MissCatherinna

  • Dokumenty30
  • Odsłony13 104
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów34.9 MB
  • Ilość pobrań6 812

Evans Richard Paul - Stokrotki w śniegu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :621.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Evans Richard Paul - Stokrotki w śniegu.pdf

MissCatherinna EBooki Evans Richard Paul
Użytkownik MissCatherinna wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 226 stron)

RICHARD PAUL EVANS Stokrotki w śniegu przekład Ewa Bolińska-Gostkowska

Rozdział 1 Sobota, trzy tygodnie do świąt Bożego Narodzenia James Kier spoglądał z niedowierzaniem to na swoje zdjęcie w gazecie, to na nagłówek i zastanawiał się, czy już powinien wybuchnąć śmiechem, czy raczej natychmiast skontaktować się z prawnikiem. Wykorzystali tę samą fotografię, którą kilka lat wcześniej „Tribune" umieścił na pierwszej stronie sekcji Biznes jako ilustrację do artykułu o nim. Pamiętał, że specjalnie na tę sesję wybrał czarny, gładki jedwabny T- shirt, na który narzucił srebrną marynarkę od Armaniego. Z kieszonki wystawał dyskretnie rożek jedwabnej chusteczki w kolorze kości słoniowej. Długo szukali odpowiedniej pozy. Ostatecznie połowa jego twarzy ukryta została w cieniu. Młody fotografik w obowiązkowej czerni, z wystrzałową różową czupryną, wybrał zdjęcie czamo-białe, gdyż, jak to ujął, „chciał uzyskać efekt jin-jang, uchwycić w pełni złożoność jego osobowości". Chłopak był niezły w swoim fachu. Twarz Kiera wręcz emanowała niezachwianą pewnością siebie. Jakkolwiek zdjęcie zostało to samo, nagłówki obu artykułów różniły się diametralnie. Niewielu osobom dane jest przeczytać własny nekrolog. Rekin rynku nieruchomości ginie w wypadku samochodowym Znany deweloper James Kier zginął w wypadku samochodowym, do którego doszło na trasie 1-80. Mężczyzna zmarł na miejscu wskutek uderzenia w słup wysokiego napięcia. Ratownicy przez ponad godzinę usiłowali wydobyć ciało kierowcy z wraku samochodu. Władze twierdzą, że na parę chwil przed fatalnym zderzeniem Kier mógł mieć atak serca.

Pochodzący z Salt Lakę City James Kier byt prezesem Kier Company, jednej z największych agencji nieruchomości na Zachodnim Wybrzeżu. Znany byt jako agresywny, często bezlitosny, biznesmen. Mawiał: „Jeśli chcesz mieć przyjaciół, zapisz się do klubu książki. Jeśli zależy ci na pieniądzach, zacznij robić interesy. Tylko głupiec może pomylić te dwa zajęcia". Kier zostawił syna Jamesa Kiera II oraz żonę Sarę. Więcej informacji na temat zmarłego biznesmena na pierwszej stronie sekcji Biznes. Kier odłożył gazetę. Jakiś idiota straci pracę, pomyślał. Nie wiedział, że to dopiero początek.

Rozdział 2 CELESTE HATT Samotna matka, lat 29. Syn Henry, lat ? Straciła dom po tym, jak przekonał ją pan, by kupiła nowy, większy, na który nie było jej stać. Na zaliczkę wydała wszystkie oszczędności. Sześć miesięcy później przejął pan jej nieruchomość i sprzedał z zyskiem. Nie wiadomo, co się z nią dzieje. Poprzedniego dnia Celeste Hatt przetrząsała pudełko z książeczkami dla dzieci w poszukiwaniu najcieńszej z nich. Tak, to był wieczór na króciutką bajkę. Dochodziła dopiero dziewiąta, a ona już była wykończona. Obowiązki samotnej matki nie przewidywały nawet chwili przerwy. W ciągu dnia, kiedy Henry był w szkole, pracowała jako kasjerka w Smith's Food and Drug, a w weekendy jako kelnerka w Blue Piąte Grill, małej knajpce niecały kilometr od domu. Poza tymi dwoma zajęciami dorabiała do pensji, składając płyty do pecetów na zlecenie małej lokalnej firmy ze sprzętem elektronicznym. Ślęczała nad tym prawie codziennie. Jej maleńka kuchnia zawalona była prawie pod sufit brązowymi, opisanymi po chińsku pudełkami z tektury. Wieczory mijały jej według ustalonego porządku. Po kolacji, umyciu naczyń i odrobieniu lekcji z synem siadali z Henrym przed telewizorem i oglądali jakiś film, w tym czasie ona składała elektronikę. Praca była nie tyle skomplikowana, ile monotonna, maszyna zrobiłaby to zapewne dużo lepiej i sprawniej. No, ale zawsze był to dodatkowy zarobek. Dwa i pół za płytę. Każdego wieczoru mogła zarobić nawet trzydzieści dolarów.

Ze wszystkimi tymi zajęciami, z pracami domowymi i wychowaniem aktywnego siedmiolatka włącznie, dla Celeste zostawało jedynie kilkanaście minut pomiędzy położeniem Henry'ego a przygotowaniem się do snu. Ludzie mówią, że najlepszym sposobem na przedłużenie dnia jest kradzież kilku godzin nocnych, z drugiej strony mówią też, że wszystko kosztuje. Najlepszym dowodem na prawdziwość obu twierdzeń były głębokie cienie pod oczami Celeste. Wybrała w końcu książeczkę i zaniosła ją do sypialni Henry'ego. Jej synek leżał już w łóżku, niewielki pokój oświetlała jedynie nieduża lampka na podłodze. - Cześć, kolego. Co powiesz na Grincha? W końcu zbliża się Boże Narodzenie. - Okay - przytaknął, podnosząc się na łokciu. Usiadła na brzegu łóżka i otworzyła książkę. Henry odgarnął kosmyk jasnych włosów z twarzy i zapytał: - Mamo, jak długo będziemy jeszcze tu mieszkać? Spojrzała znad książki. - Nie wiem, kochanie. Jeszcze trochę. - A ile to trochę? - Chciałabym to wiedzieć. - Nie podoba mi się tutaj. Chcę już wrócić do naszego domu. Przez trzy lata Celeste poświęcała się, oszczędzając na wszystkim, by zapewnić im własny dom. Wszystko po to, by stracić go zaledwie pięć miesięcy później. Przepadł razem z zaliczką, która pochłonęła ich całe oszczędności. Wylądowali w zniszczonym piętrowym domku z dwiema sypialniami i oknami wychodzącymi na ruchliwą 7 Wschodnią. Z perspektywy czasu wydawało się jej

oczywiste, że nigdy nie powinna była decydować się na kupno tamtego domu. Dlaczego posłuchała tego dewelopera? Może powinna raczej zapytać: dlaczego miała go nie posłuchać? Był taki elokwentny, mówił tak rozsądnie, niczym ojciec udzielający córce cennej rady. Używał argumentów, które zdawały się nie do podważenia, i słów, które trafiały do przekonania - właściciel domu, kapitał własny, ulga podatkowa, bezpieczeństwo finansowe. Każde z nich trafiało wprost do jej łaknącego pewności siebie wnętrza. Zaufała mu, wierzyła, że to, co czyni, zapewni jej i synowi lepsze życie. - No cóż. Niestety nie możemy tam wrócić. To już nie jest nasz dom. -Jak to? - Kiedy nie spłaca się hipoteki, bank zabiera ci twój dom. - A co to hipoteka? - Pieniądze, które pożyczyliśmy od banku. - To dlaczego nie pożyczymy więcej? Celeste westchnęła. - To nie takie proste, skarbie. Kiedy podniosła książkę, Henry zapytał: - A dlaczego tata nie musiał się przeprowadzić? Zmarszczyła brwi: - Chcesz tę bajkę, czy nie? - No dobra. Zaczęła czytać, starając się opanować gniew wywołany ostatnim pytaniem Henry'ego. Podczas gdy ona walczyła o przetrwanie, jej były mąż Randy wykłócał się o alimenty i pieniądze na syna. Jakby tego było mało, Henry nie radził sobie w szkole i nauczyciele sugerowali jej, by skonsultowała się z terapeutą.

Oczywiście, że sobie nie radził. Jego ojciec właściwie go zostawił, od sześciu miesięcy nie odwiedził go ani razu. Zastanawiało ją, w jaki sposób Randy mógł tak łatwo wykreślić ze swojego życia tego cudownego chłopca. Kiedy nie pojawił się po raz pierwszy, Henry ze spakowaną walizeczką w dłoni czekał w drzwiach przez prawie godzinę. W końcu, gdy udało się jej do niego dodzwonić, usłyszała, że coś mu wypadło, zaś gdy pytała dalej, ostatecznie przyznał, że po prostu zapomniał i zaplanował sobie w tym czasie coś innego. Powiedział jej, że Henry „psuje mu styl". Gdy spytała, czy przez ów „styl" rozumie egoizm i głupotę, po prostu odłożył słuchawkę. Henry znowu jej przerwał. - Mamo, to jak Święty Mikołaj nas znajdzie w tym roku? - Nie martw się, znajdzie nas na pewno. Tylko nie spodziewaj się nie wiadomo czego. Mikołajowi też nie jest łatwo. - Poproszę go tylko o jedną rzecz. Niech zmusi bank, by oddał nam nasz dom. - Obawiam się, że to może przerastać możliwości Mikołaja. - Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Przecież potrafi czarować. Celeste westchnęła. - Henry, musimy chyba porozmawiać o Świętym Mikołaju. Chłopiec zastygł w bezruchu. -Jak to? Zobaczyła jego przestraszone spojrzenie. - Nieważne. Wiesz co, jestem okropnie zmęczona. Może skończymy z czytaniem na dzisiaj, co? - Okay.

Zamknęła książeczkę i wstała z łóżka. Henry chwycił ją za rękę. Celeste spojrzała na niego. - Mamo, chciałaś mi powiedzieć, że tak naprawdę Mikołaj nie istnieje? - Dlaczego tak myślisz? -Ja to już wiem. Pani Covey mi powiedziała. Celeste poczuła ukłucie irytacji. - Ach tak, powiedziała ci? Henry skinął głową. - Przykro mi, kochanie. Powinieneś był dowiedzieć się tego ode mnie. - Pani Covey powiedziała też, że rodzice nas okłamywali. Celeste jęknęła. - Coś mi się wydaje, że będę musiała sobie porozmawiać z tą panią Covey. - Czy ty mnie okłamywałaś? - Henry, Mikołaj jest dobrym duchem, który zachęca nas do dzielenia się tym, co mamy. Czasami naprawdę dobrze jest mieć w co wierzyć. Chciałam, żebyś ty też miał coś takiego, szczególnie teraz. - A ty w co wierzysz, mamo? Przyglądała mu się przez chwilę, a potem zmusiła się do uśmiechu. - Wierzę w ciebie. ― Pogłaskała go delikatnie po głowie. - I wierzę, że nam się uda. A teraz chodź, pomodlimy się. Uklękła przy łóżku syna. - Odmówisz dzisiaj modlitwę? - Pewnie. - Henry zamknął oczy. - Dobry Boże... ― zatrzymał się i otworzył jedno oko. - Mamo?

- Tak? - Czy Pan Bóg też jest kłamstwem, tak jak Święty Mikołaj? -Nie. Henry ponownie zamknął oczy. - Ojcze Niebieski, dziękujemy ci za Twoje dary. Spraw, żeby mama czuła się lepiej. Pomóż nam zdobyć więcej pieniędzy. I pomóż nam odzyskać nasz dom. Amen. - Amen - powtórzyła miękko Celeste i pochyliła się, by ucałować syna w czoło. - Kocham cię, skarbie. -Ja też cię kocham, mamo. Zgasiła światło, zamknęła drzwi i wróciła do kuchni. Naprawdę chciałaby wierzyć w te wszystkie rzeczy, które powiedziała Henry'emu. Że im się uda. Bardzo chciała, żeby zdarzyło się coś, co i jej przywróci nadzieję. Przez kuchenne okno obserwowała wolno opadające płatki śniegu. Włączyła radio. Nadawali właśnie kolędę Mitcha Mil-lera Santa Claus Is Comiri to Town. Wyłączyła nadajnik. Melodia była zdecydowanie zbyt radosna jak na jej nastrój. Dopiero co obchodzili Święto Dziękczynienia. Spędzili je z Henrym przed telewizorem, zajadając się kawałkami indyka i kupionym w sklepie purćc ziemniaczanym. Potem poszła do pracy do restauracji. Kiedy w końcu i jej przydarzy się coś dobrego? Zagrzała wodę w kuchence mikrofalowej, wrzuciła do kubka torebkę rumianku i dodała łyżeczkę miodu. Mieszając napar, przeszła do salonu i usiadła w bujanym fotelu. Za oknem ciągnął hałaśliwy sznur samochodów. Mieszkanie w tym miejscu oznaczało życie w

strumieniu pisków i odgłosów klaksonu. Upiła nieco ziołowej herbaty, potem zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.

Rozdział 3 Tamtego piątku Syn Sary otworzył delikatnie drzwi i zajrzał do środka pogrążonego w ciemności pokoju, żeby sprawdzić, czy nadal śpi. Z mroku doszedł go jej głos, słaby i zmęczony. -Jimmy? - Tak, mamo? - Czy to już pora? - Tak. Prawie. Pełne imię Jimmy'ego brzmiało James Kier II. To arystokratyczne brzmienie kontrastowało nieco z pochodzeniem chłopca. Był w końcu wnukiem skromnego budowlańca. Jego imię zmieniało się od dnia narodzin. Najpierw był mały Jimmy, potem Jim, J.J., Jim Junior, aż w okolicach szkoły średniej stanęło na Jimmym. Chłopak wszedł do pokoju. - Obudziłem cię? - Nie, leżałam sobie. Mógłbyś zapalić światło? - Pewnie. - Sięgnął do wyłącznika. Jego matka miała na sobie flanelową koszulę nocną. Wysoko nasunięta kołdra nie była w stanie ukryć łysej głowy. Bello, czarny piesek rasy shih-tzu, ułożył się wygodnie w nogach kobiety. Spojrzał na chłopaka, a potem przewrócił się na grzbiet, licząc na drapanie po brzuszku. - Nie teraz, Bello. - Sara sięgnęła ręką po czapeczkę i kiedy tylko ją znalazła, szybko naciągnęła na głowę. - Przepraszam - powiedziała zawstydzona. - Nie powinieneś oglądać swojej matki łysej. Jimmy przysiadł obok niej na łóżku.

- Niektórym kobietom do twarzy z łysiną. Jesteś jedną z nich. Uśmiechnęła się. - Dziękuję ci. Niektórzy mężczyźni bez włosów też są całkiem do rzeczy. - A inni przypominają kołki. Zaczęła się śmiać. -Jesteście gotowi? - Tak, Julie t będzie tu lada chwila. W każdym razie lepiej, żeby była, inaczej spóźnię się na samolot. - Znam kilka dziewczyn, które bardzo by ucieszyła ta wiadomość. - Znam kilku profesorów, którzy mieliby inne zdanie na ten temat. - No, wiem. Chodź, uściskaj mnie. Przyciągnęła go do siebie i przytuliła tak mocno, jak tylko była w stanie. - Dobrze było mieć cię znowu w domu. Tęsknię za tobą, gdy cię tu nie ma. - Ja też za tobą tęsknię, mamo. - Wyciągnął dłoń i zaczął gładzić długą, lśniącą sierść psa. - Jak Bello się trzyma? - Toż to skaranie boskie. Żyć się z nim nie da, a na kotlety też nie za bardzo się nadaje. Jimmy wybuchnął śmiechem, potem wsunął palce pod obrożę i zaczął drapać psa po szyi. - A ty jak się czujesz? - Okay. Popatrzył na nią z powątpiewaniem. -Tak?

- No, może trochę kręci mi się w głowie. - Powinnaś się przespać. - Powinnam wstać. Mam dzisiaj spotkanie. Jimmy aż podniósł brew. -Jakie spotkanie? Zawahała się, wiedząc, że odpowiedź tylko go zdenerwuje. - Z twoim ojcem i prawnikami. Syn zareagował tak, jak przewidziała. - No, chyba żartujesz! - Nie, wszystko jest porządku. - Co w porządku? To, że wyciąga cię z łóżka w takim stanie, kiedy tylko mu się spodoba? Niech spada. Dopiero co skończyłaś chemioterapię. - Zgodziłam się na to spotkanie. Mogło być dzisiaj albo w przyszłym tygodniu. - Sara odetchnęła głęboko. - Chcę to już mieć za sobą. - Zupełnie nie wiem, po co zawracasz sobie nim głowę. To zimny, samolubny... - Jimmy, przestań - Sara powiedziała to ostrzej, niż zamierzała. -Wiesz, że tak jest. - Nie mów o nim w ten sposób. To twój ojciec. - Żaden sąd mi tego nie udowodni. - Spojrzał na matkę i zrobiło mu się głupio, że tak ją zdenerwował. - Przepraszam. Ale za to, że wytrąciłem cię z równowagi, a nie za to, co o nim powiedziałem. Położyła dłonie na jego rękach.

- Rozumiem twój gniew, ale go nie podzielam. Jeśli mnie się nie uda, będzie twoim jedynym rodzicem. Jimmy aż się zachłysnął, zirytowany. - Po prostu tego nie rozumiem, mamo. Dlaczego jesteś wobec niego taka lojalna? Odszedł, kiedy najbardziej go potrzebowałaś. Sara spojrzała na syna ze smutkiem. - Czy ja wiem? Może dlatego, że dzielimy wspólną historię? Wiem, dlaczego twój ojciec stał się takim człowiekiem. I wierzę, że gdzieś w głębi ciągle kryje się tamten dobry mężczyzna, którego znałam. Po prostu nieco się zagubił. - Skąd wiesz, że jeszcze istnieje? - Wszyscy od czasu do czasu się gubimy. Jednak trzeba wierzyć, że warto się szukać. Jimmy uśmiechnął się ponuro. - Niech ci będzie. Podwieźć cię? - Dam sobie radę. A ty, zdaje się, masz jakiś samolot, na który powinieneś zdążyć. - Delikatnie pogłaskała go po dłoni. -Jak tam przygotowania do wesela? - Chyba dobrze, tak mi się wydaje. Juliet i jej mama szukają właśnie jakiegoś fajnego miejsca, które byłoby czynne w Nowy Rok. Zdaje się, że nie jest to takie łatwe, bo jeśli już coś jest dostępne, okazuje się potwornie drogie. - Chciałabym, żeby zgodziły się na naszą pomoc. - Wiem, ale nie chcą o tym słyszeć. W każdym razie wygląda na to, że Juliet ma wszystko pod kontrolą. Wymęczyła mnie strasznie przez te kilka dni, kiedy tu byłem. Sklep ze smokingami, fotografie ślubne, catering. Nie mogę się doczekać, aż skończy się wolne, żeby wreszcie trochę odpocząć.

Sara uśmiechnęła się. - Juliet jest świetną dziewczyną. To dla niej wyjątkowy dzień, w końcu poślubi swojego księcia. Taki zdarza się tylko raz. - Ścisnęła jego dłoń. - Kiedy wracasz? - Ostatni egzamin mam dziewiętnastego. Wracam tego samego dnia. - Będziemy czekać. Usłyszeli klakson samochodu. -Jest już Jules. Zaproszę ją. - Nie, leć już. Nie chcesz przecież spóźnić się na samolot. No ijuliet chciałaby przez te ostatnie kilka minut mieć cię już wyłącznie dla siebie. Jimmy uśmiechnął się i wstał, szykując się do wyjścia. Zawahał się jednak, wyczuwając, że matka nie powiedziała mu wszystkiego. ― Mamo? - Tak, kochanie? - Martwię się, zostawiając cię tak. Nie czuję się z tym dobrze. - Głupstwa opowiadasz. Dam sobie radę. Poza tym mam mnóstwo osób do pomocy i znakomitą opiekę. Jedź, kończ tę szkołę i wracaj czym prędzej. Ja się stąd nie ruszam. Obserwował ją przez chwilę, a potem uśmiechnął się. - Nawet o tym nie myśl. - Obiecuję. -Jej oczy wypełniły się łzami. - Pa, kochanie. Powodzenia na egzaminach. - Do zobaczenia, mamo. - Jimmy pochylił się, pocałował ją w czoło i wyszedł z pokoju. Sara poczekała, aż trzasną drzwi wejściowe, przełożyła nogi przez łóżko i podpierając się o zagłówek, powoli wstała. Miała mniej sił, niż skłonna była to przed kimkolwiek

przyznać. Z każdym dniem stawała się coraz słabsza, zwalniała, niczym stary zegar. Kierując się w stronę łazienki, rozmyślała o nadchodzącym weselu. Chciałaby się mocniej zaangażować w przygotowania, ale po prostu nie miała na to energii. Wiedziała, że być może, nawet nie będzie jej dane towarzyszyć synowi tego dnia. Jimmy wciąż wierzył, że uda jej się wrócić do zdrowia. Żył tą nadzieją, bo nie zdawał sobie sprawy ze stopnia zaawansowania choroby. Tylko Sara i jej lekarz wiedzieli, jak mocno nowotwór zaatakował organizm. Nie miała jednak zamiaru składać ciężaru tej wiedzy na ramionach jedynego dziecka. Nigdy mu nie powiedziała, że te wszystkie terapie, którym ją poddawano, miały nie tyle przywrócić jej zdrowie, ile po prostu uśmierzyć ból i nieco wydłużyć życie. Gdyby tylko mogła kupić nieco czasu, jej ostatnim marzeniem byłoby uczestniczenie w ślubie syna. Tylko tyle, nie ma znaczenia, co stanie się potem. W każdym razie tak sobie powtarzała.

Rozdział 4 Juliet wysiadała właśnie z samochodu, gdy Jimmy wyszedł z domu, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach. - Cześć, przystojniaku! Na widok zmierzającej w jego stronę dziewczyny Jimmy uśmiechnął się szeroko. Jego narzeczona miała na sobie biały wełniany płaszcz, a niesforne kosmyki krótkich blond włosów wymykały się spod jaskrawoczerwonej czapeczki. - Cześć, kochanie. Spotkali się w połowie drogi, objęli mocno i pocałowali na powitanie. - To mnie wykańcza - powiedziała Juliet. - Nie mogę uwierzyć, że znowu muszę się z tobą żegnać. - To już ostatni raz. Potem nie będziesz mogła się ode mnie opędzić. Dziewczyna spojrzała mu głęboko w oczy. - Obiecujesz? - Obiecuję - Jimmy przypieczętował obietnicę pocałunkiem. - Ale teraz musimy się pospieszyć. - Wrzucił walizkę na tylne siedzenie samochodu i zapytał: - Chcesz, żebym ja prowadził? - Tak jest, proszę pana. Jimmy otworzył przed nią drzwi, potem obszedł pojazd dookoła i zasiadł za kierownicą. - Przepraszam, że tak późno, ale samochód taty nie chciał zapalić, a trzeba go było najpierw przestawić, żeby dostać się do mojego.

- Nie ma problemu, będziemy na czas. A co jest nie tak z tamtym samochodem? - Akumulator albo coś takiego. To zabytek. Zjechali z podjazdu. Kiedy skręcali, Juliet zapytała: -Jak się dzisiaj czuje twoja mama? Jimmy pokręcił głową. - A to zależy, czy oceniać to, co mówi, czy to, jak wygląda. Jeśli o mnie chodzi, nie widzę żadnej poprawy. - Chemia to okropieństwo i trzeba czekać na efekty, ale twoja mama jest silna. - Tak, jest silna. - Będę do niej zachodzić, kiedy cię nie będzie. Zastanawiałam się, czy mogłabym zaprosić ją na lunch w tym tygodniu. - Na pewno spodoba się jej ten pomysł. Twarz Juliet rozpromieniła się. - Och, zapomniałabym. Mam dobre wieści. Znalazłyśmy z mamą świetne miejsce. Jimmy spojrzał na nią zaskoczony. - Świetne miejsce do czego? - No nie, to mi prawdziwa zagadka. Miejsce na nasz ślub, głuptasie. - To świetnie, kochanie, a gdzie? - Tylko posłuchaj, to naprawdę urocze centrum konferencyjne, ale można też urządzać tam inne imprezy. Jest droższe, niż planowaliśmy, ale mama zapytała, czy mogliby nieco zejść z ceny, a oni powiedzieli, że tak, bo to w końcu Nowy Rok, i że dojdziemy do porozumienia. Mówię ci, to najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. RD prostu doskonale.

Jimmy był szczęśliwy, widząc jej radość. - To fantastycznie. Opowiedz coś więcej. - Jest w Sandy, a widok stamtąd roztacza się po prostu niesamowity, na piękną panoramę gór. "Wygląda jak oranżeria, są tam fontanny, a rośliny układają się w labirynt, w którym chyba nietrudno byłoby się zgubić. Może był tam kiedyś jakiś ogród? Jimmy zmarszczył brwi. - Ale to chyba nie Le Jardin? - Znasz to miejsce? - To nie dla nas. Uśmiech powoli znikał z twarzy Juliet. - Co masz na myśli, mówiąc, że to nie dla nas? Jest wspaniałe, w sam raz. I dostępne. - Należy do mojego ojca. Spojrzała na niego zdziwiona. - To chyba dobrze? -Nie. -Jimmy, nic z tego nie rozumiem. - Po pierwsze, jeśli mielibyśmy wziąć tam ślub, musielibyśmy go zaprosić. Zdziwienie Juliet rosło z minuty na minutę. - Chwila, to znaczy, że nie zamierzasz zaprosić na nasz ślub własnego ojca? - Nie zamierzam, nie chcę go tam widzieć. Musicie poszukać innego lokalu. - Tak po prostu? - zapytała. - Le Jardin nie wchodzi w rachubę.

- Spędziłyśmy z mamą całe tygodnie, szukając odpowiedniego miejsca. To jest idealne. Zresztą, zdaje się, że nie mamy nic innego. - Musicie poszukać. A dlaczego nie zrobimy tak, jak kiedyś proponowałem i nie wynajmiemy sali bankietowej w Grand America? - A niby gdzie znaleźlibyśmy na to pieniądze? - Moja rodzina zapłaci. Juliet odwróciła się gwałtownie. - Nie zamierzam po raz kolejny powtarzać tej rozmowy. - Chyba jednak powinniśmy ją powtórzyć - skomentował Jimmy. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, w jakiej sytuacji stawiasz moich rodziców? Jak bardzo jest to dla nich krępujące? Tobie łatwo szastać pieniędzmi na prawo i lewo, moja rodzina latami odkładała na ten dzień. - Tym bardziej to właśnie my powinniśmy zapłacić za ślub. - Nic nie rozumiesz. - Masz rację, nie rozumiem. Twoi rodzice są po prostu... -przerwał w pół słowa. - Moi rodzice są po prostu co? Głupi? - Dumni. - I dobrze. Mają powody. Pracowali bardzo ciężko, by zapewnić mi godną przyszłość. Nie możesz ot, tak, po prostu im tego odebrać. - Przecież nie mam takiego zamiaru. - Tu nie chodzi o to, jakie masz zamiary, tylko o to, jak postępujesz. Nie masz pojęcia, jak to jest nie mieć pieniędzy. -Juliet oparła się o drzwi i zaczęła płakać. Jimmy westchnął. Wjeżdżali właśnie na lotnisko Salt Lakę.

- Jules, przepraszam. - Wyciągnął dłoń i pogładził ją delikatnie. - Naprawdę przepraszam. - Nie patrząc na niego, dziewczyna wzięła go za rękę. Jimmy podjechał pod pierwszy terminal i zaparkował przy krawężniku między dwoma autami. Przytulił się do niej. - Proszę, nie rozstawajmy się w takich nastrojach. Juliet wytarta łzy. - Dobrze. - Położyła głowę na jego ramieniu i powiedziała: - To nie jest zwykła uroczystość. Wiem, że nie było przy tobie ojca, kiedy go potrzebowałeś, ale niezaproszenie go na ślub jest bardzo surową karą. Obawiam się, że kiedyś możesz pożałować tej decyzji. Jimmy przytulił ją mocno, ale nic nie powiedział. - Po prostu chcę, żebyś był szczęśliwy. - Obiecuję, że się nad tym zastanowię. - Pogodzili się pocałunkiem. - Wiesz, zawsze możemy uciec. - Nie mogłabym zrobić tego rodzinie. Moje siostry nie mogą się doczekać występu w rolach druhen, a ja marzę, by zostać wreszcie twoją żoną. Poza tym powinieneś zobaczyć moją suknię ślubną. Jest wspaniała. -Tak jak ty. Ich pocałunek przerwała policjantka, która zastukawszy w okno, przypomniała: - Ludzie, przecież tu nie można parkować. - Przepraszamy - szybko odpowiedział Jimmy. Wysiedli z samochodu. Stali na chodniku, tuląc się do siebie. W oczach Juliet błyszczały łzy.

- Wracaj do mnie szybko, kocham cię. - Też cię kocham. Mocniej, niż możesz sobie wyobrażać. - Chwycił walizkę i wszedł do hali terminalu. Zanim zamknęły się za nim drzwi, zdążył raz jeszcze pomachać Juliet na pożegnanie. Dziewczyna posłała mu pocałunek. Policjantka zerknęła na nią i zapytała: - Mąż? - Prawie. – Tacy są najlepsi - skomentowała. - A teraz zabieraj stąd ten samochód, zanim wlepię ci mandat.

Rozdział 5 Tydzień, w którym media podały informacje o śmierci Jamesa Kiera, zaczął się jak każdy inny. O szóstej rano James spotkał się z głównym menedżerem firmy na ich co piątkowej partii sąuasha. Jak zwykle Kier wygrywał 'Set za setem. Po meczu podjechał na 4 Południową do Starbucksa na swoją venti latte, którą popijał spokojnie, podczytując doniesienia „Salt Lakę Tribune", „The Wall Street Journal" oraz „Financial Times". Potem udał się do domu, wziął szybki prysznic i włożył świeże ubranie. Zazwyczaj był w pracy już przed dziewiątą, ale dzisiaj miał umówione spotkanie u jubilera. Pracowali razem nad bożonarodzeniowym prezentem dla jego dziewczyny - był nim dwukaratowy diament o pięknym markizowym szlifie osadzony w obrączce z czystej platyny. Mimo że na tyłach firmy znajdowało się prywatne wejście, Kier wolał wchodzić do budynku frontowymi drzwiami, tak by ludzie od razu wiedzieli o jego przybyciu. Działało to bezbłędnie. Na widok szefa pracownicy porzucali pogaduszki i zabierali się do pracy z energią kierowcy, który naciska na hamulec, widząc zbliżający się patrol policji. (Kiedyś podczas wywiadu reporter zapytał Kiera: - Ile osób pracuje w pana firmie? - W odpowiedzi usłyszał: - Około połowy). Minął recepcję i skręcił w korytarz prowadzący do jego gabinetu, przed którym siedziała Linda Nash, jego sekretarka. Budynek, w którym znajdowała się firma, miał prosty schemat - przestrzeń została zaplanowana tak, by w niej pracować, a nie urządzać zabawy. „Obraz na ścianie nie przydaje mi zysków", zwykł

mawiać Kier. Jeżeli można było zauważyć jakiekolwiek elementy wystroju wnętrz - kilka roślin i obrazków zawieszonych na ścianach - to pojawiły się one tam wiele lat wcześniej za sprawą jego żony Sary. Mimo że powoli zbliżały się święta Bożego Narodzenia, biuro pozbawione było jakichkolwiek śladów okolicznościowego wystroju. Kier uważał, że wydawanie pieniędzy na takie rzeczy jest głupotą, i pilnował, by każdy, kto myśli inaczej, szybko zmieniał zdanie. Kiedy zbliżał się do drzwi, Linda oderwała na moment wzrok od monitora i przywitała go: - Dzień dobry, panie Kier. Była szczupłą kobietą około czterdziestki, z jasnymi blond włosami, które wiązała nisko w kucyk. - Czy spotkanie jest aktualne? - Wszyscy czekają już na pana w sali konferencyjnej. Kier zdjął płaszcz i położył go na biurku Lindy. - Moja żona i jej adwokat czekają tam na mnie, a ty mi mówisz, że to dobry dzień? - Przepraszam, panie Kier. - Zawiesiła okrycie tuż przy wejściu do gabinetu. - O której mam następne spotkanie? - O dziesiątej. Z panem Yancem Allenem ze Scott Homes. - Allen - powtórzył nazwisko. - Wiesz co, jak przyjdzie, nie rozmawiaj z nim. Chcę go trochę zdenerwować, l przynieś mi moją kawę. - Czy mam podać w sali konferencyjnej? - Nie, nie mam zamiaru siedzieć tam aż tak długo. Odwrócił się i odszedł.

- Tak jest, proszę pana - odpowiedziała Linda cicho. Kier przeszedł korytarzem do sali konferencyjnej. Za stołem z najlepszej jakości klonu mogło wygodnie zasiąść dwanaście osób, ale tego ranka siedziały przy nim jedynie trzy - dwóch prawników i jego żona. Prawnik Kiera Lincoln Archibald był przyciężkawym mężczyzną z czupryną ciemnych, cienkich włosów, które spływały w krzaczaste bokobrody w stylu Elvisa. Kiedyś były nawet dłuższe, ale pewnego dnia Kier z właściwą sobie bezpośredniością zapytał, czy nosi je, bo chce wygrać jakiś zakład, czy też zamierza straszyć dzieci. Kiedy spotkali się następnym razem, bokobrody były już odpowiednio przycięte. Sara siedziała tyłem do wejścia obok swojego prawnika Steve'a Paira, jej siostrzeńca. Steve był świeżo upieczonym absolwentem prawa. Kier nie przepadał za siostrą Sary, Beth, i o jej synu miał równie niskie mniemanie. Opadł niedbale na krzesło obok Lincolna, wzdychając przy tym znacząco, tak by nikt nie miał wątpliwości, jak bardzo nie na rękę jest mu to spotkanie. Dopiero wtedy spojrzał na Sarę. Włożyła czerwony kapelusz. Spod niego wystawała jedwabna chusta, którą obwiązała głowę. Mimo że byli w separacji już od ponad roku, wciąż na palcu nosiła ten prosty ćwierćkaratowy pierścionek, który otrzymała od niego w dniu ślubu. Nawet teraz, taka blada, z twarzą pozbawioną rzęs i brwi, dobrze się prezentowała. Kier odwrócił wzrok, gdy napotkał jej spojrzenie. Wiedział, że potrafi przejrzeć go na wylot. Tak było od dnia, kiedy ją poznał. - Saro - przywitał się krótko skinieniem głowy. -Witaj, Jim.