Rhettowi i Valerie Little, wspaniałym ludziom, wspaniałym przyjaciołom
PODZIĘKOWANIA
Jak zwykle zaczynam od podziękowań dla mojej żony Cathy za jej wsparcie podczas
tworzenia tej powieści. Wyłącznie dzięki niej udaje mi się cokolwiek osiągnąć.
Muszę też podziękować moim dzieciom: Milesowi, Ryanowi, Landonowi, Lexie i
Savannah. Cóż mogę powiedzieć? Każde z was jest zesłanym mi darem niebios i jestem
dumny z was wszystkich.
Theresie Park, mojej agentce, należą się długie brawa za wszystko, co dla mnie robi.
Gratulacje z okazji otwarcia nowej agencji - Park Literary Group (dla was wszystkich,
marzących o karierze pisarza). Mam zaszczyt nazywać cię moją przyjaciółką.
Jamie Raab, mój redaktor, zasługuje na wdzięczność nie tylko za sposób, w jaki
redaguje moje książki, lecz również za pokładane we mnie zaufanie. Nie wiem, do czego
doszedłbym bez ciebie, dziękuję za twoją wielkoduszność i życzliwość.
Lany Kirshbaum i Maureen Egen to przyjaciele i koledzy, jestem zaszczycony, mogąc z
nimi pracować. Są po prostu najlepsi w swojej dziedzinie.
Składam również serdeczne podziękowania Denise Dinovi, nie tylko za filmy, które
nakręciła na podstawie moich książek, ale i za rozmowy telefoniczne, zawsze w
odpowiedniej chwili, zawsze umilające mi dzień.
Dziękuję Howiemu Sandersowi i Dave'owi Parkowi, moim agentom z UTA, oraz
Richardowi Greenowi z CAA.
Lynn Harris i Mark Johnson, którzy pomogli stworzyć na podstawie Pamiętnika
wspaniały film, także zasługują na wyrazy wdzięczności. Dzięki, że nigdy nie straciliście
wiary w tę powieść.
Specjalne słowa podziękowania należą się Francisowi Greenburgerowi. On wie za co -
mam wobec niego dług wdzięczności.
I na koniec pragnę złożyć podziękowania tym, którzy pracują ciężko za kulisami i przez
lata stali się dla mnie rodziną: Emi Battaglia, Ednie Farley i Jennifer Romanello z działu
reklamy. Są to również: Flag (świetna robota przy okładce), Scott Schwimer (mój
prawnik), Harvey - Jane Kowal, Shannon O'Keefe, Julie Barer oraz Peter McGuigan. Mam
szczęście, że mogę pracować z takimi wspaniałymi ludźmi.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jeremy Marsh siedział razem z pozostałymi widzami w studiu, mając wrażenie, że
wyjątkowo wyróżnia się z tłumu. Był jednym z zaledwie kilku mężczyzn, którzy
uczestniczyli w programie na żywo tego grudniowego popołudnia. Ubrany oczywiście na
czarno, o ciemnych kędzierzawych włosach, jasnoniebieskich oczach i z modnym kilku-
dniowym zarostem w każdym calu wyglądał na nowojorczyka, którym był. Chociaż
przyglądał się uważnie gościowi na scenie, udawało mu się obserwować ukradkiem
atrakcyjną blondynkę, która zajmowała miejsce trzy rzędy wyżej. Jego zawód często
wymagał podzielności uwagi. Był dziennikarzem śledczym, poszukującym tematu, a blon-
dynka po prostu siedziała na widowni wśród innych osób. Mimo to jako zawodowy
obserwator nie mógł nie zauważyć, jak kapitalnie wyglądała w dżinsach i trykotowej bluzce
z odkrytymi plecami i ramionami. Mówiąc językiem dziennikarskim, i o to chodzi.
Odwróciwszy od niej wzrok, spróbował z powrotem skupić uwagę na gościu programu.
Facet sprawiał co najmniej dziwaczne wrażenie. Jeremy stwierdził, że w ostrym świetle
reflektorów w studiu telewizyjnym mężczyzna, utrzymujący, że słyszy głosy zza grobu,
wygląda, jak gdyby cierpiał na zaparcie. Przybrał ton fałszywej zażyłości, zachowując się,
jakby wszyscy w studiu byli jego rodziną lub bliskimi przyjaciółmi. O dziwo, chyba
ogromna większość oniemiałych z wrażenia widzów - łącznie z atrakcyjną blondynką oraz
kobietą, do której się zwracał - uważała go za istny dar niebios. Co ma sens, pomyślał
Jeremy, ponieważ tam wędrują nasi utraceni bliscy. Duchy zza grobu zawsze otaczała
jasna anielska poświata, emanował z nich wielki spokój. Jeremy nigdy nie słyszał, by
medium przekazywało wiadomości z innego, gorętszego miejsca. Nieżyjący bliski nigdy nie
wspominał, że, na przykład, pieką go na rożnie lub gotują w kotle wypełnionym olejem
silnikowym. Jednakże Jeremy zdawał sobie sprawę, że jest cynikiem. Poza tym musiał
przyznać, że jest to całkiem niezłe przedstawienie. Timothy Clausen był dobry - znacznie
lepszy od większości szarlatanów, o których Jeremy pisał od wielu lat.
- Wiem, że to trudne - powiedział do mikrofonu Clausen - ale Frank przekazuje ci za
moim pośrednictwem, że nadszedł czas, byś pozwoliła mu odejść.
Kobieta, do której mówił z tak ostentacyjną empatią, wyglądała tak, jakby miała za
chwilę zemdleć. Była po pięćdziesiątce, miała na sobie bluzkę w zielone paski, jej
kędzierzawe rude włosy sterczały nieposłusznie we wszystkie strony. Tak mocno zaciskała
dłonie, które trzymała na wysokości piersi, że aż jej palce zbielały.
Clausen umilkł i przycisnął dłoń do czoła, wsłuchując się znowu w głosy z „tamtego
świata”, jak to określił. W ciszy widzowie zgodnie pochylili się do przodu. Wszyscy
wiedzieli, co teraz nastąpi. Była to już trzecia osoba spośród publiczności, którą wybrał
dzisiaj Clausen. Nic dziwnego, że był jedynym gościem występującym w popularnym talk -
show.
- Pamiętasz list, który ci przysłał? - spytał. Przed śmiercią?
Kobieta z trudem chwytała powietrze. Członek ekipy telewizyjnej przysunął mikrofon
jeszcze bliżej jej ust, by wszyscy telewidzowie mogli ją wyraźnie słyszeć.
- Tak, ale skąd pan może wiedzieć o...? - wyjąkała. Clausen nie pozwolił jej dokończyć.
- Pamiętasz jego treść? - spytał.
- Tak - wychrypiała kobieta. Skinął głową, jak gdyby sam przeczytał list.
- Było tam o przebaczeniu, prawda?
Siedząca na kanapie gospodyni programu, najpopularniejszego popołudniowego talk -
show w Ameryce, przenosiła spojrzenie z Clausena na kobietę i z powrotem. Wyraźnie była
zdumiona i jednocześnie zadowolona. Występy mediów podnosiły zawsze oglądalność
programu.
Gdy kobieta na widowni skinęła twierdząco głową, Jeremy zauważył, że rozmazany tusz
zaczął spływać jej po policzkach. Kamery zrobiły najazd na twarz, by pokazać to wyraźniej.
Telewizja dzienna wykorzystująca w pełni swoje dramatyczne możliwości.
- Ale skąd pan może...? - powtórzyła kobieta.
- On mówi też o twojej siostrze - powiedział cicho Clausen. - Nie tylko o sobie.
Kobieta wpatrywała się w niego jak osłupiała.
- Twojej siostrze Ellen - dodał. Na te słowa kobieta wybuchnęła w końcu chrapliwym
płaczem. Łzy trysnęły jej z oczu jak z automatycznego spryskiwacza. Clausen - opalony i
zadbany, w czarnym garniturze, gładko uczesany, tak że każdy włosek był na swoim miej-
scu - kiwał przez cały czas głową jak jedna z tych maskotek, które umieszcza się na desce
rozdzielczej. Widzowie gapili się na kobietę w kompletnej ciszy. - Frank zostawił ci coś
jeszcze, prawda? Coś z waszej przeszłości.
Mimo że w studiu telewizyjnym panowała wysoka temperatura, spowodowana ciepłem
wydzielanym przez reflektory, kobieta wyraźnie zbladła. W rogu, poza widoczną częścią
studia, Jeremy dostrzegł producenta, który podniósł do góry palec, kręcąc nim w kółko.
Zbliżała się przerwa na reklamy. Clausen niemal niezauważalnie rzucił okiem w tamtą
stronę. Chyba nikt poza Jeremym nie zwrócił na to uwagi i dziennikarz zastanawiał się
często, dlaczego widzowie nigdy nie pytają, jak to się dzieje, że kontakt ze światem duchów
daje się tak idealnie zgrać z czasem nadawania reklam.
- Nikt inny nie mógł o tym wiedzieć - mówił dalej Clausen. - To pewnego rodzaju klucz,
mam rację?
Kobieta potwierdziła skinieniem głowy, nie przestając szlochać.
- Nigdy nie przypuszczałaś, że go zachowa, prawda? W porządku, oto rozstrzygający
argument. Za chwilę zyska kolejnego żarliwego wyznawcę.
- To klucz od pokoju hotelowego, w którym spędziliście miesiąc miodowy. Schował go
tam po to, byś... kiedy go znajdziesz... przypomniała sobie szczęśliwe chwile, które razem
przeżyliście. Nie chce, byś wspominała go z bólem, ponieważ cię kocha.
- Oooochchchchchch! - wykrzyknęła kobieta. A może jęknęła. Jeremy siedział zbyt
daleko, żeby być całkiem pewny, ponieważ jej krzyk zagłuszyły nagłe entuzjastyczne
oklaski. W tym samym momencie zabrano mikrofon. Kamery odjechały. Jej pięć minut
minęło. Kobieta osunęła się bezwładnie w swoim fotelu. Na znak reżysera gospodyni
programu wstała z kanapki, zwracając się twarzą do kamery.
- Pamiętajcie państwo, że to, co oglądacie, jest autentyczne. Żadna z tych osób nigdy nie
spotkała Timothy'ego Clausena. - Uśmiechnęła się. - Zobaczymy się po przerwie, by
przeprowadzić jeszcze jeden eksperyment.
Przy gromkich oklaskach przerwano program, by wyemitować reklamy. Jeremy rozsiadł
się wygodnie w swoim fotelu.
Jako dziennikarz śledczy, znany ze swego zainteresowania naukami ścisłymi, zajmował
się pisaniem właśnie o tego rodzaju ludziach. Na ogół czerpał przyjemność ze swojej pracy
i był z niej dumny, uważając ją za wartościową służbę publiczną w zawodzie tak wyjątko-
wym, że jego prawa zostały wyliczone w pierwszej poprawce do konstytucji Stanów
Zjednoczonych. Miał swoją stałą rubrykę w „Scientific American”, dla której
przeprowadzał wywiady z laureatami Nagrody Nobla, i wyjaśniał w sposób zrozumiały dla
laika teorie Stephena Hawkinga oraz Einsteina. Kiedyś przypisano mu wywołanie fali
protestów opinii publicznej, co poskutkowało wycofaniem z rynku przez Federalny Urząd
Żywności i Leków niebezpiecznego leku antydepresyjnego. Pisał obszernie o projekcie
sondy międzyplanetarnej Cassini, o wadzie układu optycznego w teleskopie kosmicznym
Hubble'a, a także jako jeden z pierwszych publicznie potępił eksperyment zimnej fuzji
podczas reakcji termojądrowej w Utah, nazywając go oszustem.
Niestety, choć wszystko to brzmi imponująco, prowadzenie rubryki nie przynosiło mu
zbyt wysokich dochodów. To z pracy na zlecenie opłacał swoje rachunki, i jak wszyscy
wolni strzelcy kombinował, jak znaleźć tematy, które zainteresują wydawców czasopism
lub gazet. Sfera, którą się zajmował, poszerzyła się o „wszystkie rzeczy niezwykłe” i w ciągu
minionych piętnastu lat zbierał materiały i sprawdzał jasnowidzów, uzdrowicieli i media.
Demaskował oszustwa, mistyfikacje i fałszerstwa. Oglądał nawiedzone domy, tropił
tajemnicze stwory, szukał praźródeł miejskich legend. Sceptyczny z natury, miał również
rzadką umiejętność wyjaśniania trudnych koncepcji naukowych w sposób przystępny dla
przeciętnego czytelnika i jego artykuły ukazywały się w setkach gazet i czasopism na całym
świecie. Uważał, że naukowe obalanie pewnych mitów jest szlachetne i ważne, nawet jeśli
ludzie nie zawsze to doceniają. Częstokroć w listach, które otrzymywał po opublikowaniu
swoich niezależnych artykułów, roiło się od epitetów w rodzaju „idiota”, „debil” czy
„rządowy fagas”, które to określenie lubił najbardziej.
Jeremy zdawał sobie jasno sprawę, że dziennikarstwo śledcze jest niewdzięcznym
zajęciem.
Rozmyślając o tym ze zmarszczonymi brwiami, przyglądał się rozmawiającym z
ożywieniem widzom, ciekaw, kogo Clausen teraz wybierze. Zerknął jeszcze raz ukradkiem
na blondynkę, która poprawiała szminkę w małym lusterku.
Jeremy wiedział już, że osoby wybrane przez Clausena nie są częścią całej tej komedii,
mimo że jego występ zapowiedziano dużo wcześniej i ludzie bili się o bilety, by wziąć
udział w programie na żywo. Co oczywiście oznaczało, że widownię wypełniali wierzący w
życie po śmierci. Dla nich Clausen był wiarygodny. Skąd mógłby w przeciwnym razie
wiedzieć o tak osobistych sprawach dotyczących zupełnie obcych ludzi? Wyłącznie od
duchów. Ale podobnie jak w wypadku każdego dobrego prestidigitatora, który zna swój
repertuar na wyrywki, iluzja jest jedynie iluzją, i tuż przed programem Jeremy nie tylko
rozgryzł sposób, w jaki Clausenowi udaje się robić to, co robi, lecz również był w
posiadaniu zdjęć stanowiących dowód, że ten ostatni dopuścił się mistyfikacji, udając
medium.
Zdemaskowanie Clausena byłoby jak dotąd największym osiągnięciem Jeremy'ego, a
facet dostałby za swoje. Clausen jest najgorszym rodzajem szarlatana. Mimo to, jako
realista, Jeremy był świadom, że taki temat trafia się rzadko i chciał jak najlepiej go
wykorzystać. W końcu Clausen zaczynał zyskiwać ogromną sławę, a w Ameryce rozgłos
liczy się najbardziej. Choć Jeremy zdawał sobie sprawę, że szanse są właściwie równe zeru,
snuł fantazje o tym, co mogłoby się stać, gdyby Clausen wybrał teraz jego. Nie liczył na to.
Taki wybór był równie prawdopodobny jak udane obstawienie trójki na wyścigach w Santa
Anita, lecz Jeremy wiedział, że nawet bez tego ma dobry temat. Ale dobry temat często
dzielą od wyjątkowego zwykłe zbiegi okoliczności, i gdy skończyła się przerwa na reklamy,
Jeremy niespodziewanie poczuł nikłą, niczym nieusprawiedliwioną nadzieję, że jakimś cu-
dem Clausen wybierze jego.
I, jak gdyby sam Bóg również nie był zbytnio zachwycony poczynaniami Clausena, cud
się właśnie stał.
Trzy tygodnie później na Manhattanie nastała zima. Od Kanady nasunął się chłodny
front i temperatura spadła nieco poniżej zera, pióropusze pary unosiły się z kratek
kanalizacyjnych, po czym opadały na oblodzone chodniki. Najwyraźniej nikomu to nie
przeszkadzało. Odporni nowojorczycy demonstrowali zwykłą obojętność na wszelkie
kaprysy pogodowe i w żadnym wypadku nie zamierzali marnować piątkowych wieczorów.
Ludzie pracowali zbyt ciężko przez cały tydzień, by nie wypuścić się gdzieś, zwłaszcza jeśli
mają powód do świętowania. Nate Johnson i Alvin Bernstein oblewali już od godziny nie
byle jaką okazję z ponad dwudziestoma przyjaciółmi i dziennikarzami - kilkoma z
„Scientific American” - którzy zebrali się, by uczcić sukces Jeremy'ego. Większość z nich
była już na rauszu i bawiła się wprost szampańsko, głównie dlatego, że dziennikarze mają
ograniczone możliwości finansowe, a tym razem stawiał Nate.
Nate był agentem Jeremy'ego. Alvin, kamerzysta pracujący na zlecenie, był jego
najlepszym przyjacielem. Spotkali się w modnym barze na Upper West Side, by opić
występ Jeremy'ego w Primetime Live na kanale ABC. Reklamy tego programu emitowano
przez cały tydzień - większość z nich przedstawiała głównie Jeremy'ego oraz zapowiedź
demaskatorskiego programu - i do biura Nate'a napływały z całego kraju liczne prośby o
wywiady. Wcześniej tego samego popołudnia zadzwoniono z magazynu „People” i termin
wywiadu został ustalony na najbliższy poniedziałek rano.
Nie wystarczyło czasu na zorganizowanie osobnej sali, ale nikt się tym nie przejmował.
Tłoczny pub, z długim granitowym barem i efektownym oświetleniem, był ulubionym
miejscem spotkań japiszonów. O ile dziennikarze ze „Scientific American” mieli na sobie
na ogół sportowe tweedowe marynarki z klapkami na kieszeniach i skupili się w jednym
rogu, rozmawiając o fotonach, o tyle większość innych klientów wyglądała tak, jak gdyby
wstąpili tu po pracy na Wall Street czy na Madison Avenue - marynarki od włoskich
garniturów wisiały na oparciach krzeseł, krawaty od Hermesa rozluźnione, mężczyźni
wydawali się zainteresowani wyłącznie gapieniem się na obecne tam również kobiety,
afiszując się jednocześnie ze swoimi roleksami. Kobiety, które wpadły do baru prosto z
pracy w mediach lub reklamie, ubrane w ciuchy od znanych projektantów mody i w buty
na nieprawdopodobnie wysokich obcasach, sączyły martini, udając, że nie zwracają uwagi
na mężczyzn. Jeremy także zawiesił oko na wysokiej rudowłosej, stojącej w drugim końcu
baru, która chyba też spoglądała w jego stronę. Zastanawiał się, czy poznała go z
telewizyjnych reklam, czy po prostu szukała towarzystwa. Odwróciła się, pozornie
niezainteresowana, po czym znowu zerknęła w jego stronę. Gdy tym razem zatrzymała na
nim spojrzenie nieco dłużej, Jeremy znacząco podniósł do góry kieliszek.
- Daj spokój, Jeremy, skup się - powiedział Nate, trącając go łokciem. - Jesteś w
telewizji! Nie chcesz popatrzeć, jak ci poszło?
Jeremy oderwał wzrok od rudowłosej. Spojrzał na ekran - siedział tam naprzeciwko
Diane Sawyer. Dziwne, pomyślał, zupełnie jak gdybym był w dwóch miejscach naraz. W
dalszym ciągu wydawało mu się to nierealne. Nic podczas ostatnich dwóch tygodni nie
wydawało mu się realne, mimo że tyle lat przepracował w mediach.
Na ekranie Diane opisywała go jako „najbardziej cenionego amerykańskiego
dziennikarza naukowego”. Jeremy czuł wewnętrzną satysfakcję, ponieważ temat nie tylko
fantastycznie wypalił, lecz, co ważniejsze, jego agent Nate rozmawiał już nawet z
Primetime Live w sprawie stałego programu, który miałby prowadzić Jeremy, z ewentu-
alnością dodatkowych nagrań dla Good Morning America. Aczkolwiek wielu dziennikarzy
utrzymywało, że telewizja jest mniej wiarygodna od innych poważniejszych środków
przekazu, większość z nich w głębi ducha traktowało ją jak Świętego Graala, przez co
rozumieli duże pieniądze. Pomimo ogólnych gratulacji otaczała go atmosfera zawiści,
uczucia tak obcego Jeremy'emu jak loty kosmiczne. W końcu dziennikarze tacy jak on nie
znajdowali się na szczycie hierarchii w mediach - aż do dnia dzisiejszego.
- Czy ona nazwała cię właśnie „najbardziej cenionym”? - spytał Alvin. - Pisujesz o
Wielkiej Stopie i mitycznej Atlantydzie!
- Cśś - syknął Nate, nie spuszczając wzroku z ekranu telewizora. - Próbuję coś usłyszeć.
To może być ważne dla kariery Jeremy'ego. - Jako jego agent, Nate zawsze popierał
wydarzenia, które „mogą być ważne dla kariery Jeremy'ego”, z tej prostej przyczyny, że
praca na zlecenia wcale nie była taka znów lukratywna. Wiele lat temu, w początkach
działalności Nate'a, Jeremy wystąpił z propozycją książki i od tamtego czasu pracowali
razem, po prostu dlatego, że się zaprzyjaźnili.
- Nieważne - powiedział Alvin, lekceważąc naganę w głosie Nate'a.
Tymczasem na ekranie w tle za Diane Sawyer i Jeremym przemykały końcowe chwile
występu Jeremy'ego w programie telewizji dziennej, kiedy to udawał mężczyznę
opłakującego śmierć brata w dzieciństwie, z którego duchem Clausen rzekomo nawiązał
kontakt.
- On jest ze mną - słychać było głos Clausena. - Chce, byś pozwolił mu odejść, Thad. -
Kamera przesunęła się, pokazując Jeremy'ego z wykrzywioną twarzą, udającego
udręczonego gościa. Na drugim planie Clausen kiwał głową z miną pełną współczucia,
nasuwającą niektórym wrażenie, że facet cierpi na zaparcie.
- Twoja matka nie zmieniła niczego w jego pokoju... w waszym wspólnym pokoju.
Uparła się, by pozostał taki, jaki był za życia twojego brata, a ty musiałeś tam sypiać -
mówił dalej Clausen.
- Tak - wykrztusił Jeremy.
- Ale byłeś przerażony i w gniewie wziąłeś bardzo osobisty przedmiot należący do brata,
po czym zakopałeś go na podwórku na tyłach domu.
- Tak - powtórzył tylko Jeremy, jakby wzruszenie nie pozwalało mu mówić.
- Jego aparat na zęby.
- Oooooochchchchch! - wykrzyknął Jeremy, zasłaniając twarz dłońmi.
- On cię kocha, lecz powinieneś zrozumieć, że odpoczywa teraz w pokoju. Nie żywi do
ciebie urazy...
- Oooooochchchchch! - jęknął znowu Jeremy, krzywiąc się jeszcze bardziej.
Siedzący w barze Nate przyglądał się migawkom w milczącym skupieniu. Alvin
natomiast śmiał się głośno, wznosząc toast piwem.
- Dajcie temu facetowi Oscara! - zawołał.
- To było raczej przekonujące, prawda? - rzekł Jeremy, uśmiechając się szeroko.
- Hej, wy tam, mówiłem serio - warknął Nate, nie kryjąc rozdrażnienia. - Gadajcie sobie
podczas reklam.
- Nieważne - powiedział znowu Alvin. „Nieważne” zawsze było jego ulubionym słowem.
W Primetime Live tło ściemniało i jeszcze raz najechano kamerą na Diane Sawyer i
Jeremy'ego, siedzących naprzeciwko siebie.
- A więc nic z tego, co powiedział Timothy Clausen, nie było prawdą? - spytała Diane.
- Ani jedno słowo - odparł Jeremy. - Jak wiesz, nie mam na imię Thad, a moich pięciu
braci na szczęście żyje i cieszy się dobrym zdrowiem.
Diane trzymała długopis nad blokiem papieru, jak gdyby zamierzała robić notatki.
- Wobec tego jak Clausen to robi?
- No cóż, Diane... - zaczął Jeremy.
Bacznie oglądający program Alvin uniósł przekłute kolczykami brwi, pochylając się do
Jeremy'ego.
- Powiedziałeś do niej „Diane”? Jakbyście byli przyjaciółmi?
- Uspokój się, do licha! - syknął coraz bardziej rozdrażniony Nate.
Na ekranie Jeremy mówił dalej:
- To, co robi Clausen, jest zwyczajnie odmianą tego, co robią ludzie od setek lat. Przede
wszystkim facet jest dobrym obserwatorem, mistrzem luźnych skojarzeń o dużym ładunku
emocjonalnym, reagującym jak barometr na sygnały widzów.
- Tak, ale był taki konkretny. Nie tylko w twoim przypadku, lecz również wobec innych
gości. Znał imiona. Jak on to robi?
Jeremy wzruszył ramionami.
- Słyszał, jak mówiłem o moim bracie Marcusie. Po prostu wymyśliłem go i
opowiadałem o nim głośno przed programem.
- Ale jak dotarło to do uszu Clausena?
- Oszuści w rodzaju Clausena są znani z tego, że stosują najrozmaitsze sztuczki. Są to na
przykład ukryte mikrofony albo płatni „słuchacze”, którzy krążą po poczekalni przed
programem. Zanim usiadłem na widowni, celowo rozmawiałem z wieloma innymi wi-
dzami, obserwując, czy któryś z nich nie okazuje większego zainteresowania moją
opowieścią. Jak należało się spodziewać, pewnego mężczyznę wyraźnie zaciekawiła
bardziej niż innych.
Za obojgiem rozmówców ukazało się teraz powiększone zdjęcie, które Jeremy zrobił
miniaturowym aparatem, ukrytym w zegarku, supernowoczesną szpiegowską zabawką,
której kosztem niezwłocznie obciążył „Scientific American”. Jeremy kochał
supernowoczesne zabawki niemal tak samo jak obciążanie innych ich kosztami.
- Na co tutaj patrzymy? - spytała Diane.
- Ten mężczyzna kręcił się wśród widzów, udając gościa z Peorii. Zrobiłem to zdjęcie tuż
przed programem, podczas naszej rozmowy. Poproszę o dalsze powiększenie.
Spełniono jego prośbę i Jeremy odwrócił się w stronę fotografii.
- Widzisz ten mały znaczek USA w jego klapie? To nie tylko ozdoba. W rzeczywistości
jest to mikroskopijny nadajnik zestrojony z urządzeniem nagrywającym za kulisami.
- Skąd wiesz? - spytała Diane, marszcząc brwi.
- A stąd - odparł Jeremy - że przypadkiem mam identyczny. Na sygnał sięgnął do
kieszeni marynarki i wyjął taki sam znaczek USA, przyczepiony do długiego nitkowatego
przewodu oraz nadajnika.
- Ten konkretny model został wyprodukowany w Izraelu - słychać było głos Jeremy'ego,
gdy tymczasem kamera pokazywała gadżet w zbliżeniu - i jest bardzo ekskluzywny.
Słyszałem, że używają go agenci CIA, lecz oczywiście nie mogę tego potwierdzić. Mogę na-
tomiast zapewnić cię, że to niezwykle nowoczesna technika... ten mały mikrofon potrafi
wychwycić rozmowy z drugiego końca zatłoczonej, hałaśliwej sali, a przy odpowiednim
systemie filtracyjnym można je nawet wyizolować. Diane oglądała znaczek wyraźnie
zafascynowana.
- I jesteś pewien, że był to naprawdę mikrofon, a nie zwykły znaczek?
- Cóż, jak wiesz, od dawna już badałem przeszłość Clausena i tydzień po programie
udało mi się zdobyć więcej zdjęć.
Na ekranie ukazała się nowa fotografia. Choć była nieco ziarnista, można było na niej
rozpoznać tego samego mężczyznę, który miał wpięty w klapę znaczek USA.
- Ta fotografia została wykonana na Florydzie, przed gabinetem Clausena. Widzisz
mężczyznę, który wchodzi do środka. Nazywa się Rex Moore i faktycznie współpracuje z
Clausenem. Jest jego pomocnikiem od dwóch łat.
- Oooochchchch! - wykrzyknął Alvin, a reszta nagrania utonęła w głośnych okrzykach,
wydawanych przez zazdrosnych czy też nie kolegów. Darmowy alkohol zdziałał cuda i gdy
program się skończył, Jeremy został zasypany gratulacjami.
- Byłeś fantastyczny - powiedział Nate. Czterdziestotrzyletni Nate, niski i łysawy, miał
tendencję do noszenia przyciasnych w pasie garniturów. Nieważne, ten człowiek wprost
tryskał energią i jak większość agentów był pozytywnie naładowany żywiołowym optymi-
zmem.
- Dzięki - rzekł Jeremy, dopijając resztkę piwa.
- Ta historia przyda się w twojej przyszłej karierze - mówił dalej Nate. - To twój bilet do
regularnych występów w telewizji. Koniec z rozpaczliwą walką o kiepskie zlecenia dla
czasopism, koniec z polowaniem na tematy z UFO. Zawsze twierdziłem, że z twoją pre-
zencją jesteś stworzony do telewizji.
- Zawsze tak twierdziłeś - przytaknął Jeremy, wywracając oczy jak ktoś, kto recytuje
często zadawaną lekcję.
- Mówię serio. Producenci Primetime Live i GMA dzwonią bez przerwy i pertraktują w
sprawie twojego stałego udziału w ich programach. Wiesz, co oznacza dla ciebie ta
„wiadomość z ostatniej chwili ze świata nauki” i związany z nią szum. Duży krok ku pracy
reportera działu naukowego.
- Jestem dziennikarzem - prychnął Jeremy - nie reporterem.
- Nieważne - powiedział Nate, czyniąc ruch, jak gdyby odganiał muchę. - Nie chcę się
powtarzać, ale z twoją prezencją jesteś stworzony do telewizji.
- Muszę przyznać Nate'owi rację - dodał Alvin, puszczając oko do Jeremy'ego. - W
przeciwnym razie jak mógłbyś cieszyć się większym ode mnie powodzeniem u pań, mając
tak nijaką osobowość? - Od lat Alvin i Jeremy często wybierali się razem do rozmaitych
barów na podryw.
Jeremy parsknął śmiechem. Alvin Bernstein, którego nazwisko przywoływało obraz
starannie ostrzyżonego księgowego w okularach - jednego z niezliczonych
profesjonalistów, noszących do pracy buty Florsheima oraz aktówki - zupełnie nie
wyglądał jak taki właśnie Alvin Bernstein. Będąc nastolatkiem, zobaczył film Eddie
Murphy: Delirious i postanowił uznać skórzaną odzież za swój styl, choć ta garderoba
szokowała jego ojca Melvina, zwolennika obuwia Florsheima oraz aktówek. Na szczęście
skóra pasowała do tatuaży, które Alvin uważał za odzwierciedlenie jego jedynego w swoim
rodzaju zmysłu estetycznego. Ów jedyny w swoim rodzaju zmysł estetyczny można było
oglądać na obydwu ramionach Alvina, ciągnący się aż do łopatek. Kropkę nad „i” stanowiły
przekłute w wielu miejscach uszy.
- A więc zamierzasz pojechać na Południe, żeby zbadać tamtą historię o duchach? -
naciskał Nate. Jeremy niemal widział trybiki obracające się w jego mózgu. - Oczywiście po
wywiadzie dla magazynu „People”.
Jeremy odgarnął z czoła niesforny kosmyk i dał znak barmanowi, by podał mu jeszcze
jedno piwo.
- Tak, chyba tak. Primetime lub nie Primetime, ale ja mam wciąż rachunki do
zapłacenia i pomyślałem, że mógłbym wykorzystać temat duchów w mojej rubryce.
- Ale będziemy w kontakcie, dobrze? Nie tak jak wtedy, gdy rozpracowywałeś w ukryciu
sektę Sprawiedliwi i Święci? - Nate nawiązywał do artykułu o kulcie religijnym dla „Vanity
Fair”. Wówczas Jeremy zerwał niemal wszelkie kontakty, co trwało aż trzy miesiące.
- Będziemy, będziemy - obiecał Jeremy. - To zupełnie inna historia. Powinienem
spędzić tam nie więcej czasu niż jakiś tydzień. „Tajemnicze światła na cmentarzu”. Żadna
sprawa.
- Hej, nie potrzebujesz przypadkiem kamerzysty? - wtrącił Alvin.
Jeremy podniósł na niego wzrok.
- Dlaczego pytasz? Chcesz pojechać?
- Jak cholera. Wybiorę się zimą na Południe, może spotkam miłą południową
ślicznotkę, a ty będziesz płacił rachunki. Słyszałem, że tamtejsze kobiety doprowadzają
człowieka do szaleństwa, ale w tym dobrym sensie. To niczym egzotyczne wakacje.
- A nie miałeś kręcić w przyszłym tygodniu dla serialu Prawo i porządek!
Alvin przy całym swoim osobliwym wyglądzie miał nienaganną reputację, a na jego
usługi istniało zawsze duże zapotrzebowanie.
- Tak, ale pod koniec tygodnia będę wolny - odparł. - I posłuchaj, jeśli traktujesz serio
całą tę telewizyjną hecę, tak jak zdaniem Nate'a powinieneś ją traktować, może przydać ci
się przyzwoity materiał filmowy na temat tajemniczych świateł.
- Zakładając, że są w ogóle jakieś światła do sfilmowania.
- Przeprowadzisz rekonesans i dasz mi znać. Zarezerwuję miejsce w moim terminarzu.
- Nawet jeśli rzeczywiście są jakieś światła, to temat jest mało znaczący - ostrzegł go
Jeremy. - Nikt w telewizji się nim nie zainteresuje.
- W ubiegłym miesiącu może by się nie zainteresował - rzekł Alvin. - Ale po twoim
dzisiejszym występie z pewnością się zainteresują. Wiesz, jak to jest w telewizji... wszyscy
ci producenci gonią w piętkę, próbując znaleźć kolejną bombę. Jeśli GMA nagle podłapuje
gorący temat, możesz być pewny, że wkrótce zadzwonią z Today i zapukają do twoich
drzwi z Dateline. Żaden producent nie chce pozostać w tyle, bo wtedy grozi mu, że go
zwolnią. Ostatnią rzeczą, jakiej pragną, jest wyjaśnianie kierownictwu, dlaczego przegapili
okazję. Wierz mi... pracuję w telewizji. Znam tych ludzi.
- On ma rację - powiedział Nate, przerywając im. - Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy za
chwilę, i może to dobry pomysł, by planować z wyprzedzeniem. Dziś wieczorem
zaznaczyłeś swoją obecność. Nie oszukuj się. I jeśli uda ci się zdobyć trochę prawdziwego
materiału filmowego o światłach, może to być właśnie ta rzecz, której potrzebują GMA lub
Primetime, by podjąć decyzję.
Jeremy popatrzył przez zmrużone oczy na swego agenta.
- Mówisz serio? Przecież to żaden temat. Zdecydowałem się nim zająć, ponieważ
musiałem złapać trochę oddechu po Clausenie. Ta sprawa zabrała mi cztery miesiące.
- A popatrz tylko, co zyskałeś - rzekł Nate, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Być może jest
to błahostka, ale z dobrym materiałem filmowym oraz uzupełniającą historyjką, kto wie, co
pomyślą o tym w telewizji?
Jeremy milczał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
- Dobra - zgodził się. Spojrzał na Alvina. - Wyjeżdżam we wtorek. Zorientuj się, czy dasz
radę przyjechać w przyszły piątek. Zadzwonię do ciebie wcześniej i podam szczegóły.
Alvin sięgnął po piwo i upił łyk.
- O kurczę - powiedział, naśladując Gomera Pyle'a - jadę do krainy mamałygi i flaków. I
obiecuję, że mój rachunek nie będzie zbyt wysoki.
Jeremy wybuchnął śmiechem.
- Byłeś kiedyś na Południu?
- Nie. A ty?
- W Nowym Orleanie i Atlancie - przyznał Jeremy. - Ale to duże miasta, a duże miasta
są wszędzie właściwie takie same. My natomiast jedziemy na prawdziwe Południe. To małe
miasteczko w Karolinie Północnej. Nazywa się Boone Creek. Powinieneś obejrzeć jego
witrynę internetową. Jest tam mowa o azaliach i dereniach, które kwitną w kwietniu, jak
również zamieszczone zdjęcie najznakomitszego obywatela miasta. Facet nazywa się
Norwood Jefferson.
- I kim jest? - spytał Alvin.
- Politykiem. Był senatorem stanowym w Karolinie Północnej od tysiąc dziewięćset
siódmego do tysiąc dziewięćset szesnastego roku.
- Kogo to obchodzi?
- Właśnie - odparł Jeremy, kiwając głową. Zerknąwszy w drugi kąt baru, zauważył z
zawodem, że rudowłosa zniknęła.
- Gdzie dokładnie leży to miasteczko?
- Dokładnie między „tam, gdzie diabeł mówi dobranoc” a „gdzie my właściwie
jesteśmy?”. Zatrzymam się w miejscu, które nazywa się Greenleaf Cottages i które Izba
Handlowa opisuje jako malownicze i sielskie, lecz nowoczesne. Cokolwiek to oznacza.
Alvin roześmiał się.
- No to zapowiada się chyba niezła przygoda.
- Nic martw się o to. Jestem pewien, że będziesz tam doskonale pasował.
- Tak myślisz? Jeremy zmierzył znaczącym spojrzeniem skórę, tatuaże i kolczyki.
- Och, zdecydowanie - zapewnił przyjaciela. - Przypuszczam, że zechcą cię zaadoptować.
ROZDZIAŁ DRUGI
We wtorek, nazajutrz po wywiadzie dla magazynu „People”, Jeremy przyjechał do
Karoliny Północnej. Właśnie minęło południe. Kiedy wyruszał z Nowego Jorku, było
ponuro, padał deszcz ze śniegiem i zapowiadano dalsze opady śniegu. Tutaj, pod
bezmiarem błękitnego nieba, zima wydawała się bardzo odległa.
Zgodnie z mapą, którą kupił w sklepie z upominkami na lotnisku, Boone Creek leżało w
hrabstwie Pamlico, sto sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Raleigh i - jeśli
można wyciągnąć jakiekolwiek wnioski na podstawie widoków za szybą samochodu -
miliony kilometrów od tego, co uważał za cywilizację. Po każdej stronie drogi krajobraz był
płaski jak stół, rzadko zabudowany i równie fascynujący jak ciasto naleśnikowe. Farmy
oddzielały wąskie pasy porośnięte sosnami. Ruch był niemal żaden i Jeremy musiał się
pilnować, by z czystej nudy nie wciskać gazu do dechy.
Musiał jednak przyznać, że wcale nie jest tak źle. W każdym razie jeśli chodzi o jazdę
samochodem. Lekkie drgania kierownicy, zwiększanie obrotów silnika i uczucie
przyśpieszenia podnoszą poziom adrenaliny, zwłaszcza u mężczyzn(kiedyś napisał o tym
artykuł).
Kiedy się mieszka w metropolii, samochód nie jest potrzebny i Jeremy nie zdobył się
nigdy na to, by usprawiedliwić taki wydatek. Korzystał z miejskich środków transportu, jak
zatłoczone metro lub taksówki, w których można było nabawić się urazu kręgosłupa
szyjnego. Podróżowanie w obrębie miasta było hałaśliwe, nerwowe i czasami - w zależności
od taksówkarza - zagrażało życiu, lecz jako rodowity nowojorczyk, który się w tym mieście
wychował, dawno już pogodził się z faktem, że jest to jeszcze jeden podniecający aspekt
życia w miejscu, które nazywał domem.
Powędrował myślami do swej byłej żony. Maria byłaby zachwycona taką wycieczką. We
wczesnych latach małżeństwa wynajmowali samochód i jechali w góry lub na plażę,
czasami spędzając w drodze wiele godzin. Poznali się na przyjęciu prasowym, była
wówczas publicystką w magazynie „Elle”. Kiedy pytał ją, czy nie wybrałaby się z nim do
pobliskiej kawiarni, przez myśl mu nawet nie przeszło, że stanie się jedyną kobietą, którą
w życiu kochał. Najpierw pomyślał, że popełnił błąd, umawiając się z nią, wydawało się
bowiem, iż nie mają ze sobą nic wspólnego. Była zadziorna i uczuciowa, ale później, kiedy
pocałował ją przed drzwiami jej mieszkania, był oczarowany.
W końcu docenił jej ognisty temperament, jej niezawodny instynkt, jeśli chodzi o ludzi,
i sposób, w jaki przyjmowała go z całym dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkimi
wadami i zaletami. Po upływie roku wzięli ślub w kościele, w otoczeniu przyjaciół i
rodziny. On miał wtedy dwadzieścia sześć lat, nie prowadził jeszcze rubryki w „Scientific
American”, lecz systematycznie zyskiwał sobie renomę. Z trudem starczało im na
wynajęcie niewielkiego mieszkania na Brooklynie. Dla Jeremy'ego było to małżeńskie
szczęście dwojga młodych, walczących o uznanie ludzi. Dla niej - jak w końcu zaczął
podejrzewać - ich małżeństwo było mocne w teorii, lecz zbudowane na chwiejnych
podstawach. Na początku problem był prosty - podczas gdy Marią praca zatrzymywała w
mieście, Jeremy podróżował, poszukując gdzie się dało ciekawych tematów. Często
wyjeżdżał na kilka tygodni i choć przedtem Maria zapewniała go, że sobie z tym poradzi,
musiała zdać sobie sprawę podczas jego ciągłych nieobecności, że ten osąd był zbyt
pochopny. Tuż po ich drugiej rocznicy ślubu, kiedy szykował się do kolejnej podróży,
Maria usiadła przy nim na łóżku. Splótłszy dłonie, popatrzyła na niego poważnie swoimi
brązowymi oczami.
- To się nie sprawdza - rzekła po prostu, pozwalając, by w pełni dotarło do niego
znaczenie jej słów. - Nigdy nie ma cię w domu i to nie jest w porządku wobec mnie. Nie jest
w porządku wobec nas.
- Chcesz, żebym rzucił pracę? - spytał, czując, jak narasta w nim panika.
- Nie, tego nie chcę. Ale może znalazłbyś coś na miejscu. Na przykład „Times”. Albo
„Post”. Czy „Daily News”.
- Przecież taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie - tłumaczył jej. - To tylko
przejściowo, na krótki czas.
- Słyszałam takie same obietnice pół roku temu - odparła. - To się nigdy nie zmieni.
Z perspektywy czasu Jeremy wiedział, że powinien był potraktować jej słowa jako
ostrzeżenie, ale wtedy miał gorący lemat o Los Alamos. Kiedy całował Marię na
pożegnanie, na jej wargach błąkał się niepewny uśmiech. Przypomniał sobie na krótko jej
minę, siedząc w samolocie, ale kiedy wrócił do domu, wszystko było znowu po staremu i
spędzili weekend w łóżku, przytuleni do siebie. Zaczęła mówić o dziecku i mimo niepokoju,
jaki czuł, nie posiadał się z radości na tę myśl. Założył, że mu wybaczyła, lecz ochronny
pancerz ich związku został wyszczerbiony i niedostrzegalne rysy pojawiały się podczas jego
każdej kolejnej nieobecności. Ostateczne rozstanie nastąpiło rok później, po upływie
miesiąca od wizyty u lekarza na Upper East Side, który poinformował ich o przyszłości,
jakiej żadne z nich nie przewidywało. Ta wizyta, bardziej od jego podróży, wpłynęła na
fakt, że ich związek się zakończył, i nawet Jeremy o tym wiedział.
- Nie mogę zostać - powiedziała mu później Maria. - Pragnę tego i w głębi duszy zawsze
będę cię kochała, ale nie mogę.
Nie musiała nic dodawać, i po rozwodzie, podczas samotnych chwil, gdy użalał się nad
sobą, zadawał sobie czasem pytanie, czy Maria kiedykolwiek naprawdę go kochała. Mogło
nam się udać, powtarzał sobie. Wreszcie jednak intuicyjnie zrozumiał, dlaczego odeszła, i
nie żywił do niej urazy. Od czasu do czasu rozmawiał z nią przez telefon, nie potrafił
jednak zmusić się, by pójść trzy lata później na jej ślub z prawnikiem mieszkającym w
Chappaqua.
Rozwiedli się siedem lat temu i szczerze mówiąc, była to jedyna smutna rzecz, jaka mu
się w życiu przydarzyła. Zdawał sobie sprawę, że niewiele osób może to o sobie powiedzieć.
Nigdy nie był ciężko ranny, prowadził aktywne życie towarzyskie, na jego psychice nie od-
cisnęły piętna żadne traumatyczne przeżycia z dzieciństwa, tak jak to było w wypadku
wielu rówieśników Jeremy'ego. Jego bracia oraz ich żony, jego rodzice, a nawet pełna
czwórka dziadków - wszyscy po dziewięćdziesiątce - cieszyli się dobrym zdrowiem.
Utrzymywali też ze sobą bliskie kontakty - dwa razy w miesiącu stale powiększający się
klan spotykał się podczas weekendu w domu rodziców Jeremy'ego, którzy nadal mieszkali
na Queensie, tam gdzie dorastał. Miał siedemnaścioro bratanków i bratanic i choć czasami
czuł się obco na rodzinnych uroczystościach, ponieważ był znowu kawalerem pośród
szczęśliwych małżeństw, jego bracia szanowali go wystarczająco, żeby nie drążyć, jakie
przyczyny kryją się za rozwodem z Marią.
W końcu doszedł do siebie. A przynajmniej prawie doszedł do siebie. Niekiedy, jadąc
tak jak w tej chwili, odczuwał nagłą przelotną tęsknotę za tym, co mogłoby być, ale obecnie
zdarzało się to rzadko i rozwód nie zniechęcił go do kobiet.
Parę lat temu Jeremy interesował się badaniami nad tym, czy postrzeganie piękna jest
skutkiem norm kulturalnych, czy genetyki. W celach badawczych poproszono bardziej i
mniej atrakcyjne kobiety o wzięcie na ręce niemowlęcia. Porównywano długość kontaktu
wzrokowego kobiety i malutkiego dziecka. Badanie wykazało bezpośrednią zależność
między urodą a kontaktem wzrokowym. Niemowlęta patrzyły dłużej na ładniejsze kobiety,
co nasunęło wniosek, że percepcja piękna jest u człowieka instynktowna. Badaniom
poświęcono sporo miejsca w magazynach „Newsweek” i „Time”.
Jeremy chciał napisać krytyczny artykuł o badaniu, po części dlatego, że nie
uwzględniało pewnych właściwości, które sam uważał za bardzo istotne. Wygląd
zewnętrzny może przyciągać czyjś wzrok w pierwszej chwili - wiedział, że jest równie
wrażliwy na urok super - modelki jak każdy facet - ale w miarę upływu czasu zawsze
uważał inteligencję i pasję za bardziej pociągające i ważne. Żeby rozszyfrować te cechy,
potrzeba więcej niż kilku sekund, a uroda nie ma z nimi nic wspólnego. Może mieć większe
znaczenie na krótką metę, ale na dłuższą ważniejsze są wzorce kulturalne - przede
wszystkim te wartości i normy, które są wpojone przez rodzinę. Jednakże jego redaktor
naczelny odrzucił ten pomysł jako „zbyt subiektywny” i zaproponował, by Jeremy napisał
coś na temat nadmiernego stosowania antybiotyków w karmie dla kurcząt, co może
doprowadzić do tego, że paciorkowiec stanie się kolejną zarazą morową. Co miało sens,
zauważył z rozgoryczeniem Jeremy - redaktor był wegetarianinem, jego żona zaś była
prześliczna i miała ptasi móżdżek.
Naczelni. Jeremy dawno już doszedł do wniosku, że większość z nich to hipokryci. Ale
przypuszczał, że podobnie jak w większości zawodów hipokryci są zwykle zarówno bardzo
gorliwi, jak i mają zmysł polityczny - innymi słowy, są odporni psychicznie - co oznacza, że
nie tylko rozdzielają zlecenia, lecz koniec końców również pokrywają koszty.
Ale być może, jak sugerował Nate, Jeremy już niebawem odejdzie z branży. Cóż, może
niecałkowicie. Alvin prawdopodobnie ma rację, twierdząc, że producenci telewizyjni nie
różnią się od redaktorów naczelnych, lecz telewizja płaci pensję wystarczającą na
utrzymanie, czyli będzie mógł wybierać tematy, a nie kombinować przez cały czas. Maria
słusznie kwestionowała jego obciążenie pracą już dawno temu. W ciągu piętnastu lat to
obciążenie nie zmieniło się nic a nic. Och, być może tematy, o których pisze, odbijają się
szerszym echem, być może łatwiej mu otrzymać zlecenia dzięki znajomościom, jakie
nawiązał przez te lata, ale żadna z tych rzeczy nie zmieniła zasadniczego wyzwania, by
zawsze wychodzić z czymś nowym i oryginalnym. W dalszym ciągu musiał rocznie
przeprowadzić przynajmniej jedno lub dwa większe dziennikarskie śledztwa, napisać tuzin
felietonów dla „Scientific American” oraz około piętnastu mniejszych artykułów, z których
część miała być związana z porą roku. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia? Napisz o
prawdziwym Świętym Mikołaju, który urodził się w Turcji, został biskupem Miry i był
znany ze swej hojności, miłości do dzieci oraz troski o żeglarzy. Lato za pasem? No to
przydałoby się coś: a) o globalnym ociepleniu i niezaprzeczalnym wzroście temperatury o
0,8 stopnia w ciągu ostatnich stu lat, co zapowiada skutki podobne do warunków
klimatycznych Sahary na terenie całych Stanów Zjednoczonych, albo: b) o tym, w jaki
sposób globalne ocieplenie może doprowadzić do jeszcze jednej epoki lodowej i zmienić
Stany Zjednoczone w mroźną tundrę. Z kolei Święto Dziękczynienia stwarzało okazję do
przedstawienia prawdy o życiu Ojców Pielgrzymów, która dotyczyła nie tylko
przyjacielskich przyjęć z północnoamerykańskimi Indianami, lecz również polowania na
czarownice z Salem, epidemii ospy i ohydnej skłonności do kazirodztwa.
Wywiady ze znanymi uczonymi, a także artykuły o rozmaitych satelitach czy projektach
NASA zawsze były respektowane i łatwo je było zamieścić niezależnie od pory roku,
podobnie jak demaskatorskie publikacje na temat Icków (legalnych i nielegalnych), seksu,
prostytucji, hazardu, alkoholu, procesów sądowych w sprawie ogromnych odszkodowań i
absolutnie wszystkiego, co dotyczyło zjawisk nadprzyrodzonych, z których większość nie
miała nic wspólnego z nauką, a raczej z szarlatanami w rodzaju Clausena.
Musiał przyznać, że cała ta działalność w niczym nie przypominała jego wyobrażeń o
pracy dziennikarskiej. W Columbii - był jedynym z braci, który poszedł na studia i jako
pierwszy w rodzinie uzyskał dyplom, czego nie omieszkała podkreślać za każdym razem
jego matka wobec obcych - specjalizował się w fizyce i chemii, z zamiarem zostania
wykładowcą. Ale jego przyjaciółka, która pracowała w uczelnianej gazecie, namówiła go, by
napisał artykuł - bazujący głównie na wykorzystaniu statystyki - o braku obiektywizmu
egzaminu sprawdzającego zdolności naukowe kandydata na wyższe studia. Gdy ów artykuł
doprowadził do studenckich demonstracji, Jeremy zdał sobie sprawę, że ma smykałkę do
pisania. Mimo to nie myślał o zmianie wyboru przyszłej drogi, dopóki tuż przed jego
dyplomem oszust podający się za doradcę finansowego nie wyłudził od ojca Jeremy'ego
czterdziestu tysięcy dolarów. Gdy rodzinnemu domowi zagroziło niebezpieczeństwo - jego
ojciec był kierowcą autobusu i aż do emerytury pracował w komunikacji miejskiej - Jeremy
opuścił uroczystość rozdania dyplomów po to, by dopaść oszusta. Jak opętany przeszuki-
wał archiwa sądowe i państwowe, rozmawiał ze wspólnikami hochsztaplera i sporządzał
szczegółowe notatki.
Ponieważ nowojorskie biuro prokuratora okręgowego miało ważniejsze sprawy na
głowie niż drobny mistrz przekrętów, toteż Jeremy sprawdził ponownie swoje źródła,
skrócił notatki i napisał pierwszą w życiu publikację demaskatorską. Ostatecznie dom
został uratowany, a magazyn „New York” zamieścił artykuł. Redaktor naczelny przekonał
go, że życie w środowisku akademickim nie zaprowadzi go donikąd i łącząc subtelnie
pochlebstwo oraz retorykę o pogoni za wielkim marzeniem, zaproponował, by Jeremy
napisał o środku antydepresyjnym o nazwie leffertex, który znajdował się obecnie w
trzeciej fazie badań klinicznych i był przedmiotem intensywnych spekulacji w mediach.
Jeremy przyjął propozycję i przez dwa miesiące pracował nad tematem na własny koszt.
W rezultacie jego artykuł zmusił producenta do wycofania leku, który zgłoszono już do
Federalnego Urzędu Żywności i Leków. Po tej historii, zamiast zdobywać dyplom magistra
na MIT, Jeremy udał się do Szkocji wraz z uczonymi, którzy badali sprawę potwora z Loch
Ness. Był to jego pierwszy felieton na błahy temat. Miał okazję wysłuchać wyznania, które
uczynił na łożu śmierci wybitny chirurg. Przyznał się mianowicie, że zdjęcie potwora, które
zrobił w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku - a które sprawiło, że legendą
zainteresowała się opinia publiczna - zostało sfałszowane przez niego oraz jego przyjaciela
pewnego niedzielnego popołudnia. Miał to być kawał. A dalszy ciąg, jak to się mówi, wszy-
scy znają.
Mimo to piętnaście lat pogoni za tematami to spory kawał czasu, a co otrzymał w
zamian? Miał trzydzieści siedem lat, był samotny i mieszkał w obskurnej kawalerce przy
Upper West Side, a teraz jechał do Boone Creek w Karolinie Północnej, by wyjaśnić
zjawiska tajemniczych świateł na cmentarzu.
Pokręcił głową, jak zwykle zdumiony torem, jakim potoczyło się jego życie. Wielkie
marzenie. Wciąż było poza jego zasięgiem, a w nim wciąż tliła się pasja, by je
urzeczywistnić. Tylko że teraz zaczął się zastanawiać, czy telewizja będzie sposobem na to.
Temat tajemniczych świateł zapoczątkował list, który Jeremy otrzymał przed
miesiącem. Czytając go, pomyślał w pierwszej chwili, że trafia mu się dobra historia na
Halloween. Zależnie od punktu widzenia, z jakiego to opisze, Telietonem może się
zainteresować „Southern Living” czy nawet „Reader's Digest” do październikowego
numeru. Gdyby potraktował temat bardziej narracyjnie, literacko, może artykuł
zamieściłby magazyn „Harper's” albo „New Yorker”. X drugiej strony jeśli miasteczko
próbuje zarobić na UFO tak jak Roswell w Nowym Meksyku, historię mogłaby kupić jedna
z większych południowych gazet, która następnie mogłaby opublikować ją za łączną opłatą
w innych pismach. Albo gdyby artykuł był krótki, mógłby go wykorzystać w swojej rubryce.
Redaktor naczelny w „Scientific American” mimo powagi, z jaką podchodził do treści
magazynu, był również zainteresowany zwiększeniem nakładu i bezustannie o tym mówił.
Zdawał sobie bardzo dobrze sprawę z tego, że czytelnicy uwielbiają ciekawe historie o
duchach. Mógł się wahać, zerkając na zdjęcie żony i udając, że ocenia wartości, lecz nigdy
nie przepuściłby takiego tematu. Naczelni lubią błahe tematy podobnie jak wszyscy,
ponieważ prenumeratorzy stanowią siłę napędową tego biznesu. Przykro mówić, lecz
bzdety stają się podstawowym obiektem zainteresowania mediów.
W przeszłości Jeremy przeprowadził dochodzenie w sprawie siedmiu różnych zjaw. O
czterech napisał w swoich październikowych felietonach. Niektóre były dość pospolite -
zjawy widmowe, których nikt nie potrafił naukowo wyjaśnić - ale trzy rzekomo dotyczyły
poltergeistów, złośliwych duchów, które hałasują, przesuwają przedmioty lub niszczą
otoczenie. Zdaniem badaczy zjawisk paranormalnych owe złośliwe duchy na ogół
nawiedzają konkretną osobę, a nie miejsce. We wszystkich przypadkach, które zbadał
Jeremy, łącznie z dobrze udokumentowanymi w mediach, przyczyną tajemniczych zdarzeń
było oszustwo.
Ale światła w Boone Creek podobno miały być czymś innym. Najwyraźniej były na tyle
przewidywalne, by umożliwić miasteczku organizowanie wycieczki po historycznych
domach i nawiedzonym cmentarzu, podczas której - jak obiecywał prospekt - zwiedzający
zobaczą nie tylko domy z połowy osiemnastego wieku, lecz jeśli pozwoli na to pogoda,
„udręczonych przodków z naszego miasta w czasie ich nocnego przemarszu między
krainami umarłych”.
Prospekt zawierający zdjęcia zadbanego miasteczka i melodramatyczne oświadczenia,
przysłano mu wraz z listem. Jadąc, Jeremy przypominał sobie jego treść.
Szanowny Panie Marsh!
Nazywam się Doris McClellan i dwa lata temu przeczytałam w Scientific American
pański artykuł na temat poltergeista nawiedzającego Brenton Manor w Newport, na
Rhode Island. Już wtedy zamierzałam napisać do Pana, lecz, nieważne z jakiego powodu,
tego nie uczyniłam. Pewnie po prostu wypadło mi to z pamięci, ponieważ jednak sprawy w
moim miasteczku potoczyły się ostatnio tak, a nie inaczej, pomyślałam, że nadeszła pora,
bym Panu o tym powiedziała.
Nie wiem, czy słyszał Pan kiedykolwiek o cmentarzu w Boone Creek, w Karolinie
Północnej, ale legenda głosi, że ów cmentarz jest nawiedzany przez duchy dawnych
niewolników. Zimą - w styczniu do wczesnych dni lutego - błękitne światła zdają się
tańczyć na kamieniach nagrobnych, ilekroć nadciągnie mgła. Niektórzy twierdzą, że
przypominają światło stroboskopowe, inni przysięgają, że są wielkości piłki koszykowej. Ja
też je widziałam. Dla mnie wyglądają jak skrzące się kule dyskotekowe. Tak czy owak, w
zeszłym roku przyjechali jacyś ludzie z Duke University, by je zbadać. Zdaje się, że byli to
meteorolodzy, geolodzy czy coś w tym rodzaju. Oni również widzieli światła, lecz nie
potrafili ich wyjaśnić, a lokalna gazeta rozpisywała się o tajemniczych zjawiskach. Może
gdyby Pan przyjechał, mógłby Pan stwierdzić, czym naprawdę są światła.
Jeśli chciałby Pan uzyskać więcej informacji, proszę zadzwonić do mnie do Herbs,
restauracji w naszym mieście.
W dalszym ciągu listu znalazł szczegółową informację na temat kontaktu z
nadawczynią, a następnie przekartkował broszurę miejscowego towarzystwa
historycznego. Czytał nagłówki opisujące rozmaite domy na trasie wycieczki, przejrzał
pobieżnie ciekawostki dotyczące parady i wiejskiej zabawy w piątek wieczorem. Uniósł ze
zdziwienia brwi na widok ogłoszenia, że po raz pierwszy wycieczka obejmie również
zwiedzanie cmentarza w sobotni wieczór. Na odwrocie broszury - w otoczeniu
najwyraźniej odręcznych rysunków przedstawiających Caspera - były zamieszczone
świadectwa ludzi, którzy widzieli światła, oraz wyjątek z artykułu w lokalnej gazecie.
Pośrodku znajdowała się ziarnista fotografia jasnego światła w miejscu, które mogło, lecz
nie musiało być cmentarzem (jeśli wierzyć podpisowi pod zdjęciem, było nim).
Nie przypominało to wprawdzie plebanii Borely, pełnej zakamarków „nawiedzonej”
wiktoriańskiej budowli na północnym brzegu rzeki Stour w Essex w Anglii,
najsłynniejszego w historii domu, w którym straszy, gdzie widziano jeźdźców bez głowy,
rozlegały się niesamowite dźwięki organów i dzwonów, wystarczyło jednak, by rozbudzić
zainteresowanie Jeremy'ego.
Nie udało mu się odszukać artykułu wspomnianego w liście - na stronie internetowej
lokalnej gazety nie było materiałów archiwalnych - nawiązał więc kontakt z różnymi
wydziałami Duke University i w końcu znalazł oryginalny projekt badawczy, napisany
przez trzech słuchaczy studium podyplomowego. Aczkolwiek miał ich nazwiska i numery
telefonów, wątpił w sens telefonowania do nich. W materiale badawczym nie znalazł
żadnych szczegółowych informacji, jakich należałoby się spodziewać. Całe studium
dokumentowało po prostu istnienie świateł oraz fakt, że sprzęt studentów działa bez
zarzutu, co zaledwie muskało powierzchnię informacji, która była potrzebna Jeremy'emu.
Poza tym minione piętnaście lat nauczyło go polegać wyłącznie na własnej pracy.
W tym właśnie tkwi nieuczciwa tajemnica pisania do czasopism. Chociaż wszyscy
dziennikarze twierdzą, że prowadzą własne badania i większość rzeczywiście częściowo to
robi, w dużym stopniu opierają się na opiniach i półprawdach, które były publikowane w
przeszłości. Dlatego często popełniają pomyłki, zazwyczaj niewielkie, niekiedy kolosalne.
Każdy felieton w każdym magazynie zawierał błędy, toteż dwa lata temu Jeremy napisał o
tym, demaskując mniej chwalebne zwyczaje swoich kolegów po fachu.
Jego naczelny nie pozwolił jednak na opublikowanie artykułu. Żadne inne pismo
również nie odniosło się do niego entuzjastycznie.
Patrzył teraz na dęby przesuwające się za szybami samochodu i zastanawiał się, czy
powinien zmienić pracę. Nagle pożałował, że nie zbadał dokładniej historii o duchach. A
jeśli nie ma tam żadnych świateł? Jeśli autorka listu jest oszustką? Jeśli okaże się, że nie
ma nawet legendy, która posłużyłaby mu za kanwę artykułu? Pokręcił głową. Nie ma co się
martwić z góry, poza tym jest już za późno. On jest w drodze, a Nate siedzi w Nowym
Jorku przy telefonie.
W bagażniku Jeremy miał wszystkie przedmioty niezbędne do polowania na duchy
(wymienione w książce Łowcy duchów na serio!, którą początkowo kupił w ramach żartu
po zakrapianym wieczorze). Były to: aparat fotograficzny polaroid, kamera
trzydziestkapiątka, cztery kamery wideo ze statywami, sprzęt do nagrywania dźwięku i
mikrofony, detektor promieniowania mikrofalowego, detektor fal elektromagnetycznych,
kompas, okulary noktowizyjne, laptop oraz inne różności.
Musiał to przecież zrobić profesjonalnie. Polowanie na duchy nie jest dla amatorów.
Jak się można było spodziewać, redaktor naczelny kręcił nosem z powodu kosztu
zakupionych ostatnio gadżetów, które zawsze wydawały się obowiązkowe w podobnych
badaniach. Jeremy wyjaśnił mu, że technika rozwija się szybko i wczorajsze gadżety
odpowiadają w tej chwili narzędziom z epoki kamienia łupanego, fantazjując na temat
ceny plecaka z urządzeniem wysyłającym wiązkę promieni laserowych, używanego przez
Billa Murraya i Harolda Ramisa w Pogromcach duchów. Z wielką satysfakcją odnotował
minę redaktora, gdy usłyszał wymienioną sumę. W tej sytuacji facet schrupał łodyżkę sele-
ra niczym królik na amfetaminie, zanim ostatecznie podpisał zgodę na zakup potrzebnego
sprzętu. Jeremy bez wątpienia odszedłby z kwitkiem, gdyby pracował dla telewizji, a nie
dla czasopisma.
Uśmiechając się na wspomnienie miny naczelnego, Jeremy przełączał stacje radiowe -
rock, hip - hop, country, gospel - aż wreszcie zatrzymał się na miejscowej rozgłośni, w
której nadawano właśnie wywiad z dwoma rybakami poławiającymi płastugi. Mówili z
wielką pasją o konieczności zmniejszenia limitu wagi odławianych ryb. Spiker, który
sprawiał wrażenie przesadnie zainteresowanego tematem, miał nosowy głos. Reklamy
zapowiadały wystawę broni i monet w loży masońskiej w Grifton oraz zmiany w zespołach
w National Association for Stock Car Auto Racing.
Ruch zwiększył się, gdy Jeremy zbliżał się do Greenville, toteż ominął śródmieście drogą
w pobliżu kampusu Uniwersytetu Karoliny Południowej. Przejechał nad szerokimi,
słonawymi wodami rzeki Pamlico i skręcił w szosę biegnącą wśród sielskiego krajobrazu.
Asfaltowa kręta droga stawała się coraz węższa, ograniczały ją po obu stronach jałowe
zimowe pola, gęstsze skupiska drzew, rzadko rozrzucone domostwa. Po upływie pół
godziny zorientował się, że jest już niedaleko od Boone Creek.
Po pierwszych i jedynych światłach ulicznych ograniczenie prędkości zmniejszyło się do
czterdziestu kilometrów na godzinę i Jeremy zwolnił, przyglądając się z konsternacją
otaczającej go scenerii. Poza kilkoma przyczepami kempingowymi, stojącymi tu i ówdzie z
dala od szosy, oraz paroma skrzyżowaniami przy pasie asfaltu królowały dwie zaniedbane
stacje benzynowe i zakład wulkanizacyjny Leroya. Leroy reklamował swój warsztat
szyldem umieszczonym na szczycie ogromnej sterty zużytych opon, co w każdej innej
jurysdykcji byłoby uznane za zagrożenie pożarowe. Jeremy dotarł na drugi koniec miasta
w ciągu minuty i w tym miejscu limit prędkości był znowu podwyższony. Zjechał na
pobocze i zatrzymał się.
Albo Izba Handlowa zamieściła na stronie internetowej zdjęcia jakiegoś innego
miasteczka, albo on coś przeoczył.
Wyjął mapę i sprawdził jeszcze raz. Zgodnie z tą wersją atlasu drogowego Rand McNally
znajdował się w Boone Creek. Spojrzał we wsteczne lusterko, zastanawiając się, gdzie, u
licha, jest to wszystko. Spokojne ulice wysadzane drzewami. Kwitnące azalie. Śliczne
kobiety w zwiewnych sukniach.
Gdy próbował znaleźć na to odpowiedź, dostrzegł białą wieżę kościelną, sterczącą nad
linią drzew, i postanowił pojechać jedną z przecznic, które minął. Kiedy pokonał wiele
zakrętów, okolica się zmieniła, i po chwili podróżował przez miasteczko, które niegdyś
mogło być przyjemne i malownicze, teraz jednak zdawało się umierać ze starości. Kwiaty w
wiszących doniczkach i amerykańskie flagi nie były w stanie ukryć łuszczącej się farby na
ścianach werand ani pleśni pod okapami dachów. Podwórka ocieniały wielkie drzewa
magnolii, lecz starannie przystrzyżone krzewy rododendronów tylko częściowo przy-
słaniały popękane fundamenty. Mimo to otoczenie robiło przyjemne wrażenie. Kilka
starszych małżeństw, które siedziały w ciepłych swetrach w bujanych fotelach na
werandach swoich domów, pomachało mu, gdy przejeżdżał obok nich.
Dopiero po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że nie machają mu, ponieważ wydaje im
się, że go znają, lecz dlatego, że tutejsi mieszkańcy pozdrawiają w ten sposób wszystkich
przejezdnych. Krążąc tak po ulicach, dotarł w końcu na nabrzeże, przypominające, że
miasteczko zostało założone u zbiegu Boone Creek i Pamlico River. Przejeżdżając przez
centrum, które swego czasu bez wątpienia było kwitnącą dzielnicą handlową, zauważył, jak
bardzo miasto podupadło. Rozproszone między pustymi parcelami i domami o oknach
zabitych deskami, znajdowały się tam dwa sklepy z antykami, staroświecka tania re-
stauracja, gospoda o nazwie Lookilu i zakład fryzjerski. Większość zakładów miała nazwy o
miejscowym brzmieniu i wyglądała, jak gdyby prowadziła interesy od dziesiątków lat, lecz
toczyła skazaną od dziesiątków lat, lecz toczyła skazaną na niepowodzenie walkę z zagładą.
Jedyną oznaką nowoczesności były T - shirty ze świecącymi napisami: „Przeżyłem duchy w
Boone Creek!”, wiszące na wystawie zapewne południowej wiejskiej wersji domu
towarowego.
Restaurację Herbs, gdzie pracowała Doris McClellan, zauważył bez trudu. Mieściła się
NICOLAS SPARKS PRAWDZIWY CUD
Rhettowi i Valerie Little, wspaniałym ludziom, wspaniałym przyjaciołom
PODZIĘKOWANIA Jak zwykle zaczynam od podziękowań dla mojej żony Cathy za jej wsparcie podczas tworzenia tej powieści. Wyłącznie dzięki niej udaje mi się cokolwiek osiągnąć. Muszę też podziękować moim dzieciom: Milesowi, Ryanowi, Landonowi, Lexie i Savannah. Cóż mogę powiedzieć? Każde z was jest zesłanym mi darem niebios i jestem dumny z was wszystkich. Theresie Park, mojej agentce, należą się długie brawa za wszystko, co dla mnie robi. Gratulacje z okazji otwarcia nowej agencji - Park Literary Group (dla was wszystkich, marzących o karierze pisarza). Mam zaszczyt nazywać cię moją przyjaciółką. Jamie Raab, mój redaktor, zasługuje na wdzięczność nie tylko za sposób, w jaki redaguje moje książki, lecz również za pokładane we mnie zaufanie. Nie wiem, do czego doszedłbym bez ciebie, dziękuję za twoją wielkoduszność i życzliwość. Lany Kirshbaum i Maureen Egen to przyjaciele i koledzy, jestem zaszczycony, mogąc z nimi pracować. Są po prostu najlepsi w swojej dziedzinie. Składam również serdeczne podziękowania Denise Dinovi, nie tylko za filmy, które nakręciła na podstawie moich książek, ale i za rozmowy telefoniczne, zawsze w odpowiedniej chwili, zawsze umilające mi dzień. Dziękuję Howiemu Sandersowi i Dave'owi Parkowi, moim agentom z UTA, oraz Richardowi Greenowi z CAA. Lynn Harris i Mark Johnson, którzy pomogli stworzyć na podstawie Pamiętnika wspaniały film, także zasługują na wyrazy wdzięczności. Dzięki, że nigdy nie straciliście wiary w tę powieść. Specjalne słowa podziękowania należą się Francisowi Greenburgerowi. On wie za co - mam wobec niego dług wdzięczności. I na koniec pragnę złożyć podziękowania tym, którzy pracują ciężko za kulisami i przez lata stali się dla mnie rodziną: Emi Battaglia, Ednie Farley i Jennifer Romanello z działu reklamy. Są to również: Flag (świetna robota przy okładce), Scott Schwimer (mój prawnik), Harvey - Jane Kowal, Shannon O'Keefe, Julie Barer oraz Peter McGuigan. Mam szczęście, że mogę pracować z takimi wspaniałymi ludźmi.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Jeremy Marsh siedział razem z pozostałymi widzami w studiu, mając wrażenie, że wyjątkowo wyróżnia się z tłumu. Był jednym z zaledwie kilku mężczyzn, którzy uczestniczyli w programie na żywo tego grudniowego popołudnia. Ubrany oczywiście na czarno, o ciemnych kędzierzawych włosach, jasnoniebieskich oczach i z modnym kilku- dniowym zarostem w każdym calu wyglądał na nowojorczyka, którym był. Chociaż przyglądał się uważnie gościowi na scenie, udawało mu się obserwować ukradkiem atrakcyjną blondynkę, która zajmowała miejsce trzy rzędy wyżej. Jego zawód często wymagał podzielności uwagi. Był dziennikarzem śledczym, poszukującym tematu, a blon- dynka po prostu siedziała na widowni wśród innych osób. Mimo to jako zawodowy obserwator nie mógł nie zauważyć, jak kapitalnie wyglądała w dżinsach i trykotowej bluzce z odkrytymi plecami i ramionami. Mówiąc językiem dziennikarskim, i o to chodzi. Odwróciwszy od niej wzrok, spróbował z powrotem skupić uwagę na gościu programu. Facet sprawiał co najmniej dziwaczne wrażenie. Jeremy stwierdził, że w ostrym świetle reflektorów w studiu telewizyjnym mężczyzna, utrzymujący, że słyszy głosy zza grobu, wygląda, jak gdyby cierpiał na zaparcie. Przybrał ton fałszywej zażyłości, zachowując się, jakby wszyscy w studiu byli jego rodziną lub bliskimi przyjaciółmi. O dziwo, chyba ogromna większość oniemiałych z wrażenia widzów - łącznie z atrakcyjną blondynką oraz kobietą, do której się zwracał - uważała go za istny dar niebios. Co ma sens, pomyślał Jeremy, ponieważ tam wędrują nasi utraceni bliscy. Duchy zza grobu zawsze otaczała jasna anielska poświata, emanował z nich wielki spokój. Jeremy nigdy nie słyszał, by medium przekazywało wiadomości z innego, gorętszego miejsca. Nieżyjący bliski nigdy nie wspominał, że, na przykład, pieką go na rożnie lub gotują w kotle wypełnionym olejem silnikowym. Jednakże Jeremy zdawał sobie sprawę, że jest cynikiem. Poza tym musiał przyznać, że jest to całkiem niezłe przedstawienie. Timothy Clausen był dobry - znacznie lepszy od większości szarlatanów, o których Jeremy pisał od wielu lat. - Wiem, że to trudne - powiedział do mikrofonu Clausen - ale Frank przekazuje ci za moim pośrednictwem, że nadszedł czas, byś pozwoliła mu odejść. Kobieta, do której mówił z tak ostentacyjną empatią, wyglądała tak, jakby miała za chwilę zemdleć. Była po pięćdziesiątce, miała na sobie bluzkę w zielone paski, jej kędzierzawe rude włosy sterczały nieposłusznie we wszystkie strony. Tak mocno zaciskała dłonie, które trzymała na wysokości piersi, że aż jej palce zbielały. Clausen umilkł i przycisnął dłoń do czoła, wsłuchując się znowu w głosy z „tamtego
świata”, jak to określił. W ciszy widzowie zgodnie pochylili się do przodu. Wszyscy wiedzieli, co teraz nastąpi. Była to już trzecia osoba spośród publiczności, którą wybrał dzisiaj Clausen. Nic dziwnego, że był jedynym gościem występującym w popularnym talk - show. - Pamiętasz list, który ci przysłał? - spytał. Przed śmiercią? Kobieta z trudem chwytała powietrze. Członek ekipy telewizyjnej przysunął mikrofon jeszcze bliżej jej ust, by wszyscy telewidzowie mogli ją wyraźnie słyszeć. - Tak, ale skąd pan może wiedzieć o...? - wyjąkała. Clausen nie pozwolił jej dokończyć. - Pamiętasz jego treść? - spytał. - Tak - wychrypiała kobieta. Skinął głową, jak gdyby sam przeczytał list. - Było tam o przebaczeniu, prawda? Siedząca na kanapie gospodyni programu, najpopularniejszego popołudniowego talk - show w Ameryce, przenosiła spojrzenie z Clausena na kobietę i z powrotem. Wyraźnie była zdumiona i jednocześnie zadowolona. Występy mediów podnosiły zawsze oglądalność programu. Gdy kobieta na widowni skinęła twierdząco głową, Jeremy zauważył, że rozmazany tusz zaczął spływać jej po policzkach. Kamery zrobiły najazd na twarz, by pokazać to wyraźniej. Telewizja dzienna wykorzystująca w pełni swoje dramatyczne możliwości. - Ale skąd pan może...? - powtórzyła kobieta. - On mówi też o twojej siostrze - powiedział cicho Clausen. - Nie tylko o sobie. Kobieta wpatrywała się w niego jak osłupiała. - Twojej siostrze Ellen - dodał. Na te słowa kobieta wybuchnęła w końcu chrapliwym płaczem. Łzy trysnęły jej z oczu jak z automatycznego spryskiwacza. Clausen - opalony i zadbany, w czarnym garniturze, gładko uczesany, tak że każdy włosek był na swoim miej- scu - kiwał przez cały czas głową jak jedna z tych maskotek, które umieszcza się na desce rozdzielczej. Widzowie gapili się na kobietę w kompletnej ciszy. - Frank zostawił ci coś jeszcze, prawda? Coś z waszej przeszłości. Mimo że w studiu telewizyjnym panowała wysoka temperatura, spowodowana ciepłem wydzielanym przez reflektory, kobieta wyraźnie zbladła. W rogu, poza widoczną częścią studia, Jeremy dostrzegł producenta, który podniósł do góry palec, kręcąc nim w kółko. Zbliżała się przerwa na reklamy. Clausen niemal niezauważalnie rzucił okiem w tamtą stronę. Chyba nikt poza Jeremym nie zwrócił na to uwagi i dziennikarz zastanawiał się często, dlaczego widzowie nigdy nie pytają, jak to się dzieje, że kontakt ze światem duchów daje się tak idealnie zgrać z czasem nadawania reklam.
- Nikt inny nie mógł o tym wiedzieć - mówił dalej Clausen. - To pewnego rodzaju klucz, mam rację? Kobieta potwierdziła skinieniem głowy, nie przestając szlochać. - Nigdy nie przypuszczałaś, że go zachowa, prawda? W porządku, oto rozstrzygający argument. Za chwilę zyska kolejnego żarliwego wyznawcę. - To klucz od pokoju hotelowego, w którym spędziliście miesiąc miodowy. Schował go tam po to, byś... kiedy go znajdziesz... przypomniała sobie szczęśliwe chwile, które razem przeżyliście. Nie chce, byś wspominała go z bólem, ponieważ cię kocha. - Oooochchchchchch! - wykrzyknęła kobieta. A może jęknęła. Jeremy siedział zbyt daleko, żeby być całkiem pewny, ponieważ jej krzyk zagłuszyły nagłe entuzjastyczne oklaski. W tym samym momencie zabrano mikrofon. Kamery odjechały. Jej pięć minut minęło. Kobieta osunęła się bezwładnie w swoim fotelu. Na znak reżysera gospodyni programu wstała z kanapki, zwracając się twarzą do kamery. - Pamiętajcie państwo, że to, co oglądacie, jest autentyczne. Żadna z tych osób nigdy nie spotkała Timothy'ego Clausena. - Uśmiechnęła się. - Zobaczymy się po przerwie, by przeprowadzić jeszcze jeden eksperyment. Przy gromkich oklaskach przerwano program, by wyemitować reklamy. Jeremy rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu. Jako dziennikarz śledczy, znany ze swego zainteresowania naukami ścisłymi, zajmował się pisaniem właśnie o tego rodzaju ludziach. Na ogół czerpał przyjemność ze swojej pracy i był z niej dumny, uważając ją za wartościową służbę publiczną w zawodzie tak wyjątko- wym, że jego prawa zostały wyliczone w pierwszej poprawce do konstytucji Stanów Zjednoczonych. Miał swoją stałą rubrykę w „Scientific American”, dla której przeprowadzał wywiady z laureatami Nagrody Nobla, i wyjaśniał w sposób zrozumiały dla laika teorie Stephena Hawkinga oraz Einsteina. Kiedyś przypisano mu wywołanie fali protestów opinii publicznej, co poskutkowało wycofaniem z rynku przez Federalny Urząd Żywności i Leków niebezpiecznego leku antydepresyjnego. Pisał obszernie o projekcie sondy międzyplanetarnej Cassini, o wadzie układu optycznego w teleskopie kosmicznym Hubble'a, a także jako jeden z pierwszych publicznie potępił eksperyment zimnej fuzji podczas reakcji termojądrowej w Utah, nazywając go oszustem. Niestety, choć wszystko to brzmi imponująco, prowadzenie rubryki nie przynosiło mu zbyt wysokich dochodów. To z pracy na zlecenie opłacał swoje rachunki, i jak wszyscy wolni strzelcy kombinował, jak znaleźć tematy, które zainteresują wydawców czasopism lub gazet. Sfera, którą się zajmował, poszerzyła się o „wszystkie rzeczy niezwykłe” i w ciągu
minionych piętnastu lat zbierał materiały i sprawdzał jasnowidzów, uzdrowicieli i media. Demaskował oszustwa, mistyfikacje i fałszerstwa. Oglądał nawiedzone domy, tropił tajemnicze stwory, szukał praźródeł miejskich legend. Sceptyczny z natury, miał również rzadką umiejętność wyjaśniania trudnych koncepcji naukowych w sposób przystępny dla przeciętnego czytelnika i jego artykuły ukazywały się w setkach gazet i czasopism na całym świecie. Uważał, że naukowe obalanie pewnych mitów jest szlachetne i ważne, nawet jeśli ludzie nie zawsze to doceniają. Częstokroć w listach, które otrzymywał po opublikowaniu swoich niezależnych artykułów, roiło się od epitetów w rodzaju „idiota”, „debil” czy „rządowy fagas”, które to określenie lubił najbardziej. Jeremy zdawał sobie jasno sprawę, że dziennikarstwo śledcze jest niewdzięcznym zajęciem. Rozmyślając o tym ze zmarszczonymi brwiami, przyglądał się rozmawiającym z ożywieniem widzom, ciekaw, kogo Clausen teraz wybierze. Zerknął jeszcze raz ukradkiem na blondynkę, która poprawiała szminkę w małym lusterku. Jeremy wiedział już, że osoby wybrane przez Clausena nie są częścią całej tej komedii, mimo że jego występ zapowiedziano dużo wcześniej i ludzie bili się o bilety, by wziąć udział w programie na żywo. Co oczywiście oznaczało, że widownię wypełniali wierzący w życie po śmierci. Dla nich Clausen był wiarygodny. Skąd mógłby w przeciwnym razie wiedzieć o tak osobistych sprawach dotyczących zupełnie obcych ludzi? Wyłącznie od duchów. Ale podobnie jak w wypadku każdego dobrego prestidigitatora, który zna swój repertuar na wyrywki, iluzja jest jedynie iluzją, i tuż przed programem Jeremy nie tylko rozgryzł sposób, w jaki Clausenowi udaje się robić to, co robi, lecz również był w posiadaniu zdjęć stanowiących dowód, że ten ostatni dopuścił się mistyfikacji, udając medium. Zdemaskowanie Clausena byłoby jak dotąd największym osiągnięciem Jeremy'ego, a facet dostałby za swoje. Clausen jest najgorszym rodzajem szarlatana. Mimo to, jako realista, Jeremy był świadom, że taki temat trafia się rzadko i chciał jak najlepiej go wykorzystać. W końcu Clausen zaczynał zyskiwać ogromną sławę, a w Ameryce rozgłos liczy się najbardziej. Choć Jeremy zdawał sobie sprawę, że szanse są właściwie równe zeru, snuł fantazje o tym, co mogłoby się stać, gdyby Clausen wybrał teraz jego. Nie liczył na to. Taki wybór był równie prawdopodobny jak udane obstawienie trójki na wyścigach w Santa Anita, lecz Jeremy wiedział, że nawet bez tego ma dobry temat. Ale dobry temat często dzielą od wyjątkowego zwykłe zbiegi okoliczności, i gdy skończyła się przerwa na reklamy, Jeremy niespodziewanie poczuł nikłą, niczym nieusprawiedliwioną nadzieję, że jakimś cu-
dem Clausen wybierze jego. I, jak gdyby sam Bóg również nie był zbytnio zachwycony poczynaniami Clausena, cud się właśnie stał. Trzy tygodnie później na Manhattanie nastała zima. Od Kanady nasunął się chłodny front i temperatura spadła nieco poniżej zera, pióropusze pary unosiły się z kratek kanalizacyjnych, po czym opadały na oblodzone chodniki. Najwyraźniej nikomu to nie przeszkadzało. Odporni nowojorczycy demonstrowali zwykłą obojętność na wszelkie kaprysy pogodowe i w żadnym wypadku nie zamierzali marnować piątkowych wieczorów. Ludzie pracowali zbyt ciężko przez cały tydzień, by nie wypuścić się gdzieś, zwłaszcza jeśli mają powód do świętowania. Nate Johnson i Alvin Bernstein oblewali już od godziny nie byle jaką okazję z ponad dwudziestoma przyjaciółmi i dziennikarzami - kilkoma z „Scientific American” - którzy zebrali się, by uczcić sukces Jeremy'ego. Większość z nich była już na rauszu i bawiła się wprost szampańsko, głównie dlatego, że dziennikarze mają ograniczone możliwości finansowe, a tym razem stawiał Nate. Nate był agentem Jeremy'ego. Alvin, kamerzysta pracujący na zlecenie, był jego najlepszym przyjacielem. Spotkali się w modnym barze na Upper West Side, by opić występ Jeremy'ego w Primetime Live na kanale ABC. Reklamy tego programu emitowano przez cały tydzień - większość z nich przedstawiała głównie Jeremy'ego oraz zapowiedź demaskatorskiego programu - i do biura Nate'a napływały z całego kraju liczne prośby o wywiady. Wcześniej tego samego popołudnia zadzwoniono z magazynu „People” i termin wywiadu został ustalony na najbliższy poniedziałek rano. Nie wystarczyło czasu na zorganizowanie osobnej sali, ale nikt się tym nie przejmował. Tłoczny pub, z długim granitowym barem i efektownym oświetleniem, był ulubionym miejscem spotkań japiszonów. O ile dziennikarze ze „Scientific American” mieli na sobie na ogół sportowe tweedowe marynarki z klapkami na kieszeniach i skupili się w jednym rogu, rozmawiając o fotonach, o tyle większość innych klientów wyglądała tak, jak gdyby wstąpili tu po pracy na Wall Street czy na Madison Avenue - marynarki od włoskich garniturów wisiały na oparciach krzeseł, krawaty od Hermesa rozluźnione, mężczyźni wydawali się zainteresowani wyłącznie gapieniem się na obecne tam również kobiety, afiszując się jednocześnie ze swoimi roleksami. Kobiety, które wpadły do baru prosto z pracy w mediach lub reklamie, ubrane w ciuchy od znanych projektantów mody i w buty na nieprawdopodobnie wysokich obcasach, sączyły martini, udając, że nie zwracają uwagi na mężczyzn. Jeremy także zawiesił oko na wysokiej rudowłosej, stojącej w drugim końcu baru, która chyba też spoglądała w jego stronę. Zastanawiał się, czy poznała go z
telewizyjnych reklam, czy po prostu szukała towarzystwa. Odwróciła się, pozornie niezainteresowana, po czym znowu zerknęła w jego stronę. Gdy tym razem zatrzymała na nim spojrzenie nieco dłużej, Jeremy znacząco podniósł do góry kieliszek. - Daj spokój, Jeremy, skup się - powiedział Nate, trącając go łokciem. - Jesteś w telewizji! Nie chcesz popatrzeć, jak ci poszło? Jeremy oderwał wzrok od rudowłosej. Spojrzał na ekran - siedział tam naprzeciwko Diane Sawyer. Dziwne, pomyślał, zupełnie jak gdybym był w dwóch miejscach naraz. W dalszym ciągu wydawało mu się to nierealne. Nic podczas ostatnich dwóch tygodni nie wydawało mu się realne, mimo że tyle lat przepracował w mediach. Na ekranie Diane opisywała go jako „najbardziej cenionego amerykańskiego dziennikarza naukowego”. Jeremy czuł wewnętrzną satysfakcję, ponieważ temat nie tylko fantastycznie wypalił, lecz, co ważniejsze, jego agent Nate rozmawiał już nawet z Primetime Live w sprawie stałego programu, który miałby prowadzić Jeremy, z ewentu- alnością dodatkowych nagrań dla Good Morning America. Aczkolwiek wielu dziennikarzy utrzymywało, że telewizja jest mniej wiarygodna od innych poważniejszych środków przekazu, większość z nich w głębi ducha traktowało ją jak Świętego Graala, przez co rozumieli duże pieniądze. Pomimo ogólnych gratulacji otaczała go atmosfera zawiści, uczucia tak obcego Jeremy'emu jak loty kosmiczne. W końcu dziennikarze tacy jak on nie znajdowali się na szczycie hierarchii w mediach - aż do dnia dzisiejszego. - Czy ona nazwała cię właśnie „najbardziej cenionym”? - spytał Alvin. - Pisujesz o Wielkiej Stopie i mitycznej Atlantydzie! - Cśś - syknął Nate, nie spuszczając wzroku z ekranu telewizora. - Próbuję coś usłyszeć. To może być ważne dla kariery Jeremy'ego. - Jako jego agent, Nate zawsze popierał wydarzenia, które „mogą być ważne dla kariery Jeremy'ego”, z tej prostej przyczyny, że praca na zlecenia wcale nie była taka znów lukratywna. Wiele lat temu, w początkach działalności Nate'a, Jeremy wystąpił z propozycją książki i od tamtego czasu pracowali razem, po prostu dlatego, że się zaprzyjaźnili. - Nieważne - powiedział Alvin, lekceważąc naganę w głosie Nate'a. Tymczasem na ekranie w tle za Diane Sawyer i Jeremym przemykały końcowe chwile występu Jeremy'ego w programie telewizji dziennej, kiedy to udawał mężczyznę opłakującego śmierć brata w dzieciństwie, z którego duchem Clausen rzekomo nawiązał kontakt. - On jest ze mną - słychać było głos Clausena. - Chce, byś pozwolił mu odejść, Thad. - Kamera przesunęła się, pokazując Jeremy'ego z wykrzywioną twarzą, udającego
udręczonego gościa. Na drugim planie Clausen kiwał głową z miną pełną współczucia, nasuwającą niektórym wrażenie, że facet cierpi na zaparcie. - Twoja matka nie zmieniła niczego w jego pokoju... w waszym wspólnym pokoju. Uparła się, by pozostał taki, jaki był za życia twojego brata, a ty musiałeś tam sypiać - mówił dalej Clausen. - Tak - wykrztusił Jeremy. - Ale byłeś przerażony i w gniewie wziąłeś bardzo osobisty przedmiot należący do brata, po czym zakopałeś go na podwórku na tyłach domu. - Tak - powtórzył tylko Jeremy, jakby wzruszenie nie pozwalało mu mówić. - Jego aparat na zęby. - Oooooochchchchch! - wykrzyknął Jeremy, zasłaniając twarz dłońmi. - On cię kocha, lecz powinieneś zrozumieć, że odpoczywa teraz w pokoju. Nie żywi do ciebie urazy... - Oooooochchchchch! - jęknął znowu Jeremy, krzywiąc się jeszcze bardziej. Siedzący w barze Nate przyglądał się migawkom w milczącym skupieniu. Alvin natomiast śmiał się głośno, wznosząc toast piwem. - Dajcie temu facetowi Oscara! - zawołał. - To było raczej przekonujące, prawda? - rzekł Jeremy, uśmiechając się szeroko. - Hej, wy tam, mówiłem serio - warknął Nate, nie kryjąc rozdrażnienia. - Gadajcie sobie podczas reklam. - Nieważne - powiedział znowu Alvin. „Nieważne” zawsze było jego ulubionym słowem. W Primetime Live tło ściemniało i jeszcze raz najechano kamerą na Diane Sawyer i Jeremy'ego, siedzących naprzeciwko siebie. - A więc nic z tego, co powiedział Timothy Clausen, nie było prawdą? - spytała Diane. - Ani jedno słowo - odparł Jeremy. - Jak wiesz, nie mam na imię Thad, a moich pięciu braci na szczęście żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Diane trzymała długopis nad blokiem papieru, jak gdyby zamierzała robić notatki. - Wobec tego jak Clausen to robi? - No cóż, Diane... - zaczął Jeremy. Bacznie oglądający program Alvin uniósł przekłute kolczykami brwi, pochylając się do Jeremy'ego. - Powiedziałeś do niej „Diane”? Jakbyście byli przyjaciółmi? - Uspokój się, do licha! - syknął coraz bardziej rozdrażniony Nate. Na ekranie Jeremy mówił dalej:
- To, co robi Clausen, jest zwyczajnie odmianą tego, co robią ludzie od setek lat. Przede wszystkim facet jest dobrym obserwatorem, mistrzem luźnych skojarzeń o dużym ładunku emocjonalnym, reagującym jak barometr na sygnały widzów. - Tak, ale był taki konkretny. Nie tylko w twoim przypadku, lecz również wobec innych gości. Znał imiona. Jak on to robi? Jeremy wzruszył ramionami. - Słyszał, jak mówiłem o moim bracie Marcusie. Po prostu wymyśliłem go i opowiadałem o nim głośno przed programem. - Ale jak dotarło to do uszu Clausena? - Oszuści w rodzaju Clausena są znani z tego, że stosują najrozmaitsze sztuczki. Są to na przykład ukryte mikrofony albo płatni „słuchacze”, którzy krążą po poczekalni przed programem. Zanim usiadłem na widowni, celowo rozmawiałem z wieloma innymi wi- dzami, obserwując, czy któryś z nich nie okazuje większego zainteresowania moją opowieścią. Jak należało się spodziewać, pewnego mężczyznę wyraźnie zaciekawiła bardziej niż innych. Za obojgiem rozmówców ukazało się teraz powiększone zdjęcie, które Jeremy zrobił miniaturowym aparatem, ukrytym w zegarku, supernowoczesną szpiegowską zabawką, której kosztem niezwłocznie obciążył „Scientific American”. Jeremy kochał supernowoczesne zabawki niemal tak samo jak obciążanie innych ich kosztami. - Na co tutaj patrzymy? - spytała Diane. - Ten mężczyzna kręcił się wśród widzów, udając gościa z Peorii. Zrobiłem to zdjęcie tuż przed programem, podczas naszej rozmowy. Poproszę o dalsze powiększenie. Spełniono jego prośbę i Jeremy odwrócił się w stronę fotografii. - Widzisz ten mały znaczek USA w jego klapie? To nie tylko ozdoba. W rzeczywistości jest to mikroskopijny nadajnik zestrojony z urządzeniem nagrywającym za kulisami. - Skąd wiesz? - spytała Diane, marszcząc brwi. - A stąd - odparł Jeremy - że przypadkiem mam identyczny. Na sygnał sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął taki sam znaczek USA, przyczepiony do długiego nitkowatego przewodu oraz nadajnika. - Ten konkretny model został wyprodukowany w Izraelu - słychać było głos Jeremy'ego, gdy tymczasem kamera pokazywała gadżet w zbliżeniu - i jest bardzo ekskluzywny. Słyszałem, że używają go agenci CIA, lecz oczywiście nie mogę tego potwierdzić. Mogę na- tomiast zapewnić cię, że to niezwykle nowoczesna technika... ten mały mikrofon potrafi wychwycić rozmowy z drugiego końca zatłoczonej, hałaśliwej sali, a przy odpowiednim
systemie filtracyjnym można je nawet wyizolować. Diane oglądała znaczek wyraźnie zafascynowana. - I jesteś pewien, że był to naprawdę mikrofon, a nie zwykły znaczek? - Cóż, jak wiesz, od dawna już badałem przeszłość Clausena i tydzień po programie udało mi się zdobyć więcej zdjęć. Na ekranie ukazała się nowa fotografia. Choć była nieco ziarnista, można było na niej rozpoznać tego samego mężczyznę, który miał wpięty w klapę znaczek USA. - Ta fotografia została wykonana na Florydzie, przed gabinetem Clausena. Widzisz mężczyznę, który wchodzi do środka. Nazywa się Rex Moore i faktycznie współpracuje z Clausenem. Jest jego pomocnikiem od dwóch łat. - Oooochchchch! - wykrzyknął Alvin, a reszta nagrania utonęła w głośnych okrzykach, wydawanych przez zazdrosnych czy też nie kolegów. Darmowy alkohol zdziałał cuda i gdy program się skończył, Jeremy został zasypany gratulacjami. - Byłeś fantastyczny - powiedział Nate. Czterdziestotrzyletni Nate, niski i łysawy, miał tendencję do noszenia przyciasnych w pasie garniturów. Nieważne, ten człowiek wprost tryskał energią i jak większość agentów był pozytywnie naładowany żywiołowym optymi- zmem. - Dzięki - rzekł Jeremy, dopijając resztkę piwa. - Ta historia przyda się w twojej przyszłej karierze - mówił dalej Nate. - To twój bilet do regularnych występów w telewizji. Koniec z rozpaczliwą walką o kiepskie zlecenia dla czasopism, koniec z polowaniem na tematy z UFO. Zawsze twierdziłem, że z twoją pre- zencją jesteś stworzony do telewizji. - Zawsze tak twierdziłeś - przytaknął Jeremy, wywracając oczy jak ktoś, kto recytuje często zadawaną lekcję. - Mówię serio. Producenci Primetime Live i GMA dzwonią bez przerwy i pertraktują w sprawie twojego stałego udziału w ich programach. Wiesz, co oznacza dla ciebie ta „wiadomość z ostatniej chwili ze świata nauki” i związany z nią szum. Duży krok ku pracy reportera działu naukowego. - Jestem dziennikarzem - prychnął Jeremy - nie reporterem. - Nieważne - powiedział Nate, czyniąc ruch, jak gdyby odganiał muchę. - Nie chcę się powtarzać, ale z twoją prezencją jesteś stworzony do telewizji. - Muszę przyznać Nate'owi rację - dodał Alvin, puszczając oko do Jeremy'ego. - W przeciwnym razie jak mógłbyś cieszyć się większym ode mnie powodzeniem u pań, mając tak nijaką osobowość? - Od lat Alvin i Jeremy często wybierali się razem do rozmaitych
barów na podryw. Jeremy parsknął śmiechem. Alvin Bernstein, którego nazwisko przywoływało obraz starannie ostrzyżonego księgowego w okularach - jednego z niezliczonych profesjonalistów, noszących do pracy buty Florsheima oraz aktówki - zupełnie nie wyglądał jak taki właśnie Alvin Bernstein. Będąc nastolatkiem, zobaczył film Eddie Murphy: Delirious i postanowił uznać skórzaną odzież za swój styl, choć ta garderoba szokowała jego ojca Melvina, zwolennika obuwia Florsheima oraz aktówek. Na szczęście skóra pasowała do tatuaży, które Alvin uważał za odzwierciedlenie jego jedynego w swoim rodzaju zmysłu estetycznego. Ów jedyny w swoim rodzaju zmysł estetyczny można było oglądać na obydwu ramionach Alvina, ciągnący się aż do łopatek. Kropkę nad „i” stanowiły przekłute w wielu miejscach uszy. - A więc zamierzasz pojechać na Południe, żeby zbadać tamtą historię o duchach? - naciskał Nate. Jeremy niemal widział trybiki obracające się w jego mózgu. - Oczywiście po wywiadzie dla magazynu „People”. Jeremy odgarnął z czoła niesforny kosmyk i dał znak barmanowi, by podał mu jeszcze jedno piwo. - Tak, chyba tak. Primetime lub nie Primetime, ale ja mam wciąż rachunki do zapłacenia i pomyślałem, że mógłbym wykorzystać temat duchów w mojej rubryce. - Ale będziemy w kontakcie, dobrze? Nie tak jak wtedy, gdy rozpracowywałeś w ukryciu sektę Sprawiedliwi i Święci? - Nate nawiązywał do artykułu o kulcie religijnym dla „Vanity Fair”. Wówczas Jeremy zerwał niemal wszelkie kontakty, co trwało aż trzy miesiące. - Będziemy, będziemy - obiecał Jeremy. - To zupełnie inna historia. Powinienem spędzić tam nie więcej czasu niż jakiś tydzień. „Tajemnicze światła na cmentarzu”. Żadna sprawa. - Hej, nie potrzebujesz przypadkiem kamerzysty? - wtrącił Alvin. Jeremy podniósł na niego wzrok. - Dlaczego pytasz? Chcesz pojechać? - Jak cholera. Wybiorę się zimą na Południe, może spotkam miłą południową ślicznotkę, a ty będziesz płacił rachunki. Słyszałem, że tamtejsze kobiety doprowadzają człowieka do szaleństwa, ale w tym dobrym sensie. To niczym egzotyczne wakacje. - A nie miałeś kręcić w przyszłym tygodniu dla serialu Prawo i porządek! Alvin przy całym swoim osobliwym wyglądzie miał nienaganną reputację, a na jego usługi istniało zawsze duże zapotrzebowanie. - Tak, ale pod koniec tygodnia będę wolny - odparł. - I posłuchaj, jeśli traktujesz serio
całą tę telewizyjną hecę, tak jak zdaniem Nate'a powinieneś ją traktować, może przydać ci się przyzwoity materiał filmowy na temat tajemniczych świateł. - Zakładając, że są w ogóle jakieś światła do sfilmowania. - Przeprowadzisz rekonesans i dasz mi znać. Zarezerwuję miejsce w moim terminarzu. - Nawet jeśli rzeczywiście są jakieś światła, to temat jest mało znaczący - ostrzegł go Jeremy. - Nikt w telewizji się nim nie zainteresuje. - W ubiegłym miesiącu może by się nie zainteresował - rzekł Alvin. - Ale po twoim dzisiejszym występie z pewnością się zainteresują. Wiesz, jak to jest w telewizji... wszyscy ci producenci gonią w piętkę, próbując znaleźć kolejną bombę. Jeśli GMA nagle podłapuje gorący temat, możesz być pewny, że wkrótce zadzwonią z Today i zapukają do twoich drzwi z Dateline. Żaden producent nie chce pozostać w tyle, bo wtedy grozi mu, że go zwolnią. Ostatnią rzeczą, jakiej pragną, jest wyjaśnianie kierownictwu, dlaczego przegapili okazję. Wierz mi... pracuję w telewizji. Znam tych ludzi. - On ma rację - powiedział Nate, przerywając im. - Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy za chwilę, i może to dobry pomysł, by planować z wyprzedzeniem. Dziś wieczorem zaznaczyłeś swoją obecność. Nie oszukuj się. I jeśli uda ci się zdobyć trochę prawdziwego materiału filmowego o światłach, może to być właśnie ta rzecz, której potrzebują GMA lub Primetime, by podjąć decyzję. Jeremy popatrzył przez zmrużone oczy na swego agenta. - Mówisz serio? Przecież to żaden temat. Zdecydowałem się nim zająć, ponieważ musiałem złapać trochę oddechu po Clausenie. Ta sprawa zabrała mi cztery miesiące. - A popatrz tylko, co zyskałeś - rzekł Nate, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Być może jest to błahostka, ale z dobrym materiałem filmowym oraz uzupełniającą historyjką, kto wie, co pomyślą o tym w telewizji? Jeremy milczał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. - Dobra - zgodził się. Spojrzał na Alvina. - Wyjeżdżam we wtorek. Zorientuj się, czy dasz radę przyjechać w przyszły piątek. Zadzwonię do ciebie wcześniej i podam szczegóły. Alvin sięgnął po piwo i upił łyk. - O kurczę - powiedział, naśladując Gomera Pyle'a - jadę do krainy mamałygi i flaków. I obiecuję, że mój rachunek nie będzie zbyt wysoki. Jeremy wybuchnął śmiechem. - Byłeś kiedyś na Południu? - Nie. A ty? - W Nowym Orleanie i Atlancie - przyznał Jeremy. - Ale to duże miasta, a duże miasta
są wszędzie właściwie takie same. My natomiast jedziemy na prawdziwe Południe. To małe miasteczko w Karolinie Północnej. Nazywa się Boone Creek. Powinieneś obejrzeć jego witrynę internetową. Jest tam mowa o azaliach i dereniach, które kwitną w kwietniu, jak również zamieszczone zdjęcie najznakomitszego obywatela miasta. Facet nazywa się Norwood Jefferson. - I kim jest? - spytał Alvin. - Politykiem. Był senatorem stanowym w Karolinie Północnej od tysiąc dziewięćset siódmego do tysiąc dziewięćset szesnastego roku. - Kogo to obchodzi? - Właśnie - odparł Jeremy, kiwając głową. Zerknąwszy w drugi kąt baru, zauważył z zawodem, że rudowłosa zniknęła. - Gdzie dokładnie leży to miasteczko? - Dokładnie między „tam, gdzie diabeł mówi dobranoc” a „gdzie my właściwie jesteśmy?”. Zatrzymam się w miejscu, które nazywa się Greenleaf Cottages i które Izba Handlowa opisuje jako malownicze i sielskie, lecz nowoczesne. Cokolwiek to oznacza. Alvin roześmiał się. - No to zapowiada się chyba niezła przygoda. - Nic martw się o to. Jestem pewien, że będziesz tam doskonale pasował. - Tak myślisz? Jeremy zmierzył znaczącym spojrzeniem skórę, tatuaże i kolczyki. - Och, zdecydowanie - zapewnił przyjaciela. - Przypuszczam, że zechcą cię zaadoptować.
ROZDZIAŁ DRUGI We wtorek, nazajutrz po wywiadzie dla magazynu „People”, Jeremy przyjechał do Karoliny Północnej. Właśnie minęło południe. Kiedy wyruszał z Nowego Jorku, było ponuro, padał deszcz ze śniegiem i zapowiadano dalsze opady śniegu. Tutaj, pod bezmiarem błękitnego nieba, zima wydawała się bardzo odległa. Zgodnie z mapą, którą kupił w sklepie z upominkami na lotnisku, Boone Creek leżało w hrabstwie Pamlico, sto sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Raleigh i - jeśli można wyciągnąć jakiekolwiek wnioski na podstawie widoków za szybą samochodu - miliony kilometrów od tego, co uważał za cywilizację. Po każdej stronie drogi krajobraz był płaski jak stół, rzadko zabudowany i równie fascynujący jak ciasto naleśnikowe. Farmy oddzielały wąskie pasy porośnięte sosnami. Ruch był niemal żaden i Jeremy musiał się pilnować, by z czystej nudy nie wciskać gazu do dechy. Musiał jednak przyznać, że wcale nie jest tak źle. W każdym razie jeśli chodzi o jazdę samochodem. Lekkie drgania kierownicy, zwiększanie obrotów silnika i uczucie przyśpieszenia podnoszą poziom adrenaliny, zwłaszcza u mężczyzn(kiedyś napisał o tym artykuł). Kiedy się mieszka w metropolii, samochód nie jest potrzebny i Jeremy nie zdobył się nigdy na to, by usprawiedliwić taki wydatek. Korzystał z miejskich środków transportu, jak zatłoczone metro lub taksówki, w których można było nabawić się urazu kręgosłupa szyjnego. Podróżowanie w obrębie miasta było hałaśliwe, nerwowe i czasami - w zależności od taksówkarza - zagrażało życiu, lecz jako rodowity nowojorczyk, który się w tym mieście wychował, dawno już pogodził się z faktem, że jest to jeszcze jeden podniecający aspekt życia w miejscu, które nazywał domem. Powędrował myślami do swej byłej żony. Maria byłaby zachwycona taką wycieczką. We wczesnych latach małżeństwa wynajmowali samochód i jechali w góry lub na plażę, czasami spędzając w drodze wiele godzin. Poznali się na przyjęciu prasowym, była wówczas publicystką w magazynie „Elle”. Kiedy pytał ją, czy nie wybrałaby się z nim do pobliskiej kawiarni, przez myśl mu nawet nie przeszło, że stanie się jedyną kobietą, którą w życiu kochał. Najpierw pomyślał, że popełnił błąd, umawiając się z nią, wydawało się bowiem, iż nie mają ze sobą nic wspólnego. Była zadziorna i uczuciowa, ale później, kiedy pocałował ją przed drzwiami jej mieszkania, był oczarowany. W końcu docenił jej ognisty temperament, jej niezawodny instynkt, jeśli chodzi o ludzi, i sposób, w jaki przyjmowała go z całym dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkimi
wadami i zaletami. Po upływie roku wzięli ślub w kościele, w otoczeniu przyjaciół i rodziny. On miał wtedy dwadzieścia sześć lat, nie prowadził jeszcze rubryki w „Scientific American”, lecz systematycznie zyskiwał sobie renomę. Z trudem starczało im na wynajęcie niewielkiego mieszkania na Brooklynie. Dla Jeremy'ego było to małżeńskie szczęście dwojga młodych, walczących o uznanie ludzi. Dla niej - jak w końcu zaczął podejrzewać - ich małżeństwo było mocne w teorii, lecz zbudowane na chwiejnych podstawach. Na początku problem był prosty - podczas gdy Marią praca zatrzymywała w mieście, Jeremy podróżował, poszukując gdzie się dało ciekawych tematów. Często wyjeżdżał na kilka tygodni i choć przedtem Maria zapewniała go, że sobie z tym poradzi, musiała zdać sobie sprawę podczas jego ciągłych nieobecności, że ten osąd był zbyt pochopny. Tuż po ich drugiej rocznicy ślubu, kiedy szykował się do kolejnej podróży, Maria usiadła przy nim na łóżku. Splótłszy dłonie, popatrzyła na niego poważnie swoimi brązowymi oczami. - To się nie sprawdza - rzekła po prostu, pozwalając, by w pełni dotarło do niego znaczenie jej słów. - Nigdy nie ma cię w domu i to nie jest w porządku wobec mnie. Nie jest w porządku wobec nas. - Chcesz, żebym rzucił pracę? - spytał, czując, jak narasta w nim panika. - Nie, tego nie chcę. Ale może znalazłbyś coś na miejscu. Na przykład „Times”. Albo „Post”. Czy „Daily News”. - Przecież taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie - tłumaczył jej. - To tylko przejściowo, na krótki czas. - Słyszałam takie same obietnice pół roku temu - odparła. - To się nigdy nie zmieni. Z perspektywy czasu Jeremy wiedział, że powinien był potraktować jej słowa jako ostrzeżenie, ale wtedy miał gorący lemat o Los Alamos. Kiedy całował Marię na pożegnanie, na jej wargach błąkał się niepewny uśmiech. Przypomniał sobie na krótko jej minę, siedząc w samolocie, ale kiedy wrócił do domu, wszystko było znowu po staremu i spędzili weekend w łóżku, przytuleni do siebie. Zaczęła mówić o dziecku i mimo niepokoju, jaki czuł, nie posiadał się z radości na tę myśl. Założył, że mu wybaczyła, lecz ochronny pancerz ich związku został wyszczerbiony i niedostrzegalne rysy pojawiały się podczas jego każdej kolejnej nieobecności. Ostateczne rozstanie nastąpiło rok później, po upływie miesiąca od wizyty u lekarza na Upper East Side, który poinformował ich o przyszłości, jakiej żadne z nich nie przewidywało. Ta wizyta, bardziej od jego podróży, wpłynęła na fakt, że ich związek się zakończył, i nawet Jeremy o tym wiedział. - Nie mogę zostać - powiedziała mu później Maria. - Pragnę tego i w głębi duszy zawsze
będę cię kochała, ale nie mogę. Nie musiała nic dodawać, i po rozwodzie, podczas samotnych chwil, gdy użalał się nad sobą, zadawał sobie czasem pytanie, czy Maria kiedykolwiek naprawdę go kochała. Mogło nam się udać, powtarzał sobie. Wreszcie jednak intuicyjnie zrozumiał, dlaczego odeszła, i nie żywił do niej urazy. Od czasu do czasu rozmawiał z nią przez telefon, nie potrafił jednak zmusić się, by pójść trzy lata później na jej ślub z prawnikiem mieszkającym w Chappaqua. Rozwiedli się siedem lat temu i szczerze mówiąc, była to jedyna smutna rzecz, jaka mu się w życiu przydarzyła. Zdawał sobie sprawę, że niewiele osób może to o sobie powiedzieć. Nigdy nie był ciężko ranny, prowadził aktywne życie towarzyskie, na jego psychice nie od- cisnęły piętna żadne traumatyczne przeżycia z dzieciństwa, tak jak to było w wypadku wielu rówieśników Jeremy'ego. Jego bracia oraz ich żony, jego rodzice, a nawet pełna czwórka dziadków - wszyscy po dziewięćdziesiątce - cieszyli się dobrym zdrowiem. Utrzymywali też ze sobą bliskie kontakty - dwa razy w miesiącu stale powiększający się klan spotykał się podczas weekendu w domu rodziców Jeremy'ego, którzy nadal mieszkali na Queensie, tam gdzie dorastał. Miał siedemnaścioro bratanków i bratanic i choć czasami czuł się obco na rodzinnych uroczystościach, ponieważ był znowu kawalerem pośród szczęśliwych małżeństw, jego bracia szanowali go wystarczająco, żeby nie drążyć, jakie przyczyny kryją się za rozwodem z Marią. W końcu doszedł do siebie. A przynajmniej prawie doszedł do siebie. Niekiedy, jadąc tak jak w tej chwili, odczuwał nagłą przelotną tęsknotę za tym, co mogłoby być, ale obecnie zdarzało się to rzadko i rozwód nie zniechęcił go do kobiet. Parę lat temu Jeremy interesował się badaniami nad tym, czy postrzeganie piękna jest skutkiem norm kulturalnych, czy genetyki. W celach badawczych poproszono bardziej i mniej atrakcyjne kobiety o wzięcie na ręce niemowlęcia. Porównywano długość kontaktu wzrokowego kobiety i malutkiego dziecka. Badanie wykazało bezpośrednią zależność między urodą a kontaktem wzrokowym. Niemowlęta patrzyły dłużej na ładniejsze kobiety, co nasunęło wniosek, że percepcja piękna jest u człowieka instynktowna. Badaniom poświęcono sporo miejsca w magazynach „Newsweek” i „Time”. Jeremy chciał napisać krytyczny artykuł o badaniu, po części dlatego, że nie uwzględniało pewnych właściwości, które sam uważał za bardzo istotne. Wygląd zewnętrzny może przyciągać czyjś wzrok w pierwszej chwili - wiedział, że jest równie wrażliwy na urok super - modelki jak każdy facet - ale w miarę upływu czasu zawsze uważał inteligencję i pasję za bardziej pociągające i ważne. Żeby rozszyfrować te cechy,
potrzeba więcej niż kilku sekund, a uroda nie ma z nimi nic wspólnego. Może mieć większe znaczenie na krótką metę, ale na dłuższą ważniejsze są wzorce kulturalne - przede wszystkim te wartości i normy, które są wpojone przez rodzinę. Jednakże jego redaktor naczelny odrzucił ten pomysł jako „zbyt subiektywny” i zaproponował, by Jeremy napisał coś na temat nadmiernego stosowania antybiotyków w karmie dla kurcząt, co może doprowadzić do tego, że paciorkowiec stanie się kolejną zarazą morową. Co miało sens, zauważył z rozgoryczeniem Jeremy - redaktor był wegetarianinem, jego żona zaś była prześliczna i miała ptasi móżdżek. Naczelni. Jeremy dawno już doszedł do wniosku, że większość z nich to hipokryci. Ale przypuszczał, że podobnie jak w większości zawodów hipokryci są zwykle zarówno bardzo gorliwi, jak i mają zmysł polityczny - innymi słowy, są odporni psychicznie - co oznacza, że nie tylko rozdzielają zlecenia, lecz koniec końców również pokrywają koszty. Ale być może, jak sugerował Nate, Jeremy już niebawem odejdzie z branży. Cóż, może niecałkowicie. Alvin prawdopodobnie ma rację, twierdząc, że producenci telewizyjni nie różnią się od redaktorów naczelnych, lecz telewizja płaci pensję wystarczającą na utrzymanie, czyli będzie mógł wybierać tematy, a nie kombinować przez cały czas. Maria słusznie kwestionowała jego obciążenie pracą już dawno temu. W ciągu piętnastu lat to obciążenie nie zmieniło się nic a nic. Och, być może tematy, o których pisze, odbijają się szerszym echem, być może łatwiej mu otrzymać zlecenia dzięki znajomościom, jakie nawiązał przez te lata, ale żadna z tych rzeczy nie zmieniła zasadniczego wyzwania, by zawsze wychodzić z czymś nowym i oryginalnym. W dalszym ciągu musiał rocznie przeprowadzić przynajmniej jedno lub dwa większe dziennikarskie śledztwa, napisać tuzin felietonów dla „Scientific American” oraz około piętnastu mniejszych artykułów, z których część miała być związana z porą roku. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia? Napisz o prawdziwym Świętym Mikołaju, który urodził się w Turcji, został biskupem Miry i był znany ze swej hojności, miłości do dzieci oraz troski o żeglarzy. Lato za pasem? No to przydałoby się coś: a) o globalnym ociepleniu i niezaprzeczalnym wzroście temperatury o 0,8 stopnia w ciągu ostatnich stu lat, co zapowiada skutki podobne do warunków klimatycznych Sahary na terenie całych Stanów Zjednoczonych, albo: b) o tym, w jaki sposób globalne ocieplenie może doprowadzić do jeszcze jednej epoki lodowej i zmienić Stany Zjednoczone w mroźną tundrę. Z kolei Święto Dziękczynienia stwarzało okazję do przedstawienia prawdy o życiu Ojców Pielgrzymów, która dotyczyła nie tylko przyjacielskich przyjęć z północnoamerykańskimi Indianami, lecz również polowania na czarownice z Salem, epidemii ospy i ohydnej skłonności do kazirodztwa.
Wywiady ze znanymi uczonymi, a także artykuły o rozmaitych satelitach czy projektach NASA zawsze były respektowane i łatwo je było zamieścić niezależnie od pory roku, podobnie jak demaskatorskie publikacje na temat Icków (legalnych i nielegalnych), seksu, prostytucji, hazardu, alkoholu, procesów sądowych w sprawie ogromnych odszkodowań i absolutnie wszystkiego, co dotyczyło zjawisk nadprzyrodzonych, z których większość nie miała nic wspólnego z nauką, a raczej z szarlatanami w rodzaju Clausena. Musiał przyznać, że cała ta działalność w niczym nie przypominała jego wyobrażeń o pracy dziennikarskiej. W Columbii - był jedynym z braci, który poszedł na studia i jako pierwszy w rodzinie uzyskał dyplom, czego nie omieszkała podkreślać za każdym razem jego matka wobec obcych - specjalizował się w fizyce i chemii, z zamiarem zostania wykładowcą. Ale jego przyjaciółka, która pracowała w uczelnianej gazecie, namówiła go, by napisał artykuł - bazujący głównie na wykorzystaniu statystyki - o braku obiektywizmu egzaminu sprawdzającego zdolności naukowe kandydata na wyższe studia. Gdy ów artykuł doprowadził do studenckich demonstracji, Jeremy zdał sobie sprawę, że ma smykałkę do pisania. Mimo to nie myślał o zmianie wyboru przyszłej drogi, dopóki tuż przed jego dyplomem oszust podający się za doradcę finansowego nie wyłudził od ojca Jeremy'ego czterdziestu tysięcy dolarów. Gdy rodzinnemu domowi zagroziło niebezpieczeństwo - jego ojciec był kierowcą autobusu i aż do emerytury pracował w komunikacji miejskiej - Jeremy opuścił uroczystość rozdania dyplomów po to, by dopaść oszusta. Jak opętany przeszuki- wał archiwa sądowe i państwowe, rozmawiał ze wspólnikami hochsztaplera i sporządzał szczegółowe notatki. Ponieważ nowojorskie biuro prokuratora okręgowego miało ważniejsze sprawy na głowie niż drobny mistrz przekrętów, toteż Jeremy sprawdził ponownie swoje źródła, skrócił notatki i napisał pierwszą w życiu publikację demaskatorską. Ostatecznie dom został uratowany, a magazyn „New York” zamieścił artykuł. Redaktor naczelny przekonał go, że życie w środowisku akademickim nie zaprowadzi go donikąd i łącząc subtelnie pochlebstwo oraz retorykę o pogoni za wielkim marzeniem, zaproponował, by Jeremy napisał o środku antydepresyjnym o nazwie leffertex, który znajdował się obecnie w trzeciej fazie badań klinicznych i był przedmiotem intensywnych spekulacji w mediach. Jeremy przyjął propozycję i przez dwa miesiące pracował nad tematem na własny koszt. W rezultacie jego artykuł zmusił producenta do wycofania leku, który zgłoszono już do Federalnego Urzędu Żywności i Leków. Po tej historii, zamiast zdobywać dyplom magistra na MIT, Jeremy udał się do Szkocji wraz z uczonymi, którzy badali sprawę potwora z Loch Ness. Był to jego pierwszy felieton na błahy temat. Miał okazję wysłuchać wyznania, które
uczynił na łożu śmierci wybitny chirurg. Przyznał się mianowicie, że zdjęcie potwora, które zrobił w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku - a które sprawiło, że legendą zainteresowała się opinia publiczna - zostało sfałszowane przez niego oraz jego przyjaciela pewnego niedzielnego popołudnia. Miał to być kawał. A dalszy ciąg, jak to się mówi, wszy- scy znają. Mimo to piętnaście lat pogoni za tematami to spory kawał czasu, a co otrzymał w zamian? Miał trzydzieści siedem lat, był samotny i mieszkał w obskurnej kawalerce przy Upper West Side, a teraz jechał do Boone Creek w Karolinie Północnej, by wyjaśnić zjawiska tajemniczych świateł na cmentarzu. Pokręcił głową, jak zwykle zdumiony torem, jakim potoczyło się jego życie. Wielkie marzenie. Wciąż było poza jego zasięgiem, a w nim wciąż tliła się pasja, by je urzeczywistnić. Tylko że teraz zaczął się zastanawiać, czy telewizja będzie sposobem na to. Temat tajemniczych świateł zapoczątkował list, który Jeremy otrzymał przed miesiącem. Czytając go, pomyślał w pierwszej chwili, że trafia mu się dobra historia na Halloween. Zależnie od punktu widzenia, z jakiego to opisze, Telietonem może się zainteresować „Southern Living” czy nawet „Reader's Digest” do październikowego numeru. Gdyby potraktował temat bardziej narracyjnie, literacko, może artykuł zamieściłby magazyn „Harper's” albo „New Yorker”. X drugiej strony jeśli miasteczko próbuje zarobić na UFO tak jak Roswell w Nowym Meksyku, historię mogłaby kupić jedna z większych południowych gazet, która następnie mogłaby opublikować ją za łączną opłatą w innych pismach. Albo gdyby artykuł był krótki, mógłby go wykorzystać w swojej rubryce. Redaktor naczelny w „Scientific American” mimo powagi, z jaką podchodził do treści magazynu, był również zainteresowany zwiększeniem nakładu i bezustannie o tym mówił. Zdawał sobie bardzo dobrze sprawę z tego, że czytelnicy uwielbiają ciekawe historie o duchach. Mógł się wahać, zerkając na zdjęcie żony i udając, że ocenia wartości, lecz nigdy nie przepuściłby takiego tematu. Naczelni lubią błahe tematy podobnie jak wszyscy, ponieważ prenumeratorzy stanowią siłę napędową tego biznesu. Przykro mówić, lecz bzdety stają się podstawowym obiektem zainteresowania mediów. W przeszłości Jeremy przeprowadził dochodzenie w sprawie siedmiu różnych zjaw. O czterech napisał w swoich październikowych felietonach. Niektóre były dość pospolite - zjawy widmowe, których nikt nie potrafił naukowo wyjaśnić - ale trzy rzekomo dotyczyły poltergeistów, złośliwych duchów, które hałasują, przesuwają przedmioty lub niszczą otoczenie. Zdaniem badaczy zjawisk paranormalnych owe złośliwe duchy na ogół nawiedzają konkretną osobę, a nie miejsce. We wszystkich przypadkach, które zbadał
Jeremy, łącznie z dobrze udokumentowanymi w mediach, przyczyną tajemniczych zdarzeń było oszustwo. Ale światła w Boone Creek podobno miały być czymś innym. Najwyraźniej były na tyle przewidywalne, by umożliwić miasteczku organizowanie wycieczki po historycznych domach i nawiedzonym cmentarzu, podczas której - jak obiecywał prospekt - zwiedzający zobaczą nie tylko domy z połowy osiemnastego wieku, lecz jeśli pozwoli na to pogoda, „udręczonych przodków z naszego miasta w czasie ich nocnego przemarszu między krainami umarłych”. Prospekt zawierający zdjęcia zadbanego miasteczka i melodramatyczne oświadczenia, przysłano mu wraz z listem. Jadąc, Jeremy przypominał sobie jego treść. Szanowny Panie Marsh! Nazywam się Doris McClellan i dwa lata temu przeczytałam w Scientific American pański artykuł na temat poltergeista nawiedzającego Brenton Manor w Newport, na Rhode Island. Już wtedy zamierzałam napisać do Pana, lecz, nieważne z jakiego powodu, tego nie uczyniłam. Pewnie po prostu wypadło mi to z pamięci, ponieważ jednak sprawy w moim miasteczku potoczyły się ostatnio tak, a nie inaczej, pomyślałam, że nadeszła pora, bym Panu o tym powiedziała. Nie wiem, czy słyszał Pan kiedykolwiek o cmentarzu w Boone Creek, w Karolinie Północnej, ale legenda głosi, że ów cmentarz jest nawiedzany przez duchy dawnych niewolników. Zimą - w styczniu do wczesnych dni lutego - błękitne światła zdają się tańczyć na kamieniach nagrobnych, ilekroć nadciągnie mgła. Niektórzy twierdzą, że przypominają światło stroboskopowe, inni przysięgają, że są wielkości piłki koszykowej. Ja też je widziałam. Dla mnie wyglądają jak skrzące się kule dyskotekowe. Tak czy owak, w zeszłym roku przyjechali jacyś ludzie z Duke University, by je zbadać. Zdaje się, że byli to meteorolodzy, geolodzy czy coś w tym rodzaju. Oni również widzieli światła, lecz nie potrafili ich wyjaśnić, a lokalna gazeta rozpisywała się o tajemniczych zjawiskach. Może gdyby Pan przyjechał, mógłby Pan stwierdzić, czym naprawdę są światła. Jeśli chciałby Pan uzyskać więcej informacji, proszę zadzwonić do mnie do Herbs, restauracji w naszym mieście. W dalszym ciągu listu znalazł szczegółową informację na temat kontaktu z nadawczynią, a następnie przekartkował broszurę miejscowego towarzystwa historycznego. Czytał nagłówki opisujące rozmaite domy na trasie wycieczki, przejrzał pobieżnie ciekawostki dotyczące parady i wiejskiej zabawy w piątek wieczorem. Uniósł ze zdziwienia brwi na widok ogłoszenia, że po raz pierwszy wycieczka obejmie również
zwiedzanie cmentarza w sobotni wieczór. Na odwrocie broszury - w otoczeniu najwyraźniej odręcznych rysunków przedstawiających Caspera - były zamieszczone świadectwa ludzi, którzy widzieli światła, oraz wyjątek z artykułu w lokalnej gazecie. Pośrodku znajdowała się ziarnista fotografia jasnego światła w miejscu, które mogło, lecz nie musiało być cmentarzem (jeśli wierzyć podpisowi pod zdjęciem, było nim). Nie przypominało to wprawdzie plebanii Borely, pełnej zakamarków „nawiedzonej” wiktoriańskiej budowli na północnym brzegu rzeki Stour w Essex w Anglii, najsłynniejszego w historii domu, w którym straszy, gdzie widziano jeźdźców bez głowy, rozlegały się niesamowite dźwięki organów i dzwonów, wystarczyło jednak, by rozbudzić zainteresowanie Jeremy'ego. Nie udało mu się odszukać artykułu wspomnianego w liście - na stronie internetowej lokalnej gazety nie było materiałów archiwalnych - nawiązał więc kontakt z różnymi wydziałami Duke University i w końcu znalazł oryginalny projekt badawczy, napisany przez trzech słuchaczy studium podyplomowego. Aczkolwiek miał ich nazwiska i numery telefonów, wątpił w sens telefonowania do nich. W materiale badawczym nie znalazł żadnych szczegółowych informacji, jakich należałoby się spodziewać. Całe studium dokumentowało po prostu istnienie świateł oraz fakt, że sprzęt studentów działa bez zarzutu, co zaledwie muskało powierzchnię informacji, która była potrzebna Jeremy'emu. Poza tym minione piętnaście lat nauczyło go polegać wyłącznie na własnej pracy. W tym właśnie tkwi nieuczciwa tajemnica pisania do czasopism. Chociaż wszyscy dziennikarze twierdzą, że prowadzą własne badania i większość rzeczywiście częściowo to robi, w dużym stopniu opierają się na opiniach i półprawdach, które były publikowane w przeszłości. Dlatego często popełniają pomyłki, zazwyczaj niewielkie, niekiedy kolosalne. Każdy felieton w każdym magazynie zawierał błędy, toteż dwa lata temu Jeremy napisał o tym, demaskując mniej chwalebne zwyczaje swoich kolegów po fachu. Jego naczelny nie pozwolił jednak na opublikowanie artykułu. Żadne inne pismo również nie odniosło się do niego entuzjastycznie. Patrzył teraz na dęby przesuwające się za szybami samochodu i zastanawiał się, czy powinien zmienić pracę. Nagle pożałował, że nie zbadał dokładniej historii o duchach. A jeśli nie ma tam żadnych świateł? Jeśli autorka listu jest oszustką? Jeśli okaże się, że nie ma nawet legendy, która posłużyłaby mu za kanwę artykułu? Pokręcił głową. Nie ma co się martwić z góry, poza tym jest już za późno. On jest w drodze, a Nate siedzi w Nowym Jorku przy telefonie. W bagażniku Jeremy miał wszystkie przedmioty niezbędne do polowania na duchy
(wymienione w książce Łowcy duchów na serio!, którą początkowo kupił w ramach żartu po zakrapianym wieczorze). Były to: aparat fotograficzny polaroid, kamera trzydziestkapiątka, cztery kamery wideo ze statywami, sprzęt do nagrywania dźwięku i mikrofony, detektor promieniowania mikrofalowego, detektor fal elektromagnetycznych, kompas, okulary noktowizyjne, laptop oraz inne różności. Musiał to przecież zrobić profesjonalnie. Polowanie na duchy nie jest dla amatorów. Jak się można było spodziewać, redaktor naczelny kręcił nosem z powodu kosztu zakupionych ostatnio gadżetów, które zawsze wydawały się obowiązkowe w podobnych badaniach. Jeremy wyjaśnił mu, że technika rozwija się szybko i wczorajsze gadżety odpowiadają w tej chwili narzędziom z epoki kamienia łupanego, fantazjując na temat ceny plecaka z urządzeniem wysyłającym wiązkę promieni laserowych, używanego przez Billa Murraya i Harolda Ramisa w Pogromcach duchów. Z wielką satysfakcją odnotował minę redaktora, gdy usłyszał wymienioną sumę. W tej sytuacji facet schrupał łodyżkę sele- ra niczym królik na amfetaminie, zanim ostatecznie podpisał zgodę na zakup potrzebnego sprzętu. Jeremy bez wątpienia odszedłby z kwitkiem, gdyby pracował dla telewizji, a nie dla czasopisma. Uśmiechając się na wspomnienie miny naczelnego, Jeremy przełączał stacje radiowe - rock, hip - hop, country, gospel - aż wreszcie zatrzymał się na miejscowej rozgłośni, w której nadawano właśnie wywiad z dwoma rybakami poławiającymi płastugi. Mówili z wielką pasją o konieczności zmniejszenia limitu wagi odławianych ryb. Spiker, który sprawiał wrażenie przesadnie zainteresowanego tematem, miał nosowy głos. Reklamy zapowiadały wystawę broni i monet w loży masońskiej w Grifton oraz zmiany w zespołach w National Association for Stock Car Auto Racing. Ruch zwiększył się, gdy Jeremy zbliżał się do Greenville, toteż ominął śródmieście drogą w pobliżu kampusu Uniwersytetu Karoliny Południowej. Przejechał nad szerokimi, słonawymi wodami rzeki Pamlico i skręcił w szosę biegnącą wśród sielskiego krajobrazu. Asfaltowa kręta droga stawała się coraz węższa, ograniczały ją po obu stronach jałowe zimowe pola, gęstsze skupiska drzew, rzadko rozrzucone domostwa. Po upływie pół godziny zorientował się, że jest już niedaleko od Boone Creek. Po pierwszych i jedynych światłach ulicznych ograniczenie prędkości zmniejszyło się do czterdziestu kilometrów na godzinę i Jeremy zwolnił, przyglądając się z konsternacją otaczającej go scenerii. Poza kilkoma przyczepami kempingowymi, stojącymi tu i ówdzie z dala od szosy, oraz paroma skrzyżowaniami przy pasie asfaltu królowały dwie zaniedbane stacje benzynowe i zakład wulkanizacyjny Leroya. Leroy reklamował swój warsztat
szyldem umieszczonym na szczycie ogromnej sterty zużytych opon, co w każdej innej jurysdykcji byłoby uznane za zagrożenie pożarowe. Jeremy dotarł na drugi koniec miasta w ciągu minuty i w tym miejscu limit prędkości był znowu podwyższony. Zjechał na pobocze i zatrzymał się. Albo Izba Handlowa zamieściła na stronie internetowej zdjęcia jakiegoś innego miasteczka, albo on coś przeoczył. Wyjął mapę i sprawdził jeszcze raz. Zgodnie z tą wersją atlasu drogowego Rand McNally znajdował się w Boone Creek. Spojrzał we wsteczne lusterko, zastanawiając się, gdzie, u licha, jest to wszystko. Spokojne ulice wysadzane drzewami. Kwitnące azalie. Śliczne kobiety w zwiewnych sukniach. Gdy próbował znaleźć na to odpowiedź, dostrzegł białą wieżę kościelną, sterczącą nad linią drzew, i postanowił pojechać jedną z przecznic, które minął. Kiedy pokonał wiele zakrętów, okolica się zmieniła, i po chwili podróżował przez miasteczko, które niegdyś mogło być przyjemne i malownicze, teraz jednak zdawało się umierać ze starości. Kwiaty w wiszących doniczkach i amerykańskie flagi nie były w stanie ukryć łuszczącej się farby na ścianach werand ani pleśni pod okapami dachów. Podwórka ocieniały wielkie drzewa magnolii, lecz starannie przystrzyżone krzewy rododendronów tylko częściowo przy- słaniały popękane fundamenty. Mimo to otoczenie robiło przyjemne wrażenie. Kilka starszych małżeństw, które siedziały w ciepłych swetrach w bujanych fotelach na werandach swoich domów, pomachało mu, gdy przejeżdżał obok nich. Dopiero po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że nie machają mu, ponieważ wydaje im się, że go znają, lecz dlatego, że tutejsi mieszkańcy pozdrawiają w ten sposób wszystkich przejezdnych. Krążąc tak po ulicach, dotarł w końcu na nabrzeże, przypominające, że miasteczko zostało założone u zbiegu Boone Creek i Pamlico River. Przejeżdżając przez centrum, które swego czasu bez wątpienia było kwitnącą dzielnicą handlową, zauważył, jak bardzo miasto podupadło. Rozproszone między pustymi parcelami i domami o oknach zabitych deskami, znajdowały się tam dwa sklepy z antykami, staroświecka tania re- stauracja, gospoda o nazwie Lookilu i zakład fryzjerski. Większość zakładów miała nazwy o miejscowym brzmieniu i wyglądała, jak gdyby prowadziła interesy od dziesiątków lat, lecz toczyła skazaną od dziesiątków lat, lecz toczyła skazaną na niepowodzenie walkę z zagładą. Jedyną oznaką nowoczesności były T - shirty ze świecącymi napisami: „Przeżyłem duchy w Boone Creek!”, wiszące na wystawie zapewne południowej wiejskiej wersji domu towarowego. Restaurację Herbs, gdzie pracowała Doris McClellan, zauważył bez trudu. Mieściła się