MORE THAN
FOREVER
MORE #4
McLean Jay
Tłumaczenie: Anka
Korekta: Sylwia i Aga
Wszystkie tłumaczenia w całości należą do autorów książek jako ich prawa autorskie,
tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji
twórczości danego autora. Ponadto wszystkie tłumaczenia nie służą uzyskiwaniu
korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba, wykorzystująca treść
tłumaczenia w celu innym niż marketingowym, łamie prawo.
Prolog
– Cameron–
Mama mówi, że nie ma bólu gorszego niż poród. Przez te szesnaście godzin, jak
twierdzi, przeszła przez prawdziwe piekło. Żartuje, że czasami zastanawia się, czy było warto.
Bzdura. Odpowiadam, że nic, absolutnie nic, nie może być gorsze od uderzenia kijem
baseballowym w sprzęt.
Oczy Lincolna są ogromne, kiedy się krzywi.
– Bardzo przepraszam, Cam.
Stoję zgięty w pół, zbyt zajęty bólem w podbrzuszu. Czasami, ból się odwleka. Ale nie
tym razem. Tym razem jest natychmiastowy. Próbuję coś powiedzieć, ale nic nie wychodzi z
moich ust. Wygląda, jakby miał się rozpłakać i chcę zapewnić go, że jest w porządku – ale nie
mogę. Liam, brat bliźniak Lincolna, zanosi się śmiechem. Mały gnojek. Przypilnuję, by na
kolejnym treningu dać mu ekstra wycisk.
– Cam, wszystko w porządku?
Próbuję się wyprostować, ale to tylko pogarsza ból.
– Taa, stary. Po prostu muszę to przeczekać.
– Przysięgam, że nie widziałem cię za sobą. – Panika jest oczywista w jego głosie i
przez moment, chcę sobie powiedzieć, że muszę to przełknąć i przestać zachowywać się jak
cipka, ale tego też nie mogę zrobić. Ból jest zbyt przytłaczający.
Liam ciągle pokłada się ze śmiechu.
Mrużę oczy patrząc na niego i Lincoln musi to widzieć, bo odwraca się do brata i
popycha go wystarczająco mocno, by upadł na ziemię. To sprawia, że Liam przestaje.
Podnosi się i otrzepuje kurz ze swojego stroju.
– Powinniśmy iść, Linc, zostaliśmy tu ostatni.
Lincoln rozgląda się dookoła. Ja również. Liam ma rację, wszyscy już poszli.
– Tylko pomogę Camowi wszystko spakować – odpowiada Lincoln, podnosząc worek
na sprzęt drużyny i wrzucając do niego kaski i kije leżące u moich stóp. Ponownie podnosi na
mnie wzrok i widzę jak bardzo jest mu przykro.
Prostując się całkowicie, robię co mogę, by zignorować ból.
– Jest dobrze, Linc. Naprawdę już mi przeszło. – Nie przeszło, ale on nie musi o tym
wiedzieć. Mimo wszystko kończy pakowanie i podaje mi worek, który jest większy od niego.
Zabieram go od niego i rozglądam się raz jeszcze.
– Wasza mama lub tata przyjadą was odebrać?
– Nie – mówi Liam, śmiech i rozbawienie już mu przeszły. – Lucy tu jest.
– Lucy?
– Nasza siostra – wyjaśnia Lincoln.
Obaj odwracają się do trybun. Podążam za ich spojrzeniem.
Na ławce siedzi samotna dziewczyna. Coś płaskiego, czarnego i prostokątnego
znajduje się w jej dłoni, wydaje mi się, że to coś w stylu tableta. Jej oczy są na tym skupione,
podczas, gdy stopa kołysze wózek w przód i w tył.
Wydaje mi się to dziwne, bo dziewczyna wygląda znajomo. Jest ze mną w klasie. Jest
w drugiej klasie i już ma dziecko? Takie rzeczy nie zdarzają się w naszym mieście, a gdyby
tak było, to bym o tym wiedział.
Wszyscy by wiedzieli.
– Lucy! – woła Liam.
Nie podnosi oczu.
– Lucy! – Tym razem to Lincoln.
Wciąż, jej oczy się nie podnoszą, a stopa nadal kołysze wózek.
– Luce! – krzyczy znowu Liam.
Nic.
Mrużę oczy, zanim spoglądam w dół na chłopców.
– Czy wasza siostra… uch… ma problemy ze słuchem?
Obaj jednocześnie prychają.
– Nie – odpowiada Lincoln, zakładając czapkę na głowę i spoglądając na mnie.
Przewraca oczami i mówi: – Ona tylko czyta.
***
Przez następnych sześć tygodni pojawia się na każdym meczu. Z każdym tygodniem
wygląda na coraz bardziej smutną, jakby powoli uchodziło z niej życie.
A wiecie, skąd ja to wszystko wiem? Bo kiedy ona jest tak zajęta czytaniem… ja
jestem zajęty odczytywaniem jej.
– Lucy –
Lachlan płakał przez całą drogę do domu, co oznaczało, że musiałam go nieść w
jednej ręce, a drugą prowadzić wózek, cały czas upewniając się, że Lincoln i Liam nie
wybiegają na ulicę. Co byłoby w porządku, gdybym przez przypadek nie zapakowała
czerwonego Kool–Aid zamiast ich specjalnych napoi, przez co trochę wariują. Następnym
razem będę pamiętać, żeby postawić je osobno w lodówce.
Lachlan ciągle płacze, gdy tata schodzi na dół i wchodzi do kuchni. Proponuje, że go
ode mnie weźmie, ale widzę w jego oczach, jak bardzo jest zmęczony. Mówię mu, że nie
trzeba i pokazuję, by usiadł.
Ostatnio nie często wychodzi z sypialni, co jest sygnałem, że się pogarsza. Lekarze
mówili, że to normalne – musi się pogorszyć, zanim zacznie się poprawiać. Przez chwilę
zastanawiam się, czy mają jakąś księgę banałów, których używają, by usprawiedliwić czyjś
stan zdrowia.
Gorzki śmiech próbuje wyrwać mi się z ust, ale powstrzymuję go, obserwując jak tata
zajmuje miejsce przy stole, jego dłonie zasłaniają całą twarz jeszcze zanim w pełni siada.
Mikrofalówka pika, wyciągam z niej butelkę Lachlana i karmię go. Cisza wypełnia
uszy. Próbuję sobie przypomnieć ostatni raz, gdy niczego nie słyszałam. W domu
wypełnionym dziewiątką ludzi, cisza należy do rzadkości. Mój umysł zatrzymuje się na tej
myśli przez chwilę, nim przerywa ją westchnienie taty.
– Pogarsza się, Luce. – Głęboki głos przegrywa walkę o udawanie. – Lekarz przyszedł
na domową wizytę. Nie wygląda to dobrze. – Odkrywa twarz i teraz na mnie patrzy, oczy są
czerwone z powodu braku snu lub wstrzymywanych łez, ale pewnie z obu powodów.
– Jak długo? – To dwa słowa. Dwa słowa, które wpłyną na całe moje życie.
– Trzy miesiące.
Trzy miesiące.
Przestaję oddychać.
Lachlan płacze i przez kaszel zaczyna wypluwać mleko.
Tata wstaje i zabiera go ode mnie.
Wychodzę z pokoju i kieruję się do łazienki.
I wymiotuję.
Trzy miesiące.
Kiedy kończę, odkręcam wodę i płuczę usta, a następnie przyglądam się sobie w
lustrze. Ściskając brzegi umywalki, zasysam duży oddech i wypuszczam go. Robię tak
jeszcze kilka razy, aż kolory wracają na moją twarz.
– Otrząśnij się, Lucy – szepczę. – Masz piętnaście lat. Przestań zachowywać się jak
dziecko.
Mija kilka minut, aż znajduję siłę, by otworzyć drzwi i wyjść.
Tata czeka z ramionami założonymi na piersi. Bez Lachlana.
– Zasnął mi na rękach, położyłem go do łóżeczka – odpowiada na niezadane pytanie. –
Wszystko w porządku, dzieciaku?
Ten sam zgorzkniały śmiech, co przedtem, próbuje mi się wyrwać. Ale ponownie,
powstrzymuję go. Bo nawet jeśli się tak do mnie odnosi, to nie jestem dzieckiem. Jestem od
tego daleka.
– Jest dobrze – kłamię. – Dał mi się we znaki upał z wcześniejszego przebywania na
boisku. Nic mi nie jest – powtarzam.
Jego głowa przechyla się na bok, a oczy zwężają, oceniając mnie.
– Nic mi nie jest – kłamię po raz trzeci. Przechodzę obok niego i wchodzę po
schodach do jedynego pokoju, w którym przebywanie mogę teraz znieść. Nie śpi, ale jest tak
nieświadoma, że równie dobrze mogłaby spać. Przeklinam się, za chęć, by już umarła. Za
nadzieję, że to zabrałoby ból. Nie tylko od niej, ale od nas wszystkich.
Oczekiwanie na czyjąś śmierć musi być najokrutniejszym żartem na świecie.
– Lucy – chrypi. – Co u ciebie?
Udaję uśmiech.
– W porządku.
Cztery w porządku. Cztery kłamstwa.
Odwzajemnia nieszczery uśmiech takim samym i poklepuje łóżko obok siebie.
Skopuję buty, kładę się i wyciągam zapasowy czytnik spod poduszki.
Wypuszcza drżący oddech w tym samym czasie, gdy go włączam. Nie wiem, po co go
w ogóle wyciągam. Znam historię, którą chce, abym jej przeczytała. Znam ją słowo w słowo.
Czytam ją jej od pierwszego dnia, gdy lekarze powiedzieli jej, że ma raka. Oddycham
głęboko.
– Cztery siostry March siedziały w salonie…
*
Moja mama pokochała czytanie po tym, jak przeczytała Małe Kobietki. Ja pokochałam
czytanie po tym, jak przeczytała to mnie. Powiedziała, że chciała, bym dorastała w domu
pełnym sióstr. Skończyłam z sześcioma młodszymi braćmi.
Kiedy mama i tata opowiedzieli nam swoją historię, była krótka, ale słodka. Poznali
się w dniu ukończenia studiów, jakimś cudem wcześniej się nie spotkali. Dwa tygodnie
później stali się parą. Po dwóch miesiącach, byli małżeństwem.
Przeznaczenie. Tu chodzi o przeznaczenie, Lucy. Zawsze mi to powtarzali.
I ja w to wierzę.
Wszystkim nam nadali imiona zaczynające się na literę L. Bo na L zaczyna się słowo
„love”. A miłość jest czymś, o czym powinniśmy pamiętać każdego dnia.
Przełykam gulę, która uformowała się w moim gardle i odwracam się do niej twarzą.
Zasnęła. Śpi już pewnie od godziny, a ja tego nie zauważyłam. Całuję ją w czoło i mówię to,
co zazwyczaj, zanim opuszczę pokój:
– Kocham cię. Żegnaj. – Zawsze pożegnanie. Bo nigdy nie wiem, czy to będą ostatnie
słowa, jakie do niej powiem.
Cichutko, nie chcąc zostać zauważoną, idę do mojego pokoju i do łazienki,
zatrzaskując za sobą drzwi. Opieram się o nie i zsuwam w dół, aż tyłkiem uderzam o podłogę.
Płaczę tak mocno, że znowu wymiotuję.
I wcale się tym nie przejmuję.
Bo skoro umierająca mama znajduje się dwie pary drzwi ode mnie, wymiotowanie jest
jedyną rzeczą, która sprawia, że czuję się żywa.
Rozdział 1
– Lucy –
Przynajmniej skończyło się to czekanie.
Ta myśl kołacze mi się po głowie przez cały pogrzeb. Ona odeszła, a ja mogę myśleć
tylko o uldze, że nie będę musiała budzić się każdego dnia i zastanawiać się kiedy.
Jest tu rodzina taty, pomaga mi opiekować się chłopcami. Ocieramy ich łzy,
przytulamy, kiedy płaczą, zapewniamy, że wszystko będzie dobrze – nawet, jeśli nie mamy
pojęcia, czy tak będzie.
Nikt nie zajmuje się mną.
Nikt.
Nawet tata. On nie jest w stanie zająć się nawet sobą.
– Cameron –
Gdyby złamane serce miało twarz, należałaby do niej.
Obserwowałem ją podczas pogrzebu, tak, jak robię to teraz. Chodzi po domu i ze
sztucznym uśmiechem wita się ze wszystkimi. Wiem, że jest sztuczny, bo umarła jej mama,
tata jest załamany i ma sześciu braci, którymi się zajmuje. W tej chwili nie ma żadnych
przejaśnień. Żadnego światełka na końcu tunelu. Żadnej radości w obliczu tragedii. To
dlatego wydaje mi się dziwne, że nie uroniła łzy. Nawet jednej.
Jej malutki braciszek wymiotuje na nią, a ona nawet się nie wzdryga. Po prostu podaje
go jakiejś kobiecie i wychodzi z pokoju. Mijają minuty, a ja czekam na jej powrót, ale się nie
pojawia. Zalewa mnie fala paniki. Nie wiem dlaczego, aż tak mnie to obchodzi. Czemu ona aż
tak mnie obchodzi. Jednak muszę ją znaleźć. Musze się upewnić, że wszystko z nią dobrze.
Jest odwrócona plecami, gdy tak stoi w pralni, ramiona podskakują jej w górę i w dół.
Wtedy, nagle się prostuje, jakby wiedziała, że ktoś ją obserwuje. Unosi dłoń do twarzy i
powoli się odwraca.
W jej oczach jest spokój, który wydaje się nieusprawiedliwiony… jak cisza przed
burzą. I wtedy to nadchodzi – burza.
Jej twarz się zmienia i wiem, że dziewczyna zaraz wybuchnie. Moje serce przyspiesza,
dłonie się pocą i dzwoni mi w uszach – wszystko dlatego, że nie potrafię stać i patrzeć na to,
co się z nią dzieje. I chociaż widzę jak mocno się stara, by się powstrzymać – wyrywa jej się
pojedynczy szloch.
Robię krok, by ją złapać.
– Lucy – szepczę.
Zarzuca mi ramiona na szyję i przyciąga do siebie, płacząc mi w klatkę piersiową. Łka
tak mocno, że wydaje się, jakby robiła to po raz pierwszy. Może tak jest.
Tulę ją w ciszy, aż się uspokaja. W obejmowaniu jej była jakaś magia. Tak, jakby
wcześniejszy spokój w jej oczach był uzasadniony.
Może mógłbym być jej spokojem.
Chcę być jej spokojem.
Kiedy kończy, robi krok w tył, ocierając jednocześnie twarz. I uśmiecha się, tym
samym sztucznym uśmiechem, który posyła wszystkim. Kiwa głową i przepycha się obok
mnie.
– Lucy – szepczę ponownie, tym razem do siebie.
Ze wszystkich sił próbuję ją odczytać, gdy odchodzi.
***
Żałuję, że z nią nie porozmawiałem. Żałuję, że nie znalazłem odpowiednich słów.
Nawet teraz, gdy stoję przed jej drzwiami, pocąc się jak prosię po jeździe ze szkoły na
rowerze – ciągle nie potrafię wymyślić, co mam powiedzieć. Minęło kilka dni od pogrzebu.
Dziś po raz pierwszy przyszła do szkoły. Nie, żebym zwracał uwagę czy zastanawiał się,
gdzie była, bo tego nie robiłem.
Pukam trzy razy, ale nikt nie otwiera. Słyszę krzyki i wrzaski dzieci. Jedno z nich
chyba nawet płacze. Pukam ponownie i drzwi się otwierają. Patrzy na mnie jeden z
młodszych dzieciaków, jego brwi są zmarszczone, ale się nie odzywa.
– Gdzie jest Lucy? – pytam go. Otwiera szerzej drzwi i wskazuje na kuchnię, a później
ucieka.
Gdybym był mordercą, wszyscy byliby martwi.
*
Stoi przy kuchennej wyspie, z jedzeniem dookoła, ale nie to zauważam. Raczej
spływający wolno, niekończący się potok łez.
Kiedy wchodzę, podnosi wzrok, ma taki sam wyraz twarzy jak jej brat, gdy otworzył
mi drzwi.
– Kim jesteś?
Ignoruję złość spowodowaną tym, że mnie nie pamięta. Albo nie poznaje. Albo tym,
że ledwie mnie zauważa, nim ociera twarz i wraca do tego, co robiła wcześniej.
Dzieciaki wchodzą do kuchni, biegają dookoła wyspy. Są głośne. I wkurzające.
Upuszcza to, co trzyma w dłoniach i opiera się o blat. Jej powieki zaciskają się mocno, gdy
nabiera haust powietrza.
I mogę to zobaczyć – Nadchodzi burza.
Łapię jednego z chłopców za ramię.
– Gdzie jest wasz tata? – To ten sam dzieciak, który otworzył drzwi. Wskazuje na
piętro, wyrywa się z mojego uścisku i ucieka.
– Kim jesteś? – pyta ponownie.
– Cameron.
Podnosi wzrok i przysięgam; czas przestaje płynąć, gdy nasze spojrzenia się
spotykają.
Wtedy jeden dzieciak krzyczy i przerywa, cokolwiek się właśnie między nami działo.
– Ja tylko chcę, by to się skończyło – szepcze. Nie wiem, czy mówi do mnie, czy do
siebie, ale z jakiegoś powodu, chcę to zakończyć.
Wkładam palce do ust i gwiżdżę. Głośno. Mój wzrok nigdy nie opuszcza jej twarzy.
Cisza.
Wytrzeszcza oczy.
– Kim jesteś? – mówi po raz trzeci.
– Cameron – powtarzam. Tym razem wolniej, głośniej. Może moje pierwsze
przeczucie było dobre, może ma problemy ze słuchem.
Potrząsa głową, kąciki jej ust opadają na dół.
– Nie, wiem, że masz na imię Cameron. Ale kim jesteś? Co robisz w moim domu?
Lincoln odzywa się za mnie:
– Jest naszym trenerem.
Chłopcy stoją teraz w kuchni. Nawet nie zauważyłem, kiedy weszli.
Odwracam się do Lucy i podwijam rękawy.
– W czym potrzebujesz pomocy?
Jej oczy się zwężają, a usta zaciskają w cienką linię.
– Nie wiem kim jesteś, ani co tu robisz, ale z nami wszystko w porządku. Nie
potrzebujemy twojej pomocy.
Nie wiem, jakiej reakcji się po niej spodziewałem, ale na pewno nie takiej. Zanim
mam szansę odpowiedzieć, przerywa mi płacz dziecka. Wypuszcza sfrustrowany jęk, myje
ręce i odchodzi.
– Cześć, Cam! – mówi Lincoln, z uśmiechem takim, jak zawsze. On nigdy nie znika.
Zastanawiam się, czy w pełni rozumie, że jego mama nie żyje. Odeszła. Na zawsze.
– Hej, stary. – Próbuję utrzymać neutralny ton, żeby nie zauważył, jak bardzo mi go
żal. – Jak myślisz, co możemy zrobić, by choć trochę pomóc twojej siostrze?
– Po prostu zejść z drogi – odzywa się najstarszy chłopiec. – Nie chce naszejpomocy.
Potakuję. Teraz to ma sens – jej reakcja na mnie. Patrzę na każdego z nich i próbuję
zrozumieć, co ja tu robię. Ale nie ma ku temu powodu – i w tej chwili, nie sądzę, że to się
liczy.
Wyglądam przez okno na niekończący się ogródek.
– Macie coś, co możemy użyć jako bazy? Moglibyśmy wyjść, uderzyć kilka piłek,
złapać parę…
Chłopcy są za drzwiami i ustawiają wszystko, zanim mogę dokończyć zdanie.
Podążam za nimi, nie chcąc czekać, aż ponownie mnie wyprosi. Mijają minuty, zanim
otwierają się tylne drzwi i wychyla za nie głowę.
– Chłopcy, macie pracę domową – woła, trzymając najmłodszego brata w ramionach.
Starsi jęczą, ale nie protestują; po prostu wracają do domu, jeden za drugim.
– Przepraszam – mówię do niej. – Nie wiedziałem.
– Dużo nie wiesz – mówi, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Jest smutna. – Patrzę na dół, na Liama, który stoi teraz stopę ode mnie. – Wszyscy
jesteśmy.
– W porządku. – Próbuję go pocieszyć. – Macie prawo być smutni.
– Ale ona jest naprawdę smutna. Robi się taka smutna, że aż wymiotuje.
Rozdział 2
– Lucy –
– Ten chłopak się na ciebie gapi.
Uciszam Claudię z nadzieją, że więcej nie zacznie tego tematu. Nawet nie wiem o
jakim chłopaku mówi i mnie to nie obchodził.
Wzdycha i pyta:
– Co czytasz?
Właśnie zdaję sobie sprawę, że mam w ręce czytnik, włączony, ukazujący słowa… ale
ich nie czytam. Umysł jest zbyt zajęty innymi rzeczami. Jak tym, że spakowałam Lincolnowi
ciasteczko na lunch, a Liamowi nie, co oczywiście oznacza, że kiedy pójdę ich odebrać, jeden
z nich będzie miał podbite oko. Świetnie.
Wzdycha ponownie i to wyrywa mnie z zamyślenia.
– Muszę ci coś powiedzieć – mówi, jej ton jest inny. Już nie mówi o chłopcach. To coś
więcej.
Moje spojrzenie podnosi się, kiedy związuje włosy w kucyk. Podnosi opadły liść z
ławki przed nami, ogląda go z obu stron i zgniata w dłoni.
– Przeprowadzamy się.
– Gdzie? – Mam nadzieję, że nie ma na myśli odległego miejsca, bo Claudia to moja
najlepsza przyjaciółka – moja jedyna przyjaciółka.
– New Jersey.
Moje serce zamiera.
Robię w głowie szybkie obliczenia, jak duży to dystans do przejechania. Osiem
godzin, plus minus.
– Nie możesz dojeżdżać osiem godzin do szkoły i z powrotem.
Uśmiecha się smutno.
– Wyjeżdżamy w ten weekend, Lucy. Przepraszam. Wiem od miesiąca. Powinnam
była ci powiedzieć, ale tyle się działo z twoją mamą i całą rodziną, nie wiedziałam, jak mam
to na ciebie zrzucić.
Łzy natychmiast napływają mi do oczu. Podnoszę kanapkę, tylko po to, by zająć się
czymś innym, ale na sam jej widok, żołądek mi się buntuje.
– Jest w porządku – mówię. – Wszystko dobrze – Czym jest jeszcze jedno kłamstwo,
prawda? – Muszę skorzystać z łazienki. Zobaczymy się po zajęciach.
– Och – mówi zaskoczona. – Okej.
Wstaję szybko. Za szybko. Kręci mi się w głowie i czuję się słabo.
I wtedy to się dzieje.
Mdleję.
– Cameron –
Widzę, jak chwieje się na nogach, zanim powoli osuwa się na ziemię. Najpierw
poddają się kolana, a później cała reszta. Wydaje się, że powinienem dostać się do niej
wcześniej, ale na chwilę ogarnia mnie panika, nim umysł się rozkręca. Reszta jest zamazana.
Jej przyjaciółka stoi nad nami, gdy kładę jej głowę na moich kolanach.
– Co się stało? – Logan pyta jej przyjaciółkę.
– Nie wiem. – Jest równie spanikowana, co ja, jeśli nie bardziej.
– Jest odwodniona? – Logan podnosi niezjedzoną kanapkę. – Czy to jej? Jadła coś? –
Nie wiem czemu wkurza mnie, że Logan zadaje wszystkie właściwe pytania, a wszystko, co
ja mogę zrobić to gapienie się na nią.
Oddycha, a to już coś.
Osuwa się na kolana po jej drugiej stronie i wylewa wodę z butelki na swoją dłoń, a
następnie przesuwa nią po jej czole.
– Wszystko z nią dobrze, stary? – pyta Jake. Jest nowy w mieście i ma dziwny akcent,
ale Loganowi wydaje się spoko, więc się z nim trzymamy.
Logan jeszcze raz robi tę rzecz z wodą i tym razem jej oczy powoli się otwierają.
A ja wypuszczam oddech, który wstrzymywałem.
– Jest dobrze – mówi do niej Logan. – Po prostu zemdlałaś. – Przysuwa się do twarzy
i mam ochotę go walnąć za to, że jest pierwszym, którego widzi. Ja byłem tu pierwszy; ja ją
obserwowałem, kiedy upadła. To powinienem być ja.
Siada szybko i przykłada dłoń do głowy, jej oczy powoli przesuwają się po wszystkich
dookoła.
Dzwoni dzwonek, ale nikt nie rusza się, by odejść.
– Jest w porządku – mówi cicho.
– Mam test – odzywa się jej przyjaciółka z grymasem. – Jesteś pewna, że wszystko w
porządku?
Potakuje, ale patrzy na ziemię.
Wszyscy odchodzą.
Wszyscy poza mną.
– Powinieneś iść na zajęcia – mówi.
A później odchodzi.
***
Po szkole czekam niedaleko jej szafki. Wiem, gdzie jest jej szafka, bo dzień po tym,
jak jej brat powiedział mi kim ona jest, zacząłem częściej ją zauważać. Przyznaję, że tamtego
dnia nie po raz pierwszy zwróciłem na nią uwagę. Widywałem ją w szkole, ale obracaliśmy
się w innych kręgach, mieliśmy inne zainteresowania. Zawsze uważałem, że jest urocza,
trochę chuda, ale ciągle urocza.
Pojawia się zaraz po dzwonku, szybko zbiera swoje rzeczy i prędko wychodzi.
I wtedy robię coś, co podkręca mój czynnik dziwaczności na maksa; podążam za nią.
Nie idę za nią, dlatego, że ją prześladuję. Idę za nią, bo chcę się upewnić, że dotrze
bezpiecznie do domu.
Wiecie, co jest naprawdę trudno zrobić? Jechać rowerem i jak dziwak podążać za
kimś, kto idzie na piechotę. Muszę jej to przyznać, chodzi szybko, ale ciężko jest pedałować
powoli za kimś i nie zwracać na siebie uwagi.
Dociera do podstawówki i odbiera swoich braci. Czekają na przystanku przez kilka
minut, zanim nadjeżdża autobus i wszyscy wsiadają. Obserwuję, jak odjeżdżają. I pedałuję
jak szalony, wybierając skrót przez las do jej domu.
Do czasu, aż docieram na jej podjazd, moje nogi płoną.
Wtedy dociera do mnie, że stoję na środku ich podjazdu, co znajduje się jakieś dwa
akry od kogokolwiek innego… i nie mam absolutnie żadnego powodu, żeby tu być.
Pierwszy zauważa mnie Lincoln.
– Hej, Cam! – woła beztrosko.
Panikuję.
– Wiemy, że w tym tygodniu jest przerwa… jeśli po to tu jesteś.
Ocalony.
– Tak… właśnie po to przyjechałem.
Uśmiecha się szeroko i macha.
– Na razie, Cam!
Wszyscy przechodzą przez podjazd. Ona mnie widzi, ale nawet nie próbuje udawać
uśmiechu. To mi nie przeszkadza, ale przeszkadza to, że nie ma w oczach nawet iskierki
rozpoznania. Byłem w jej domu. Przyszedłem na pogrzeb jej mamy. Trzymałem ją, gdy
zemdlała, nie więcej niż cztery godziny temu, a ona nawet mnie nie poznaje. Założę się, że
myśli o Loganie. Ten dupek. Powinienem był go walnąć, tak jak chciałem.
– Czekaj!
Wzdryga się. Czemu się wzdrygnęła?
– Idźcie do domu – nakazuje chłopcom.
Obserwuje, jak wszyscy wchodzą do środka, zanim się do mnie odwraca.
– Jeszcze raz, jak masz na imię?
Przysięgam na Boga, że chcę walnąć Logana i nie wiem nawet za co, ale czuję, że to
on jest powodem, przez który mnie nie pamięta. Próbuję utrzymać normalny ton głosu, nawet
jeśli gdzieś w środku, chcę nią potrząsnąć, za to, że mnie nie pamięta.
– Cameron.
– Jasne. – Kiwa głową. – Cameron. – Krzyżuje ramiona na piersi. – Czego chcesz?
– Powiedziałem ci wczoraj. Chcę pomóc.
Jej oczy się zwężają. Zaciska mocno zęby. Jednak jakimś cudem udaje jej się
powiedzieć:
– A ja ci wczoraj powiedziałam, że nie potrzebuję twojej pomocy.
Wzruszam ramionami. Nie mam zielonego pojęcia, co innego mam zrobić. Jestem
zdenerwowany. A ona mnie przeraża.
– Dlaczego? – Spina się.
– Dlaczego? – pytam z niedowierzaniem.
– Tak. Dlaczego? – Robi krok do przodu, opuszczając ramiona przy bokach. – Jesteś
jednym z tych ludzi z kościoła… czy próbujesz siebie ocalić, wynagradzając za jakiś grzech,
którego nie możesz zapomnieć? O co chodzi, Cameron? Czy wyglądamy, jakbyśmy
potrzebowali pomocy? Myślisz, że ja potrzebuję pomocy?
– Tak – odpowiadam, nim mogę się powstrzymać.
Jej ramiona opadają i po raz pierwszy widzę w niej coś poza siłą, czy smutkiem.
Wrażliwość. I strach. Boi się.
– Szczerze, to tak – powtarzam, badając grunt. Otwieram usta, by mówić dalej, ale mi
przerywa.
– Okej – wzdycha. Odwraca się i idzie do domu. Powoli podążam za nią, wiedząc aż
za dobrze, że nie mam kurwa pojęcia, co ja tu, do diabła, robię.
***
Przez trzy kolejne dni zupełnie mnie ignoruje. Nie wita się ze mną. Nie odzywa się do
mnie. Nigdy nie wymawia mojego imienia. Nigdy mnie nie zauważa. Powinienem być
wkurzony, ale nie jestem. Bo w ciągu tych trzech dni, coś sobie uświadamiam. Nie jestem tu
już tylko dla niej; jestem tu również dla jej braci. I niezależnie od tego, co pokazuje albo
czego nie chce przyznać, potrzebuje pomocy.
Wszyscy potrzebują.
Czwartego dnia robi coś, czego się nigdy nie spodziewałem.
– Możesz zostać na kolację, zrobiłam za dużo. – To wszystko. Tylko tyle mówi. I
nawet jeśli mówi to mimochodem, wiem, ile wysiłku kosztowała ją ta propozycja.
Siedzimy przy ogromnym stole, a chłopcy rozmawiają ze sobą.
Czyta, a ja odczytuję ją.
I w ten sposób spędzam kilka następnych tygodni. Każdego dnia, wypowiada do mnie
o kilka słów więcej i każdego dnia uświadamiam sobie, że zależy mi bardziej, niż powinno.
***
Wycieram ostatni garnek ze zlewu, a ona bierze go z moich rąk i stawia na kuchence.
Odchrząkuję i mówię:
– Więc, chciałem coś z tobą uzgodnić.
Kiwa głową, nigdy nie podnosząc wzroku.
– Zastanawiałem się, czy mógłbym jutro przynieść mojego Xboxa… żeby móc zająć
czymś chłopców na jakiś czas. – Przeklinam się za nerwy, które w moim głosie. – Chodzi o
to, że narobiłem sobie trochę zaległości w pracy domowej i pomyślałem…
Jej oczy podnoszą się na mnie.
– Nie musisz przychodzić każdego dnia. Nikt cię nie zmusza.
Sfrustrowany, wypuszczam oddech z warknięciem i odchylam głowę do tyłu, szukając
gdzieś cierpliwości, której zaczyna mi brakować.
– Nie przeszkadza mi przychodzenie tutaj. To był tylko pomysł. Po prostu posiedzę
dłużej i odrobię ją, jak wrócę do domu – wzdycham, zbyt zmęczony, żeby ukrywać zranienie
w moim głosie. – Zobaczymy się jutro, Lucy.
Zaczynam odchodzić, ale zatrzymuje mnie jej dłoń na przedramieniu.
– Przepraszam – mówi tak cichutko, że ledwo ją słyszę. – Po prostu nie chcę, abyś
czuł, że musisz tu przychodzić. – Próbuje się uśmiechnąć, ale zawodzi. – Przynieś Xboxa.
Będą zachwyceni.
– Dobrze. – Odwracam się do wyjścia, ale ponownie mnie zatrzymuje.
– Naprawdę przepraszam, Cameron. – Dźwięk mojego imienia wypowiadanego przez
nią bez złości czy irytacji sprawia, że oddech mi się rwie. Przygryza wargę, a spojrzenie
wędruje na podłogę. – Nie wiem, dlaczego tutaj jesteś, ale nie chcę tego kwestionować. Chcę
to tylko docenić. – Podnosi wzrok. – Dziękuję.
***
– Wrócił syn marnotrawny – chichocze mama. Siedzi na kanapie w salonie, razem ze
swoim chłopakiem, Markiem. On też odwraca wzrok od telewizora, gdy wchodzę do pokoju.
– Cześć mamo. – Podchodzę i całuję ją w policzek. Minęło kilka dni, odkąd ją
widziałem. Większość nocy spędza w domu Marka albo on jest tutaj.
Wyciągam rękę, żeby uścisnąć mu dłoń, ale ją odtrąca.
– Co? Żadnego całusa dla mnie? – Robi dziubek i czeka. Próbuję się nie śmiać, ale nie
potrafię się powstrzymać.
– Może nie jesteś wystarczająco ładny – droczy się mama.
Obejmuje ją za ramiona.
– Na szczęście, ty jesteś wystarczająco ładna za nas oboje – mówi, całując ją w skroń.
– To było żałosne, Marky Mark – żartuję.
Mruży na mnie oczy. A następnie się uśmiecha.
– Wiesz, co jeszcze jest żałosne?
– Co? – Wyzywająco unoszę głowę.
– Twój ranking wybić w tym sezonie. – Próbuje kopnąć mnie w tył kolana, żeby je
ugiąć, ale za szybko się odsuwam. Wstaje, wciąż się uśmiechając. – Moja babcia uderza piłkę
lepiej niż ty.
Śmieję się.
– O taak, założę się, że uwielbia walić po jajach.
Wyraz jego twarzy się zmienia.
– Coś ty powiedział o Babuni Tallulah?
– TALLULAH? – Wybuchem śmiechem.
– I kto to mówi – przekrzykuje mój wybuch. – ALADYN.
Teraz to mi rzednie mina. Spoglądam na mamę, tak samo jak Mark.
– Kto daje dziecku na imię Aladyn?
Mama siada, wystawia nogę i kopie Marka w tył kolana. Przewraca się na podłogę,
zanim może się uratować. A ona szybko odwraca się do mnie.
– Bierz go, skarbie.
Tak też robię.
W przeciągu kilku sekund siłujemy się na podłodze. Żaden z nas nie wie nic o
zapasach, więc tylko tarzamy się po podłodze, zadając udawane ciosy.
– Skąd, do diabła, wziąłeś te mięśnie, dzieciaku?
– Ćwiczyłem. – Próbuję kopnąć go w krocze, ale się odsuwa.
– Byłeś zbyt zajęty podnoszeniem ciężarów, żeby popracować nad uderzeniem?
– Odwal się. – Śmieję się.
Dzwoni dzwonek do drzwi i przerywamy na sekundę, ale tylko na sekundę, zanim
wykorzystuje moje rozproszenie i przewraca mnie na plecy. Zaczyna klepać mnie po głowie,
przytrzymując mi jednocześnie ręce.
– Cameron?
Moje serce próbuje wyskoczyć z piersi.
– Cholera.
Lucy stoi nad nami z niepewnym wyrazem twarzy. Przenosi spojrzenie ze mnie do
Marka, na mnie, na Marka i znowu...
– Cholera – powtarzam, próbując zepchnąć z siebie Marka.
Pozwala mi wstać bez walki.
Poprawiam ubranie i wycieram dłonie o szorty.
Co ona robi w moim salonie?
Przesuwam dłonią przez włosy. Moje szczurze włosy. Moja czapka musiała spaść,
gdy tarzaliśmy się po podłodze.
– Cholera – szepczę, rozglądając się za nią. Mark zakłada mi ją na głowę i staje
obok mamy, za Lucy, z zadowolonym z siebie uśmiechem. Przełykam, poprawiam czapkę i w
końcu zdobywam się na odwagę, by się do niej odwrócić. – Hej.
Uśmiecha się, tym samym sztucznym uśmiechem, co zawsze.
– Cześć.
Zaczynam panikować. Dlaczego ona tu jest?
– Co się stało? Z chłopcami wszystko w porządku? Przyjadę. – Ruszam do drzwi,
żeby włożyć buty, ale mnie zatrzymuje.
– Wszystko w porządku. Ty tylko... – Wkłada rękę do kieszeni i wyciąga moją
komórkę. – Zostawiłeś to w moim domu. Pomyślałam, że możesz jej potrzebować.
Moje ramiona od razu się relaksują.
– Więc wszystko w porządku?
Potraktuje i spogląda na drzwi wejściowe.
– Lepiej już pójdę. – Wyciąga rękę z moim telefonem.
Biorę go i odprowadzam ją do drzwi, ignorując zatroskane twarze mamy i Marka.
– Jak się tu dostałaś? – otwieram drzwi i czekam aż przez nie przejdzie. – Kto
pilnuje chłopców?
– Zadzwoniłam po moją ciocię. Jest w domu, ale nie może długo zostać. Chciałam
się tylko upewnić, że odzyskasz swój telefon, na wypadek, gdybyś go potrzebował... do
czegoś...
– Nie potrzebowałem go – mówię jej. – Mogłaś zaczekać.
– Och. – Spuszcza wzrok. – Przepraszam.
– Jest w porządku – mówię szybko.
Wyciąga kluczyki z kieszeni i pokazuje na stojącego na podjeździe minivana.
– Zobaczymy się później, Cameron.
Moje oczy wędrują od kluczyków do minivana.
– Masz prawo jazdy? – To nie ma sensu. Skoro tu przyjechała, to czemu codziennie
jeździ autobusem? Jej głowa powoli obraca się z boku na bok, gdy patrzy nad moim
ramieniem, prawdopodobnie na mamę.
– Tylko pozwolenie. Ale tata nauczył mnie jeździć, jak miałam dwanaście lat. Jest
dobrze.
– Kochanie – mówi mama, stając teraz za mną. – Przyjechałaś tu bez
licencjonowanego kierowcy?
– Tak, proszę pani. Ale jestem dobrym kierowcą. Przyrzekam. – W jej oczach
zaczynają gromadzić się łzy, a ja nie wiem dlaczego.
Mama staje obok mnie.
– Nie sądzę, bym czuła się dobrze pozwalając ci jechać do domu samej, kochanie.
Pojadę z tobą. Mark! – krzyczy przez ramię. – Pojedziesz za mną z Cameronem, dobrze?
– O nie. – Lucy szybko kręci głową. – Nie musicie tego robić. Poradzę sobie. – Jej
głos się załamuje. – Nie chciałam zawracać wam głowy. Bardzo przepraszam.
– Po prostu zrób, co mówi – krzyczy za nami Mark. – Tak będzie szybciej. Zaufaj
mi.
Lucy kiwa głową, ale nie patrzy na żadne z nas. Idzie do swojego samochodu, jej
głowa przez cały czas jest opuszczona. Jak tylko do niego podchodzi, odblokowuje zamek i
wsiada na fotel kierowcy.
– Jeszcze o tym porozmawiamy – mówi mama ostatecznym tonem.
***
– Siadaj. – Mama wskazuje na kanapę.
– To żadna wielka sprawa,
Siada na kanapie naprzeciwko i podwija pod siebie nogi.
– Nie wiem, co się tak naprawdę dzieje, więc nie mogę ocenić, czy to wielka
sprawa, czy nie. – Kolor całkowicie odpływa z jej twarzy. – Wino! – woła do Marka. – Teraz!
Mam przeczycie, że będę go potrzebować. – Mark wychodzi z kuchni i podaje jej butelkę.
Przechyla ją bez wahania. – Wyrzuć to, Cameron. Po prostu mi to wytłumacz.
– Co? – Mrużę oczy. – Co, do diabła, jest z tobą nie tak?
Jej ramiona sztywnieją, a oczy zmieniają się w wąskie szparki.
– Po prostu mi powiedz.
– Co mam powiedzieć? Czemu jesteś taka wkurzona?
Mocniej ściska butelkę wina, a Mark siada obok niej, pocierając jej ramiona, aby ją
uspokoić.
– Czemu jestem wkurzona? – Gotuje się ze złości. – Może dlatego, że mój
piętnastoletni syn zaraz mi powie, że zapłodnił dziewczynę i ma z nią synów… i trzyma to w
sekrecie! Kiedy to się stało, Cameron?
Śmieję się.
Zanoszę się śmiechem.
– To nie jest zabawne! – krzyczy.
Nie mogę się uspokoić.
– Przestań się śmiać!
Słyszę ją. Naprawdę. Ale nie mogę. Nie mogę przestać się śmiać.
Rzuca poduszką w moją głowę, śmiejąc się. I płacząc.
Kobiety są głupie.
– CAMERON!
Podnoszę palec, pokazując jej, by poczekała sekundę i próbuję się opanować.
– To tam byłeś każdej nocy? U swoich dzieci. O mój Boże – jęczy. – Jestem babcią.
Mój śmiech przybiera na sile.
– Skończyłam! – Wstaje, z butelką wina przyciśniętą do piersi. – Idę robić na
drutach albo grać w bingo czy co tam robią babcie… a ty możesz tu siedzieć i się ze mnie
śmiać.
– Przepraszam – udaje mi się wydusić. – Ale to absurd.
– Co?
– Nikogo nie zapłodniłem.
Słyszę, jak Mark wypuszcza oddech.
– Ale tak, to u niej byłem każdej nocy. – Nabieram kila uspokajających oddechów,
aż jestem pewien, że moje słowa zabrzmią spokojnie. – Pomagam jej.
Siada ponownie i stawia wino na ławie.
– Co masz na myśli mówiąc, że jej pomagasz? Chodzi do twojej szkoły? O jakich
chłopcach mówiłeś? Gdzie są jej rodzice?
Zasysam duży oddech i próbuję odpowiedzieć na jej pytanie tak prosto, jak to tylko
możliwe.
– Tak, chodzi do mojej szkoły. Ci chłopcy to jej bracia, konkretnie szóstka. – Jej
oczy się powiększają, ale się nie odzywa. – Jej mama zmarła kilka tygodni temu. Jej tata
jest… niestabilny. Więc ona potrzebuje pomocy.
Wypuszcza z płuc całe powietrze i opiera się o kanapę.
– Okej – mówi i powoli kręci głową. – Więc idziesz tam i co?
Wzruszam ramionami.
– Zajmuję chłopców, gdy ona gotuje kolację… czy coś. Pomagam jej trochę
sprzątać… robić różne rzeczy. Tam jest niemowlę, mamo. Ona jest w mojej klasie, ma
piętnaście lat, a dźwiga na swoich ramionach cały świat. Wstaje, przygotowuje ich do szkoły,
a jej ciotka przychodzi, by zająć się dzieckiem, kiedy ona jest na zajęciach. Ale później wraca
do domu i wszystko zaczyna się od nowa. Nie sypia dobrze. A jej brat – powiedział mi, że jest
tak smutna, że aż wymiotuje. Nie wiem, co to znaczy, ale nie mogę nic nie robić. Jest sama.
Nie ma nikogo.
Mama ociera spływające po policzkach łzy.
– Nie wiem, co powiedzieć, Cam. Chodzi mi o to… zawsze za bardzo się
przejmowałeś. Nawet jako dziecko przynosiłeś do domu przybłędy… ale to… to może być za
dużo, nawet dla ciebie. To czyjeś życie. Czyjaś rodzina. Weźmiesz od niej część tego ciężaru
i stanie się on twoim. To ogromna odpowiedzialność dla chłopca w twoim wieku, jesteś
pewien, że nikt inny nie może jej pomóc?
Jej słowa od razu mnie wkurzają. Nie potrzebuje nikogo innego. Ma mnie.
– Ja tylko chcę pomóc.
Potakuje powoli, podnosząc wino i upijając kolejny łyk.
– Musimy jeszcze o tym porozmawiać. Pozwól mi pomyśleć…
– Pomyśleć o czym? Nie przestanę. – Mój ton jest obronny. Bo nawet jeśli próbuje
pomóc, wiem, że szuka też sposobu, aby zabrać ode mnie Lucy. – Nie możesz mnie
powstrzymać przed widywaniem jej.
Na jej twarzy odmalowuje się szok i ja to rozumiem. Naprawdę. Ale ona nie ma
pojęcia, ile Lucy dla mnie znaczy. I do tej chwili, ja też nie wiedziałem.
– Kochanie. Nie zamierzam tego robić.
– Dobrze. – Wstaję z westchnieniem. – Bo jestem dobrym dzieckiem. Nie możesz
temu zaprzeczyć. Zawsze robię to, o co prosisz. Nigdy nie łamię zasad i nie robię niczego
złego.
– Wiem o tym, Cameron. – Patrzy na mnie ze współczuciem w oczach, a ja
spoglądam na nią. Serce łomocze mi w piersi. Jestem wściekły. Jestem wkurzony. I
sfrustrowany, bo ona tego nie rozumie. Ale ponownie, ja też nie.
Mark odchrząkuje.
– Jest całkiem urocza, no nie?
Nie mogę powstrzymać małego uśmiechu, który pojawia się na moich ustach.
– Idę do łóżka.
– Dobranoc – mówią oboje, ale ja jestem już w połowie schodów.
– W pewnej chwili, będziesz musiał zacząć zachowywać się jak jego ojciec, Mark, a
nie jak wyluzowany starszy brat – mówi cicho mama.
– Heather, adoptowałbym go w tej chwili i zaczął zachowywać się jak jego ojciec,
gdybyś w końcu zgodziła się za mnie wyjść.
Śmieję się pod nosem.
Mama odpowiada:
– To się nie stanie.
– Łamiesz mi serce, wiesz o tym?
Zamykam drzwi sypialni i rzucam się na łóżko. Jestem wykończony. Ale wtedy
myślę o Lucy i o tym, jak ona musi być zmęczona i jest to nieporównywalne. Wpychając rękę
do kieszeni, wyciągam telefon i odnajduję jej numer. Nawet o tym nie myślę, po prostu go
wybieram.
– Halo?
– Lucy?
– Tak.
– Dziękuję, że przywiozłaś mój telefon. Nie wydaje mi się, bym to powiedział,
kiedy tu byłaś.
Cisza.
Odchrząkuję.
– Mówi Cameron.
Więcej ciszy.
Rozłączam się.
Cholera, to było dziwne.
Telefon wibruje mi w ręce. Na wyświetlaczu pojawia się jej imię. Wstaję i
zaczynam krążyć. Dzwonienie ustaje.
– Cholera. – Wybieram jej numer – zajęte. Próbuję ponownie – to samo. Wtedy to
mój zaczyna dzwonić. Odbieram. – Halo? – Jestem tak zdenerwowany, że uderzam telefonem
o policzek. I wtedy go upuszczam…
– Halo? Cam? – Dźwięk jej głosu, dobiegający z głośnika, wypełnia wszystkie moje
zmysły.
– Poczekaj! – krzyczę. – Upuściłem telefon. – Obracam się dookoła, pocierając bok
twarzy i rozglądając się za telefonem. Gdzie on do cholery poleciał?
– Halo? – mówi ponownie.
– Cholera.
– Halo?
Opadam na podłogę i szukam go. Jest pod łóżkiem. No jasne, że tam. Przesuwam
ukrytą tam stertę porno i sięgam po niego.
– Upuściłem telefon. Poczekaj chwilę. Proszę, nie rozłączaj się – wołam.
– Okej.
Gdy telefon znajduje się już w mojej ręce, zaczynam panikować.
Pukanie do drzwi sprawia, że niemal wyskakuję ze skóry. Zakrywając telefon
dłonią, otwieram drzwi.
MORE THAN FOREVER MORE #4 McLean Jay Tłumaczenie: Anka Korekta: Sylwia i Aga Wszystkie tłumaczenia w całości należą do autorów książek jako ich prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora. Ponadto wszystkie tłumaczenia nie służą uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba, wykorzystująca treść tłumaczenia w celu innym niż marketingowym, łamie prawo.
Prolog – Cameron– Mama mówi, że nie ma bólu gorszego niż poród. Przez te szesnaście godzin, jak twierdzi, przeszła przez prawdziwe piekło. Żartuje, że czasami zastanawia się, czy było warto. Bzdura. Odpowiadam, że nic, absolutnie nic, nie może być gorsze od uderzenia kijem baseballowym w sprzęt. Oczy Lincolna są ogromne, kiedy się krzywi. – Bardzo przepraszam, Cam. Stoję zgięty w pół, zbyt zajęty bólem w podbrzuszu. Czasami, ból się odwleka. Ale nie tym razem. Tym razem jest natychmiastowy. Próbuję coś powiedzieć, ale nic nie wychodzi z moich ust. Wygląda, jakby miał się rozpłakać i chcę zapewnić go, że jest w porządku – ale nie mogę. Liam, brat bliźniak Lincolna, zanosi się śmiechem. Mały gnojek. Przypilnuję, by na kolejnym treningu dać mu ekstra wycisk. – Cam, wszystko w porządku? Próbuję się wyprostować, ale to tylko pogarsza ból. – Taa, stary. Po prostu muszę to przeczekać. – Przysięgam, że nie widziałem cię za sobą. – Panika jest oczywista w jego głosie i przez moment, chcę sobie powiedzieć, że muszę to przełknąć i przestać zachowywać się jak cipka, ale tego też nie mogę zrobić. Ból jest zbyt przytłaczający. Liam ciągle pokłada się ze śmiechu. Mrużę oczy patrząc na niego i Lincoln musi to widzieć, bo odwraca się do brata i popycha go wystarczająco mocno, by upadł na ziemię. To sprawia, że Liam przestaje. Podnosi się i otrzepuje kurz ze swojego stroju. – Powinniśmy iść, Linc, zostaliśmy tu ostatni. Lincoln rozgląda się dookoła. Ja również. Liam ma rację, wszyscy już poszli. – Tylko pomogę Camowi wszystko spakować – odpowiada Lincoln, podnosząc worek na sprzęt drużyny i wrzucając do niego kaski i kije leżące u moich stóp. Ponownie podnosi na mnie wzrok i widzę jak bardzo jest mu przykro. Prostując się całkowicie, robię co mogę, by zignorować ból.
– Jest dobrze, Linc. Naprawdę już mi przeszło. – Nie przeszło, ale on nie musi o tym wiedzieć. Mimo wszystko kończy pakowanie i podaje mi worek, który jest większy od niego. Zabieram go od niego i rozglądam się raz jeszcze. – Wasza mama lub tata przyjadą was odebrać? – Nie – mówi Liam, śmiech i rozbawienie już mu przeszły. – Lucy tu jest. – Lucy? – Nasza siostra – wyjaśnia Lincoln. Obaj odwracają się do trybun. Podążam za ich spojrzeniem. Na ławce siedzi samotna dziewczyna. Coś płaskiego, czarnego i prostokątnego znajduje się w jej dłoni, wydaje mi się, że to coś w stylu tableta. Jej oczy są na tym skupione, podczas, gdy stopa kołysze wózek w przód i w tył. Wydaje mi się to dziwne, bo dziewczyna wygląda znajomo. Jest ze mną w klasie. Jest w drugiej klasie i już ma dziecko? Takie rzeczy nie zdarzają się w naszym mieście, a gdyby tak było, to bym o tym wiedział. Wszyscy by wiedzieli. – Lucy! – woła Liam. Nie podnosi oczu. – Lucy! – Tym razem to Lincoln. Wciąż, jej oczy się nie podnoszą, a stopa nadal kołysze wózek. – Luce! – krzyczy znowu Liam. Nic. Mrużę oczy, zanim spoglądam w dół na chłopców. – Czy wasza siostra… uch… ma problemy ze słuchem? Obaj jednocześnie prychają. – Nie – odpowiada Lincoln, zakładając czapkę na głowę i spoglądając na mnie. Przewraca oczami i mówi: – Ona tylko czyta. ***
Przez następnych sześć tygodni pojawia się na każdym meczu. Z każdym tygodniem wygląda na coraz bardziej smutną, jakby powoli uchodziło z niej życie. A wiecie, skąd ja to wszystko wiem? Bo kiedy ona jest tak zajęta czytaniem… ja jestem zajęty odczytywaniem jej. – Lucy – Lachlan płakał przez całą drogę do domu, co oznaczało, że musiałam go nieść w jednej ręce, a drugą prowadzić wózek, cały czas upewniając się, że Lincoln i Liam nie wybiegają na ulicę. Co byłoby w porządku, gdybym przez przypadek nie zapakowała czerwonego Kool–Aid zamiast ich specjalnych napoi, przez co trochę wariują. Następnym razem będę pamiętać, żeby postawić je osobno w lodówce. Lachlan ciągle płacze, gdy tata schodzi na dół i wchodzi do kuchni. Proponuje, że go ode mnie weźmie, ale widzę w jego oczach, jak bardzo jest zmęczony. Mówię mu, że nie trzeba i pokazuję, by usiadł. Ostatnio nie często wychodzi z sypialni, co jest sygnałem, że się pogarsza. Lekarze mówili, że to normalne – musi się pogorszyć, zanim zacznie się poprawiać. Przez chwilę zastanawiam się, czy mają jakąś księgę banałów, których używają, by usprawiedliwić czyjś stan zdrowia. Gorzki śmiech próbuje wyrwać mi się z ust, ale powstrzymuję go, obserwując jak tata zajmuje miejsce przy stole, jego dłonie zasłaniają całą twarz jeszcze zanim w pełni siada. Mikrofalówka pika, wyciągam z niej butelkę Lachlana i karmię go. Cisza wypełnia uszy. Próbuję sobie przypomnieć ostatni raz, gdy niczego nie słyszałam. W domu wypełnionym dziewiątką ludzi, cisza należy do rzadkości. Mój umysł zatrzymuje się na tej myśli przez chwilę, nim przerywa ją westchnienie taty. – Pogarsza się, Luce. – Głęboki głos przegrywa walkę o udawanie. – Lekarz przyszedł na domową wizytę. Nie wygląda to dobrze. – Odkrywa twarz i teraz na mnie patrzy, oczy są czerwone z powodu braku snu lub wstrzymywanych łez, ale pewnie z obu powodów. – Jak długo? – To dwa słowa. Dwa słowa, które wpłyną na całe moje życie. – Trzy miesiące. Trzy miesiące. Przestaję oddychać. Lachlan płacze i przez kaszel zaczyna wypluwać mleko. Tata wstaje i zabiera go ode mnie.
Wychodzę z pokoju i kieruję się do łazienki. I wymiotuję. Trzy miesiące. Kiedy kończę, odkręcam wodę i płuczę usta, a następnie przyglądam się sobie w lustrze. Ściskając brzegi umywalki, zasysam duży oddech i wypuszczam go. Robię tak jeszcze kilka razy, aż kolory wracają na moją twarz. – Otrząśnij się, Lucy – szepczę. – Masz piętnaście lat. Przestań zachowywać się jak dziecko. Mija kilka minut, aż znajduję siłę, by otworzyć drzwi i wyjść. Tata czeka z ramionami założonymi na piersi. Bez Lachlana. – Zasnął mi na rękach, położyłem go do łóżeczka – odpowiada na niezadane pytanie. – Wszystko w porządku, dzieciaku? Ten sam zgorzkniały śmiech, co przedtem, próbuje mi się wyrwać. Ale ponownie, powstrzymuję go. Bo nawet jeśli się tak do mnie odnosi, to nie jestem dzieckiem. Jestem od tego daleka. – Jest dobrze – kłamię. – Dał mi się we znaki upał z wcześniejszego przebywania na boisku. Nic mi nie jest – powtarzam. Jego głowa przechyla się na bok, a oczy zwężają, oceniając mnie. – Nic mi nie jest – kłamię po raz trzeci. Przechodzę obok niego i wchodzę po schodach do jedynego pokoju, w którym przebywanie mogę teraz znieść. Nie śpi, ale jest tak nieświadoma, że równie dobrze mogłaby spać. Przeklinam się, za chęć, by już umarła. Za nadzieję, że to zabrałoby ból. Nie tylko od niej, ale od nas wszystkich. Oczekiwanie na czyjąś śmierć musi być najokrutniejszym żartem na świecie. – Lucy – chrypi. – Co u ciebie? Udaję uśmiech. – W porządku. Cztery w porządku. Cztery kłamstwa. Odwzajemnia nieszczery uśmiech takim samym i poklepuje łóżko obok siebie. Skopuję buty, kładę się i wyciągam zapasowy czytnik spod poduszki. Wypuszcza drżący oddech w tym samym czasie, gdy go włączam. Nie wiem, po co go w ogóle wyciągam. Znam historię, którą chce, abym jej przeczytała. Znam ją słowo w słowo.
Czytam ją jej od pierwszego dnia, gdy lekarze powiedzieli jej, że ma raka. Oddycham głęboko. – Cztery siostry March siedziały w salonie… * Moja mama pokochała czytanie po tym, jak przeczytała Małe Kobietki. Ja pokochałam czytanie po tym, jak przeczytała to mnie. Powiedziała, że chciała, bym dorastała w domu pełnym sióstr. Skończyłam z sześcioma młodszymi braćmi. Kiedy mama i tata opowiedzieli nam swoją historię, była krótka, ale słodka. Poznali się w dniu ukończenia studiów, jakimś cudem wcześniej się nie spotkali. Dwa tygodnie później stali się parą. Po dwóch miesiącach, byli małżeństwem. Przeznaczenie. Tu chodzi o przeznaczenie, Lucy. Zawsze mi to powtarzali. I ja w to wierzę. Wszystkim nam nadali imiona zaczynające się na literę L. Bo na L zaczyna się słowo „love”. A miłość jest czymś, o czym powinniśmy pamiętać każdego dnia. Przełykam gulę, która uformowała się w moim gardle i odwracam się do niej twarzą. Zasnęła. Śpi już pewnie od godziny, a ja tego nie zauważyłam. Całuję ją w czoło i mówię to, co zazwyczaj, zanim opuszczę pokój: – Kocham cię. Żegnaj. – Zawsze pożegnanie. Bo nigdy nie wiem, czy to będą ostatnie słowa, jakie do niej powiem. Cichutko, nie chcąc zostać zauważoną, idę do mojego pokoju i do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi. Opieram się o nie i zsuwam w dół, aż tyłkiem uderzam o podłogę. Płaczę tak mocno, że znowu wymiotuję. I wcale się tym nie przejmuję. Bo skoro umierająca mama znajduje się dwie pary drzwi ode mnie, wymiotowanie jest jedyną rzeczą, która sprawia, że czuję się żywa.
Rozdział 1 – Lucy – Przynajmniej skończyło się to czekanie. Ta myśl kołacze mi się po głowie przez cały pogrzeb. Ona odeszła, a ja mogę myśleć tylko o uldze, że nie będę musiała budzić się każdego dnia i zastanawiać się kiedy. Jest tu rodzina taty, pomaga mi opiekować się chłopcami. Ocieramy ich łzy, przytulamy, kiedy płaczą, zapewniamy, że wszystko będzie dobrze – nawet, jeśli nie mamy pojęcia, czy tak będzie. Nikt nie zajmuje się mną. Nikt. Nawet tata. On nie jest w stanie zająć się nawet sobą. – Cameron – Gdyby złamane serce miało twarz, należałaby do niej. Obserwowałem ją podczas pogrzebu, tak, jak robię to teraz. Chodzi po domu i ze sztucznym uśmiechem wita się ze wszystkimi. Wiem, że jest sztuczny, bo umarła jej mama, tata jest załamany i ma sześciu braci, którymi się zajmuje. W tej chwili nie ma żadnych przejaśnień. Żadnego światełka na końcu tunelu. Żadnej radości w obliczu tragedii. To dlatego wydaje mi się dziwne, że nie uroniła łzy. Nawet jednej. Jej malutki braciszek wymiotuje na nią, a ona nawet się nie wzdryga. Po prostu podaje go jakiejś kobiecie i wychodzi z pokoju. Mijają minuty, a ja czekam na jej powrót, ale się nie pojawia. Zalewa mnie fala paniki. Nie wiem dlaczego, aż tak mnie to obchodzi. Czemu ona aż tak mnie obchodzi. Jednak muszę ją znaleźć. Musze się upewnić, że wszystko z nią dobrze. Jest odwrócona plecami, gdy tak stoi w pralni, ramiona podskakują jej w górę i w dół. Wtedy, nagle się prostuje, jakby wiedziała, że ktoś ją obserwuje. Unosi dłoń do twarzy i powoli się odwraca. W jej oczach jest spokój, który wydaje się nieusprawiedliwiony… jak cisza przed burzą. I wtedy to nadchodzi – burza.
Jej twarz się zmienia i wiem, że dziewczyna zaraz wybuchnie. Moje serce przyspiesza, dłonie się pocą i dzwoni mi w uszach – wszystko dlatego, że nie potrafię stać i patrzeć na to, co się z nią dzieje. I chociaż widzę jak mocno się stara, by się powstrzymać – wyrywa jej się pojedynczy szloch. Robię krok, by ją złapać. – Lucy – szepczę. Zarzuca mi ramiona na szyję i przyciąga do siebie, płacząc mi w klatkę piersiową. Łka tak mocno, że wydaje się, jakby robiła to po raz pierwszy. Może tak jest. Tulę ją w ciszy, aż się uspokaja. W obejmowaniu jej była jakaś magia. Tak, jakby wcześniejszy spokój w jej oczach był uzasadniony. Może mógłbym być jej spokojem. Chcę być jej spokojem. Kiedy kończy, robi krok w tył, ocierając jednocześnie twarz. I uśmiecha się, tym samym sztucznym uśmiechem, który posyła wszystkim. Kiwa głową i przepycha się obok mnie. – Lucy – szepczę ponownie, tym razem do siebie. Ze wszystkich sił próbuję ją odczytać, gdy odchodzi. *** Żałuję, że z nią nie porozmawiałem. Żałuję, że nie znalazłem odpowiednich słów. Nawet teraz, gdy stoję przed jej drzwiami, pocąc się jak prosię po jeździe ze szkoły na rowerze – ciągle nie potrafię wymyślić, co mam powiedzieć. Minęło kilka dni od pogrzebu. Dziś po raz pierwszy przyszła do szkoły. Nie, żebym zwracał uwagę czy zastanawiał się, gdzie była, bo tego nie robiłem. Pukam trzy razy, ale nikt nie otwiera. Słyszę krzyki i wrzaski dzieci. Jedno z nich chyba nawet płacze. Pukam ponownie i drzwi się otwierają. Patrzy na mnie jeden z młodszych dzieciaków, jego brwi są zmarszczone, ale się nie odzywa. – Gdzie jest Lucy? – pytam go. Otwiera szerzej drzwi i wskazuje na kuchnię, a później ucieka. Gdybym był mordercą, wszyscy byliby martwi.
* Stoi przy kuchennej wyspie, z jedzeniem dookoła, ale nie to zauważam. Raczej spływający wolno, niekończący się potok łez. Kiedy wchodzę, podnosi wzrok, ma taki sam wyraz twarzy jak jej brat, gdy otworzył mi drzwi. – Kim jesteś? Ignoruję złość spowodowaną tym, że mnie nie pamięta. Albo nie poznaje. Albo tym, że ledwie mnie zauważa, nim ociera twarz i wraca do tego, co robiła wcześniej. Dzieciaki wchodzą do kuchni, biegają dookoła wyspy. Są głośne. I wkurzające. Upuszcza to, co trzyma w dłoniach i opiera się o blat. Jej powieki zaciskają się mocno, gdy nabiera haust powietrza. I mogę to zobaczyć – Nadchodzi burza. Łapię jednego z chłopców za ramię. – Gdzie jest wasz tata? – To ten sam dzieciak, który otworzył drzwi. Wskazuje na piętro, wyrywa się z mojego uścisku i ucieka. – Kim jesteś? – pyta ponownie. – Cameron. Podnosi wzrok i przysięgam; czas przestaje płynąć, gdy nasze spojrzenia się spotykają. Wtedy jeden dzieciak krzyczy i przerywa, cokolwiek się właśnie między nami działo. – Ja tylko chcę, by to się skończyło – szepcze. Nie wiem, czy mówi do mnie, czy do siebie, ale z jakiegoś powodu, chcę to zakończyć. Wkładam palce do ust i gwiżdżę. Głośno. Mój wzrok nigdy nie opuszcza jej twarzy. Cisza. Wytrzeszcza oczy. – Kim jesteś? – mówi po raz trzeci. – Cameron – powtarzam. Tym razem wolniej, głośniej. Może moje pierwsze przeczucie było dobre, może ma problemy ze słuchem. Potrząsa głową, kąciki jej ust opadają na dół. – Nie, wiem, że masz na imię Cameron. Ale kim jesteś? Co robisz w moim domu?
Lincoln odzywa się za mnie: – Jest naszym trenerem. Chłopcy stoją teraz w kuchni. Nawet nie zauważyłem, kiedy weszli. Odwracam się do Lucy i podwijam rękawy. – W czym potrzebujesz pomocy? Jej oczy się zwężają, a usta zaciskają w cienką linię. – Nie wiem kim jesteś, ani co tu robisz, ale z nami wszystko w porządku. Nie potrzebujemy twojej pomocy. Nie wiem, jakiej reakcji się po niej spodziewałem, ale na pewno nie takiej. Zanim mam szansę odpowiedzieć, przerywa mi płacz dziecka. Wypuszcza sfrustrowany jęk, myje ręce i odchodzi. – Cześć, Cam! – mówi Lincoln, z uśmiechem takim, jak zawsze. On nigdy nie znika. Zastanawiam się, czy w pełni rozumie, że jego mama nie żyje. Odeszła. Na zawsze. – Hej, stary. – Próbuję utrzymać neutralny ton, żeby nie zauważył, jak bardzo mi go żal. – Jak myślisz, co możemy zrobić, by choć trochę pomóc twojej siostrze? – Po prostu zejść z drogi – odzywa się najstarszy chłopiec. – Nie chce naszejpomocy. Potakuję. Teraz to ma sens – jej reakcja na mnie. Patrzę na każdego z nich i próbuję zrozumieć, co ja tu robię. Ale nie ma ku temu powodu – i w tej chwili, nie sądzę, że to się liczy. Wyglądam przez okno na niekończący się ogródek. – Macie coś, co możemy użyć jako bazy? Moglibyśmy wyjść, uderzyć kilka piłek, złapać parę… Chłopcy są za drzwiami i ustawiają wszystko, zanim mogę dokończyć zdanie. Podążam za nimi, nie chcąc czekać, aż ponownie mnie wyprosi. Mijają minuty, zanim otwierają się tylne drzwi i wychyla za nie głowę. – Chłopcy, macie pracę domową – woła, trzymając najmłodszego brata w ramionach. Starsi jęczą, ale nie protestują; po prostu wracają do domu, jeden za drugim. – Przepraszam – mówię do niej. – Nie wiedziałem. – Dużo nie wiesz – mówi, zatrzaskując za sobą drzwi. – Jest smutna. – Patrzę na dół, na Liama, który stoi teraz stopę ode mnie. – Wszyscy jesteśmy.
– W porządku. – Próbuję go pocieszyć. – Macie prawo być smutni. – Ale ona jest naprawdę smutna. Robi się taka smutna, że aż wymiotuje.
Rozdział 2 – Lucy – – Ten chłopak się na ciebie gapi. Uciszam Claudię z nadzieją, że więcej nie zacznie tego tematu. Nawet nie wiem o jakim chłopaku mówi i mnie to nie obchodził. Wzdycha i pyta: – Co czytasz? Właśnie zdaję sobie sprawę, że mam w ręce czytnik, włączony, ukazujący słowa… ale ich nie czytam. Umysł jest zbyt zajęty innymi rzeczami. Jak tym, że spakowałam Lincolnowi ciasteczko na lunch, a Liamowi nie, co oczywiście oznacza, że kiedy pójdę ich odebrać, jeden z nich będzie miał podbite oko. Świetnie. Wzdycha ponownie i to wyrywa mnie z zamyślenia. – Muszę ci coś powiedzieć – mówi, jej ton jest inny. Już nie mówi o chłopcach. To coś więcej. Moje spojrzenie podnosi się, kiedy związuje włosy w kucyk. Podnosi opadły liść z ławki przed nami, ogląda go z obu stron i zgniata w dłoni. – Przeprowadzamy się. – Gdzie? – Mam nadzieję, że nie ma na myśli odległego miejsca, bo Claudia to moja najlepsza przyjaciółka – moja jedyna przyjaciółka. – New Jersey. Moje serce zamiera. Robię w głowie szybkie obliczenia, jak duży to dystans do przejechania. Osiem godzin, plus minus. – Nie możesz dojeżdżać osiem godzin do szkoły i z powrotem. Uśmiecha się smutno. – Wyjeżdżamy w ten weekend, Lucy. Przepraszam. Wiem od miesiąca. Powinnam była ci powiedzieć, ale tyle się działo z twoją mamą i całą rodziną, nie wiedziałam, jak mam to na ciebie zrzucić.
Łzy natychmiast napływają mi do oczu. Podnoszę kanapkę, tylko po to, by zająć się czymś innym, ale na sam jej widok, żołądek mi się buntuje. – Jest w porządku – mówię. – Wszystko dobrze – Czym jest jeszcze jedno kłamstwo, prawda? – Muszę skorzystać z łazienki. Zobaczymy się po zajęciach. – Och – mówi zaskoczona. – Okej. Wstaję szybko. Za szybko. Kręci mi się w głowie i czuję się słabo. I wtedy to się dzieje. Mdleję. – Cameron – Widzę, jak chwieje się na nogach, zanim powoli osuwa się na ziemię. Najpierw poddają się kolana, a później cała reszta. Wydaje się, że powinienem dostać się do niej wcześniej, ale na chwilę ogarnia mnie panika, nim umysł się rozkręca. Reszta jest zamazana. Jej przyjaciółka stoi nad nami, gdy kładę jej głowę na moich kolanach. – Co się stało? – Logan pyta jej przyjaciółkę. – Nie wiem. – Jest równie spanikowana, co ja, jeśli nie bardziej. – Jest odwodniona? – Logan podnosi niezjedzoną kanapkę. – Czy to jej? Jadła coś? – Nie wiem czemu wkurza mnie, że Logan zadaje wszystkie właściwe pytania, a wszystko, co ja mogę zrobić to gapienie się na nią. Oddycha, a to już coś. Osuwa się na kolana po jej drugiej stronie i wylewa wodę z butelki na swoją dłoń, a następnie przesuwa nią po jej czole. – Wszystko z nią dobrze, stary? – pyta Jake. Jest nowy w mieście i ma dziwny akcent, ale Loganowi wydaje się spoko, więc się z nim trzymamy. Logan jeszcze raz robi tę rzecz z wodą i tym razem jej oczy powoli się otwierają. A ja wypuszczam oddech, który wstrzymywałem. – Jest dobrze – mówi do niej Logan. – Po prostu zemdlałaś. – Przysuwa się do twarzy i mam ochotę go walnąć za to, że jest pierwszym, którego widzi. Ja byłem tu pierwszy; ja ją obserwowałem, kiedy upadła. To powinienem być ja.
Siada szybko i przykłada dłoń do głowy, jej oczy powoli przesuwają się po wszystkich dookoła. Dzwoni dzwonek, ale nikt nie rusza się, by odejść. – Jest w porządku – mówi cicho. – Mam test – odzywa się jej przyjaciółka z grymasem. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Potakuje, ale patrzy na ziemię. Wszyscy odchodzą. Wszyscy poza mną. – Powinieneś iść na zajęcia – mówi. A później odchodzi. *** Po szkole czekam niedaleko jej szafki. Wiem, gdzie jest jej szafka, bo dzień po tym, jak jej brat powiedział mi kim ona jest, zacząłem częściej ją zauważać. Przyznaję, że tamtego dnia nie po raz pierwszy zwróciłem na nią uwagę. Widywałem ją w szkole, ale obracaliśmy się w innych kręgach, mieliśmy inne zainteresowania. Zawsze uważałem, że jest urocza, trochę chuda, ale ciągle urocza. Pojawia się zaraz po dzwonku, szybko zbiera swoje rzeczy i prędko wychodzi. I wtedy robię coś, co podkręca mój czynnik dziwaczności na maksa; podążam za nią. Nie idę za nią, dlatego, że ją prześladuję. Idę za nią, bo chcę się upewnić, że dotrze bezpiecznie do domu. Wiecie, co jest naprawdę trudno zrobić? Jechać rowerem i jak dziwak podążać za kimś, kto idzie na piechotę. Muszę jej to przyznać, chodzi szybko, ale ciężko jest pedałować powoli za kimś i nie zwracać na siebie uwagi. Dociera do podstawówki i odbiera swoich braci. Czekają na przystanku przez kilka minut, zanim nadjeżdża autobus i wszyscy wsiadają. Obserwuję, jak odjeżdżają. I pedałuję jak szalony, wybierając skrót przez las do jej domu. Do czasu, aż docieram na jej podjazd, moje nogi płoną. Wtedy dociera do mnie, że stoję na środku ich podjazdu, co znajduje się jakieś dwa akry od kogokolwiek innego… i nie mam absolutnie żadnego powodu, żeby tu być.
Pierwszy zauważa mnie Lincoln. – Hej, Cam! – woła beztrosko. Panikuję. – Wiemy, że w tym tygodniu jest przerwa… jeśli po to tu jesteś. Ocalony. – Tak… właśnie po to przyjechałem. Uśmiecha się szeroko i macha. – Na razie, Cam! Wszyscy przechodzą przez podjazd. Ona mnie widzi, ale nawet nie próbuje udawać uśmiechu. To mi nie przeszkadza, ale przeszkadza to, że nie ma w oczach nawet iskierki rozpoznania. Byłem w jej domu. Przyszedłem na pogrzeb jej mamy. Trzymałem ją, gdy zemdlała, nie więcej niż cztery godziny temu, a ona nawet mnie nie poznaje. Założę się, że myśli o Loganie. Ten dupek. Powinienem był go walnąć, tak jak chciałem. – Czekaj! Wzdryga się. Czemu się wzdrygnęła? – Idźcie do domu – nakazuje chłopcom. Obserwuje, jak wszyscy wchodzą do środka, zanim się do mnie odwraca. – Jeszcze raz, jak masz na imię? Przysięgam na Boga, że chcę walnąć Logana i nie wiem nawet za co, ale czuję, że to on jest powodem, przez który mnie nie pamięta. Próbuję utrzymać normalny ton głosu, nawet jeśli gdzieś w środku, chcę nią potrząsnąć, za to, że mnie nie pamięta. – Cameron. – Jasne. – Kiwa głową. – Cameron. – Krzyżuje ramiona na piersi. – Czego chcesz? – Powiedziałem ci wczoraj. Chcę pomóc. Jej oczy się zwężają. Zaciska mocno zęby. Jednak jakimś cudem udaje jej się powiedzieć: – A ja ci wczoraj powiedziałam, że nie potrzebuję twojej pomocy. Wzruszam ramionami. Nie mam zielonego pojęcia, co innego mam zrobić. Jestem zdenerwowany. A ona mnie przeraża. – Dlaczego? – Spina się.
– Dlaczego? – pytam z niedowierzaniem. – Tak. Dlaczego? – Robi krok do przodu, opuszczając ramiona przy bokach. – Jesteś jednym z tych ludzi z kościoła… czy próbujesz siebie ocalić, wynagradzając za jakiś grzech, którego nie możesz zapomnieć? O co chodzi, Cameron? Czy wyglądamy, jakbyśmy potrzebowali pomocy? Myślisz, że ja potrzebuję pomocy? – Tak – odpowiadam, nim mogę się powstrzymać. Jej ramiona opadają i po raz pierwszy widzę w niej coś poza siłą, czy smutkiem. Wrażliwość. I strach. Boi się. – Szczerze, to tak – powtarzam, badając grunt. Otwieram usta, by mówić dalej, ale mi przerywa. – Okej – wzdycha. Odwraca się i idzie do domu. Powoli podążam za nią, wiedząc aż za dobrze, że nie mam kurwa pojęcia, co ja tu, do diabła, robię. *** Przez trzy kolejne dni zupełnie mnie ignoruje. Nie wita się ze mną. Nie odzywa się do mnie. Nigdy nie wymawia mojego imienia. Nigdy mnie nie zauważa. Powinienem być wkurzony, ale nie jestem. Bo w ciągu tych trzech dni, coś sobie uświadamiam. Nie jestem tu już tylko dla niej; jestem tu również dla jej braci. I niezależnie od tego, co pokazuje albo czego nie chce przyznać, potrzebuje pomocy. Wszyscy potrzebują. Czwartego dnia robi coś, czego się nigdy nie spodziewałem. – Możesz zostać na kolację, zrobiłam za dużo. – To wszystko. Tylko tyle mówi. I nawet jeśli mówi to mimochodem, wiem, ile wysiłku kosztowała ją ta propozycja. Siedzimy przy ogromnym stole, a chłopcy rozmawiają ze sobą. Czyta, a ja odczytuję ją. I w ten sposób spędzam kilka następnych tygodni. Każdego dnia, wypowiada do mnie o kilka słów więcej i każdego dnia uświadamiam sobie, że zależy mi bardziej, niż powinno. *** Wycieram ostatni garnek ze zlewu, a ona bierze go z moich rąk i stawia na kuchence.
Odchrząkuję i mówię: – Więc, chciałem coś z tobą uzgodnić. Kiwa głową, nigdy nie podnosząc wzroku. – Zastanawiałem się, czy mógłbym jutro przynieść mojego Xboxa… żeby móc zająć czymś chłopców na jakiś czas. – Przeklinam się za nerwy, które w moim głosie. – Chodzi o to, że narobiłem sobie trochę zaległości w pracy domowej i pomyślałem… Jej oczy podnoszą się na mnie. – Nie musisz przychodzić każdego dnia. Nikt cię nie zmusza. Sfrustrowany, wypuszczam oddech z warknięciem i odchylam głowę do tyłu, szukając gdzieś cierpliwości, której zaczyna mi brakować. – Nie przeszkadza mi przychodzenie tutaj. To był tylko pomysł. Po prostu posiedzę dłużej i odrobię ją, jak wrócę do domu – wzdycham, zbyt zmęczony, żeby ukrywać zranienie w moim głosie. – Zobaczymy się jutro, Lucy. Zaczynam odchodzić, ale zatrzymuje mnie jej dłoń na przedramieniu. – Przepraszam – mówi tak cichutko, że ledwo ją słyszę. – Po prostu nie chcę, abyś czuł, że musisz tu przychodzić. – Próbuje się uśmiechnąć, ale zawodzi. – Przynieś Xboxa. Będą zachwyceni. – Dobrze. – Odwracam się do wyjścia, ale ponownie mnie zatrzymuje. – Naprawdę przepraszam, Cameron. – Dźwięk mojego imienia wypowiadanego przez nią bez złości czy irytacji sprawia, że oddech mi się rwie. Przygryza wargę, a spojrzenie wędruje na podłogę. – Nie wiem, dlaczego tutaj jesteś, ale nie chcę tego kwestionować. Chcę to tylko docenić. – Podnosi wzrok. – Dziękuję. *** – Wrócił syn marnotrawny – chichocze mama. Siedzi na kanapie w salonie, razem ze swoim chłopakiem, Markiem. On też odwraca wzrok od telewizora, gdy wchodzę do pokoju. – Cześć mamo. – Podchodzę i całuję ją w policzek. Minęło kilka dni, odkąd ją widziałem. Większość nocy spędza w domu Marka albo on jest tutaj. Wyciągam rękę, żeby uścisnąć mu dłoń, ale ją odtrąca. – Co? Żadnego całusa dla mnie? – Robi dziubek i czeka. Próbuję się nie śmiać, ale nie potrafię się powstrzymać.
– Może nie jesteś wystarczająco ładny – droczy się mama. Obejmuje ją za ramiona. – Na szczęście, ty jesteś wystarczająco ładna za nas oboje – mówi, całując ją w skroń. – To było żałosne, Marky Mark – żartuję. Mruży na mnie oczy. A następnie się uśmiecha. – Wiesz, co jeszcze jest żałosne? – Co? – Wyzywająco unoszę głowę. – Twój ranking wybić w tym sezonie. – Próbuje kopnąć mnie w tył kolana, żeby je ugiąć, ale za szybko się odsuwam. Wstaje, wciąż się uśmiechając. – Moja babcia uderza piłkę lepiej niż ty. Śmieję się. – O taak, założę się, że uwielbia walić po jajach. Wyraz jego twarzy się zmienia. – Coś ty powiedział o Babuni Tallulah? – TALLULAH? – Wybuchem śmiechem. – I kto to mówi – przekrzykuje mój wybuch. – ALADYN. Teraz to mi rzednie mina. Spoglądam na mamę, tak samo jak Mark. – Kto daje dziecku na imię Aladyn? Mama siada, wystawia nogę i kopie Marka w tył kolana. Przewraca się na podłogę, zanim może się uratować. A ona szybko odwraca się do mnie. – Bierz go, skarbie. Tak też robię. W przeciągu kilku sekund siłujemy się na podłodze. Żaden z nas nie wie nic o zapasach, więc tylko tarzamy się po podłodze, zadając udawane ciosy. – Skąd, do diabła, wziąłeś te mięśnie, dzieciaku? – Ćwiczyłem. – Próbuję kopnąć go w krocze, ale się odsuwa. – Byłeś zbyt zajęty podnoszeniem ciężarów, żeby popracować nad uderzeniem? – Odwal się. – Śmieję się.
Dzwoni dzwonek do drzwi i przerywamy na sekundę, ale tylko na sekundę, zanim wykorzystuje moje rozproszenie i przewraca mnie na plecy. Zaczyna klepać mnie po głowie, przytrzymując mi jednocześnie ręce. – Cameron? Moje serce próbuje wyskoczyć z piersi. – Cholera. Lucy stoi nad nami z niepewnym wyrazem twarzy. Przenosi spojrzenie ze mnie do Marka, na mnie, na Marka i znowu... – Cholera – powtarzam, próbując zepchnąć z siebie Marka. Pozwala mi wstać bez walki. Poprawiam ubranie i wycieram dłonie o szorty. Co ona robi w moim salonie? Przesuwam dłonią przez włosy. Moje szczurze włosy. Moja czapka musiała spaść, gdy tarzaliśmy się po podłodze. – Cholera – szepczę, rozglądając się za nią. Mark zakłada mi ją na głowę i staje obok mamy, za Lucy, z zadowolonym z siebie uśmiechem. Przełykam, poprawiam czapkę i w końcu zdobywam się na odwagę, by się do niej odwrócić. – Hej. Uśmiecha się, tym samym sztucznym uśmiechem, co zawsze. – Cześć. Zaczynam panikować. Dlaczego ona tu jest? – Co się stało? Z chłopcami wszystko w porządku? Przyjadę. – Ruszam do drzwi, żeby włożyć buty, ale mnie zatrzymuje. – Wszystko w porządku. Ty tylko... – Wkłada rękę do kieszeni i wyciąga moją komórkę. – Zostawiłeś to w moim domu. Pomyślałam, że możesz jej potrzebować. Moje ramiona od razu się relaksują. – Więc wszystko w porządku? Potraktuje i spogląda na drzwi wejściowe. – Lepiej już pójdę. – Wyciąga rękę z moim telefonem. Biorę go i odprowadzam ją do drzwi, ignorując zatroskane twarze mamy i Marka. – Jak się tu dostałaś? – otwieram drzwi i czekam aż przez nie przejdzie. – Kto pilnuje chłopców?
– Zadzwoniłam po moją ciocię. Jest w domu, ale nie może długo zostać. Chciałam się tylko upewnić, że odzyskasz swój telefon, na wypadek, gdybyś go potrzebował... do czegoś... – Nie potrzebowałem go – mówię jej. – Mogłaś zaczekać. – Och. – Spuszcza wzrok. – Przepraszam. – Jest w porządku – mówię szybko. Wyciąga kluczyki z kieszeni i pokazuje na stojącego na podjeździe minivana. – Zobaczymy się później, Cameron. Moje oczy wędrują od kluczyków do minivana. – Masz prawo jazdy? – To nie ma sensu. Skoro tu przyjechała, to czemu codziennie jeździ autobusem? Jej głowa powoli obraca się z boku na bok, gdy patrzy nad moim ramieniem, prawdopodobnie na mamę. – Tylko pozwolenie. Ale tata nauczył mnie jeździć, jak miałam dwanaście lat. Jest dobrze. – Kochanie – mówi mama, stając teraz za mną. – Przyjechałaś tu bez licencjonowanego kierowcy? – Tak, proszę pani. Ale jestem dobrym kierowcą. Przyrzekam. – W jej oczach zaczynają gromadzić się łzy, a ja nie wiem dlaczego. Mama staje obok mnie. – Nie sądzę, bym czuła się dobrze pozwalając ci jechać do domu samej, kochanie. Pojadę z tobą. Mark! – krzyczy przez ramię. – Pojedziesz za mną z Cameronem, dobrze? – O nie. – Lucy szybko kręci głową. – Nie musicie tego robić. Poradzę sobie. – Jej głos się załamuje. – Nie chciałam zawracać wam głowy. Bardzo przepraszam. – Po prostu zrób, co mówi – krzyczy za nami Mark. – Tak będzie szybciej. Zaufaj mi. Lucy kiwa głową, ale nie patrzy na żadne z nas. Idzie do swojego samochodu, jej głowa przez cały czas jest opuszczona. Jak tylko do niego podchodzi, odblokowuje zamek i wsiada na fotel kierowcy. – Jeszcze o tym porozmawiamy – mówi mama ostatecznym tonem. ***
– Siadaj. – Mama wskazuje na kanapę. – To żadna wielka sprawa, Siada na kanapie naprzeciwko i podwija pod siebie nogi. – Nie wiem, co się tak naprawdę dzieje, więc nie mogę ocenić, czy to wielka sprawa, czy nie. – Kolor całkowicie odpływa z jej twarzy. – Wino! – woła do Marka. – Teraz! Mam przeczycie, że będę go potrzebować. – Mark wychodzi z kuchni i podaje jej butelkę. Przechyla ją bez wahania. – Wyrzuć to, Cameron. Po prostu mi to wytłumacz. – Co? – Mrużę oczy. – Co, do diabła, jest z tobą nie tak? Jej ramiona sztywnieją, a oczy zmieniają się w wąskie szparki. – Po prostu mi powiedz. – Co mam powiedzieć? Czemu jesteś taka wkurzona? Mocniej ściska butelkę wina, a Mark siada obok niej, pocierając jej ramiona, aby ją uspokoić. – Czemu jestem wkurzona? – Gotuje się ze złości. – Może dlatego, że mój piętnastoletni syn zaraz mi powie, że zapłodnił dziewczynę i ma z nią synów… i trzyma to w sekrecie! Kiedy to się stało, Cameron? Śmieję się. Zanoszę się śmiechem. – To nie jest zabawne! – krzyczy. Nie mogę się uspokoić. – Przestań się śmiać! Słyszę ją. Naprawdę. Ale nie mogę. Nie mogę przestać się śmiać. Rzuca poduszką w moją głowę, śmiejąc się. I płacząc. Kobiety są głupie. – CAMERON! Podnoszę palec, pokazując jej, by poczekała sekundę i próbuję się opanować. – To tam byłeś każdej nocy? U swoich dzieci. O mój Boże – jęczy. – Jestem babcią. Mój śmiech przybiera na sile.
– Skończyłam! – Wstaje, z butelką wina przyciśniętą do piersi. – Idę robić na drutach albo grać w bingo czy co tam robią babcie… a ty możesz tu siedzieć i się ze mnie śmiać. – Przepraszam – udaje mi się wydusić. – Ale to absurd. – Co? – Nikogo nie zapłodniłem. Słyszę, jak Mark wypuszcza oddech. – Ale tak, to u niej byłem każdej nocy. – Nabieram kila uspokajających oddechów, aż jestem pewien, że moje słowa zabrzmią spokojnie. – Pomagam jej. Siada ponownie i stawia wino na ławie. – Co masz na myśli mówiąc, że jej pomagasz? Chodzi do twojej szkoły? O jakich chłopcach mówiłeś? Gdzie są jej rodzice? Zasysam duży oddech i próbuję odpowiedzieć na jej pytanie tak prosto, jak to tylko możliwe. – Tak, chodzi do mojej szkoły. Ci chłopcy to jej bracia, konkretnie szóstka. – Jej oczy się powiększają, ale się nie odzywa. – Jej mama zmarła kilka tygodni temu. Jej tata jest… niestabilny. Więc ona potrzebuje pomocy. Wypuszcza z płuc całe powietrze i opiera się o kanapę. – Okej – mówi i powoli kręci głową. – Więc idziesz tam i co? Wzruszam ramionami. – Zajmuję chłopców, gdy ona gotuje kolację… czy coś. Pomagam jej trochę sprzątać… robić różne rzeczy. Tam jest niemowlę, mamo. Ona jest w mojej klasie, ma piętnaście lat, a dźwiga na swoich ramionach cały świat. Wstaje, przygotowuje ich do szkoły, a jej ciotka przychodzi, by zająć się dzieckiem, kiedy ona jest na zajęciach. Ale później wraca do domu i wszystko zaczyna się od nowa. Nie sypia dobrze. A jej brat – powiedział mi, że jest tak smutna, że aż wymiotuje. Nie wiem, co to znaczy, ale nie mogę nic nie robić. Jest sama. Nie ma nikogo. Mama ociera spływające po policzkach łzy. – Nie wiem, co powiedzieć, Cam. Chodzi mi o to… zawsze za bardzo się przejmowałeś. Nawet jako dziecko przynosiłeś do domu przybłędy… ale to… to może być za dużo, nawet dla ciebie. To czyjeś życie. Czyjaś rodzina. Weźmiesz od niej część tego ciężaru i stanie się on twoim. To ogromna odpowiedzialność dla chłopca w twoim wieku, jesteś pewien, że nikt inny nie może jej pomóc? Jej słowa od razu mnie wkurzają. Nie potrzebuje nikogo innego. Ma mnie.
– Ja tylko chcę pomóc. Potakuje powoli, podnosząc wino i upijając kolejny łyk. – Musimy jeszcze o tym porozmawiać. Pozwól mi pomyśleć… – Pomyśleć o czym? Nie przestanę. – Mój ton jest obronny. Bo nawet jeśli próbuje pomóc, wiem, że szuka też sposobu, aby zabrać ode mnie Lucy. – Nie możesz mnie powstrzymać przed widywaniem jej. Na jej twarzy odmalowuje się szok i ja to rozumiem. Naprawdę. Ale ona nie ma pojęcia, ile Lucy dla mnie znaczy. I do tej chwili, ja też nie wiedziałem. – Kochanie. Nie zamierzam tego robić. – Dobrze. – Wstaję z westchnieniem. – Bo jestem dobrym dzieckiem. Nie możesz temu zaprzeczyć. Zawsze robię to, o co prosisz. Nigdy nie łamię zasad i nie robię niczego złego. – Wiem o tym, Cameron. – Patrzy na mnie ze współczuciem w oczach, a ja spoglądam na nią. Serce łomocze mi w piersi. Jestem wściekły. Jestem wkurzony. I sfrustrowany, bo ona tego nie rozumie. Ale ponownie, ja też nie. Mark odchrząkuje. – Jest całkiem urocza, no nie? Nie mogę powstrzymać małego uśmiechu, który pojawia się na moich ustach. – Idę do łóżka. – Dobranoc – mówią oboje, ale ja jestem już w połowie schodów. – W pewnej chwili, będziesz musiał zacząć zachowywać się jak jego ojciec, Mark, a nie jak wyluzowany starszy brat – mówi cicho mama. – Heather, adoptowałbym go w tej chwili i zaczął zachowywać się jak jego ojciec, gdybyś w końcu zgodziła się za mnie wyjść. Śmieję się pod nosem. Mama odpowiada: – To się nie stanie. – Łamiesz mi serce, wiesz o tym? Zamykam drzwi sypialni i rzucam się na łóżko. Jestem wykończony. Ale wtedy myślę o Lucy i o tym, jak ona musi być zmęczona i jest to nieporównywalne. Wpychając rękę do kieszeni, wyciągam telefon i odnajduję jej numer. Nawet o tym nie myślę, po prostu go wybieram.
– Halo? – Lucy? – Tak. – Dziękuję, że przywiozłaś mój telefon. Nie wydaje mi się, bym to powiedział, kiedy tu byłaś. Cisza. Odchrząkuję. – Mówi Cameron. Więcej ciszy. Rozłączam się. Cholera, to było dziwne. Telefon wibruje mi w ręce. Na wyświetlaczu pojawia się jej imię. Wstaję i zaczynam krążyć. Dzwonienie ustaje. – Cholera. – Wybieram jej numer – zajęte. Próbuję ponownie – to samo. Wtedy to mój zaczyna dzwonić. Odbieram. – Halo? – Jestem tak zdenerwowany, że uderzam telefonem o policzek. I wtedy go upuszczam… – Halo? Cam? – Dźwięk jej głosu, dobiegający z głośnika, wypełnia wszystkie moje zmysły. – Poczekaj! – krzyczę. – Upuściłem telefon. – Obracam się dookoła, pocierając bok twarzy i rozglądając się za telefonem. Gdzie on do cholery poleciał? – Halo? – mówi ponownie. – Cholera. – Halo? Opadam na podłogę i szukam go. Jest pod łóżkiem. No jasne, że tam. Przesuwam ukrytą tam stertę porno i sięgam po niego. – Upuściłem telefon. Poczekaj chwilę. Proszę, nie rozłączaj się – wołam. – Okej. Gdy telefon znajduje się już w mojej ręce, zaczynam panikować. Pukanie do drzwi sprawia, że niemal wyskakuję ze skóry. Zakrywając telefon dłonią, otwieram drzwi.