costa” – hiszpański statek ze skarbami
„Three Spoon Galley” – sławetny galeas Anne Bonny
Anne Bonny – sławetna piratka
Pasażer „Kassandry” – bitny, lecz niefortunny pojedynkowicz
Rozliczni inni pasażerowie „Kassandry”
Kapitan „Kassandry”
Pokojówka – nowa osoba w Lymeworth
Prawnik – sumienny realizator ostatniej woli lorda Bellarsa
KSIĘGA I
Rozdział I
Wprowadzenie w dzieło albo rachunek z uczty życia. JA, FANNY CHŁOSTKA-JONES, obdarzona przez niebiosa długim życiem, czyniącym nawet z
najpiękniejszych zdarzeń młodości jedynie ulotne błahostki lub farsy, spisuję niniejszym historię
mojego życia i przygód jako testament dla mojej jedynej córki Belindy. Na mocy dokumentów pozostawiam tej wspaniałej młodej damie moje domy, ziemie,
kosztowności oraz powierzam jej pieczy moje psy, konie i inne zwierzęta domowe. Jestem pewna, że
moja historia będzie dla niej cenniejsza niż bogactwa zdobyte przeze mnie piórem lub urokiem
osobistym. O ile bowiem nie jest rzeczą łatwą być mężczyzną na tym łez padole, o tyle trudniej jest
żyć na nim godnie, będąc kobietą. Mimo to uważam, że wiodło mi się nieźle, tak na przekór
kaprysom losu, jak też dzięki nim, czyż mogę zatem pozostawić mojej ukochanej Belindzie lepsze
dziedzictwo aniżeli pełny i prawdziwy rachunek z całego mojego życia, często przedstawianego
fałszywie, zniesławianego lub służącego za inspirację autorom skandalicznych powieści, namiętnych
dramatów i rozwiązłych strof? Jeśli na tych stronicach zbyt często będzie gościć rozpusta i zło, to nie dlatego, bym chciała
chwalić niegodziwość, lecz tylko gwoli zaświadczenia prawdzie, albowiem czysta, naga prawda
wymaga możliwie jak największej szczerości. Oby spadkobierczyni tego testamentu nauczyła się w
ten sposób odrzucać zło lub przemieniać je w dobro. Przedmiotem szczególnej troski była dbałość o to, aby unikać jawnej obrazy skromności lub
czystości, jednakże autorka przyznaje, iż prawda jest boginią surowszą od skromności i tam, gdzie
przyszło wybierać między pierwszą a drugą, zawsze triumfowała prawda. Jeśli któryś z epizodów obraża delikatność uczuć epoki nawykłej do mniejszych namiętności niż
ta, w której ja się urodziłam, to niechaj zacny czytelnik złoży to na karb rozpasania mojego wieku,
niskiego stanu społecznego moich naturalnych rodziców i braku wykształcenia, zawinionego przez
płeć i sytuację życiową, co w sumie sprawiło, że na utrzymanie zarabiać musiałam, wykorzystując
swój umysł, zręczność pióra i urodę. Świat jest ostatnio tak zaabsorbowany historiami i romansami, w których zło przegrywa, a dobro
zwycięża, że zaintrygowany czytelnik może zacząć się dziwić, dlaczego na tych stronicach zło nie
zawsze zostaje ukarane, a dobro nagrodzone, tak jak w historiach pana Fieldinga i pana Richardsona.
Autorka może wyjaśnić jedynie tyle, iż tutaj będziemy służyć prawdzie, a nie moralności, oraz że
prawda i moralność nie zawsze sypiają w tym samym łożu.
Jest takie banalne, ale prawdziwe stwierdzenie, że przykłady silniej oddziałują na umysł niż
nakazy; ale też podczas gdy płeć męska ma całe mnóstwo przykładów do naśladowania – od Jezusa z
Nazaretu do Williama Szekspira, barda ze Stratfordu – to przedstawicielki płci żeńskiej na próżno
mogą szukać wzorca wielkiej kobiety, według którego mogłyby układać swoje trudne losy. Autorzy współczesnych powieści i romansów czynią bardzo mało w tym względzie, gdyż albo
wychwalają kobiecą cnotę – zbytek, na który mało kobiet może sobie pozwolić i który tylko te
najnudniejsze i pozbawione wyobraźni są w stanie utrzymać – albo potępiają kobiecą występność w
taki sposób, że jakakolwiek niewiasta po przeczytaniu współczesnego dzieła tworzonego męską ręką
śmiało może odebrać sobie życie. Ani Pamela Andrews, bezustannie rozprawiająca o swojej
„cnocie”, ani męcząca Clarissa Harlowe, nieznośnie łkająca w swoich listach, ani nawet delikatna
Sophia Western, o której tak pięknie pisze pan Fielding, ani zepsuta Moll Flanders, o której tak
barwnie opowiada pan Defoe, żadna z nich nie stanowi przykładu, który jakakolwiek kobieta z krwi i
kości mogłaby naśladować. Życie bowiem, jak dobrze wiedzieli starożytni, nie jest ani tragedią, ani
komedią, lecz mieszaniną obu tych gatunków. Jest ono ucztą, w czasie której podawane są nie tylko
delikatne leguminy, lecz także ostre haszu i pieprzne ragoût; mięsa pospolite obok wyśmienitych
owoców, egzotyczne przyprawy i sosy obok zwykłych, wiejskich potraw. Jeśli więc jest ono tym dla
mężczyzny, to czym dopiero musi być dla kobiety! Kobiety, która z natury rzeczy zawsze jest
opacznie rozumiana, a pojmowana jedynie jako ucieleśnienie dobra lub zła. Pragnę w tej historii ukazać fałsz obu tych wcieleń. Kobieta, na podobieństwo wyżej wspomnianej
uczty, jest mieszaniną słodyczy i goryczy. Pragnę również uroczyście oświadczyć, iż nie mam
zamiaru nikogo poniżać lub oczerniać oraz że wszystkie moje słowa są jedynie jawnie odpisane z
Wielkiej Księgi Natury, ja zaś, wasza autorka, posłużyłam tylko za jej uniżoną sekretarkę.
Rozdział II
Krótki opis mojego dzieciństwa, ze szczególnym uwzględnieniem cierpień mojej macochy, lady Bellars. URODZIŁAM SIĘ ZA PANOWANIA KRÓLOWEJ ANNY, ale dokładnej daty moich urodzin nie
znałam przez wiele lat, gdyż nieszczęśliwym zrządzeniem losu zostałam w najwcześniejszym
dzieciństwie podrzucona pod drzwi pewnego domu. Tego, czy moi naturalni rodzice byli, jak to się
mówi, biedni, ale uczciwi, czy też biedni i źli, nie mogę orzec z czystym sumieniem. Wolałabym
założyć, że to z ubóstwa, a nie z jakiejkolwiek innej przyczyny posunęli się do porzucenia własnej
bezradnej dzieciny na progu wielkiego domu w sąsiedztwie. Przybrani rodzice, którymi w ten oto sposób zostałam obdarowana przez los, nazywali się Bellars:
Laurence Bellars i Cecilia, jego małżonka. Lord Bellars pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej,
po której odziedziczył posiadłość tak obciążoną długami, jak nasz kasztanowiec kasztanami, ale
dzięki rozsądnemu gospodarowaniu posagiem żony, którym finansował operacje Kompanii
Wschodnioindyjskiej, jak również dzięki oszczędnościom zgromadzonym w Banku Anglii stał się
wkrótce niezwykle majętny i wydawało się, iż wszystko, co robi, przysparza mu jeszcze większego
bogactwa. Spekulacje giełdowe prowadził z taką wprawą, że nawet podczas operacji finansowej
związanej z Morzem Południowym (byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką) jako jeden z
nielicznych nie tylko zarobił na niej, ale również dokonał transferu zysków na ląd, zanim całe
przedsięwzięcie runęło. Również i ten podejrzany interes, który wiele osób przywiódł do nędzy,
powiększył naszą posiadłość o dalsze dwa tysiące akrów, nie wspominając o spłaceniu wszystkich
długów i zaopatrzeniu naszego domu w jeszcze piękniejsze ekwipaże i jeszcze większą liczbę
lokajów we wspaniałych liberiach. Lord Bellars zwykle mieszkał w Londynie, tłumacząc swój pobyt tam rozlicznymi interesami
handlowymi, choć na pewno wiele wolnego czasu poświęcał na hazard i rozpustę. Pozostawił swoją
żonę Cecilię na wsi, aby zarządzała wielką posiadłością i parkiem w Wiltshire oraz uczyła dzieci –
Daniela, Mary i mnie – wszelkich cnót, na wpajanie których, czy to nakazami, czy też własnym
przykładem, on nie miał ani czasu, ani ochoty. Moja pozycja w rodzinie wyglądała tak, że nie byłam traktowana ani jako dziedziczka rodzinnej
fortuny, ani jako służąca. Byłam znajdą, kochaną za bystry umysł, rude loki i wesołe usposobienie,
ale nie pobłażano mi tak jak rodzonemu dziecku, które czy to na dobre, czy na złe jest krwią z krwi i
kością z kości. Zawsze byłam molem książkowym. Pokochałam czytanie niemal od chwili, gdy tylko nauczono
mnie alfabetu. W czasach, kiedy uważano, że dziewczętom potrzebne jest nie wykształcenie, lecz
umiejętność posługiwania się igłą, znajomość salonowych tańców, konwersacja w języku francuskim
oraz gra na harfie lub szpinecie, ja, na przekór temu, wykradałam z biblioteki mojego
opiekuna Rozmaitości poetyckie Tonsona, nowe książki pana Pope’a i pana Swifta, jak również te
starsze – Szekspira, Miltona, Boccaccia, Boileau i Moliera. Łaciny nauczyłam się sama; choć bowiem
znajomość tego szlachetnego języka przez mężczyzn była traktowana jako oznaka erudycji, to w
wypadku kobiet uważano ją za zbędną i niepotrzebną. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego
Daniel, chłopak starszy ode mnie o rok, raczej tępy i leniwy, miał być wysłany do szkoły dziennej,
żeby uczyć się łaciny, greki, algebry, geometrii i geografii, podczas gdy mnie, dziewczynę dużo od
niego mądrzejszą, pędzono jedynie do robienia ciast, wyszywania, tańców francuskich, wyszydzając
jednocześnie moją dumę z własnych zdolności pisarskich. Ze wszystkich umiejętności, jakie
zdobyłam w dzieciństwie, pisanie było tą, która okazała się najpożyteczniejsza w całym moim życiu i
która najbardziej wyróżniała mnie spośród innych kobiet. Uroda, niestety, przemija; bogactwo
można stracić za jednym obrotem koła fortuny. Kobiecie z wielkim posagiem często trafia się drań,
który nie tylko skąpi jej pieniędzy na drobiazgi, ale także przepuści jej wdowie dożywocie, nie
zostawiając po sobie nic oprócz długów karcianych i gromady głodnych gąb do nakarmienia. Ale
wykształcona dama, która może zarabiać na życie piórem, ma pewniejszą przyszłość (pomimo
szyderstw kawiarnianych mędrków) niż jakakolwiek inna niewiasta. Czymże bowiem jest
małżeństwo, jeśli nie formą służby, kiedy to żona rezygnuje ze wszystkiego (z nazwiska, majątku,
zdrowia i urody), aby nabyć prawa do okazjonalnych nocnych wizyt swego pana – łajdaka, z którym
nie dzieli nic oprócz dachu nad głową oraz izby pełnej płaczących niemowląt? Moja macocha, lady
Bellars, była jedną z najżałośniejszych istot na świecie, chociaż gdyby urodziła się mężczyzną,
rodzinna fortuna i przyrodzona uroda uczyniłyby ją szczęśliwą. Zbyt inteligentna, aby spędzać czas
między stołem do herbaty a stolikiem do kart, zbyt miękkiego charakteru, aby zganić i potępić męża
za jego przedłużającą się nieobecność, rozpustę i hazard, oraz zbyt nieśmiała, aby sama zaczęła
hulać w biały dzień, używając statusu mężatki jako parawanu dla rozlicznych miłostek, biedna lady
więdła na wsi, poświęcając się dzieciom – mimo iż wiek ich nie wymagał już takiej troski – oraz
całej menażerii zwierząt, na które przelała swoje nadmierne uczucia macierzyńskie. Oprócz trzech piesków salonowych i papugi trzymała pawiana, dwie papugi ogoniaste z Gwinei,
cztery kakadu, trzy ary, tuzin szkarłatnych słowików z Indii Zachodnich, pół tuzina kanarków
(popielatych i żółtych), około dwóch tuzinów białych i szarych gołębi oraz moc mlecznobiałych
pawi, spacerujących swobodnie po parku. Była tak przywiązana do owej menażerii, że zasłaniając się
troską o swoją gromadkę, nie korzystała nawet z tych rzadkich okazji, kiedy lord Bellars posyłał po
nią, aby przyjechała do Londynu. Ponieważ więc już od najwcześniejszego dzieciństwa miałam przykład tego, co może uczynić z
wrażliwej kobiety małżeństwo niedobrane i bez miłości, dlatego mocno postanowiłam, że nigdy nie
pozwolę, aby spotkał mnie los mojej delikatnej macochy, która, a mówię to szczerze, była już na
wpół obłąkana od bolesnych zdrad, jakich dopuszczał się wobec niej mąż. Inna, mniej wrażliwa niewiasta odpłacałaby pięknym za nadobne swojemu ślubnemu, biorąc odwet
za jego miłostki przyprawianiem mu rogów i podawaniem w obmowę, aliści lady Bellars jedynie
coraz bardziej lgnęła do swojej menażerii, aż w końcu, stara już i siwa, częściej rozmawiała z
pawiami i gołębiami niż z ludźmi. Niech to będzie nauczką dla ciebie, powtarzałam sobie w myśli, gdy słuchałam, jak macocha
przemawia do swoich ulubieńców, i chociaż od niej nauczyłam się miłości do zwierząt, która trwa we
mnie do dziś, nauczyłam się również ostrożności wobec płci męskiej i traktowania każdego
przystojnego zalotnika i eleganta jak rozbójnika czyhającego na mój rozum i spokój ducha. Lekcja ta
była najlepszym zadatkiem na wszystkie dobra, jakimi łaskawy los zechciał mnie obdarzyć tutaj na
ziemi.
I jak Belindzie – bohaterce poematu Pukiel porwany (wiersza, który bardzo często czytałam w
latach młodości) – tak i mnie Anioł Stróż udzielił bardzo ważnej przestrogi:
Tyle ci gwoli przestrogi Anioł Stróż rzec może,
Najbardziej ze wszystkiego strzeż się mężczyzn, niebożę!
Rozdział III
W którym spotykam swojego pierwszego Wspaniałego Mężczyzną i uczę się, że słuszna jest maksyma:
„Łatwiej jest być Wspaniałym Mężczyzną w oczach świata niż w życiu prywatnym TA PRZESTROGA już wkrótce miała się sprawdzić. Przez całe moje wiejskie dzieciństwo,
zarówno spokojne, jak i dostatnie, powtarzano mi, że rosnę na piękną dziewczynę. Nie mówię tego
przez nieskromność, gdyż sama ledwo w to wierzyłam. Jak większość młodych dziewcząt, patrząc na
siebie w lustrze, nie widziałam nic oprócz wad; jednak tak często nazywano mnie piękną, iż
pogodziłam się z myślą, że świat uznał mnie za taką. Przystałam więc po prostu na fakt, że wiejscy
chłopcy na mój widok byli skłonni do westchnień, a lokaje, pomagając mi przy wysiadaniu z
powozu, trzymali mnie za rękę dłużej, niż wymagała tego konieczność. Moja przyrodnia siostra Mary była tęga i przysadzista, miała twarz jak budyń z mąki i łoju, a
włosy mysiego koloru. Ja w wieku siedemnastu lat byłam zgrabna i wysoka (myślałam, że nawet za
wysoka), miałam płomienne włosy (zbyt rude, jak na mój gust), oczy piwne (ach, czemuż nie
zielone!), mlecznobiałe piersi (nie drażniła mnie ich karnacja, tylko rozmiar!), długie palce (och,
moje ręce były ładne – daję słowo!) i wysmukłe nogi (ale kto mógł je dostrzec pod moimi
halkami?), kończące się zgrabnymi stopami, które potrafiły zapląsać nawet w najtrudniejszym tańcu
(mimo iż bez żadnego pożytku tutaj, na nudnej wsi!). Niepomiernie zainteresowała mnie książka
Mistrzyni tańca, która zawierała nie mniej niż trzysta pięćdziesiąt osiem różnych figur i melodii
tanecznych; dobrze też wiedziałam, jak robić piruety i poruszać wachlarzem, jak zachować się przy
stole w sposób najbardziej ujmujący i jak najkorzystniej umieszczać pieprzyki na kształtnych
policzkach. I właśnie z tego powodu byłam dręczona przez Daniela i skrycie nienawidzona przez
Mary, gdy tymczasem moja biedna, roztargniona macocha coraz bardziej poświęcała się zwierzętom,
zupełnie niepomna faktu, że jej trzy kruche pociechy nie są już malutkimi dziećmi i dorastają do
wieku, kiedy to wszystkie zawiści, złości i pokusy tego świata mogą zastawić na nie sidła. Byliśmy właśnie w tym okresie życia, kiedy to lord Bellars, który przez ostatnie trzy lata
przebywał głównie w Londynie (nie licząc krótkich wizyt w domu), przyjechał na wieś na
kilkumiesięczny pobyt. Kiedy usłyszałam, że przywozi ze sobą osobistość, wielkiego poetę – pana Aleksandra Pope’a, nie
wierzyłam własnym uszom. Pana Pope’a, którego poemat Pukiel porwany znałam prawie na pamięć!
Pana Pope’a, którego boskie pióro skreśliło te właśnie strofy:
Nie płacz więc śliczna nimfo nad włosów twych stratą,
Które teraz są niebios ozdobą bogatą!
Wszystkie włosy co pięknej twej głowie zostały,
Mniej niż pukiel porwany przyniosą ci chwały.
Gdy przestaną zabijać twe oczy rażące,
I ty umrzesz zgładziwszy nieszczęsnych tysiące;
Gdy cień wieczności oba te słońca zamroczy,
Ten pukiel wsławi muza w nieśmiertelnym rymie
I wzniesie między gwiazdy twe, Belindo, imię. Pana Pope’a, którego serce krwawiło z żalu za nieznaną lady pochowaną w obcym kraju...
Powieki twoje obce zamykały dłonie,
I przystroiły skromne twe ciało po zgonie;
Przez obcych ozdobiona twa mogiła niska,
Z obcych po tobie cnota i żal łzy wyciska. Mężczyzna, który potrafił tak pisać, musiał być najwrażliwszą istotą, jaka kiedykolwiek żyła!
Musiał mieć oczy, które widziały wszystko, i serce, które wyczuwało cierpienie nawet najmniejszego
stworzenia. Tutaj, zupełnym przypadkiem, miał się zjawić mężczyzna, który mógł mnie zrozumieć,
człowiek wielkiego serca, wielkiego ducha – nie taki jak ci głupi wiejscy chłopcy, którzy tylko gapili
się na mnie, nie taki jak Daniel, który albo przepraszał za ciągłe rozpychanie się na schodach, albo
obmacywał mnie tłustymi paluchami. Przez tydzień wszyscy w gospodarstwie byli zajęci przygotowaniami. Skubano gołębie i
kuropatwy. Przyrządzano zakupione na targu ostrygi i spisywano z ksiąg kucharskich
najwymyślniejsze przepisy. W dniu przyjazdu poety i lorda zebrała się u nas cała miejscowa szlachta,
aby powitać dystyngowanego gościa i zasiąść do wspólnej uczty. Podano na niej placek szpinakowy z
gałką muszkatołową, goździkami i skórką cytrynową, pasztecik z móżdżku cielęcego ze szparagami,
duszone ostrygi, pieczone gołębie i kuropatwy, trzy rodzaje budyniów oraz deser królewski o nazwie
„Kwietnik z owoców kandyzowanych”, którego przygotowanie zajęło dwa dni – przekładaniec z
masy migdałowej i kolorowych marmolad: czerwonej, białej, niebieskiej i zielonej, tworzących
wzór kwiatowy z dodatkową ozdobą w postaci pionowych gałązek, przystrojonych kwieciem
zrobionym z kandyzowanych wiśni, jabłek, porzeczek i śliw.
Ale ja zupełnie nie byłam w nastroju do jedzenia. Cały dzień stałam w oknach mojej sypialni, marząc nad tomem poezji pana Pope’a i wyobrażając
sobie, jak zostaję zaproszona do Londynu, aby spotykać się w kawiarniach z intelektualistami,
przechadzać się po Pall Mail lub Covent Garden, popłynąć łodzią z panem Pope’em do Twickenham i
obejrzeć jego słynną czarodziejską grotę. Aż trzy razy tego dnia zmieniałam suknie, zrzucając jedne i nakładając inne, tak jak artystka
wędrownej trupy cyrkowej przebierająca się w stodole. Najpierw miałam na sobie szarą jedwabną
suknię z żółtym stanikiem i fartuszkiem, potem zmieniłam ją na niebieską z przepięknie haftowanym
fartuszkiem i stanikiem z białej koronki, ale w końcu wybrałam adamaszkową w kolorze
wiśniowym, zupełnie bez stanika, ponieważ słyszałam, że panie w Londynie obnosiły się z niemal
zupełnie obnażonymi piersiami, a bałam się podejrzenia, iż jestem tylko prostą, wiejską dziewczyną! Już prawie zmierzchało, gdy moim oczom ukazał się powóz zaprzężony w sześć koni, witany
ujadaniem psów. Ciągle jeszcze stałam w oknie, skrapiając pierś perfumami o zapachu tuberozy i
przygryzając wargi, aby stały się czerwieńsze. Jak wyobrażałam sobie pana Pope’a? Czy mogłam aż do tamtej chwili nie usłyszeć, że jest
garbaty? A może to tylko pamięć mnie zawodzi? Jawił mi się on na podobieństwo bohaterów
francuskich romansów, czyż bowiem wyobraźnia siedemnastoletniej dziewczyny nie jest skłonna
malować poetę barwami jego własnych poetyckich obrazów? Jego słowa były piękne, więc taka też
winna była być cała postać wieszcza, nie inna! Nie przyszło mi wtedy na myśl, że poeci, być może,
piszą po to, aby siedemnastoletnie dziewczyny przeżywały złudzenia, oni zaś swoimi piórami
wzbogacali liche uposażenie, jakim Matka Natura ich samych obdarzyła. Wyobraź sobie przeto moje zdziwienie i zmieszanie, kiedy ujrzałam postać, która wynurzyła się z
powozu! Mężczyzna ten miał nie więcej niż cztery i pół stopy wzrostu, z tyłu zaś, spomiędzy łopatek
wynurzał się garb tak potężny, że ciemny płaszcz, dokładnie dopasowany do swojego właściciela,
musiał być arcydziełem sztuki krawieckiej! Wydawało mi się, iż włożył nie jedną, a kilka par
pończoch, ale mimo to jego nogi były tak żałośnie chude, że pończochy marszczyły się i wisiały na
nich jak na tyczkach. Pod płaszczem i kamizelką miał na sobie futrzany kubrak (taki, jaki nosili nasi
przodkowie), być może po to, aby ukryć niedostatki wątłej figury albo też chronić od chłodu ciało,
które przyszło mu posiadać. Z wysokości mojego okna nie mogłam widzieć jego twarzy, ale obok
lorda Bellarsa wyglądał jak żywy znak zapytania ustawiony przy wysokiej topoli. Lord Bellars był
rosły i smukły, miał szerokie plecy i muskularne nogi. Pod czarną czapką z bobrowego futra jaśniała
elegancka peruka, a kiedy obrócił głowę i roześmiał się na jakąś dowcipną sentencję wypowiedzianą
przez poetę, zauważyłam jego zgrabny rzymski nos, jasnooliwkową cerę, promieniejącą życiem i
ogniem, i oczy, które połyskiwały jak krople rosy na płatkach róż. Jego śmiech był tak męski i
donośny jak ujadanie brytana. Toteż w chwili, kiedy znów go ujrzałam, gotowa byłam zapomnieć
albo uznać za złośliwe pomówienia wszystkie skandaliczne historie, jakie lady Bellars mi o nim
opowiadała. O, moja Belindo, strzeż się zdradliwego uroku przystojnego oblicza i nazbyt pochopnego
przypuszczenia, że za cudowną fasadą muszą kryć się równie cudowne komnaty: gdyż tak samo jak
ze wspaniałymi domami może być również ze Wspaniałymi Mężczyznami. Na zewnątrz mogą mieć
wspaniałe portyki i loggie, a w środku kryć nędzę i ubóstwo. Mówi się, że mężczyznę można poznać
po pióropuszu jego kapelusza, a ten lorda Bellarsa był naprawdę zabójczy – mimo to dużo więcej
delikatnych siedemnastoletnich panien zostało zwiedzionych przez swoje własne ufające serca niż
przez chytre sztuczki nawet najprzebieglejszych uwodzicieli. Ponieważ w tym wieku jest rzeczą
zwykłą myśleć, iż natura wszędzie jest harmonijna i spójna, zakładamy w naszej naiwności, że piękne
czoło to piękny umysł, zgrabne usta to gładkie słówka, a słuszna męska postura to słuszne męskie
czyny. Niestety, moja córko, to nie tak. Ale wtedy byłam młodsza, niż ty jesteś teraz i pełna dzikiej dziewczęcej zapalczywości; tak więc
popędziłam na złamanie karku w dół po wielkich schodach i już wkrótce wybiegłabym na
dziedziniec, by powitać gości, gdyby nie jakiś wstrętny złoczyńca, który na półpiętrze podłożył mi
nogę, aby mnie zatrzymać, przez co runęłam ze schodów na łeb na szyję. Zanim świat pod moimi
powiekami rozgwieździł się jak nocne niebo, by potem sczernieć grobowym mrokiem, zdążyłam
zauważyć pucołowatą twarz Mary, uśmiechniętą od ucha do ucha; byłam przekonana, chociaż nie
miałam dowodów, że to ona mnie tak urządziła. (Ach, Belindo, strzeż się kobiecej zazdrości i to
nawet jeszcze bardziej aniżeli męskiej przewrotności, gdyż więcej delikatnych panien zostało
oszukanych przez zazdrosne siostry niż przez swoje ufające serca!) Uraza między Mary a mną miała długą historię. Wkrótce po narodzinach Mary – rozczarowując
wszystkich swoją płcią – została oddana mamce, która zajmowała się nią przez ponad trzy lata, a
tymczasem przyszedł na świat Daniel, ja zaś zostałam znaleziona na tym feralnym progu. Zarówno Daniel, jak i ja byliśmy również jakiś czas po urodzeniu karmieni przez mamki, ale
działo się to w naszym dużym domu (gdzie lady Bellars mogła nas odwiedzać), podczas gdy Mary
wychowywała się poza domem aż do wieku, w którym nauczyła się mówić. Wtedy to lady Bellars,
nie mogąc obdarzać uczuciami macierzyńskimi swojej pierworodnej i czując się oszukana przez
lorda Bellarsa, który nie zaspokajał jej kobiecych tęsknot, przelała wszystkie swoje uczucia na mnie,
i to do takiego stopnia, że Mary zaczęła mi niesłychanie zazdrościć i bez wątpienia życzyć śmierci. W dodatku ja byłam dziewczyną nad wiek rozwiniętą i zdolną, a Mary była tępa. Mogłam bez
trudności recytować długie fragmenty z Raju utraconego oraz sonety Szekspira, gdy tymczasem ona
nie była w stanie powtórzyć z pamięci nawet prostej wiejskiej ballady; i stąd przede wszystkim jej
nienawiść. To mnie zmuszano do popisywania się przed gośćmi lorda i lady Bellars, ponieważ moja
biedna przyrodnia siostra ilekroć spróbowała wystąpić, zawsze zapominała, co ma powiedzieć, i
tylko patrzyła na wszystkich bezradnym, cielęcym wzrokiem, wywołując natychmiastową reakcję
lorda Bellarsa: – Oj! Co za twarz! Co temu dziecku dolega? Gdybym nie miał pewności, przysiągłbym, że to ona
jest podrzutkiem, a Fanny moją prawdziwą córką! Trudno więc było o jakąkolwiek życzliwość pomiędzy mną a Mary. Jak długo leżałam nieprzytomna, nie potrafię powiedzieć. Śniło mi się, że leciałam na księżyc i z
powrotem, a księżyc miał drwiącą twarz mojej przyrodniej siostry, Mary. Przez krótką chwilę
przebywałam w sferach opisywanych przez pana Miltona i signora Ariosto, lecz kiedy obudziłam się,
zobaczyłam wszystkich stojących nade mną z wyrazem troski i współczucia, a zwłaszcza lorda
Bellarsa i pana Pope’a, którego duże, miłe oczy, jak zdążyłam zauważyć, były wszechwiedzącymi
oczyma poety. – Pozwól, łagodna nimfo – powiedział do mnie, wyciągając dłoń, która była tak delikatna jak ręka
dziewczyny, lecz zimna i blada jak ręka samej śmierci. Od razu uderzyła mnie jego delikatność, jego
śmiertelna bladość, jego duże, wrażliwe oczy i długi, drżący nos, fizjonomia poety w ciele
poskręcanego karła. – Moja droga – wyrzekł lord Bellars do lady Bellars – nie powiedziałaś mi, że nasza mała znajda
wyrosła na taką piękność. – A niby po co? – odparła lady Bellars. – Czy powróciłbyś do domu dla niej, jeśli nie uczyniłeś
tego dla swojej własnej córki? Lord Bellars uczynił ruch, aby zaznaczyć, że ta uwaga była poniżej wszelkiej krytyki, i dziękując
poecie za jego uprzejmość, także i on podał mi rękę, a potem wziął mnie w ramiona i na oczach
całego towarzystwa poniósł po schodach do mojej sypialni. Czy możecie wyobrazić sobie ogień, jaki poczułam na policzkach, gdy ten ideał męskości tak
pośpiesznie unosił mnie w ramionach? – Wyrastasz na piękność – powiedział lord Bellars, a jego oczy patrzyły na mnie gdzieś z wysoka.
Potem ruszył galopem po dwa schody na raz, gnając do sypialni, gdzie rzucił mnie na łoże
gwałtownie, acz figlarnie, i powiedział z diabelskim błyskiem w oczach: – Znam tylko jeden sposób,
ale za to pewny, jak przywrócić do życia omdlałą pannę. W jednej chwili wszystkie halki zakryły mi głowę, tłumiąc w ten sposób krzyk protestu i
przerażenia, a zaraz potem jakaś silna, ciepła ręka zaczęła grać arpeggio na miękkim, jedwabistym
mchu, który niedawno pojawił się na wzgórzu radości między moimi młodymi udami, na
podobieństwo jedwabistej trawy wyrastającej na brzegu rzeki. I tak mój dobrodziej swawolił palcami, próbując je sobie oplatać moim dziewczęcym runem, aż
nagle zaczął wsuwać jeden z nich do samej kwintesencji mojej kobiecości, czym rozpalił mnie tak
bardzo, że zamiast pójść za podszeptem skromności i zdecydowanie dać odpór lubieżnym zapędom,
zdążyłam jedynie wykrzyknąć: „O! O! O!”, po czym lord Bellars opuścił halki z powrotem na
miejsce, spojrzał z rozbawieniem na moje rumieńce i zaczął pieścić piersi – dwie wspaniałe
śnieżnobiałe góry o różowych szczytach (których wielkość do tego momentu wprawiała mnie
jedynie w zakłopotanie) – a następnie roześmiał się, pocałował mnie w usta i oświadczył: – Przynajmniej moja piękność jest jeszcze dziewicą, lecz sądząc po niecierpliwości, jaką
wyczuwam w młodej krwi, nie będzie nią już długo! I szybko wycofał się, zostawiając mnie wstrząśniętą i oniemiałą z oburzenia, połączonego ze
wstydliwą rozkoszą. W moich żyłach płonął ogień, napełniający mnie tęsknotą, odrazą i
obrzydzeniem do samej siebie.
O, ileż ja się nasłuchałam od służących, jakim złem jest uleganie diabelskim żądzom (chociaż
sądząc po zachowywaniu się służby wobec siebie, można by przypuścić, iż będą to ostatnie osoby do
takich przygan!). Dlatego też czując, że bezładne wrażenia, jakich teraz doznawałam, były
zwiastunem rychłego stoczenia się ze szczytów bezcennej czystości w otchłań ruiny i hańby,
zapłakałam gorzko ,nad własną sromotą. Mężczyzna mógł oddawać się swoim namiętnościom bez
żadnych obaw, ale kobieta zawsze czyniła to na swoją zgubę – a już szczególnie przed
zamążpójściem. Nawet moja subtelna macocha wmusiła we wszystkie swoje pociechy pamflet
zatytułowany Onania, czyli ohydny grzech samokalania się, i wszystkie jej straszne konsekwencje dla
obu płci rozpatrzone, który opowiadał o okropnościach i chorobach, jakie groziły za oddawanie się
rozkoszom cielesnym. Jeśli onania była w stanie spowodować epilepsję, gorączkę, czyraki, a nawet
śmierć, to o ile gorsze konsekwencje musiała pociągnąć za sobą utrata dziewictwa! Ale tak naprawdę
to nie wiedziałam, co mam o tych wszystkich sprawach sądzić, gdyż sama słyszałam, jak służba
stroiła sobie żarty z miłostek lorda Bellarsa, z owych – jak to mówiono – drobniutkich bagatelles,
zresztą nie tylko jego, lecz także pewnych zamężnych kobiet z naszego hrabstwa. Ich wyczyny
wzbudzały więcej śmiechu aniżeli potępienia. Czy zatem przygoda miłosna była grzechem
powszednim czy śmiertelnym? To chyba naprawdę zależało od tego, kto go popełniał. Jeśli
wytworny pan, to grzech był lekki, jeśli zaś siedemnastoletnia panna, to zawsze ciężki! Lord Bellars nie opuścił moich halek ani o jedną chwilę za szybko, gdyż dosłownie za moment
wkroczyły na scenę lady Bellars i Mary, a lord Bellars udał, że nie wydarzyło się nic niestosownego. – Właśnie przychodzi do siebie – stwierdził z nutą najwyższego znudzenia. – Widzę – powiedziała wyniośle lady Bellars. A potem pół-szeptem do lorda Bellarsa: –
Zastanawiałam się, dlaczego w ogóle zaszczycasz nas swoją obecnością, jeśli wiesz, że przynosi nam
tylko same szkody. Na to zrzędliwym głosem odezwała się Mary, jak zwykle broniąc swego ojca: – Bezczelna dziewucha, to wszystko jej wina! – Dość już – rzekła z godnością lady Bellars. A potem łagodnie do mnie: – Proszę cię, Fanny,
włóż na siebie coś skromniejszego do kolacji. W tych poetach i tak już płynie gorąca krew. Po co ich
jeszcze bardziej doprowadzać do szaleństwa? – To powiedziawszy, wyszła razem z mężem. Mary, która została, usiadła na brzegu łóżka i wyszeptała jadowitym tonem: – Nie jesteś nawet moją prawdziwą siostrą, ty zuchwała bałamutnico. – Potem plunęła mi w twarz,
odwróciła się na pięcie i wyszła. Czy możecie sobie wyobrazić, co czułam, leżąc tam, na łóżku w taki sposób upokorzona,
podniecona, a w końcu opluta? Przemyślenia dotyczące konsekwencji moich lubieżnych namiętności, w połączeniu ze złością na
przyrodnią siostrę, zaowocowały kilkoma postanowieniami, które zaczęły się precyzować w mojej
skołatanej głowie. Jak miałam zemścić się na Mary za to upokorzenie? I jak miałam oprzeć się płomieniom
namiętności, z takim znawstwem rozniecanym przez lorda Bellarsa? Mój ojczym był w domu
zaledwie od kilku minut, a już całą posiadłość ogarnął niepokój i wrzawa. Pamiętałam, że w przeszłości też tak było. Kiedy lord Bellars zabawiał się w Londynie, u nas
zawsze panowała atmosfera porządku i harmonii, a lady Bellars, Mary, Daniel i ja mieliśmy się
zupełnie dobrze; ale kiedy ojczym powracał do Lymeworth, wszystkie targające nim namiętności
dawały znać o sobie. Daniel, który (pomimo niemiłosiernej tuszy i okropnych pryszczy na twarzy)
zawsze starał się naśladować maniery swego ojca amanta, wprost wychodził z siebie, aby dorównać
tatuniowi w jego sławnych już przygodach miłosnych. Z żelazną więc konsekwencją, kiedy lord
Bellars był w domu, Daniel bez przerwy dręczył mnie lubieżną atencją. Mary z kolei stawała się
jeszcze bardziej zazdrosna o mnie; a lady Bellars, która potrafiła być delikatna, a nawet dowcipna,
dopóki zostawiona samej sobie, znajdowała radość życiową w zwierzętach i dzieciach, reagowała na
obecność męża, jak przystało na sztywną purytańską dziedziczkę, przymuszoną do życia w związku
małżeńskim bez miłości. A zatem prawdą jest, że chociaż ludzie potrafią zmieniać swoje charaktery
w czasach pokoju, to nie są w stanie czynić tego, gdy nadchodzą burze. Nawet ja (a wyznaję to
szczerze) stawałam się bardziej próżna i kokieteryjna po przyjeździe lorda Bellarsa, prowokując tym
samym moją przyrodnią siostrę do niesamowitych scen zazdrości. Biedna Mary – której miłość do pieczeni wołowej i baraniej była silniejsza od wszystkich marzeń
o smukłości i gracji – już od dwóch tygodni aplikowała sobie wszelkie możliwe środki
przeczyszczające w nadziei, że nabierze dla ojca pięknego wyglądu. Ale, niestety, nic to nie dało; cóż
bowiem z tego, że brała te środki i głodowała, kiedy potem, gdy już zaczynała trochę ładnieć
(prawdziwa uroda nie groziła jej nigdy), niweczyła kurację, pałaszując cały pieczony udziec barani i
popijając go bordo, a potem najsłodszym portem! Jak jej największą pasją było objadanie się, tak moją konne przejażdżki; wołowiny łatwo
potrafiłam sobie odmówić, „koniny” nie. Rzadko miałam powody, aby niepokoić się o swoją figurę,
gdyż ujeżdżanie ukochanego konia, Lustre’a, czyniło mnie tak wysmuklą, jak jedzenie befsztyków i
pieczeni czyniło Mary grubą. Ale za to niepokoiło mnie coś innego: moja niepewna przyszłość, brak
posagu i perspektyw, moje marzenie – czy ośmielę się je wyznać? – by pojechać do Londynu i tam
szukać szczęścia jako mistrzyni słowa! Ogarnęła mnie bowiem najgłupsza chęć, jaka tylko mogła zawładnąć wiejską dziewczyną;
pragnienie zasłynięcia w Londynie jako pisarka. Marzyłam o pisaniu dzieł epickich i o obcowaniu z
elitą tego miasta; marzyłam o londyńskich kawiarniach, teatrach, maskaradach i balach. Ale
najgłębszym ze wszystkich moich marzeń było pragnienie stania się sławną autorką. Jeśli nawet w
przypadku chłopaka ambicja ta zdawała się być śmiechu warta, to o ileż śmieszniejsza stawała się,
gdy chodziło o dziewczynę! Samotne dziewczę w Londynie od razu zdawało się na łaskę i niełaskę
wszelkiego rodzaju szubrawców, stręczycieli, szulerów i oszustów. Lymeworth było rajem w
porównaniu z londyńskim piekłem. W Londynie aż roiło się od delikatnych, ale zepsutych panien,
tam też (tak przynajmniej słyszałam) większość żarłocznych wilków chodziła w przebraniach
najłagodniejszych owieczek. Przynajmniej tutaj, w Lymeworth, byłam w domu – pomimo całego tragizmu mojej sytuacji. Być
może lord Bellars skłonny był znaleźć mi odpowiednią partię, a jeśli nie, to mogłam zostać
guwernantką w jakiejś innej posiadłości i odpowiednim zamążpójściem sama wybić się na
dziedziczkę. Tak jak mówi się o niektórych elegantach, że mają smykałkę do polowania na panny z
posągiem, tak może i ja miałam kiedyś odkryć w sobie dryg do łowienia dziedziców z fortuną! Pogrążyłam się na jakiś czas w bezdennym optymizmie, ale potem znów ogarnęła mnie czarna
melancholia. Gdybym się urodziła mężczyzną, pomyślałam, to moje sieroctwo nie byłoby tak wielką
przeszkodą w dalszych sukcesach, ale jako kobieta musiałam odcierpieć wszystko podwójnie.
Sierota, dziewczyna i do tego zwariowana na punkcie pisania – jak jeszcze gorzej mógł mnie los
pokarać? Nawet taki garbus jak pan Pope miał większe szanse niż dziewczyna, wprawdzie z prostymi
plecami i lotnym umysłem, ale za to bez posagu! Nie miałam zatem żadnego innego wyboru, jak
tylko wstrzymać się z zemstą na Mary i zapomnieć o zranionej dumie. Doszłam do wniosku, że i
zazdrość można znieść. Przecież nawet sam Herod mawiał, że „lepiej niech ci wszyscy zazdroszczą,
niż mieliby współczuć”. Postanowiłam, że nauczę się być skrytą, przebiegłą, podstępną i zdolną do
intryg, mimo iż te cechy były mojemu charakterowi zupełnie obce. Nie mając w spadku ani jednej
gwinei, bez rozeznania w świecie i bez zawodu, który mógłby mnie wyżywić, musiałam obserwować
wszystko i czekać na swoją okazję tak, jak przebiegły generał czeka na odpowiedni moment, aby
rzucić do boju swoje armie. Otarłam więc mokre od płaczu oczy i policzki, przysięgając zarazem Bogu, że mimo wszystko
wytrwam.
Rozdział IV
O ogrodnictwie, wspaniałych domach, przekleństwie mody, Raju utraconym, rodzinnej kolacji z
udziałem sławnego gościa i głupiej ciekawości siedemnastoletniej dziewicy. JAK JUŻ WSPOMNIAŁAM, ucztę dla naszych zmęczonych podróżników zaplanowano nie na
pierwszy wieczór, ale na następny, kiedy to na proszonym obiedzie miała się zebrać cała miejscowa
szlachta, aby poznać naszego Wspaniałego Mężczyznę, ulubieńca tak fortuny, jak i muz wszelakich,
chociaż obdarzonego nikczemną posturą – boskiego karła, pana Pope’a. Ale w wieczór przyjazdu
poety mieliśmy spożyć małąrodzinną kolację, po której Mary chciała zabawić nas koncertem na
klawikord (mając bez wątpienia nadzieję, że pięknem muzyki pana Haendla zasłoni brzydotę
wykonania). Potem pan Pope zamierzał rozprawiać z nami o swojej słynnej pasji, a mianowicie o
planowaniu ogrodów i parków zgodnie z prawami natury; albowiem był jednym z najbardziej
lojalnych synów Flory, jacy kiedykolwiek żyli na świecie, i z rozkoszą pomagał przyjaciołom i
szlachetnym patronom w planowaniu ich ogrodów w taki sposób, żeby dzieła natury i sztuki
wzajemnie się uzupełniały. Lord Bellars zakomunikował to wszystko w liście swej żonie, ona informacje przekazała mnie.
Teraz, kiedy lord Bellars prosperował tak wspaniale i pomnożył fortunę poprzez umieszczenie
swoich zysków w podejrzanym przedsięwzięciu związanym z Morzem Południowym, zapałał chęcią
zburzenia rodowego dworu, miłej gotyckiej budowli z czasów Elżbiety, położonej na ziemi nadanej
na własność jednemu z jego przodków przez samą Glorianę, i zastąpienia go nowym domem, w
nowoczesnym, palladyjskim stylu. To samo stało się z ogrodowymi geometrycznymi labiryntami
tworzonymi za czasów Karola II. Niemiłosiernie wycinane, ustępowały one miejsca parkom
budowanym według ostatniej mody, pociągającym za sobą wielkie koszty z uwagi na wierne
odwzorowywanie natury, z pasącymi się owieczkami, małymi świątyniami, miniaturowymi
meczetami i pagodami, niewielką wioską i prawdziwymi chłopami odzianymi w wiejskie stroje
pasterskie oraz nawet grotą, taką samą jak u pana Pope’a w Twickenham. I tak oto wszystkie wiecznie
zielone rośliny, kochane przeze mnie od samego dzieciństwa (przycinane na kształt pawi z
rozłożonymi ogonami, tańczących niedźwiedzi, heraldycznych bestii, wielkich kul, piramid i
stożków), miały zostać wyrzucone na śmietnik w imię mody. I po prawdzie pan Pope nie przyjechał
w żadnym innym celu, jak tylko gwoli pomocy w zaplanowaniu nowego ogrodu, stał się bowiem
gorliwym krzewicielem sztuki upodobniania parków do dzikiej puszczy, od której się wywodzą. Owo uleganie podszeptom mody przyprawiło mnie o niekłamaną zgryzotę. Lymeworth (wiejska
siedziba rodziny Bellars) było moim domem od dzieciństwa i prawdę mówiąc, gotycki styl tej
budowli nie mógł już bardziej zyskać na szlachetności formy. Lord Bellars mógł sobie nazywać ją
„brzydką starą ruiną”, ja natomiast zawsze czułam w niej powagę historii i wielkość. Nawet sama
królowa Elżbieta była raz gościem w Lymeworth i słuchała pięknej muzyki w Długiej Galerii pod
oprawionymi w ramy portretami najwcześniejszych przodków lorda Bellarsa. Krążyła fama, jakoby
gościł tu także Szekspir, być może nawet ze swą trupą teatralną, mającą ponoć występować w
Wysokiej Komnacie, wyłożonej flamandzkimi gobelinami, przedstawiającymi dwór bogini Diany
pośród zielonych lasów. Ale właśnie do tego pokoju pan Bellars nabrał największej odrazy jako do
„barbarzyńsko staromodnego i nieeleganckiego, pozbawionego proporcji i tonu”. Tak więc wszystko
miało zniknąć, cegły i belki z mojego dzieciństwa, długie korytarze, po których biegałam i w
których bawiłam się z Danielem i Mary, zanim wiek, zawiść i chuć zdążyły nas rozdzielić; olbrzymie
kamienne schody i rzeźbione balustrady, jelenie tańczące nad kominkiem w Wielkim Korytarzu i sam
ów kominek, gdzie jako dzieci kryliśmy się przed sobą (i przed nianią) w czasie naszych dziecięcych
igraszek i w którym nawet raz, dla zabawy, spaliliśmy bujną perukę lorda Bellarsa (za co zostaliśmy
surowo ukarani). A ogrody –jakiemu nikczemnikowi zawinić mogły w czymkolwiek ogrody? Lymeworth było
położone nieopodal szczytu uroczego wzgórza, przypominającego swoim kształtem pulchne udo. Z
tej wysokości dom nasz spoglądał na rozciągającą się poniżej spokojną dolinę, chronioną od
wiatrów przez szeregi starożytnych dębów, które wznosiły się nad delikatnie pofałdowaną łąką z
bukami, wiązami i kasztanowcami. Oprócz wiecznie zielonych labiryntów i starannie
przystrzyganych drzew był tam także rozkoszny ogród, którego ściany wsparto umieszczonymi w
regularnych odstępach obeliskami, jak również wielkimi kulami i heraldycznymi stworami
rzeźbionymi w białym kamieniu. W tym to ogrodzie stała altana, spowita w słodszy zapach kwiatów
niż Raj pana Miltona. Zburzenie tego wszystkiego było doprawdy zniszczeniem Edenu, a lord Bellars
najwidoczniej był naszym Lucyferem, w imię mody wyrywającym nas z tej przystani spokoju. – Milordzie – powiedział poeta do lorda Bellarsa, pochylony nad skromną wiejską kolacją,
składającą się z rosołu, chleba, świeżego kwaśnego mleka, budyniu z rodzynkami oraz deseru w
postaci sera, lizbońskich pomarańczy, muszkatelowych winogron, suszonych śliw i gruszek –
milordzie, nie ma nic bardziej odrażającego dla oka niż matematyczna dokładność i ufryzowana
sztywność ogrodów naszych przodków. Musimy zdobyć się na odwagę tworzenia krajobrazu z
żywego materiału, tak jak Salvator Rosa, Gaspard Poussin i Claude Lorrain na uległym płótnie
malowali najbardziej romantyczne pejzaże. – Romantyczne, sir? Czy używa pan tego terminu w znaczeniu „wszystko to, co w naturze dzikie,
niepohamowane i absurdalne”? – Nie, milordzie – odparł poeta. – Chodzi mi o pasję do rzeczy naturalnych, przy której ani sztuka,
ani kaprys człowieka nie psują ich pierwotnego porządku, lecz raczej przybliżają je pragnieniom
naszych serc. Mówię o uroku nagich skał, omszałych jaskiń, płynących strumyków i falujących wód,
o czarujących altanach, srebrnych ruczajach, otwartych alejach, wznoszących się szczytach i
połyskujących grotach, ożywionych szemraniem płynących wód – owych klasycznych świątyniach
dumania, nawiedzanych przez muzy. Muszę wyznać, że zaimponował mi ten wspaniały potok słów i przed oczyma mojej duszy zupełnie
wbrew uprzedniej niechęci do jakichkolwiek zmian w Lymeworth zamajaczył zachwycający widok. – Czy byłby pan łaskaw, sir – poprosiłam poetę (siedzącego po mojej prawej stronie i często
pozwalającego swoim oczom wędrować na moje piersi, które choć okryte skromnymi szatami,
włożonymi przeze mnie za usilną namową lady Bellars, były wyraźnie dostrzegalne) – opisać nam
swoją grotę, gdyż lord Bellars powiedział, iż jest ona jednym z cudów tego świata i, jeśli się nie
Erica Jong rozpoczęła karierę literacką jako poetka i opublikowała sześć tomików wierszy: Fruits and Vegetables, Half-Lives, Loveroot, At the Edge of the Body, Ordinary Miracles, Becoming Light: Poems New and Selected. Otrzymała za nie prestiżową nagrodę Bess Hokin, Borestone Mountain Award i wiele innych. Jednak największą popularność przyniosły jej powieści: Strach przed lataniem, Jak ocalić swoje życie, Serenissima, Babski blues, Strach przed pięćdziesiątką oraz Pamięć dopisze. Były one tłumaczone na dwadzieścia siedem języków i honorowane rozlicznymi ważnymi nagrodami (m.in. United Nations Award of Excellence). Powieść Fanny, rozpoczęta w 1976 roku, nawiązuje do twórczości słynnych angielskich pisarzy XVIII w., jak Daniel Defoe, Henry Fielding czy Samuel Richardson, wypełniając istniejącą dotąd przepaść w wielkiej tradycji powieści łotrzykowskiej. „Mam nadzieję, że książka ta choć trochę odda moją fascynację osiemnastowieczną Anglią, jej zwyczajami i obyczajami, ale przede wszystkim chcę, aby była traktowana jako powieść o życiu i rozwoju kobiety, w czasach kiedy niewiasty doświadczały dużo większego ucisku niż dzisiaj”. Z posłowia
Erica Jong FANNY CZYLI PRAWDZIWA HISTORIA PRZYGÓD FANNY CHŁOSTKI-JONES T łumaczyli Jerzy Łoziński, Krzysztof Wójcik Tytuł oryginału: FANNY, BEING T HE T RUE HIST ORY OF T HE ADVENT URES OF FANNY HACKABOUT-JONES
Poznajemy Fanny... PADA DESZCZ w Merriman Park. Takiej zieleni nie ma nigdzie poza Anglią. Nawet pnie drzew są zielone od pocałunków mchu. I schody prowadzące do małej greckiej świątyni są śliskie od tego samego mchu. Za płotem, na końcu alei skąpanych w deszczu kasztanowców, pasą się krowy, z opuszczonymi łbami, niepomne deszczu. To angielskie krowy. Brązowo-biały spaniel z zabłoconymi łapami wpada do domu, pędzi po czarno-białej marmurowej podłodze głównego holu, zupełnie nieczuły na całe zgromadzenie bogów i bogiń wymalowanych na suficie, na sceny z Eneidy na ścianach, na marmurowe postacie reprezentujące Poezję, Muzykę, Geografię, Astronomię, Geometrię i Rzeźbę na frontonach nad masywnymi drzwiami. Pies najadł się trawy i zatrzymuje się na chwilę, aby zwymiotować na parkiet w bibliotece, potem wielkimi schodami biegnie do sypialni swojej pani, gdzie opiera się (zabłoconymi łapami) o jej przykryte jedwabnym szlafrokiem kolana (znacząc bladoróżowy jedwab plamami), jeszcze raz wymiotuje trawą i teraz zupełnie odrywa ją od pisania. Pani odkłada gęsie pióro (stępione od długiego użytkowania) i wstaje od orzechowego biurka, aby ukarać psa, który wabi się, jak teraz słyszymy, Chloe. Ale kim jest ta dama i cóż takiego pisze? Jest zbyt piękna, byśmy o to nie spytali. Jej włosy są koloru jesieni. Oczy ma brązowe i ruchliwe jak oczy psa. Twarz nie zdradza lat innych niż te, które z dziewczyny czynią kobietę. Może ma trzydzieści lat, może czterdzieści, może niezmiennie trzydzieści pięć? Przyjaciele mówią do niej Fanny, oficjalne dokumenty mówią o Frances. Faneczka zwą ją kochankowie zniewoleni jej nieodpartym urokiem. Było ich mnóstwo, wielu to literaci, którzy opisywali ją w poematach i sztukach. Nadawali swej miłej poetyckie imiona, takie jak Lindamira, Indamora, Zefalinda, Lesbia, Flavia, Sappo, Kandyda. Ale mniejsza o to. Żadna kobieta z charakterem nie osiągnie wieku Fanny, jakikolwiek by był, nie zaskarbiając sobie równie irracjonalnych obelg i pochwał. Zatem jeśli była określana jako aksamitka, arabeska, bawidamka, burdelowa, cipa, ćma nocna, dupcia, dupodajka, epiczka, flirciara, fiutka, gamratka, gumowa siostra, harcówka, hultajka, internistka, jałmużnica, księżycówka, kutaśnica, ladacznica, lafirynda, łatwa wziątka, mercha, miłośnica, napalonka, nimfa nocna, objeżdżarka, pakieta, podnośna spódnica, popaśnica, rozwora, rura, rusałka, słupołaz, ssawka, szparka, tapczanik, tłuk, trampolina, udręczarka, udziałówka, wesoła córa, wszetecznica, zamtuźnica czy wreszcie zdzira – to nie ma się czemu dziwić. Kobietę o żywym usposobieniu równie dobrze można żniesławiać, jak i podziwiać. – Chloe, spójrz tylko, co zrobiłaś z moim szlafrokiem – mówi (bez złości) do śliniącej się suki i obie oddalają się od biurka oraz orzechowego krzesła z nóżkami na kulkach i muszelkowatymi wcięciami, podchodząc teraz do umywalki, gdzie pies zostanie wytarty i wyczesany, tak jak gdyby był dzieckiem. To pozwala nam podejrzeć, co też takiego Fanny pisze. Czynimy to z należnym poczuciem winy, aby cała sprawa nabrała właściwej pikanterii...
Prawdziwa historia przygód Fanny Chłostki-Jones W trzech księgach Obejmuje jej życie w Lymeworth, inicjację jako wiedźmy, podróże z Wesołą Gromadką, życie w burdelu, londyńskie doświadczenia pośród wyższych sfer, niewolniczą podróż, wyczyny jako piratki, wreszcie rozwikłanie tajemnicy jej przeznaczenia et cetera. Drukowane dla G. Fentona na Strandzie MDCCLI
Dramatis personae (w kolejności występowania) Fanny Frances Bellars, znana również jako Fanny Chłostka-Jones, śliczna bohaterka naszych tragikomicznych i komiczno-heroicznych pamiętników. Lord Bellars z Lymeworth – ojciec przyrodni naszej bohaterki Lady Bellars z Lymeworth – matka przyrodnia naszej bohaterki Wielmożny Daniel Bellars – brat przyrodni naszej bohaterki Wielmożna Mary Bellars – siostra przyrodnia naszej bohaterki Aleksander Pope – nieśmiertelny poeta (choć śmiertelny człowiek) Pani Locke – gospodyni Lymeworth Lustre – szlachetny rumak naszej bohaterki Lady Mary – słynna tancerka pląsająca na linie lub być może jej imitatorka Inni akrobaci, klowni tudzież dziwolągi Doggett – znany aktor, później namiętny uczestnik jarmarków Isobel White– mądra kobieta z lasów, podejrzana o czary Joan Griffith – jej przyjaciółka Wielki Mistrz - Esbat Dziewica - Esbat Siostra Alicja - Esbat Siostra Luiza - Esbat Zgromadzone wiedźmy - Esbat Zgromadzeni łotrzy - Esbat
Panna Molly Mudge – służąca w „Niemym Dzwonie” Pan Ned Tunewell – pretensjonalny, ale poczciwy wierszokleta Stajenny – w „Niemym Dzwonie” Pani Pothers – dama en route Sally – jej służąca Paul – znany również jako Horacjo, heroiczny jegomość o czarnej skórze Lancelot Robinson – słynny rozbójnik i pirat, herszt Wesołej Gromadki Wesoła Gromadka: John Maluszek Puj Dobrodziej Pan Goguś Pan Dowcipas Beau Monde Zawistnik Gładysz Grom Opój Sancho Francis Bacon Memento Matka Coxtart – niewątpliwa rajfurka Służący – oddający mamci Coxtart najróżniejsze usługi Kurwy, kokoty, dupodajki itp.:
Druscilla Evelina Kate Molly Roksana Nell Melinda Sophia Rosamund Bridget Właściciel sklepu tekstylnego – handlarz z Targu Królewskiego Żebrak – roznosiciel pism i posłań Theophilus Cibber – niesławny komediant i syn Colleya Cibbera Pani Skynner – handlarka wątpliwej reputacji, która sprzedaje „środki bezpieczeństwa” Piekarz – który pomaga naszej bohaterce Dozorca więzienny – z więzienia Newgate Swift – ksiądz dziekan, nieśmiertelny autor Podróży Guliwera Hogarth – nieśmiertelny malarz Cleland – niesławny pismak Przewodnik po Piekielnych Grotach – który zawiózł naszą bohaterkę do wnętrza Ziemi „Mnisi” i „Mniszki” – o których wkrótce więcej się dowiemy Gospodarz „Rogera i Sępa” – właściciel tawerny Zuzanna – ukochana służąca bohaterki Doktor Smrodek – znany akuszer
Pomagierzy – wiernie mu asystujący Belinda – prześliczna córka bohaterki Prudence Feral – zawodowa mamka Pani Wetton – kucharka zarozumiała, acz niechlujna „Kassandra” – statek handlowy Przewoźnik – po Tamizie Stary Marynarz – z londyńskich doków „Hopewell” – brygantyna Kapitan Whitehead – deísta i sensualista załoga „Hopewella”: Cocklyn, Pierwszy Oficer Drugi Oficer Llwelyn Bartolomew Dennison, lekarz Liczni marynarze Liczni piraci, niewolnicy i opryszki flotylla piracka Lancelota: „Hazard” – bryg „Happy Delivery” „BlJOUX” „WlLLING MlND”
„Speedy Return” „Guarda DEL Costa” – hiszpański statek ze skarbami „Three Spoon Galley” – sławetny galeas Anne Bonny Anne Bonny – sławetna piratka Pasażer „Kassandry” – bitny, lecz niefortunny pojedynkowicz Rozliczni inni pasażerowie „Kassandry” Kapitan „Kassandry” Pokojówka – nowa osoba w Lymeworth Prawnik – sumienny realizator ostatniej woli lorda Bellarsa
KSIĘGA I Rozdział I Wprowadzenie w dzieło albo rachunek z uczty życia. JA, FANNY CHŁOSTKA-JONES, obdarzona przez niebiosa długim życiem, czyniącym nawet z najpiękniejszych zdarzeń młodości jedynie ulotne błahostki lub farsy, spisuję niniejszym historię mojego życia i przygód jako testament dla mojej jedynej córki Belindy. Na mocy dokumentów pozostawiam tej wspaniałej młodej damie moje domy, ziemie, kosztowności oraz powierzam jej pieczy moje psy, konie i inne zwierzęta domowe. Jestem pewna, że moja historia będzie dla niej cenniejsza niż bogactwa zdobyte przeze mnie piórem lub urokiem osobistym. O ile bowiem nie jest rzeczą łatwą być mężczyzną na tym łez padole, o tyle trudniej jest żyć na nim godnie, będąc kobietą. Mimo to uważam, że wiodło mi się nieźle, tak na przekór kaprysom losu, jak też dzięki nim, czyż mogę zatem pozostawić mojej ukochanej Belindzie lepsze dziedzictwo aniżeli pełny i prawdziwy rachunek z całego mojego życia, często przedstawianego fałszywie, zniesławianego lub służącego za inspirację autorom skandalicznych powieści, namiętnych dramatów i rozwiązłych strof? Jeśli na tych stronicach zbyt często będzie gościć rozpusta i zło, to nie dlatego, bym chciała chwalić niegodziwość, lecz tylko gwoli zaświadczenia prawdzie, albowiem czysta, naga prawda wymaga możliwie jak największej szczerości. Oby spadkobierczyni tego testamentu nauczyła się w ten sposób odrzucać zło lub przemieniać je w dobro. Przedmiotem szczególnej troski była dbałość o to, aby unikać jawnej obrazy skromności lub czystości, jednakże autorka przyznaje, iż prawda jest boginią surowszą od skromności i tam, gdzie przyszło wybierać między pierwszą a drugą, zawsze triumfowała prawda. Jeśli któryś z epizodów obraża delikatność uczuć epoki nawykłej do mniejszych namiętności niż ta, w której ja się urodziłam, to niechaj zacny czytelnik złoży to na karb rozpasania mojego wieku, niskiego stanu społecznego moich naturalnych rodziców i braku wykształcenia, zawinionego przez płeć i sytuację życiową, co w sumie sprawiło, że na utrzymanie zarabiać musiałam, wykorzystując swój umysł, zręczność pióra i urodę. Świat jest ostatnio tak zaabsorbowany historiami i romansami, w których zło przegrywa, a dobro zwycięża, że zaintrygowany czytelnik może zacząć się dziwić, dlaczego na tych stronicach zło nie zawsze zostaje ukarane, a dobro nagrodzone, tak jak w historiach pana Fieldinga i pana Richardsona. Autorka może wyjaśnić jedynie tyle, iż tutaj będziemy służyć prawdzie, a nie moralności, oraz że prawda i moralność nie zawsze sypiają w tym samym łożu.
Jest takie banalne, ale prawdziwe stwierdzenie, że przykłady silniej oddziałują na umysł niż nakazy; ale też podczas gdy płeć męska ma całe mnóstwo przykładów do naśladowania – od Jezusa z Nazaretu do Williama Szekspira, barda ze Stratfordu – to przedstawicielki płci żeńskiej na próżno mogą szukać wzorca wielkiej kobiety, według którego mogłyby układać swoje trudne losy. Autorzy współczesnych powieści i romansów czynią bardzo mało w tym względzie, gdyż albo wychwalają kobiecą cnotę – zbytek, na który mało kobiet może sobie pozwolić i który tylko te najnudniejsze i pozbawione wyobraźni są w stanie utrzymać – albo potępiają kobiecą występność w taki sposób, że jakakolwiek niewiasta po przeczytaniu współczesnego dzieła tworzonego męską ręką śmiało może odebrać sobie życie. Ani Pamela Andrews, bezustannie rozprawiająca o swojej „cnocie”, ani męcząca Clarissa Harlowe, nieznośnie łkająca w swoich listach, ani nawet delikatna Sophia Western, o której tak pięknie pisze pan Fielding, ani zepsuta Moll Flanders, o której tak barwnie opowiada pan Defoe, żadna z nich nie stanowi przykładu, który jakakolwiek kobieta z krwi i kości mogłaby naśladować. Życie bowiem, jak dobrze wiedzieli starożytni, nie jest ani tragedią, ani komedią, lecz mieszaniną obu tych gatunków. Jest ono ucztą, w czasie której podawane są nie tylko delikatne leguminy, lecz także ostre haszu i pieprzne ragoût; mięsa pospolite obok wyśmienitych owoców, egzotyczne przyprawy i sosy obok zwykłych, wiejskich potraw. Jeśli więc jest ono tym dla mężczyzny, to czym dopiero musi być dla kobiety! Kobiety, która z natury rzeczy zawsze jest opacznie rozumiana, a pojmowana jedynie jako ucieleśnienie dobra lub zła. Pragnę w tej historii ukazać fałsz obu tych wcieleń. Kobieta, na podobieństwo wyżej wspomnianej uczty, jest mieszaniną słodyczy i goryczy. Pragnę również uroczyście oświadczyć, iż nie mam zamiaru nikogo poniżać lub oczerniać oraz że wszystkie moje słowa są jedynie jawnie odpisane z Wielkiej Księgi Natury, ja zaś, wasza autorka, posłużyłam tylko za jej uniżoną sekretarkę.
Rozdział II Krótki opis mojego dzieciństwa, ze szczególnym uwzględnieniem cierpień mojej macochy, lady Bellars. URODZIŁAM SIĘ ZA PANOWANIA KRÓLOWEJ ANNY, ale dokładnej daty moich urodzin nie znałam przez wiele lat, gdyż nieszczęśliwym zrządzeniem losu zostałam w najwcześniejszym dzieciństwie podrzucona pod drzwi pewnego domu. Tego, czy moi naturalni rodzice byli, jak to się mówi, biedni, ale uczciwi, czy też biedni i źli, nie mogę orzec z czystym sumieniem. Wolałabym założyć, że to z ubóstwa, a nie z jakiejkolwiek innej przyczyny posunęli się do porzucenia własnej bezradnej dzieciny na progu wielkiego domu w sąsiedztwie. Przybrani rodzice, którymi w ten oto sposób zostałam obdarowana przez los, nazywali się Bellars: Laurence Bellars i Cecilia, jego małżonka. Lord Bellars pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej, po której odziedziczył posiadłość tak obciążoną długami, jak nasz kasztanowiec kasztanami, ale dzięki rozsądnemu gospodarowaniu posagiem żony, którym finansował operacje Kompanii Wschodnioindyjskiej, jak również dzięki oszczędnościom zgromadzonym w Banku Anglii stał się wkrótce niezwykle majętny i wydawało się, iż wszystko, co robi, przysparza mu jeszcze większego bogactwa. Spekulacje giełdowe prowadził z taką wprawą, że nawet podczas operacji finansowej związanej z Morzem Południowym (byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką) jako jeden z nielicznych nie tylko zarobił na niej, ale również dokonał transferu zysków na ląd, zanim całe przedsięwzięcie runęło. Również i ten podejrzany interes, który wiele osób przywiódł do nędzy, powiększył naszą posiadłość o dalsze dwa tysiące akrów, nie wspominając o spłaceniu wszystkich długów i zaopatrzeniu naszego domu w jeszcze piękniejsze ekwipaże i jeszcze większą liczbę lokajów we wspaniałych liberiach. Lord Bellars zwykle mieszkał w Londynie, tłumacząc swój pobyt tam rozlicznymi interesami handlowymi, choć na pewno wiele wolnego czasu poświęcał na hazard i rozpustę. Pozostawił swoją żonę Cecilię na wsi, aby zarządzała wielką posiadłością i parkiem w Wiltshire oraz uczyła dzieci – Daniela, Mary i mnie – wszelkich cnót, na wpajanie których, czy to nakazami, czy też własnym przykładem, on nie miał ani czasu, ani ochoty. Moja pozycja w rodzinie wyglądała tak, że nie byłam traktowana ani jako dziedziczka rodzinnej fortuny, ani jako służąca. Byłam znajdą, kochaną za bystry umysł, rude loki i wesołe usposobienie, ale nie pobłażano mi tak jak rodzonemu dziecku, które czy to na dobre, czy na złe jest krwią z krwi i kością z kości. Zawsze byłam molem książkowym. Pokochałam czytanie niemal od chwili, gdy tylko nauczono mnie alfabetu. W czasach, kiedy uważano, że dziewczętom potrzebne jest nie wykształcenie, lecz umiejętność posługiwania się igłą, znajomość salonowych tańców, konwersacja w języku francuskim oraz gra na harfie lub szpinecie, ja, na przekór temu, wykradałam z biblioteki mojego opiekuna Rozmaitości poetyckie Tonsona, nowe książki pana Pope’a i pana Swifta, jak również te starsze – Szekspira, Miltona, Boccaccia, Boileau i Moliera. Łaciny nauczyłam się sama; choć bowiem
znajomość tego szlachetnego języka przez mężczyzn była traktowana jako oznaka erudycji, to w wypadku kobiet uważano ją za zbędną i niepotrzebną. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego Daniel, chłopak starszy ode mnie o rok, raczej tępy i leniwy, miał być wysłany do szkoły dziennej, żeby uczyć się łaciny, greki, algebry, geometrii i geografii, podczas gdy mnie, dziewczynę dużo od niego mądrzejszą, pędzono jedynie do robienia ciast, wyszywania, tańców francuskich, wyszydzając jednocześnie moją dumę z własnych zdolności pisarskich. Ze wszystkich umiejętności, jakie zdobyłam w dzieciństwie, pisanie było tą, która okazała się najpożyteczniejsza w całym moim życiu i która najbardziej wyróżniała mnie spośród innych kobiet. Uroda, niestety, przemija; bogactwo można stracić za jednym obrotem koła fortuny. Kobiecie z wielkim posagiem często trafia się drań, który nie tylko skąpi jej pieniędzy na drobiazgi, ale także przepuści jej wdowie dożywocie, nie zostawiając po sobie nic oprócz długów karcianych i gromady głodnych gąb do nakarmienia. Ale wykształcona dama, która może zarabiać na życie piórem, ma pewniejszą przyszłość (pomimo szyderstw kawiarnianych mędrków) niż jakakolwiek inna niewiasta. Czymże bowiem jest małżeństwo, jeśli nie formą służby, kiedy to żona rezygnuje ze wszystkiego (z nazwiska, majątku, zdrowia i urody), aby nabyć prawa do okazjonalnych nocnych wizyt swego pana – łajdaka, z którym nie dzieli nic oprócz dachu nad głową oraz izby pełnej płaczących niemowląt? Moja macocha, lady Bellars, była jedną z najżałośniejszych istot na świecie, chociaż gdyby urodziła się mężczyzną, rodzinna fortuna i przyrodzona uroda uczyniłyby ją szczęśliwą. Zbyt inteligentna, aby spędzać czas między stołem do herbaty a stolikiem do kart, zbyt miękkiego charakteru, aby zganić i potępić męża za jego przedłużającą się nieobecność, rozpustę i hazard, oraz zbyt nieśmiała, aby sama zaczęła hulać w biały dzień, używając statusu mężatki jako parawanu dla rozlicznych miłostek, biedna lady więdła na wsi, poświęcając się dzieciom – mimo iż wiek ich nie wymagał już takiej troski – oraz całej menażerii zwierząt, na które przelała swoje nadmierne uczucia macierzyńskie. Oprócz trzech piesków salonowych i papugi trzymała pawiana, dwie papugi ogoniaste z Gwinei, cztery kakadu, trzy ary, tuzin szkarłatnych słowików z Indii Zachodnich, pół tuzina kanarków (popielatych i żółtych), około dwóch tuzinów białych i szarych gołębi oraz moc mlecznobiałych pawi, spacerujących swobodnie po parku. Była tak przywiązana do owej menażerii, że zasłaniając się troską o swoją gromadkę, nie korzystała nawet z tych rzadkich okazji, kiedy lord Bellars posyłał po nią, aby przyjechała do Londynu. Ponieważ więc już od najwcześniejszego dzieciństwa miałam przykład tego, co może uczynić z wrażliwej kobiety małżeństwo niedobrane i bez miłości, dlatego mocno postanowiłam, że nigdy nie pozwolę, aby spotkał mnie los mojej delikatnej macochy, która, a mówię to szczerze, była już na wpół obłąkana od bolesnych zdrad, jakich dopuszczał się wobec niej mąż. Inna, mniej wrażliwa niewiasta odpłacałaby pięknym za nadobne swojemu ślubnemu, biorąc odwet za jego miłostki przyprawianiem mu rogów i podawaniem w obmowę, aliści lady Bellars jedynie coraz bardziej lgnęła do swojej menażerii, aż w końcu, stara już i siwa, częściej rozmawiała z pawiami i gołębiami niż z ludźmi. Niech to będzie nauczką dla ciebie, powtarzałam sobie w myśli, gdy słuchałam, jak macocha przemawia do swoich ulubieńców, i chociaż od niej nauczyłam się miłości do zwierząt, która trwa we mnie do dziś, nauczyłam się również ostrożności wobec płci męskiej i traktowania każdego przystojnego zalotnika i eleganta jak rozbójnika czyhającego na mój rozum i spokój ducha. Lekcja ta była najlepszym zadatkiem na wszystkie dobra, jakimi łaskawy los zechciał mnie obdarzyć tutaj na ziemi.
I jak Belindzie – bohaterce poematu Pukiel porwany (wiersza, który bardzo często czytałam w latach młodości) – tak i mnie Anioł Stróż udzielił bardzo ważnej przestrogi: Tyle ci gwoli przestrogi Anioł Stróż rzec może, Najbardziej ze wszystkiego strzeż się mężczyzn, niebożę!
Rozdział III W którym spotykam swojego pierwszego Wspaniałego Mężczyzną i uczę się, że słuszna jest maksyma: „Łatwiej jest być Wspaniałym Mężczyzną w oczach świata niż w życiu prywatnym TA PRZESTROGA już wkrótce miała się sprawdzić. Przez całe moje wiejskie dzieciństwo, zarówno spokojne, jak i dostatnie, powtarzano mi, że rosnę na piękną dziewczynę. Nie mówię tego przez nieskromność, gdyż sama ledwo w to wierzyłam. Jak większość młodych dziewcząt, patrząc na siebie w lustrze, nie widziałam nic oprócz wad; jednak tak często nazywano mnie piękną, iż pogodziłam się z myślą, że świat uznał mnie za taką. Przystałam więc po prostu na fakt, że wiejscy chłopcy na mój widok byli skłonni do westchnień, a lokaje, pomagając mi przy wysiadaniu z powozu, trzymali mnie za rękę dłużej, niż wymagała tego konieczność. Moja przyrodnia siostra Mary była tęga i przysadzista, miała twarz jak budyń z mąki i łoju, a włosy mysiego koloru. Ja w wieku siedemnastu lat byłam zgrabna i wysoka (myślałam, że nawet za wysoka), miałam płomienne włosy (zbyt rude, jak na mój gust), oczy piwne (ach, czemuż nie zielone!), mlecznobiałe piersi (nie drażniła mnie ich karnacja, tylko rozmiar!), długie palce (och, moje ręce były ładne – daję słowo!) i wysmukłe nogi (ale kto mógł je dostrzec pod moimi halkami?), kończące się zgrabnymi stopami, które potrafiły zapląsać nawet w najtrudniejszym tańcu (mimo iż bez żadnego pożytku tutaj, na nudnej wsi!). Niepomiernie zainteresowała mnie książka Mistrzyni tańca, która zawierała nie mniej niż trzysta pięćdziesiąt osiem różnych figur i melodii tanecznych; dobrze też wiedziałam, jak robić piruety i poruszać wachlarzem, jak zachować się przy stole w sposób najbardziej ujmujący i jak najkorzystniej umieszczać pieprzyki na kształtnych policzkach. I właśnie z tego powodu byłam dręczona przez Daniela i skrycie nienawidzona przez Mary, gdy tymczasem moja biedna, roztargniona macocha coraz bardziej poświęcała się zwierzętom, zupełnie niepomna faktu, że jej trzy kruche pociechy nie są już malutkimi dziećmi i dorastają do wieku, kiedy to wszystkie zawiści, złości i pokusy tego świata mogą zastawić na nie sidła. Byliśmy właśnie w tym okresie życia, kiedy to lord Bellars, który przez ostatnie trzy lata przebywał głównie w Londynie (nie licząc krótkich wizyt w domu), przyjechał na wieś na kilkumiesięczny pobyt. Kiedy usłyszałam, że przywozi ze sobą osobistość, wielkiego poetę – pana Aleksandra Pope’a, nie wierzyłam własnym uszom. Pana Pope’a, którego poemat Pukiel porwany znałam prawie na pamięć! Pana Pope’a, którego boskie pióro skreśliło te właśnie strofy: Nie płacz więc śliczna nimfo nad włosów twych stratą, Które teraz są niebios ozdobą bogatą!
Wszystkie włosy co pięknej twej głowie zostały, Mniej niż pukiel porwany przyniosą ci chwały. Gdy przestaną zabijać twe oczy rażące, I ty umrzesz zgładziwszy nieszczęsnych tysiące; Gdy cień wieczności oba te słońca zamroczy, Ten pukiel wsławi muza w nieśmiertelnym rymie I wzniesie między gwiazdy twe, Belindo, imię. Pana Pope’a, którego serce krwawiło z żalu za nieznaną lady pochowaną w obcym kraju... Powieki twoje obce zamykały dłonie, I przystroiły skromne twe ciało po zgonie; Przez obcych ozdobiona twa mogiła niska, Z obcych po tobie cnota i żal łzy wyciska. Mężczyzna, który potrafił tak pisać, musiał być najwrażliwszą istotą, jaka kiedykolwiek żyła! Musiał mieć oczy, które widziały wszystko, i serce, które wyczuwało cierpienie nawet najmniejszego stworzenia. Tutaj, zupełnym przypadkiem, miał się zjawić mężczyzna, który mógł mnie zrozumieć, człowiek wielkiego serca, wielkiego ducha – nie taki jak ci głupi wiejscy chłopcy, którzy tylko gapili się na mnie, nie taki jak Daniel, który albo przepraszał za ciągłe rozpychanie się na schodach, albo obmacywał mnie tłustymi paluchami. Przez tydzień wszyscy w gospodarstwie byli zajęci przygotowaniami. Skubano gołębie i kuropatwy. Przyrządzano zakupione na targu ostrygi i spisywano z ksiąg kucharskich najwymyślniejsze przepisy. W dniu przyjazdu poety i lorda zebrała się u nas cała miejscowa szlachta, aby powitać dystyngowanego gościa i zasiąść do wspólnej uczty. Podano na niej placek szpinakowy z gałką muszkatołową, goździkami i skórką cytrynową, pasztecik z móżdżku cielęcego ze szparagami, duszone ostrygi, pieczone gołębie i kuropatwy, trzy rodzaje budyniów oraz deser królewski o nazwie „Kwietnik z owoców kandyzowanych”, którego przygotowanie zajęło dwa dni – przekładaniec z masy migdałowej i kolorowych marmolad: czerwonej, białej, niebieskiej i zielonej, tworzących wzór kwiatowy z dodatkową ozdobą w postaci pionowych gałązek, przystrojonych kwieciem zrobionym z kandyzowanych wiśni, jabłek, porzeczek i śliw.
Ale ja zupełnie nie byłam w nastroju do jedzenia. Cały dzień stałam w oknach mojej sypialni, marząc nad tomem poezji pana Pope’a i wyobrażając sobie, jak zostaję zaproszona do Londynu, aby spotykać się w kawiarniach z intelektualistami, przechadzać się po Pall Mail lub Covent Garden, popłynąć łodzią z panem Pope’em do Twickenham i obejrzeć jego słynną czarodziejską grotę. Aż trzy razy tego dnia zmieniałam suknie, zrzucając jedne i nakładając inne, tak jak artystka wędrownej trupy cyrkowej przebierająca się w stodole. Najpierw miałam na sobie szarą jedwabną suknię z żółtym stanikiem i fartuszkiem, potem zmieniłam ją na niebieską z przepięknie haftowanym fartuszkiem i stanikiem z białej koronki, ale w końcu wybrałam adamaszkową w kolorze wiśniowym, zupełnie bez stanika, ponieważ słyszałam, że panie w Londynie obnosiły się z niemal zupełnie obnażonymi piersiami, a bałam się podejrzenia, iż jestem tylko prostą, wiejską dziewczyną! Już prawie zmierzchało, gdy moim oczom ukazał się powóz zaprzężony w sześć koni, witany ujadaniem psów. Ciągle jeszcze stałam w oknie, skrapiając pierś perfumami o zapachu tuberozy i przygryzając wargi, aby stały się czerwieńsze. Jak wyobrażałam sobie pana Pope’a? Czy mogłam aż do tamtej chwili nie usłyszeć, że jest garbaty? A może to tylko pamięć mnie zawodzi? Jawił mi się on na podobieństwo bohaterów francuskich romansów, czyż bowiem wyobraźnia siedemnastoletniej dziewczyny nie jest skłonna malować poetę barwami jego własnych poetyckich obrazów? Jego słowa były piękne, więc taka też winna była być cała postać wieszcza, nie inna! Nie przyszło mi wtedy na myśl, że poeci, być może, piszą po to, aby siedemnastoletnie dziewczyny przeżywały złudzenia, oni zaś swoimi piórami wzbogacali liche uposażenie, jakim Matka Natura ich samych obdarzyła. Wyobraź sobie przeto moje zdziwienie i zmieszanie, kiedy ujrzałam postać, która wynurzyła się z powozu! Mężczyzna ten miał nie więcej niż cztery i pół stopy wzrostu, z tyłu zaś, spomiędzy łopatek wynurzał się garb tak potężny, że ciemny płaszcz, dokładnie dopasowany do swojego właściciela, musiał być arcydziełem sztuki krawieckiej! Wydawało mi się, iż włożył nie jedną, a kilka par pończoch, ale mimo to jego nogi były tak żałośnie chude, że pończochy marszczyły się i wisiały na nich jak na tyczkach. Pod płaszczem i kamizelką miał na sobie futrzany kubrak (taki, jaki nosili nasi przodkowie), być może po to, aby ukryć niedostatki wątłej figury albo też chronić od chłodu ciało, które przyszło mu posiadać. Z wysokości mojego okna nie mogłam widzieć jego twarzy, ale obok lorda Bellarsa wyglądał jak żywy znak zapytania ustawiony przy wysokiej topoli. Lord Bellars był rosły i smukły, miał szerokie plecy i muskularne nogi. Pod czarną czapką z bobrowego futra jaśniała elegancka peruka, a kiedy obrócił głowę i roześmiał się na jakąś dowcipną sentencję wypowiedzianą przez poetę, zauważyłam jego zgrabny rzymski nos, jasnooliwkową cerę, promieniejącą życiem i ogniem, i oczy, które połyskiwały jak krople rosy na płatkach róż. Jego śmiech był tak męski i donośny jak ujadanie brytana. Toteż w chwili, kiedy znów go ujrzałam, gotowa byłam zapomnieć albo uznać za złośliwe pomówienia wszystkie skandaliczne historie, jakie lady Bellars mi o nim opowiadała. O, moja Belindo, strzeż się zdradliwego uroku przystojnego oblicza i nazbyt pochopnego przypuszczenia, że za cudowną fasadą muszą kryć się równie cudowne komnaty: gdyż tak samo jak ze wspaniałymi domami może być również ze Wspaniałymi Mężczyznami. Na zewnątrz mogą mieć
wspaniałe portyki i loggie, a w środku kryć nędzę i ubóstwo. Mówi się, że mężczyznę można poznać po pióropuszu jego kapelusza, a ten lorda Bellarsa był naprawdę zabójczy – mimo to dużo więcej delikatnych siedemnastoletnich panien zostało zwiedzionych przez swoje własne ufające serca niż przez chytre sztuczki nawet najprzebieglejszych uwodzicieli. Ponieważ w tym wieku jest rzeczą zwykłą myśleć, iż natura wszędzie jest harmonijna i spójna, zakładamy w naszej naiwności, że piękne czoło to piękny umysł, zgrabne usta to gładkie słówka, a słuszna męska postura to słuszne męskie czyny. Niestety, moja córko, to nie tak. Ale wtedy byłam młodsza, niż ty jesteś teraz i pełna dzikiej dziewczęcej zapalczywości; tak więc popędziłam na złamanie karku w dół po wielkich schodach i już wkrótce wybiegłabym na dziedziniec, by powitać gości, gdyby nie jakiś wstrętny złoczyńca, który na półpiętrze podłożył mi nogę, aby mnie zatrzymać, przez co runęłam ze schodów na łeb na szyję. Zanim świat pod moimi powiekami rozgwieździł się jak nocne niebo, by potem sczernieć grobowym mrokiem, zdążyłam zauważyć pucołowatą twarz Mary, uśmiechniętą od ucha do ucha; byłam przekonana, chociaż nie miałam dowodów, że to ona mnie tak urządziła. (Ach, Belindo, strzeż się kobiecej zazdrości i to nawet jeszcze bardziej aniżeli męskiej przewrotności, gdyż więcej delikatnych panien zostało oszukanych przez zazdrosne siostry niż przez swoje ufające serca!) Uraza między Mary a mną miała długą historię. Wkrótce po narodzinach Mary – rozczarowując wszystkich swoją płcią – została oddana mamce, która zajmowała się nią przez ponad trzy lata, a tymczasem przyszedł na świat Daniel, ja zaś zostałam znaleziona na tym feralnym progu. Zarówno Daniel, jak i ja byliśmy również jakiś czas po urodzeniu karmieni przez mamki, ale działo się to w naszym dużym domu (gdzie lady Bellars mogła nas odwiedzać), podczas gdy Mary wychowywała się poza domem aż do wieku, w którym nauczyła się mówić. Wtedy to lady Bellars, nie mogąc obdarzać uczuciami macierzyńskimi swojej pierworodnej i czując się oszukana przez lorda Bellarsa, który nie zaspokajał jej kobiecych tęsknot, przelała wszystkie swoje uczucia na mnie, i to do takiego stopnia, że Mary zaczęła mi niesłychanie zazdrościć i bez wątpienia życzyć śmierci. W dodatku ja byłam dziewczyną nad wiek rozwiniętą i zdolną, a Mary była tępa. Mogłam bez trudności recytować długie fragmenty z Raju utraconego oraz sonety Szekspira, gdy tymczasem ona nie była w stanie powtórzyć z pamięci nawet prostej wiejskiej ballady; i stąd przede wszystkim jej nienawiść. To mnie zmuszano do popisywania się przed gośćmi lorda i lady Bellars, ponieważ moja biedna przyrodnia siostra ilekroć spróbowała wystąpić, zawsze zapominała, co ma powiedzieć, i tylko patrzyła na wszystkich bezradnym, cielęcym wzrokiem, wywołując natychmiastową reakcję lorda Bellarsa: – Oj! Co za twarz! Co temu dziecku dolega? Gdybym nie miał pewności, przysiągłbym, że to ona jest podrzutkiem, a Fanny moją prawdziwą córką! Trudno więc było o jakąkolwiek życzliwość pomiędzy mną a Mary. Jak długo leżałam nieprzytomna, nie potrafię powiedzieć. Śniło mi się, że leciałam na księżyc i z powrotem, a księżyc miał drwiącą twarz mojej przyrodniej siostry, Mary. Przez krótką chwilę
przebywałam w sferach opisywanych przez pana Miltona i signora Ariosto, lecz kiedy obudziłam się, zobaczyłam wszystkich stojących nade mną z wyrazem troski i współczucia, a zwłaszcza lorda Bellarsa i pana Pope’a, którego duże, miłe oczy, jak zdążyłam zauważyć, były wszechwiedzącymi oczyma poety. – Pozwól, łagodna nimfo – powiedział do mnie, wyciągając dłoń, która była tak delikatna jak ręka dziewczyny, lecz zimna i blada jak ręka samej śmierci. Od razu uderzyła mnie jego delikatność, jego śmiertelna bladość, jego duże, wrażliwe oczy i długi, drżący nos, fizjonomia poety w ciele poskręcanego karła. – Moja droga – wyrzekł lord Bellars do lady Bellars – nie powiedziałaś mi, że nasza mała znajda wyrosła na taką piękność. – A niby po co? – odparła lady Bellars. – Czy powróciłbyś do domu dla niej, jeśli nie uczyniłeś tego dla swojej własnej córki? Lord Bellars uczynił ruch, aby zaznaczyć, że ta uwaga była poniżej wszelkiej krytyki, i dziękując poecie za jego uprzejmość, także i on podał mi rękę, a potem wziął mnie w ramiona i na oczach całego towarzystwa poniósł po schodach do mojej sypialni. Czy możecie wyobrazić sobie ogień, jaki poczułam na policzkach, gdy ten ideał męskości tak pośpiesznie unosił mnie w ramionach? – Wyrastasz na piękność – powiedział lord Bellars, a jego oczy patrzyły na mnie gdzieś z wysoka. Potem ruszył galopem po dwa schody na raz, gnając do sypialni, gdzie rzucił mnie na łoże gwałtownie, acz figlarnie, i powiedział z diabelskim błyskiem w oczach: – Znam tylko jeden sposób, ale za to pewny, jak przywrócić do życia omdlałą pannę. W jednej chwili wszystkie halki zakryły mi głowę, tłumiąc w ten sposób krzyk protestu i przerażenia, a zaraz potem jakaś silna, ciepła ręka zaczęła grać arpeggio na miękkim, jedwabistym mchu, który niedawno pojawił się na wzgórzu radości między moimi młodymi udami, na podobieństwo jedwabistej trawy wyrastającej na brzegu rzeki. I tak mój dobrodziej swawolił palcami, próbując je sobie oplatać moim dziewczęcym runem, aż nagle zaczął wsuwać jeden z nich do samej kwintesencji mojej kobiecości, czym rozpalił mnie tak bardzo, że zamiast pójść za podszeptem skromności i zdecydowanie dać odpór lubieżnym zapędom, zdążyłam jedynie wykrzyknąć: „O! O! O!”, po czym lord Bellars opuścił halki z powrotem na miejsce, spojrzał z rozbawieniem na moje rumieńce i zaczął pieścić piersi – dwie wspaniałe śnieżnobiałe góry o różowych szczytach (których wielkość do tego momentu wprawiała mnie jedynie w zakłopotanie) – a następnie roześmiał się, pocałował mnie w usta i oświadczył: – Przynajmniej moja piękność jest jeszcze dziewicą, lecz sądząc po niecierpliwości, jaką wyczuwam w młodej krwi, nie będzie nią już długo! I szybko wycofał się, zostawiając mnie wstrząśniętą i oniemiałą z oburzenia, połączonego ze wstydliwą rozkoszą. W moich żyłach płonął ogień, napełniający mnie tęsknotą, odrazą i obrzydzeniem do samej siebie.
O, ileż ja się nasłuchałam od służących, jakim złem jest uleganie diabelskim żądzom (chociaż sądząc po zachowywaniu się służby wobec siebie, można by przypuścić, iż będą to ostatnie osoby do takich przygan!). Dlatego też czując, że bezładne wrażenia, jakich teraz doznawałam, były zwiastunem rychłego stoczenia się ze szczytów bezcennej czystości w otchłań ruiny i hańby, zapłakałam gorzko ,nad własną sromotą. Mężczyzna mógł oddawać się swoim namiętnościom bez żadnych obaw, ale kobieta zawsze czyniła to na swoją zgubę – a już szczególnie przed zamążpójściem. Nawet moja subtelna macocha wmusiła we wszystkie swoje pociechy pamflet zatytułowany Onania, czyli ohydny grzech samokalania się, i wszystkie jej straszne konsekwencje dla obu płci rozpatrzone, który opowiadał o okropnościach i chorobach, jakie groziły za oddawanie się rozkoszom cielesnym. Jeśli onania była w stanie spowodować epilepsję, gorączkę, czyraki, a nawet śmierć, to o ile gorsze konsekwencje musiała pociągnąć za sobą utrata dziewictwa! Ale tak naprawdę to nie wiedziałam, co mam o tych wszystkich sprawach sądzić, gdyż sama słyszałam, jak służba stroiła sobie żarty z miłostek lorda Bellarsa, z owych – jak to mówiono – drobniutkich bagatelles, zresztą nie tylko jego, lecz także pewnych zamężnych kobiet z naszego hrabstwa. Ich wyczyny wzbudzały więcej śmiechu aniżeli potępienia. Czy zatem przygoda miłosna była grzechem powszednim czy śmiertelnym? To chyba naprawdę zależało od tego, kto go popełniał. Jeśli wytworny pan, to grzech był lekki, jeśli zaś siedemnastoletnia panna, to zawsze ciężki! Lord Bellars nie opuścił moich halek ani o jedną chwilę za szybko, gdyż dosłownie za moment wkroczyły na scenę lady Bellars i Mary, a lord Bellars udał, że nie wydarzyło się nic niestosownego. – Właśnie przychodzi do siebie – stwierdził z nutą najwyższego znudzenia. – Widzę – powiedziała wyniośle lady Bellars. A potem pół-szeptem do lorda Bellarsa: – Zastanawiałam się, dlaczego w ogóle zaszczycasz nas swoją obecnością, jeśli wiesz, że przynosi nam tylko same szkody. Na to zrzędliwym głosem odezwała się Mary, jak zwykle broniąc swego ojca: – Bezczelna dziewucha, to wszystko jej wina! – Dość już – rzekła z godnością lady Bellars. A potem łagodnie do mnie: – Proszę cię, Fanny, włóż na siebie coś skromniejszego do kolacji. W tych poetach i tak już płynie gorąca krew. Po co ich jeszcze bardziej doprowadzać do szaleństwa? – To powiedziawszy, wyszła razem z mężem. Mary, która została, usiadła na brzegu łóżka i wyszeptała jadowitym tonem: – Nie jesteś nawet moją prawdziwą siostrą, ty zuchwała bałamutnico. – Potem plunęła mi w twarz, odwróciła się na pięcie i wyszła. Czy możecie sobie wyobrazić, co czułam, leżąc tam, na łóżku w taki sposób upokorzona, podniecona, a w końcu opluta? Przemyślenia dotyczące konsekwencji moich lubieżnych namiętności, w połączeniu ze złością na przyrodnią siostrę, zaowocowały kilkoma postanowieniami, które zaczęły się precyzować w mojej skołatanej głowie. Jak miałam zemścić się na Mary za to upokorzenie? I jak miałam oprzeć się płomieniom
namiętności, z takim znawstwem rozniecanym przez lorda Bellarsa? Mój ojczym był w domu zaledwie od kilku minut, a już całą posiadłość ogarnął niepokój i wrzawa. Pamiętałam, że w przeszłości też tak było. Kiedy lord Bellars zabawiał się w Londynie, u nas zawsze panowała atmosfera porządku i harmonii, a lady Bellars, Mary, Daniel i ja mieliśmy się zupełnie dobrze; ale kiedy ojczym powracał do Lymeworth, wszystkie targające nim namiętności dawały znać o sobie. Daniel, który (pomimo niemiłosiernej tuszy i okropnych pryszczy na twarzy) zawsze starał się naśladować maniery swego ojca amanta, wprost wychodził z siebie, aby dorównać tatuniowi w jego sławnych już przygodach miłosnych. Z żelazną więc konsekwencją, kiedy lord Bellars był w domu, Daniel bez przerwy dręczył mnie lubieżną atencją. Mary z kolei stawała się jeszcze bardziej zazdrosna o mnie; a lady Bellars, która potrafiła być delikatna, a nawet dowcipna, dopóki zostawiona samej sobie, znajdowała radość życiową w zwierzętach i dzieciach, reagowała na obecność męża, jak przystało na sztywną purytańską dziedziczkę, przymuszoną do życia w związku małżeńskim bez miłości. A zatem prawdą jest, że chociaż ludzie potrafią zmieniać swoje charaktery w czasach pokoju, to nie są w stanie czynić tego, gdy nadchodzą burze. Nawet ja (a wyznaję to szczerze) stawałam się bardziej próżna i kokieteryjna po przyjeździe lorda Bellarsa, prowokując tym samym moją przyrodnią siostrę do niesamowitych scen zazdrości. Biedna Mary – której miłość do pieczeni wołowej i baraniej była silniejsza od wszystkich marzeń o smukłości i gracji – już od dwóch tygodni aplikowała sobie wszelkie możliwe środki przeczyszczające w nadziei, że nabierze dla ojca pięknego wyglądu. Ale, niestety, nic to nie dało; cóż bowiem z tego, że brała te środki i głodowała, kiedy potem, gdy już zaczynała trochę ładnieć (prawdziwa uroda nie groziła jej nigdy), niweczyła kurację, pałaszując cały pieczony udziec barani i popijając go bordo, a potem najsłodszym portem! Jak jej największą pasją było objadanie się, tak moją konne przejażdżki; wołowiny łatwo potrafiłam sobie odmówić, „koniny” nie. Rzadko miałam powody, aby niepokoić się o swoją figurę, gdyż ujeżdżanie ukochanego konia, Lustre’a, czyniło mnie tak wysmuklą, jak jedzenie befsztyków i pieczeni czyniło Mary grubą. Ale za to niepokoiło mnie coś innego: moja niepewna przyszłość, brak posagu i perspektyw, moje marzenie – czy ośmielę się je wyznać? – by pojechać do Londynu i tam szukać szczęścia jako mistrzyni słowa! Ogarnęła mnie bowiem najgłupsza chęć, jaka tylko mogła zawładnąć wiejską dziewczyną; pragnienie zasłynięcia w Londynie jako pisarka. Marzyłam o pisaniu dzieł epickich i o obcowaniu z elitą tego miasta; marzyłam o londyńskich kawiarniach, teatrach, maskaradach i balach. Ale najgłębszym ze wszystkich moich marzeń było pragnienie stania się sławną autorką. Jeśli nawet w przypadku chłopaka ambicja ta zdawała się być śmiechu warta, to o ileż śmieszniejsza stawała się, gdy chodziło o dziewczynę! Samotne dziewczę w Londynie od razu zdawało się na łaskę i niełaskę wszelkiego rodzaju szubrawców, stręczycieli, szulerów i oszustów. Lymeworth było rajem w porównaniu z londyńskim piekłem. W Londynie aż roiło się od delikatnych, ale zepsutych panien, tam też (tak przynajmniej słyszałam) większość żarłocznych wilków chodziła w przebraniach najłagodniejszych owieczek. Przynajmniej tutaj, w Lymeworth, byłam w domu – pomimo całego tragizmu mojej sytuacji. Być może lord Bellars skłonny był znaleźć mi odpowiednią partię, a jeśli nie, to mogłam zostać guwernantką w jakiejś innej posiadłości i odpowiednim zamążpójściem sama wybić się na dziedziczkę. Tak jak mówi się o niektórych elegantach, że mają smykałkę do polowania na panny z
posągiem, tak może i ja miałam kiedyś odkryć w sobie dryg do łowienia dziedziców z fortuną! Pogrążyłam się na jakiś czas w bezdennym optymizmie, ale potem znów ogarnęła mnie czarna melancholia. Gdybym się urodziła mężczyzną, pomyślałam, to moje sieroctwo nie byłoby tak wielką przeszkodą w dalszych sukcesach, ale jako kobieta musiałam odcierpieć wszystko podwójnie. Sierota, dziewczyna i do tego zwariowana na punkcie pisania – jak jeszcze gorzej mógł mnie los pokarać? Nawet taki garbus jak pan Pope miał większe szanse niż dziewczyna, wprawdzie z prostymi plecami i lotnym umysłem, ale za to bez posagu! Nie miałam zatem żadnego innego wyboru, jak tylko wstrzymać się z zemstą na Mary i zapomnieć o zranionej dumie. Doszłam do wniosku, że i zazdrość można znieść. Przecież nawet sam Herod mawiał, że „lepiej niech ci wszyscy zazdroszczą, niż mieliby współczuć”. Postanowiłam, że nauczę się być skrytą, przebiegłą, podstępną i zdolną do intryg, mimo iż te cechy były mojemu charakterowi zupełnie obce. Nie mając w spadku ani jednej gwinei, bez rozeznania w świecie i bez zawodu, który mógłby mnie wyżywić, musiałam obserwować wszystko i czekać na swoją okazję tak, jak przebiegły generał czeka na odpowiedni moment, aby rzucić do boju swoje armie. Otarłam więc mokre od płaczu oczy i policzki, przysięgając zarazem Bogu, że mimo wszystko wytrwam.
Rozdział IV O ogrodnictwie, wspaniałych domach, przekleństwie mody, Raju utraconym, rodzinnej kolacji z udziałem sławnego gościa i głupiej ciekawości siedemnastoletniej dziewicy. JAK JUŻ WSPOMNIAŁAM, ucztę dla naszych zmęczonych podróżników zaplanowano nie na pierwszy wieczór, ale na następny, kiedy to na proszonym obiedzie miała się zebrać cała miejscowa szlachta, aby poznać naszego Wspaniałego Mężczyznę, ulubieńca tak fortuny, jak i muz wszelakich, chociaż obdarzonego nikczemną posturą – boskiego karła, pana Pope’a. Ale w wieczór przyjazdu poety mieliśmy spożyć małąrodzinną kolację, po której Mary chciała zabawić nas koncertem na klawikord (mając bez wątpienia nadzieję, że pięknem muzyki pana Haendla zasłoni brzydotę wykonania). Potem pan Pope zamierzał rozprawiać z nami o swojej słynnej pasji, a mianowicie o planowaniu ogrodów i parków zgodnie z prawami natury; albowiem był jednym z najbardziej lojalnych synów Flory, jacy kiedykolwiek żyli na świecie, i z rozkoszą pomagał przyjaciołom i szlachetnym patronom w planowaniu ich ogrodów w taki sposób, żeby dzieła natury i sztuki wzajemnie się uzupełniały. Lord Bellars zakomunikował to wszystko w liście swej żonie, ona informacje przekazała mnie. Teraz, kiedy lord Bellars prosperował tak wspaniale i pomnożył fortunę poprzez umieszczenie swoich zysków w podejrzanym przedsięwzięciu związanym z Morzem Południowym, zapałał chęcią zburzenia rodowego dworu, miłej gotyckiej budowli z czasów Elżbiety, położonej na ziemi nadanej na własność jednemu z jego przodków przez samą Glorianę, i zastąpienia go nowym domem, w nowoczesnym, palladyjskim stylu. To samo stało się z ogrodowymi geometrycznymi labiryntami tworzonymi za czasów Karola II. Niemiłosiernie wycinane, ustępowały one miejsca parkom budowanym według ostatniej mody, pociągającym za sobą wielkie koszty z uwagi na wierne odwzorowywanie natury, z pasącymi się owieczkami, małymi świątyniami, miniaturowymi meczetami i pagodami, niewielką wioską i prawdziwymi chłopami odzianymi w wiejskie stroje pasterskie oraz nawet grotą, taką samą jak u pana Pope’a w Twickenham. I tak oto wszystkie wiecznie zielone rośliny, kochane przeze mnie od samego dzieciństwa (przycinane na kształt pawi z rozłożonymi ogonami, tańczących niedźwiedzi, heraldycznych bestii, wielkich kul, piramid i stożków), miały zostać wyrzucone na śmietnik w imię mody. I po prawdzie pan Pope nie przyjechał w żadnym innym celu, jak tylko gwoli pomocy w zaplanowaniu nowego ogrodu, stał się bowiem gorliwym krzewicielem sztuki upodobniania parków do dzikiej puszczy, od której się wywodzą. Owo uleganie podszeptom mody przyprawiło mnie o niekłamaną zgryzotę. Lymeworth (wiejska siedziba rodziny Bellars) było moim domem od dzieciństwa i prawdę mówiąc, gotycki styl tej budowli nie mógł już bardziej zyskać na szlachetności formy. Lord Bellars mógł sobie nazywać ją „brzydką starą ruiną”, ja natomiast zawsze czułam w niej powagę historii i wielkość. Nawet sama królowa Elżbieta była raz gościem w Lymeworth i słuchała pięknej muzyki w Długiej Galerii pod oprawionymi w ramy portretami najwcześniejszych przodków lorda Bellarsa. Krążyła fama, jakoby gościł tu także Szekspir, być może nawet ze swą trupą teatralną, mającą ponoć występować w
Wysokiej Komnacie, wyłożonej flamandzkimi gobelinami, przedstawiającymi dwór bogini Diany pośród zielonych lasów. Ale właśnie do tego pokoju pan Bellars nabrał największej odrazy jako do „barbarzyńsko staromodnego i nieeleganckiego, pozbawionego proporcji i tonu”. Tak więc wszystko miało zniknąć, cegły i belki z mojego dzieciństwa, długie korytarze, po których biegałam i w których bawiłam się z Danielem i Mary, zanim wiek, zawiść i chuć zdążyły nas rozdzielić; olbrzymie kamienne schody i rzeźbione balustrady, jelenie tańczące nad kominkiem w Wielkim Korytarzu i sam ów kominek, gdzie jako dzieci kryliśmy się przed sobą (i przed nianią) w czasie naszych dziecięcych igraszek i w którym nawet raz, dla zabawy, spaliliśmy bujną perukę lorda Bellarsa (za co zostaliśmy surowo ukarani). A ogrody –jakiemu nikczemnikowi zawinić mogły w czymkolwiek ogrody? Lymeworth było położone nieopodal szczytu uroczego wzgórza, przypominającego swoim kształtem pulchne udo. Z tej wysokości dom nasz spoglądał na rozciągającą się poniżej spokojną dolinę, chronioną od wiatrów przez szeregi starożytnych dębów, które wznosiły się nad delikatnie pofałdowaną łąką z bukami, wiązami i kasztanowcami. Oprócz wiecznie zielonych labiryntów i starannie przystrzyganych drzew był tam także rozkoszny ogród, którego ściany wsparto umieszczonymi w regularnych odstępach obeliskami, jak również wielkimi kulami i heraldycznymi stworami rzeźbionymi w białym kamieniu. W tym to ogrodzie stała altana, spowita w słodszy zapach kwiatów niż Raj pana Miltona. Zburzenie tego wszystkiego było doprawdy zniszczeniem Edenu, a lord Bellars najwidoczniej był naszym Lucyferem, w imię mody wyrywającym nas z tej przystani spokoju. – Milordzie – powiedział poeta do lorda Bellarsa, pochylony nad skromną wiejską kolacją, składającą się z rosołu, chleba, świeżego kwaśnego mleka, budyniu z rodzynkami oraz deseru w postaci sera, lizbońskich pomarańczy, muszkatelowych winogron, suszonych śliw i gruszek – milordzie, nie ma nic bardziej odrażającego dla oka niż matematyczna dokładność i ufryzowana sztywność ogrodów naszych przodków. Musimy zdobyć się na odwagę tworzenia krajobrazu z żywego materiału, tak jak Salvator Rosa, Gaspard Poussin i Claude Lorrain na uległym płótnie malowali najbardziej romantyczne pejzaże. – Romantyczne, sir? Czy używa pan tego terminu w znaczeniu „wszystko to, co w naturze dzikie, niepohamowane i absurdalne”? – Nie, milordzie – odparł poeta. – Chodzi mi o pasję do rzeczy naturalnych, przy której ani sztuka, ani kaprys człowieka nie psują ich pierwotnego porządku, lecz raczej przybliżają je pragnieniom naszych serc. Mówię o uroku nagich skał, omszałych jaskiń, płynących strumyków i falujących wód, o czarujących altanach, srebrnych ruczajach, otwartych alejach, wznoszących się szczytach i połyskujących grotach, ożywionych szemraniem płynących wód – owych klasycznych świątyniach dumania, nawiedzanych przez muzy. Muszę wyznać, że zaimponował mi ten wspaniały potok słów i przed oczyma mojej duszy zupełnie wbrew uprzedniej niechęci do jakichkolwiek zmian w Lymeworth zamajaczył zachwycający widok. – Czy byłby pan łaskaw, sir – poprosiłam poetę (siedzącego po mojej prawej stronie i często pozwalającego swoim oczom wędrować na moje piersi, które choć okryte skromnymi szatami, włożonymi przeze mnie za usilną namową lady Bellars, były wyraźnie dostrzegalne) – opisać nam swoją grotę, gdyż lord Bellars powiedział, iż jest ona jednym z cudów tego świata i, jeśli się nie