Mystirio

  • Dokumenty51
  • Odsłony69 185
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów62.6 MB
  • Ilość pobrań26 623

Clare Cassandra - Piekielne maszyny 03 - Mechaniczna Księżniczka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Clare Cassandra - Piekielne maszyny 03 - Mechaniczna Księżniczka.pdf

Mystirio EBooki Clare Cassandra Diabelskie maszyny
Użytkownik Mystirio wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 72 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 362 stron)

,,Mechaniczna Księżniczka” CASSANDRA CLARE * Tłumaczenie nieoficjalne: Drużyna Dobra * http://chomikuj.pl/Druzyna_Dobra

Prolog York, Północna Anglia, rok 1847. - Boję się - powiedziała mała dziewczynka siedząca na łóżku. - Dziadku, mógłbyś zostać ze mną? Aloysius Starkweather wydał ze swego gardła dźwięk zniecierpliwienia i przysunął krzesło bliżej łóżka. Ten niecierpliwy dźwięk był jedyną oznaką irytacji; tak naprawdę sprawiało mu przyjemność, że jego wnuczka tak bardzo mu ufała. Jego szorstki sposób bycia nigdy jej nie przeszkadzał, pomimo jej łagodnego charakteru. - Nie ma się czym martwić, Adele - powiedział. - Zobaczysz. Spojrzała na niego wielkimi oczyma. Zazwyczaj ceremonia nadania pierwszych run odbywała się w jednym z najwspanialszych pomieszczeń w Instytucie w Yorku, ale przez wzgląd na delikatne nerwy i kruche zdrowie Adele wyrażono zgodę, aby odbyła się w bezpiecznej przestrzeni jej sypialni. Siedziała u wezgłowia swojego łóżka z mocno wyprostowanymi plecami. Jej suknia ceremonialna była czerwona, z wstążką tego samego koloru zawiązaną na plecach. Miała jasne włosy, jej oczy wydawały się być zbyt ogromne względem szczupłej twarzy, a ramiona zbyt wąskie. Wszystko w niej było kruche, niczym chińska porcelana. - Cisi Bracia - zaczęła. - Co oni mi zrobią? - Podaj mi rękę - powiedział, a ona ufnie wyciągnęła dłoń w jego stronę. Obrócił ją i zobaczył bladoniebieską siateczkę żył pod jej skórą. - Użyją swoich steli - wiesz czym jest stela - by narysować na tobie Znak. Zazwyczaj zaczynają od runy Wzroku, co wiesz z nauk, ale w twoim przypadku zaczną od runy Siły. - Ponieważ nie jestem silna. - By wzmocnić twoje ciało. - Niczym bulion wołowy - Adele zmarszczyła nos. Roześmiał się. - Miejmy nadzieję, że nie będzie to nieprzyjemne. Poczujesz lekkie ukłucie,

więc musisz być dzielna i nie płakać, bo Nocni Łowcy nie płaczą z bólu. Potem ukłucie minie, a ty poczujesz się dużo silniejsza i zdrowsza. I to będzie koniec ceremonii, zejdziemy schodami na dół i zjemy lodowe ciasto w ramach świętowania. Adele zastukała obcasami. - Będzie przyjęcie! - Tak, przyjęcie. I prezenty – Poklepał się po kieszeni, w której spoczywało małe pudełko zawinięte w cieniutki błękitny papier, w którym znajdował się jeszcze mniejszy pierścień rodzinny. - Jeden z nich mam tutaj, przy sobie. Dostaniesz go wtedy, gdy zakończy się ceremonia nadania Znaków. - Nigdy nie miałam zorganizowanego przyjęcia na moją cześć. - To dlatego, że staniesz się Nocnym Łowcą - powiedział Aloysius. - Wiesz dlaczego to jest takie ważne, prawda? Twoje pierwsze Znaki będą oznaczać, że jesteś Nefilim, tak jak ja, jak twój ojciec i matka. Będą oznaczać, że jesteś częścią Clave. Częścią naszej rodziny wojowników. Kimś wyjątkowym i lepszym od innych. - Lepszym od innych - powtórzyła powoli, gdy drzwi jej pokoju otworzyły się i weszli doń dwaj Cisi Bracia. Aloysius ujrzał błysk strachu w oczach Adele. Wyciągnęła dłoń z jego uścisku. Zmarszczył brwi - nie lubił patrzeć na strach swojego potomstwa, lecz nie mógł zaprzeczyć, że Cisi Bracia byli straszni w tej swojej ciszy i swoich specyficznych, płynnych ruchach. Przeszli dookoła łóżka w stronę Adele, gdy drzwi znów się otworzyły i weszli przez nie rodzice dziewczyny: jej ojciec, syn Aloysiusa, w szkarłatnej zbroi; jego żona w czerwonej sukni wyciętej w pasie i złotym naszyjniku, na którym wisiała anielska runa. Uśmiechnęli się do córki, która odwzajemniła się drżącym uśmiechem, aż została otoczona przez Cichych Braci. Adele Lucinda Starkweather. Był to głos pierwszego z Cichych Braci, Brata Cimona. Jesteś w odpowiednim wieku. To pierwszy raz, kiedy zostaniesz obdarowana Znakami Anioła. Czy jesteś świadoma zaszczytu jakiego doznałaś, i zrobisz wszystko, co w twojej mocy, aby być ich godna? Adele skinęła posłusznie głową. - Tak. Czy akceptujesz te Anielskie Znaki, które będą już zawsze zdobić twe ciało, przypominając wszystko, co zawdzięczasz Aniołowi i o twoich świętych obowiązkach względem świata? Ponownie skinęła posłusznie. Serce Aloysius'a rozpierała duma. - Akceptuję - powiedziała. Wobec tego zaczynamy. Stela błysnęła w długiej, białej ręce Cichego Brata. Wziął drżącą dłoń Adele i przyłożył jej do skóry końcówkę steli, rozpoczynając rysować. Czarne linie kłębiły się pod jej czubkiem, a Adele przyglądała się ze

zdziwieniem jak symbol Siły nabierał kształtu na bladej skórze jej ramienia, subtelna linia krzyżowała się z innymi, przecinając jej żyły, okalając jej rękę. Jej ciało było napięte, jej małe zęby podążyły w kierunku dolnej wargi. Jej oczy błysnęły na Aloysiusa, a on spojrzał w nie i zobaczył to. Ból. Normalnym było, że w czasie przyjmowania Znaków odczuwało się odrobinę bólu, ale to, co ujrzał w oczach Adele było agonią. Aloysius zerwał się, posyłając krzesło na którym siedział za siebie. - Przestańcie! - zapłakał, lecz było już za późno. Runa została ukończona. Cichy Brat odsunął się, patrząc. Na steli była krew. Adele zaskomlała pomna przestrogi swego dziadka, że nie powinna płakać - lecz wtedy jej zakrwawiona, zraniona skóra zaczęła odchodzić od kości, czarniejąc i płonąc pod runą niczym ogień i nie mogła nic poradzić na to, że odchyliła głowę do tyłu i zaczęła krzyczeć, i krzyczeć, i krzyczeć... *** Londyn, rok 1873 - Will? - Charlotte Fairchild otworzyła drzwi pokoju treningowego Instytutu. - Will, jesteś tutaj? Odpowiedział jej jedynie stłumiony pomruk. Drzwi otworzyły się na oścież, odsłaniając szeroki pokój z wysokim sufitem. Charlotte dorastała trenując w nim i bardzo dobrze znała każde wypaczenie w deskach podłogowych, każdą prastarą tarczę namalowaną na ścianie północnej, kwadratowe okna, tak stare, że ich dół był cieńszy niż góra. W środku tego pomieszczenia stał Will Herondale, dzierżący nóż w swej prawej dłoni. Odwrócił głowę w stronę Charlotte by na nią spojrzeć, a ona znowu zrozumiała, jakim dziwnym był dzieckiem - chociaż miał dwanaście lat, niewiele było w nim z chłopca. Był bardzo uroczy, z gęstymi czarnymi włosami, które delikatnie falowały w miejscu, gdzie dotykały jego, teraz mokrego od potu kołnierza i były przyklejone do jego czoła. Kiedy pierwszy raz pojawił się w Instytucie, jego skóra była opalona od wiejskiego powietrza i słońca, lecz 6 miesięcy życia w mieście pozbawiły go tego koloru, powodując, że na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Jego oczy były niespotykanie błękitne. Mógłby się stać pewnego dnia naprawdę przystojnym mężczyzną, jeśliby tylko mógł coś zrobić z tym groźnym spojrzeniem stale wypaczającym jego oblicze. - O co chodzi, Charlotte? - warknął. Ciągle mówił z lekko walijskim akcentem, przeciągając samogłoski, co mogłoby się nawet wydawać szarmanckie, gdyby nie ten groźny ton.

Przetarł czoło rękawem, gdy weszła, po czym się zatrzymała. - Szukam cię od kilku godzin - powiedziała z dozą szorstkości, która miała wpływ na Willa. Niewiele rzeczy robiło to, gdy miał zły humor, który miał prawie zawsze. - Chyba nie zapomniałeś o tym, co powiedziałam ci wczoraj, że powitamy dzisiaj nowego przybysza? - Och, ależ pamiętam - Will rzucił swoim nożem. Wbił się tuż za okręgiem tarczy, pogłębiając jego groźne spojrzenie. - Tylko, że mnie to po prostu nie obchodzi. Chłopiec stojący za Charlotte wydał z siebie stłumiony dźwięk. Śmiech, mogłaby pomyśleć, ale jak mógłby go z siebie wydać? Została ostrzeżona, że chłopiec, który przybędzie z Szanghaju do Instytutu nie czuł się zbyt dobrze, lecz wciąż była w szoku; odkąd wyszedł z powozu, blady i drżący niczym trzcina na wietrze, jego czarne kręcone włosy były przetkane srebrem, jakby był mężczyzną w wieku lat osiemdziesięciu, a nie dwunastoletnim chłopcem. Jego oczy były szerokie i srebrno-czarne, dziwnie piękne, lecz natarczywe w jego delikatnej twarzy. - Will, powinieneś był być uprzejmy - powiedziała teraz i wyciągnęła chłopca zza swoich pleców, wprowadzając go do pokoju. - Nie przejmuj się Willem. On jest po prostu humorzasty. Willu Herondale, chciałabym cię przedstawić Jamesowi Carstairsowi z Instytutu w Szanghaju. - Jem - powiedział chłopiec. - Wszyscy mówią na mnie Jem. - Zrobił kolejny krok w stronę pokoju, jego skierowane na Willa spojrzenie wyrażało przyjacielską ciekawość. Mówił bez cienia akcentu, ku zaskoczeniu Charlotte, no ale w końcu jego ojciec jest - to znaczy był - Brytyjczykiem. - Wy też możecie. - Cóż, jeżeli wszyscy cię tak nazywają, to chyba dostąpiłbym ogromnego zaszczytu, nieprawdaż? - Ton Willa był zgryźliwy: jak na jego młody wiek był niesamowicie dobrze obeznany ze wszelkimi formami nieuprzejmości. - Sądzę, że wkrótce odkryjesz, Jamesie Carstairs, że dla nas obu byłoby najlepiej, gdybyś trzymał się z dala ode mnie i zostawił mnie samego. Charlotte westchnęła w duchu. Miała wielką nadzieję, że ten chłopiec, będący w wieku Willa, mógłby rozbroić gniew i złośliwość Willa, ale wydawało się oczywistym, że Will mówił prawdę, gdy mówił jej, że nie obchodzi go inny chłopiec będący Nocnym Łowcą, który przybędzie do Instytutu. Nie chciał mieć przyjaciół, ani też być nim dla kogoś. Spojrzała na Jema, spodziewając się, że ujrzy jego zaskoczenie, lub ból, ale on tylko uśmiechał się lekko, jakby Will był małym kotkiem, który chciał go ugryźć. - Nie trenowałem, odkąd opuściłem Szanghaj - powiedział Jem. - Szukam partnera, kogoś z kim mógłbym ćwiczyć. - Ja mógłbym - zaczął Will. - Ale potrzebuję kogoś, kto dorównałby mi kroku, a nie jakieś chore stworzonko, które wygląda, jakby wisiało nad grobem. Chociaż podejrzewam, że mógłbyś być przydatny w nauce trafiania do celu. Charlotte wiedząc, co uczyniła względem Jamesa Cartairsa - fakt, którym się

nie podzieliła z Willem - poczuła jakby spłynął na nią jakiś mdły horror. Wisi nad grobem, ach, dobry Boże. Co też powiedział jej ojciec? Że Jem jest zależny od pewnego narkotyku, dzięki niemu żyje, który jest w pewnym sensie rodzajem leku, który może przedłużyć jego życie, ale nie uchroni go od śmierci. Och, Will. Zaczynała wchodzić pomiędzy dwóch chłopców, jakby mogła uchronić Jema przed okrucieństwem Willa, bardziej straszliwym niż sobie zdawał sprawę w tym przypadku - i wtedy zatrzymała się. Wyraz twarzy Jema się nawet nie zmienił. - Jeżeli przez wiszenie nad grobem masz na myśli umieranie, to oto jestem - powiedział. - Mam przed sobą dwa lata życia, trzy jeżeli dopisze mi szczęście, lub po prostu mi tak powiedziano. Nawet Will nie mógł ukryć swojego szoku; jego policzki zapłonęły czerwienią. - Ja… Ale Jem skierował swoje kroki w stronę namalowanej na ścianie tarczy; gdy tam dotarł, wyszarpnął nóż z drewna. Następnie się obrócił i skierował prosto w stronę Willa. Był delikatny niczym on, tego samego wzrostu. Stali zaledwie cale od siebie, ich oczy się spotkały i zatrzymały. - Możesz trenować na mnie rzucanie do celu, jeśli chcesz - rzucił Jem tak lekko, jakby rozmawiali o pogodzie. - Dla mnie oznacza to, że powinienem odczuwać trochę strachu, zważywszy na fakt, że nie jesteś zbyt dobrym strzelcem. - Obrócił się, wycelował i rzucił nóż. Utkwił dokładnie w sercu tarczy, drżąc lekko. - Lub - Jem wrócił, odwracając się w stronę Willa. - Możesz pozwolić mi uczyć ciebie. Ponieważ ja jestem bardzo dobrym strzelcem. Charlotte przyglądała im się. Przez pół roku obserwowała jak Will odtrącał każdego, kto próbował się do niego zbliżyć – nauczycieli, jej ojca, jej narzeczonego Henrego, obu braci Lightwoodów - z pewną kombinacją nienawiści i precyzyjnie dokładnego okrucieństwa. Jeśli nie byłaby jedyną osobą, która kiedykolwiek widziała go jak płacze, to już dawno temu porzuciłaby nadzieję, że będzie dla kogoś jakkolwiek dobry. A teraz stał tutaj, patrząc na Jema Carstairsa, chłopca o tak kruchym wyglądzie, że wyglądał, jakby był wykonany ze szkła, z pewnym siebie wyrazem twarzy, który zmieniał się powoli w niepewność. - Ty nie umierasz tak naprawdę - zaczął, najbardziej dziwnym, niepodobnym do swojego głosu Will. - Prawda? Jem skinął głową. - Tak mi powiedzieli. - Przykro mi - powiedział Will. - Nie - zaprzeczył James miękko. Odsunął swoją kurtkę i wyjął nóż zza paska

spodni. - Nie bądź taki banalny. Nie mów, że ci przykro. Powiedz, że będziesz ze mną trenował. Wyciągnął nóż rękojeścią w stronę Willa. Charlotte wstrzymała oddech, zbyt przerażona, by się ruszyć. Czuła się tak, jakby działo się coś bardzo ważnego, lecz nie potrafiła stwierdzić co. Will sięgnął i chwycił nóż, nie spuszczając oczu z twarzy Jema. Jego palce musnęły chłopca, kiedy odbierał od niego broń. To pierwszy raz, pomyślała Charlotte, kiedy widziała jak dotyka ochoczo jakiejś innej osoby. - Będę z tobą trenował - powiedział. Drużyna Dobra Tłumaczenie: Cheska Korekta: Nata

Rozdział 1 Okropny zgiełk ,,Wyjdź za mąż: Dla zdrowia w poniedziałek, dla bogactwa we wtorek, w środę, gdyż to najlepszy dzień ze wszystkich, dla sprzeczek wybierz czwartek, dla strat piątek, a by nie zaznać szczęścia sobotę.'' — Ludowy Wierszyk. - Grudzień jest wspaniałym okresem na małżeństwo - powiedziała krawcowa, w ustach trzymając pełno szpilek, co robiła z łatwością przez lata praktyki. - Jak to się mówi: "Kiedy grudniowy śnieg szybko spadnie, weź ślub, a prawdziwa miłość będzie trwała". - Umieściła ostatnią szpilkę w sukni i zrobiła krok do tyłu. - Już. Co o tym sądzisz? Jest wzorowana na jednym z projektów Worth'a1 . Tessa spojrzała na swoje odbicie w zwierciadle w swojej sypialni. Suknia z jedwabiu miała głęboki, złoty kolor, co było zwyczajem Nocnych Łowców, którzy wierzyli, że biel była kolorem oznaczającym żałobę. Dlatego nie można było brać w niej ślubu, pomimo że Królowa Wiktoria wyznaczyła tę modę. Koronki pochodzenia flamandzkiego - o wzorach delikatnych kwiatów i liści - szczelnie obszywały dopasowany stanik i opadały z rękawów. - Jest piękna! - Charlotte klasnęła w dłonie i pochyliła się do przodu. Jej brązowe oczy błyszczały z radości. - Tessa, ten kolor tak dobrze na tobie wygląda. Tessa odwróciła się obróciła się przed lustrem. Złoto dodawało koloru jej policzkom. Gorset był w kształcie klepsydry, zakrzywiony tam gdzie powinien, a mechaniczny anioł zwisał z jej szyi, dodając jej otuchy swoim tykaniem. Pod nim spoczywał wisiorek z jadeitu, który dał jej Jem. Miała przedłużony łańcuszek by mogła je nosić naraz, nie musząc rezygnować z drugiego. - Nie myślisz, może, że koronka jako dodatek jest zbyt ozdobna? 1 Charles Frederick Worth

- Wcale nie! - Charlotte wyprostowała się z jedną dłonią spoczywającą nieświadomie na brzuchu. Zawsze była zbyt szczupła - chuda, by naprawdę potrzebować gorsetu, a teraz, gdy spodziewa się dziecka nosiła herbacianą suknię, w której wyglądała jak mały ptaszek. - To dzień twojego ślubu, Tesso. Jeżeli jest jakieś usprawiedliwienie na nazbyt ozdobne dodatki to jest nim ten dzień. Uświadom to sobie. Tessa spędziła wiele nocy robiąc to. Nie była jeszcze pewna, gdzie odbędzie się ślub, bo Rada wciąż rozpatrywała ich sytuację. Ale zawsze, kiedy sobie wyobrażała ślub był on w Kościele, gdzie była prowadzona do ołtarza, może trzymając ramię Henry'ego, nie patrząc w lewo czy prawo, a przed siebie, na narzeczonego, jak powinna to robić narzeczona. Jem będzie miał na sobie strój - nie z rodzaju tych, w których walczył, ale specjalnie zaprojektowany, podobny do wojskowego munduru uszytego specjalnie na tę okazję: czarne rękawy ze złotymi pasami, złote runy wzdłuż kołnierza i rozcięcia marynarki. Będzie on wyglądał tak młodo. Obydwoje są tak młodzi. Tessa wiedziała, że to było niespotykane, ożenić się w wieku siedemnastu i osiemnastu lat, ale ścigali się z czasem. Z zegarem życia Jema, zanim się zatrzyma. Przyłożyła dłoń do gardła i poczuła znajome wibracje swojego mechanicznego anioła, którego skrzydła drapały jej dłoń. Krawcowa spojrzała na nią z niepokojem. Była przyziemną, nie Nephilim, ale miała Wzrok, tak jak wszyscy którzy służyli Nocnym Łowcom. - Usunąć koronki, panienko? Zanim Tessa odpowiedziała, rozległo się pukanie do drzwi i usłyszała znajomy głos. - To ja, Jem. Tessa, jesteś tutaj? Charlotte usiadła prosto. - Och! Nie może cię zobaczyć w sukni! Tessa stała zdziwiona. - Dlaczegóż by nie? - To zwyczaj Nocnych Łowców, to przynosi pecha! - Charlotte wstała. - Szybko! Ukryj się za szafą! - Za szafą? Ale... - Tessa urwała z okrzykiem, gdy Charlotte objęła ją w pasie i zaczęła ją prowadzić za szafę jak policjant ze szczególnie opierającym się przestępcą. Uwolniona dziewczyna zgarnęła swoją suknię i spojrzała na Charlotte. Obydwie zerknęły zza szafy na szwaczkę, która po posłaniu im zdziwionego spojrzenia otworzyła drzwi. Srebrzysta głowa Jema pojawiła się w przerwie pomiędzy drzwiami a framugą.

Wyglądał trochę niechlujnie z krzywo leżącą marynarką. Rozglądał się przez chwilę po pomieszczeniu z zakłopotaniem na twarzy, zanim dostrzegł Charlotte i Tessę, które w połowie ukrywały się za szafą. - Dzięki niebiosom - powiedział. - Nie miałem pomysłów gdzie mogłyście pójść. Gabriel Lightwood jest na dole, gdzie rozpętał okropny zgiełk. *** - Napisz do nich, Will - powiedziała Cecily Herondale. - Proszę. Tylko jeden list. Will odrzucił swoje przepocone, ciemne włosy i spiorunował ją wzrokiem. - Ustaw swoje nogi w pozycji - Tylko tyle odpowiedział. Wskazał ostrzem sztyletu. - Tam i tam. Cecily westchnęła i poruszyła stopami. Wiedziała, że nie stała we właściwej pozycji: robiła to celowo, by zirytować Willa. Łatwo było zirytować jej brata. Tylko tyle zapamiętała z czasów, gdy miał dwanaście lat. Nawet rzucając mu wyzwanie, jak na przykład wspinanie się na stromy dach dwuspadowy w ich rezydencji - to wszystko powodowało to samo: wściekły, niebieski płomień w jego oczach, zaciśnięta szczęka i czasami złamaną nogę lub ramię Willa na sam koniec. Oczywiście ten brat, niemal dorosła wersja Willa, nie przypominał jej tego z dzieciństwa. Urósł, stając się podwójnie wybuchowy i zamknięty w sobie. Miał w sobie całe piękno ich matki i cały upór ich ojca - i, czego się obawiała, jego skłonność do nałogów, chociaż wnioskowała to jedynie z szeptów wśród mieszkańców Instytutu. - Podnieś ostrze - powiedział Will. Jego głos był chłodny i profesjonalny jak jej guwernantki. Cecily podniosła miecz. Zajęło jej trochę czasu, aby przyzwyczaić się do uczucia stroju treningowego na jej skórze: miała na sobie luźną tunikę i spodnie, oraz pasek wokół jej bioder. Teraz poruszała się w tym stroju ze swobodą, jakby była w luźnej koszuli nocnej. - Nie rozumiem dlaczego nie rozważysz napisania listu. Jednego listu. - Nie rozumiem dlaczego nie rozważysz powrotu do domu - odpowiedział Will. - Jeśli po prostu zgodziłabyś się wrócić do Yorkshire, przestałabyś martwić się o naszych rodziców, a ja mógłbym zorganizować... Cecily przerwała mu po usłyszeniu tego już tysięczny raz. - Może rozważysz zakład, Will? Dziewczyna była jednocześnie zadowolona i trochę rozczarowana, gdy zobaczyła błysk w oczach Willa, który pojawiły się w ten sam sposób co u ich ojca, zawsze gdy dżentelmenowi został zaproponowany zakład. Ludzie byli tacy

przewidywalni. - Jaki rodzaj zakładu? - Will zrobił krok do przodu. Miał na sobie strój treningowy; Cecily widziała Znaki, które wiły się wokół jego nadgarstków, runę pamięci na jego gardle. Zajęło jej trochę czasu, by widzieć Znaki jako coś innego niż niedoskonałości, których teraz używała: przyzwyczaiła się do stroju, do świetnych sal rozbrzmiewających echem w Instytucie i do ich dziwnych mieszkańców. Wycelowała w ścianę przed nimi. Na niej namalowany był czarny cel: środek tarczy wewnątrz większego koła. - Jeżeli trafię w środek trzy razy, to napiszesz do Taty i Mamy jak się masz. Musisz powiedzieć im o klątwie i dlaczego odszedłeś. Twarz Willa zamknęła się jak zawsze, kiedy go o to prosiła. - Nigdy nie trafisz trzy razy bez pudłowania, Cecy. - Cóż, ten cały zakład nie powinien być dla ciebie wielkim problemem, William. - Użyła jego pełnego imienia celowo. Wiedziała, że zdenerwuje go to, gdy używa go ona. Kiedy robił to jego najlepszy przyjaciel - nie, jego parabatai; odkąd przybyła do Instytutu dowiedziała się, że to były całkiem dwie różne rzeczy - Will wydawał się odbierać to jako wyraz sympatii. Może było tak dlatego, że wciąż pamiętał ją drepczącą za nim niepewnym krokiem, zadyszaną, wołająca za nim ,,Will, Will” z walijskim akcentem. Nigdy nie nazwała go ,,William", zawsze tylko ,,Will”, lub jego walijskim imieniem, Gwilym. Zmrużył oczy, o tych samym ciemnoniebieskim kolorze jak jej. Kiedy ich matka powiedziała czule, że gdy Will urośnie będzie łamaczem serc, Cecily zawsze patrzyła na nią z powątpiewaniem. Chłopak z brakiem koordynacji, chudy, zaniedbany i zawsze brudny. Teraz mogła to dostrzec, odkąd zobaczyła go pierwszy raz, gdy weszła do jadalni Instytutu i stał tam w zdumieniu, a ona pomyślała: To nie może być Will. Spojrzał na nią oczami ich matki i zobaczyła w nich gniew. Wcale nie był zadowolony jej widokiem. W jej wspomnieniach był chudym chłopcem z dzikim gąszczem czarnych włosów niczym u Cygana, z liśćmi w ubraniach, a teraz był w zamian wysokim, przerażającym mężczyzną. Słowa, które chciała powiedzieć po prostu uleciały, gdy oddała jego wzrok, błysk za błysk w oczach. I było tak odkąd Will zaczął ledwie znosić jej obecność, jakby była kamieniem w jego bucie, stałym, ale tym samym niewielkim problemem. Cecily wzięła głęboki wdech, uniosła podbródek i przygotowała się do pierwszego rzutu nożem. Will nie wiedział, nigdy się nie dowiedział o godzinach, które spędziła w tym pomieszczeniu sama, praktykując, ucząc się jak zrównoważyć ciężar noża w ręce i odkrywając, że dobry rzut nożem był ten rzucany z tyłu ciała. Trzymała obie ręce luźno, następnie uniosła prawą za głowę i zanim rzuciła, przeniosła wagę swojego ciała do przodu. Ostrze noża było ustawione prosto w sam środek tarczy. Rzuciła nim i szybko cofnęła rękę, wsysając gwałtownie powietrze.

Nóż zatrzymał się, wbity w punkt na ścianie, dokładnie w środku tarczy. - Jeden - powiedziała Cecily, posyłając Willowi wyniosły uśmiech. Spojrzał na nią kamiennym wzrokiem, wyszarpnął nóż ze ściany i podał go jej. Dziewczyna rzuciła. Drugi rzut, podobnie jak pierwszy, poleciał bezpośrednio do swojego celu i utknął w nim wibrując. - Dwa - powiedziała Cecily grobowym tonem. Will zacisnął szczękę, gdy wziął ponownie nóż i podał go jej. Wzięła go z uśmiechem. Pewność siebie płynęła w jej żyłach, jak nowa krew. Wiedziała, że może to zrobić. Zawsze była w stanie wspiąć się tak wysoko jak Will, biec tak samo szybko, wstrzymywać oddech tak samo długo... Rzuciła nożem. Uderzył w cel, a ona skoczyła w powietrze i klasnęła w dłonie, zapominając się przez chwilę w dreszczu emocji wywołanych zwycięstwem. Jej włosy wymsknęły się z wsuwek opadając na twarz; odgarnęła je do tyłu i uśmiechnęła do Willa. - Napiszesz ten list. Zgodziłeś się na zakład! Ku jej zaskoczeniu uśmiechnął się do niej. - Och, napiszę go - powiedział. - Napiszę go, a następnie wrzucę do ognia. - Podniósł dłoń wyczuwając jej wybuch oburzenia. - Powiedziałem, że go napiszę. Nigdy nie powiedziałem, że wyślę. Cecily gwałtownie wypuściła powietrze. - Jak śmiałeś mnie tak oszukać! - Mówiłem ci, że nie jesteś zaznajomiona ze sprawami Nocnych Łowców. Nie spodziewałem się, że oszukanie cię będzie takie łatwe. Nie napiszę listu, Cecily. To jest niezgodne z prawem i tyle. - Mówisz, jakby obchodziło cię prawo! - Cecily tupnęła nogą i to ją zdenerwowało jeszcze bardziej; nienawidziła dziewczyn, które tupały ze złości. Will zmrużył oczy. - A ty nie dbasz o bycie Nocnym Łowcą. Wiesz, jak to powinno być? Powinienem napisać list i dać ci go, jeżeli obiecasz mi, że dostarczysz go do domu osobiście - i nigdy nie wrócisz. Cecily odsunęła się. Miała wiele wspomnień z Willem gdy się kłócili, przez porcelanowe lalki, które jej potłukł, zrzucając je z okna na poddaszu, ale były też dobre wspomnienia - brat, który opatrywał jej skaleczone kolano, bandażował je lub zawiązywał wstążki we włosach, gdy zaczęły się rozluźniać. Ta dobroć była nieobecna w Willu, który stał przed nią teraz. Mama płakała przez pierwszy rok lub dwa po odejściu Willa: mówiła, trzymając Cecily, że Nocni Łowcy, zabiorą z niego całą miłość. Są zimnymi ludźmi, mówiła do Cecily, ludźmi, którzy zabronili jej małżeństwa z mężem. Co on od nich

chciał, jej Will, jej mały? - Nie odejdę - zaczęła dziewczyna, patrząc na brata, który odwrócił wzrok. - Ale jeżeli twierdzisz, że muszę, zrobię to... zrobię to... Drzwi na poddaszu rozsunęły się i zaraz ujrzeli w nich sylwetkę Jema. - Ach - powiedział - znowu się kłócicie, jak widzę. Czy to trwa całe popołudnie, czy właśnie się zaczęło? - On zaczął - mruknęła Cecily, wskazując brodą na brata, chociaż wiedziała, że to bezcelowe. Jem, parabatai Willa, mógł traktować ją z uprzejmością przeznaczoną dla młodszych sióstr przyjaciół, ale zawsze był po stronie Willa. Uprzejmie, ale stanowczo stawiał Willa ponad wszystko na świecie. No cóż, niemal wszystko. Najbardziej zaskoczył ją Jem, kiedy pierwszy raz zjawiła się w Instytucie – odznaczał się nieziemską, niezwykłą urodą ze swoimi srebrzystymi włosami oraz delikatnymi rysami twarzy. Wyglądał jak książę z bajki, a ona mogła wziąć pod uwagę to, czy nie obdarzyć go większymi względami gdyby nie fakt, że Jem był zakochany po uszy w Tessie Gray. Wodził za nią wzrokiem, a jego głos zmieniał się, gdy do niej mówił. Cecily usłyszała raz, jak matka mówi z rozbawieniem, że jeden z chłopców ich sąsiadów patrzył na dziewczynę, jakby była „jedyną gwiazdą na niebie”, i to był właśnie sposób, w jaki Jem patrzył na Tessę. Cecily nie żywiła wobec niego urazy: Tessa była dla niej miła i uprzejma, nawet nieco nieśmiała, a twarz zawsze miała schowaną w książce, jak Will. Należała do rodzaju dziewcząt, jakich pragnął Jem. Ona i on nigdy by do siebie nie pasowali – i im dłużej pozostawała w Instytucie, tym bardziej docierało do niej to, jak niezręczna wyniknie z tego sytuacja z Willem. Był nad wyraz opiekuńczy wobec Jema i obserwowałby ją nieustannie, na wypadek gdyby w jakikolwiek sposób miała go zasmucić albo zranić. Nie. Lepiej będzie, jeśli postanowi trzymać się od tego z daleka. - Tak sobie myślałem o związaniu Cecily i nakarmieniu nią kaczek w Hyde Park'u – powiedział Will, odgarniając mokre włosy do tyłu i nagradzając Jema tak rzadkim dla niego uśmiechem. – Przydałaby mi się twoja pomoc. - Niestety, obawiam się, że będziesz musiał przełożyć swoje plany dotyczące zamordowania siostry. Gabriel Lightwood jest na dole, a ja mam ci do powiedzenia dwa słowa. Dwa twoje ulubione słowa, a przynajmniej wtedy, gdy występują razem. - Żałosny półgłówek? – podpytywał Will. – Przeklęty parweniusz? Jem uśmiechnął się. - Demoniczna ospa. *** Sophie balansowała tacą w jednej dłoni z wdziękiem świadczącym o długim

doświadczeniu, a drugą ręką zapukała do drzwi pokoju Gideona Lightwooda. Usłyszała odgłos pośpiesznych kroków, a drzwi otworzyły się na oścież. Gideon stał przed nią w spodniach, szelkach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Dłonie miał mokre, jak gdyby przed chwilą przeczesał nimi włosy, które również były wilgotne. Jej serce podskoczyło w piersi, nim znów się uspokoiło zmusiła się do tego, żeby na niego spojrzeć, marszcząc brwi. - Panie Lightwood – powiedziała. – Przyniosłam bułeczki, o które pan prosił, a Bridget przygotowała dla pana kanapki. Gideon odsunął się na bok i wpuścił ją do pokoju - wyglądał jak pozostałe pomieszczenia w Instytucie: stały tu ciężkie, ciemne meble, wielkie łoże z baldachimem na czterech słupkach, szeroki kominek oraz wysokie okna, które w tym przypadku wychodziły na dolny dziedziniec. Sophie czuła na sobie jego spojrzenie, gdy przeszła przez pokój, by położyć tacę na stoliku przed kominkiem. Wyprostowała się i odwróciła z dłońmi złożonymi na fartuchu. - Sophie… - zaczął Gideon. - Panie Lightwood – przerwała mu. – Czy potrzebuje pan czegoś jeszcze? Rzucił jej na wpół buntownicze, na wpół smutne spojrzenie. - Wolałbym, żebyś zwracała się do mnie Gideon. - Powiedziałam panu wcześniej, że nie mogę zwracać się do pana używając jego chrześcijańskiego imienia. - Jestem Nocnym Łowcą. Nie mam chrześcijańskiego imienia. Sophie, proszę. – Zbliżył się do niej o krok. – Zanim zamieszkałem w Instytucie, wydawało mi się, że wszystko zmierza ku temu, byśmy zostali przyjaciółmi. A mimo to, od dnia w którym przyjechałem, jesteś dla mnie zimna i obojętna. Dłonie Sophie zawędrowały bezwiednie ku jej twarzy. Przypomniała sobie panicza Teddy’ego, syna swojego chlebodawcy i okropny sposób w jaki osaczał ją w mrocznych kątach i przyciskał do ściany, wsuwając dłonie pod stanik jej sukni i mamrocząc do ucha, że jeśli wie, co jest dla niej najlepsze, to powinna być dla niego milsza. Ta myśl napełniała ją zgorszeniem nawet teraz. - Sophie – Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki świadczące o zmartwieniu. – O co chodzi? Jeśli zrobiłem ci coś złego, powiedz mi co to takiego, a ja postaram się to naprawić… - W niczym pan nie zawinił. Jest pan dżentelmenem, a ja służącą. Wszystko inne świadczyłoby o poufałości. Proszę, niech mnie pan dłużej nie wprawia w zakłopotanie, panie Lightwood. Gideon, który zdążył unieść dłoń, pozwolił, by opadła do jego boku. Wyglądał na tak zbolałego, że jej serce zmiękło. Mogę stracić wszystko, a on nie ma do stracenia nic, pomyślała. Właśnie to mówiła sobie co noc, leżąc w swoim wąskim łóżku, gdzie towarzyszyło jej wspomnienie oczu w kolorze burzy. - Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi – powiedział.

- Nie mogę być pańską przyjaciółką. Gideon postąpił krok naprzód. - Co jeśli chciałbym spytać… - Gideonie! – W drzwiach stanął zdyszany Henry ubrany w jedną z tych swoich okropnych pasiastych, zielono-pomarańczowych kamizelek. – Twój brat tu jest. Na dole… Gideon wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. - Gabriel jest tutaj? - Tak. Wywrzaskuje coś o twoim ojcu, ale nie chce nam zdradzić ani słowa, póki ty się nie zjawisz. Chodź na dół. Gideon zawahał się, przenosząc spojrzenie z Henry’ego na Sophie, która starała się sprawiać wrażenie niewidzialnej. - Ja… - Chodź, Gideonie. – Henry rzadko kiedy odzywał się nieprzyjemnie ostrym tonem, a gdy już to robił, efekt był zaskakujący. - Jest umazany krwią. Gideon zbladł i sięgnął po miecz wiszący na dwóch kołkach stojących przy drzwiach. - Już idę. *** Gabriel Lightwood opierał się o ścianę za drzwiami do Instytutu. Jego kurtka zniknęła, a koszula i spodnie przesiąkły szkarłatem. Na zewnątrz, przez otwarte drzwi Tessa widziała powóz Lightwoodów z płomienistym herbem wymalowanym u stóp schodków. Gabriel musiał przyjechać tu sam. - Gabrielu – zaczęła łagodnym głosem Charlotte, jak gdyby chciała uspokoić narowistego konia. – Opowiedz nam co się stało. Gabriel – wysoki i smukły, z brązowymi włosami lepkimi od krwi – podrapał się po twarzy. Wzrok miał rozkojarzony. Jego dłonie również były pokryte krwią. - Gdzie jest mój brat? Muszę z nim porozmawiać. - Właśnie schodzi na dół. Posłałam po niego Henry’ego i kazałam Cyrilowi przygotować powóz. Gabrielu, jesteś ranny? Potrzebujesz iratze? – Charlotte mówiła matczynym tonem, tak jakby chłopak nigdy nie spoglądał na nią z góry zza krzesła Benedicta Lightwooda i nie spiskował z ojcem, by odebrać jej Instytut. - To całkiem spora ilość krwi – odezwała się Tessa, przepychając się naprzód. – Nie należy w całości do ciebie, prawda? Gabriel spojrzał na nią. To był pierwszy raz, pomyślała Tessa, kiedy miała

okazję oglądać go bez tej całej sztucznej fasady. W jego oczach widać było jedynie strach oraz… dezorientację. - Nie… To ich krew. - Ich? To znaczy czyja? – To był Gideon zbiegający w pośpiechu ze schodów z mieczem w prawej dłoni. Zaraz za nim zjawił się Henry, Jem, a za nimi Will i Cecily. Jem zatrzymał się na schodach, zaskoczony, a Tessa uświadomiła sobie, że właśnie zobaczył ją w sukni ślubnej. Jego oczy rozszerzyły się, lecz pozostali napierali, aż w końcu dał się ponieść jak liść płynący nurtem rzeki. - Czy ojciec jest ranny? – ciągnął Gideon, zatrzymując się tuż przed bratem. – Nic ci nie jest? – Uniósł dłoń i ujął nią twarz brata, chwytając go za podbródek i obracając w swoją stronę. Choć Gabriel był wyższy, wyraz twarzy młodszego bliźniaka był oczywisty – ulga, że brat był tutaj oraz cień urazy w jego stanowczym głosie. - Ojciec… - zaczął Gabriel. – Ojciec to pasożyt. Will wybuchnął krótkim śmiechem. Miał na sobie zbroję, jakby dopiero co wrócił z sali treningowej. Wilgotne włosy zwijały mu się przy skroniach. Nie patrzył na Tessę, ale ona zdążyła już do tego przywyknąć. Will rzadko kiedy na nią spoglądał, nie licząc wyjątków kiedy musiał. - To świetnie, że wreszcie zacząłeś widzieć rzeczy z naszej perspektywy, Gabrielu, ale to dość niecodzienny sposób, żeby to wyrazić. Gideon rzucił Willowi pełne wyrzutu spojrzenie nim odwrócił się w stronę brata. - Co masz na myśli, Gabrielu? Co takiego zrobił ojciec? Gabriel pokręcił głową. - To pasożyt – powtórzył bezbarwnym tonem. - Wiem. Sprowadził hańbę na ród Lightwoodów i okłamał nas obu. Okrył wstydem i zniszczył naszą matkę. Ale nie musimy być tacy jak on. Gabriel wyrwał się z uścisku brata. Jego zęby błysnęły nagle w gniewnym grymasie. - Nie słuchasz mnie – powiedział. – To pasożyt. Robak. Ogromny stwór podobny do węża. Odkąd Mortmain przestał przesyłać lekarstwo, jego stan się pogarszał. Ulegał zmianie. Te wrzody na jego rękach… zaczęły pokrywać całe jego ciało. Dłonie, szyję, twarz… - Zielone oczy Gabriela odszukały Willa. – To ospa, prawda? Wiesz o niej niemal wszystko, tak? Nie jesteś przypadkiem jakimś ekspertem? - Cóż, nie musisz się zachowywać tak, jakbym to ja ją wynalazł – odparł Will. – Ja tylko wierzę w jej istnienie. Można znaleźć jej przypadki… w starych opowieściach w bibliotece… - Demoniczna ospa? – wtrąciła się Cecily, z twarzą zmarszczoną od

zakłopotania. – Will, o czym on właściwie mówi? Will otworzył usta, a jego policzki pokrył lekki rumieniec. Tessa ukryła uśmiech. Minęły tygodnie, odkąd Cecily znalazła się w Instytucie, a jej obecność nadal irytowała Willa. Wyglądało na to, że nie ma pojęcia jak zachowywać się w obecności młodszej siostry, która nie była dzieckiem jakie zapamiętał, a którego obecność nie była mile widziana. Mimo to Tessa dostrzegła jak wodził za nią wzrokiem po pokoju z tą samą opiekuńczą miłością, którą czasami okazywał w stosunku do Jema. Oczywiste było, że obecność demonicznej ospy i sposób w jaki ktoś się nią zarażał, były ostatnimi rzeczami o których Will chciałby teraz rozprawiać. - O niczym co musiałabyś wiedzieć – wymamrotał. Gabriel przeniósł wzrok na Cecily, otwierając ze zdumienia usta. Tessa widziała jak dociera do niego, kim jest. Pomyślała, że rodzice Willa musieli być bardzo pięknymi ludźmi, ponieważ Cecily była równie śliczna, co William przystojny. Miała te same lśniące czarne włosy i zaskakujące niebieskie oczy. Cecily odwzajemniła śmiało spojrzenie z zaciekawionym wyrazem twarzy. Musiała się zastanawiać kim był ten chłopak, który tak bardzo nie znosił jej brata. - Czy ojciec nie żyje? – spytał Gideon, podnosząc głos. – Czy demoniczna ospa go zabiła? - Nie zabiła – odparł Gabriel. – Zmieniła. Zmieniła go. Kilka tygodni temu przeniósł naszą rodzinę do Chiswick. Nie powiedział dlaczego. Potem zamknął się w swoim gabinecie. Nie wychodził nawet w porze posiłku. Dziś rano poszedłem tam, żeby go obudzić. Drzwi zostały wyrwane z zawiasów. Zobaczyłem… ślad jakiejś lepkiej substancji prowadzący wzdłuż korytarza. Poszedłem za nim na dół i do ogrodu. – Rozejrzał się po pogrążonym w milczeniu wejściu. – Stał się robakiem. Właśnie to chcę ci powiedzieć. - Domyślam się, że niemożliwym będzie – odezwał się w ciszy Henry – by na niego... eee… nadepnąć? Gabriel rzucił mu zdegustowane spojrzenie. - Szukałem w ogrodzie. Znalazłem część służby. I kiedy mówię „część”, mam na myśli dokładnie to, co powiedziałem. Zostali rozerwani na… na strzępy. – Przełknął ślinę i obejrzał swoje zakrwawione ubranie. – Usłyszałem jakiś dźwięk. Wysokie, mrożące krew w żyłach wycie. Odwróciłem się i zobaczyłem jak rzuca się w moją stronę. Ogromny, ślepy robak - podobny do smoka z legendy. Paszczę miał szeroko otwartą, a w niej zęby podobne do sztyletów. Odwróciłem się i pobiegłem w stronę stajni. Popełznął za mną, ale udało mi się wskoczyć na powóz i wyjechać za bramę. Ten stwór – ojciec – nie podążył za mną. Wydaje mi się, że boi się wystawiać na widok publiczny. - Ach – odezwał się Henry. – W takim razie jest za duży, by na niego nadepnąć. - Nie powinienem był uciekać – powiedział Gabriel, patrząc na brata. – Powinienem był zostać i walczyć ze stworem. Może mógłbym mu przemówić do

rozsądku. Może ojciec jest gdzieś tam w jego wnętrzu. - A może ten robak przegryzłby cię na pół – odparł Will. – To, co opisujesz, transformację w demona, to ostatnie stadium demonicznej ospy. - Will! – Charlotte wyrzuciła ręce w górę w geście rozpaczy. – Dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej? - Jakby ktoś chciał wiedzieć, to książki dotyczące demonicznej ospy są dostępne w bibliotece – powiedział Will urażony tonem. – Przecież nie zabroniłem wam ich czytać. - Owszem, ale gdyby Benedict miał zamiar zmienić się w gigantycznego węża, można było się spodziewać, że chociaż o tym wspomnisz – dodała Charlotte. – W dobrym interesie nas wszystkich. - Po pierwsze – powiedział Will – nie wiedziałem, że zmieni się w olbrzymiego robala. Końcowym stadium ospy jest przemiana w demona. Jakiegokolwiek rodzaju. Po drugie, potrzeba tygodni żeby wystąpił proces transformacji. I pomyślałbym nawet, że dyplomowany idiota, jak Gabriel, zwróci na to uwagę i kogoś zawiadomi. - Powiadomi kogo? - spytał Jem z zainteresowaniem. Przysunął się bliżej Tessy w trakcie rozmowy. Gdy stali tuż obok siebie, za plecami trzymali się za dłonie. - Clave. Listonosza. Nas. Kogokolwiek - powiedział Will, posyłając szybkie, zirytowane spojrzenie na Gabriela, który zaczął nabierać kolorów i wyglądał na wściekłego. - Nie jestem dyplomowanym idiotą. - Brak poświadczenia ledwie dowodzi inteligencji - mruknął Will. - Jak mówiłem, ojciec zamknął się w swoim gabinecie w zeszłym tygodniu... - I nie zwróciłeś na to zbytnio uwagi? - spytał William. - Nie znasz naszego ojca. - odpowiedział Gideon swoim bezbarwnym tonem, który używał czasami, gdy rozmowa o jego rodzinie była nieunikniona. Odwrócił się do brata i położył dłonie na jego ramionach, mówiąc po cichu, takim tonem, by nikt z obecnych go nie usłyszał. Jem, obok Tessy, splótł swój najmniejszy palec z tym samym u dziewczyny. To był zwykły, czuły gest, którego Tessa używała w ciągu ostatnich miesięcy na tyle, że czasami wyciągała dłoń bez myślenia, gdy stał przy niej. - To twoja suknia ślubna? - spytał pod nosem. Tessa została uratowana przed odpowiedzią pojawieniem się Bridget, niosącą stroje. Gideon nagle odwrócił się do nich i powiedział: - Chiswick. Musimy iść. Gabriel i ja, nikt inny. - Sami? - spytała Tessa, zaskoczona na tyle by przemówić. - Dlaczego nie wezwiesz innych, by poszli z tobą...

- Clave - zaczął Will, a jego niebieskie oczy były przenikliwe. - Nie chce by dowiedzieli się o jego ojcu. - A ty chciałbyś? - spytał ostro Gabriel. - Jeżeli stałoby się to w twojej rodzinie? - Uniósł kącik ust. - Nie ważne. Nie znasz znaczenia lojalności... - Gabriel. - W głosie Gideona była nagana. - Nie mów do Willa w ten sposób. Gabriel spojrzał na niego zdziwiony, a Tessa nie mogła go winić. Gideon wiedział o klątwie Willa, o jego wierze w nią, która spowodowała wrogość i jego obcesowe zachowanie wobec wszystkich w Instytucie. Ale historia była ich prywatną sprawą i nikt z zewnątrz się o niej nie dowiedział. - Pójdziemy z wami. Oczywiście, że pójdziemy - powiedział Jem, uwalniając dłoń z ręki Tessy i robiąc krok do przodu. - Gideon nam zrobił przysługę. Nie zapomnieliśmy o tym, prawda, Charlotte? - Oczywiście, że nie - odpowiedziała, odwracając się. - Bridget, stroje... - Jestem już w stroju - powiedział Will, gdy Henry zdjął płaszcz i sięgnął po pas z bronią; Jem zrobił to samo i nagle przejście zrobiło się tłoczne. Charlotte mówiła coś cicho do Henry'ego, unosząc dłoń tuż nad jej brzuchem. Tessa odwróciła wzrok od prywatnej chwili i zobaczyła ciemną głowę wraz z jasną. Jem był po stronie Willa z wyciągniętą stelą, rysując runy po jednej stronie jego gardła. Cecily spojrzała na brata i skrzywiła się. - Ja też jestem już w stroju - oznajmiła. Will podniósł głowę, wywołując dźwięk protestu z ust Jema. - Cecily, absolutnie nie. - Nie masz prawa mi tego zabronić. - Jej oczy rozbłysły. - Idę. William skinął głową w stronę Henry'ego, który wzruszył ramionami. - Ma rację. Trenowała prawie dwa miesiące... - Jest małą dziewczynką! - Robiłeś to samo w wieku piętnastu lat - powiedział spokojnie Jem, a Will odwrócił się w jego stronę. Przez chwilę wszyscy wydawali się wstrzymywać oddech, nawet Gabriel. Jem wpatrywał się w Willa, stale, i nie po raz pierwszy Tessa wyczuwała między nimi niewypowiedziane słowa. Will westchnął i przymknął oczy. - Pewnie Tessa to kolejna osoba, która będzie chciała iść. - Oczywiście, że idę - powiedziała Tessa. - Może nie jestem Nocnym Łowcą, ale jestem przeszkolona. Jem nie pójdzie beze mnie. - Jesteś w sukni ślubnej - zaprotestował Will. - Cóż, wszyscy ją widzieliście, nie mogę jej założyć na ślub - odpowiedziała. - Przynosi to pecha, jak wiesz.

Will jęknął coś po walijsku - niezrozumiale, ale wyraźnie, był to ton człowieka pokonanego. Po drugiej stronie Jem patrzył na Tessę z delikatnym, zmartwionym uśmiechem. Drzwi Instytutu otworzyły się i w korytarzu pojawił się blask jesiennego słońca. Cyril stał w progu, bez tchu. - Drugi powóz jest gotowy - powiedział. - Kto jedzie? *** Do: Konsula Josiah Wayland. Od: Rady. Drogi Panie, Jak jest pan zapewne świadomy, pana okres pracy jako Konsula, po dziesięciu latach, dobiega końca. Nadszedł czas, aby wyznaczyć następcę. Poważnie rozważamy powołanie Charlotte Branwell, z domu Fairchild. Wykonała dobrą pracę jako szef Instytutu w Londynie i wierzymy, że ma pańskie poparcie po tym, jak została wybrana przez pana po śmierci ojca. Ponieważ pańska opinia i szacunek są dla nas najwyżej wartości, docenilibyśmy jakąkolwiek pańską myśl, którą pan rozważa w związku z tą sprawą. Z pozdrowieniami, Victor Whitelaw, Inkwizytor, w imieniu Rady. Drużyna Dobra Tłumaczenie: EricaNorthnam, JimmyK Korekta: Domi

Rozdział 2 Robak zdobywca „Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu, I Groza - sztuki treść.” — Edgar Allan Poe, „Robak zdobywca”2 Kiedy powóz Instytutu toczył się przez bramę rezydencji Lightwoodów w Chiswick, Tessa miała okazję podziwiać to miejsce, co było niemożliwe w czasie jej pierwszej wizyty z powodu panującej wtedy ciemności. Długa, żwirowana droga otoczona drzewami prowadziła do ogromnego białego budynku z okrągłym podjazdem. Dom był podobny do szkiców klasycznych greckich i rzymskich świątyń, które widziała; wraz ze swoimi symetrycznymi liniami i prostymi kolumnami. Przed schodami stał powóz, a żwirowane ścieżki rozchodziły się po ogrodach. A były to urocze ogrody. Nawet w październiku pełne kwiatów, późno kwitnących róż, a chryzantemy swoim brązem, pomarańczą, żółcią i ciemnym złotem otaczały czyste ścieżki ciągnące się między drzewami. Kiedy tylko Henry zatrzymał powóz, Tessa z pomocą Jema wyszła na zewnątrz i usłyszała szum wody, strumienia, jak podejrzewała, który płynął przez ogrody. Było to tak urocze miejsce, że ledwo mogła skojarzyć je z diabelskim balem wydanym przez Benedicta, chociaż dostrzegła ścieżkę wijącą się wzdłuż boku domu, którą szła tamtej nocy. Prowadziła do skrzydła budynku, które wyglądało, jakby zostało niedawno dobudowane... Powóz Lightwoodów kierowany przez Gideona zatrzymał się za nimi. Wyszli z niego Gabriel, Will i Cecily. Rodzeństwo Herondale'ów nadal się ze sobą sprzeczało, kiedy Gideon zszedł z woźnicy; Will, dowodząc swoich racji, żywo gestykulował ramionami. Cecily rzucała mu groźne spojrzenia. Wściekły wyraz twarzy tak bardzo upodabniał ją do brata, że w innych okolicznościach byłoby to zabawne. Gideon, jeszcze bledszy niż wcześniej, obrócił się wkoło, dobywając miecza. - Powóz Tatiany – powiedział krótko, kiedy Jem i Tessa do niego podeszli. Wskazał na pojazd stojący przy schodach. Wszystkie jego drzwi były otwarte. - Musiała się zdecydować, by złożyć wizytę. 2 Przekład: Barbara Beaupré.

- Ze wszystkich momentów... - Gabriel brzmiał na wściekłego, ale jego zielone oczy były pełne strachu. Tatiana była ich siostrą, która niedawno wyszła za mąż. Herb zdobiący powóz, wieniec z cierni, musiał być symbolem rodziny jej męża, pomyślała Tessa. Grupa stała bez ruchu, patrząc, jak Gabriel zbliża się do pojazdu, wysuwając długą szablę ze swojego pasa. Zajrzał przez drzwi i głośno przeklął. Odsunął się, wzrokiem odszukując oczy Gideona. - Na siedzeniach jest krew – odezwał się. - I... to coś. - Końcówką szabli dźgnął koło; kiedy podniósł ją w górę, zwisało z niej pasmo śmierdzącego śluzu. Will dobył serafickiego noża ze swojego okrycia. - Eremiel! - wykrzyknął. Kiedy rozbłysło światłem niczym blada gwiazda w jesiennym słońcu, wskazał nim najpierw północ potem południe. - Ogrody roztaczają się wokół całego domu aż do rzeki – powiedział. - Powinno się zgadzać... Jednej nocy ścigałem tędy demona Marbasa. Gdziekolwiek znajduje się Benedict, wątpię, by opuścił te tereny. Za duże ryzyko, że go ktoś zobaczy. - Zajmiemy się zachodnią stroną domu. Wy weźcie wschód – zadecydował Gabriel. - Krzyczcie, jeśli coś dostrzeżecie, a my przybędziemy. Gabriel oczyścił swoją broń o żwir na podjeździe, po czym podążył za bratem w kierunku tyłów domu. Will skierował się w przeciwnym kierunku, za nim Jem, Cecily i Tessa. Zatrzymawszy się za rogiem budynku, Will rozejrzał się po ogrodzie, wyczulony na jakikolwiek widok lub dźwięk. Chwilę później skinął na resztę. Kiedy szli, Tessa zaczepiła obcasem o luźny kawałek żwiru. Zatoczyła się i mimo że od razu się wyprostowała, Will zerknął do tyłu i zgromił ją spojrzeniem. - Tessa – odezwał się. Był kiedyś czas, kiedy nazywał ją Tess. - Nie powinnaś być z nami. Nie jesteś przygotowana. Przynajmniej zaczekaj w powozie. - Nie zrobię tego – odparła Tessa buntowniczo. Will zwrócił się do Jema, który wyglądał, jakby ukrywał uśmiech. - Tessa jest twoją narzeczoną. Spraw, żeby dostrzegła w tym sens. Jem, trzymając w ręku swoją laskę z ostrzem, podszedł do Tessy. - Tesso, zrobiłabyś to dla mnie? - Myślisz, że nie umiem walczyć? - powiedziała Tessa, odsuwając się i krzyżując spojrzenie ze srebrnymi tęczówkami Jema. - Ponieważ jestem dziewczyną. - Nie sądzę, żebyś umiała walczyć, ponieważ masz na sobie suknię ślubną – odparł Jem. - Jeśli to coś da, powiem, że Will pewnie też nie umiałby w niej walczyć. - Możliwe – wtrącił Will, który miał słuch niczym nietoperz. - Ale byłbym zjawiskową panną młodą. Cecily uniosła rękę, wskazując coś w oddali. - Co to takiego?

Cała czwórka odwróciła się, by zobaczyć zbliżającą się do nich postać. Słońce świeciło na nich, więc zanim oczy Tessy przywykły do jasności, widziała jedynie zamazany obraz. Chwilę później mogła dostrzec, że w ich stronę biegła dziewczyna. Nie miała kapelusza, jej jasnobrązowe włosy rozwiewał wiatr. Była wysoka i chuda, miała na sobie suknię w kolorze jasnej fuksji, która prawdopodobnie kiedyś elegancka, teraz była podarta i cała we krwi. Piszczała, kiedy dotarła do nich, rzucając się w ramiona Willa. Chłopak zachwiał się, niemalże upuszczając Eremiela. - Tatiana... Tessa nie potrafiła określić, czy to Will ją odepchnął, czy Tatiana sama się odsunęła, ale w każdym razie dziewczyna oddaliła się od Willa, a Tessa po raz pierwszy ujrzała jej twarz. Była ona wąska i kanciasta. Miała włosy koloru piasku jak Gideon i zielone oczy Gabriela; mogłaby uchodzić za ładną, gdyby nie ten nieustający wyraz dezaprobaty na jej twarzy. Nawet jeśli była zapłakana i zdyszana, to w jej gestach było coś teatralnego, jakby była świadoma spoczywających na niej spojrzeniach – szczególnie wzroku Willa. - Wielki potwór – załkała. - Monstrum.. To coś porwało drogiego Ruperta z powozu i uciekło z nim! Will jeszcze bardziej ją od siebie odsunął. - Co masz na myśli, mówiąc „uciekło z nim”? Wskazała palcem. - Ta... Tam – wyjąkała. - Zaciągnęło go do włoskich ogrodów. Na początku Rupert zdołał uniknąć wylądowania w jego żołądku, ale potem uciekło z nim. Nieważne, jak głośno krzyczałam, to coś nie chciało go od... odstawić! - Tatiana wybuchła nowym spazmem płaczu. - Krzyczałaś – powtórzył Will. - To wszystko, na co się zdobyłaś? - Krzyczałam bardzo głośno i długo. - Tatiana brzmiała na urażoną. Całkiem odsunęła się od Willa i zmierzyła go wzrokiem. - Widzę, że jesteś nadal tak nieuprzejmy, jak byłeś. - Jej wzrok powędrował ku Tessie, Cecily i Jemowi. - Panie Carstairs – powitała go szorstko, jakby znajdowali się na przyjęciu w ogrodzie. Jej oczy zwęziły się, gdy napotkały Cecily. - A pani... - Och, na Anioła! - Will przepchnął się obok niej; Jem, uśmiechnąwszy się do Tessy, podążył za nim. - Pani musi być siostrą Willa – stwierdziła Tatiana w stronę Cecily, kiedy chłopcy zniknęli z pola widzenia. Wyraźnie ignorowała Tessę. Cecily spojrzała na nią z niedowierzaniem. - Jestem, chociaż nie rozumiem, jaką robi to różnicę. Tessa, idziesz? - Idę – odparła Tessa i dołączyła do niej; nieważne, czy Will lub Jem tego chcieli, nie mogła patrzeć, jak obaj się narażają i nie być wtedy z nimi. Po chwili

usłyszała niechętne kroki Tatiany na ścieżce za nimi. Oddalali się od domu, kierując się w stronę francuskich ogrodów w połowie ukrytych za ich wysokimi żywopłotami. W oddali słońce odbijało się od drewniano- szklanej altany z kopułą. Dzień był typowo jesienny: wiał rześki wiatr, w powietrzu unosił się zapach liści. Tessa usłyszała szelest i rzuciła okiem na dom za sobą. Jego gładki biały front wznosił się wysoko, przetykany gdzieniegdzie łukami balkonów. - Will – szepnęła, kiedy sięgnął, by rozplątać jej ręce ze swojego karku. Ściągnął jej rękawiczki, które dołączyły do maski i wsuwek Jessie na balkonowej podłodze. Zdjął też swoją maskę i odrzucił ją na bok, przebiegając dłońmi po ciemnych, wilgotnych włosach, odsuwając je ze swojego czoła. Dolna krawędź maski zostawiła ślady na jego wysokich kościach policzkowych, wyglądających niczym blizny; lecz kiedy sięgnęła, by ich dotknąć, on delikatnie złapał jej dłonie i pociągnął je w dół. - Nie - odezwał się. - Pozwól, bym ja dotknął cię pierwszy. Od zawsze pragnąłem... Rumieniąc się, Tessa odwróciła wzrok od domu i wspomnień, jakie przywoływał. Grupa dotarła do przerwy między żywopłotami po ich prawej. Przez nią dokładnie było widać „włoski ogród” otoczony listowiem. W środku okręgu szeregami stały naturalnej wielkości posągi antycznych bohaterów i postaci z mitów. Na głównej fontannie Wenus wylewała wodę z urny, a rzeźby wielkich historyków lub prawodawców – Cezar, Herodot, Tukidydes – patrzyły na siebie pustym wzrokiem oddzielone ścieżkami, które rozchodziły ze środka. Byli tam również poeci i dramatopisarze. Tessa, spiesząc się, przeszła obok Arystotelesa, Owidiusza, Homera – jego oczy niczym maska, by pokazać jego ślepotę – Wergiliusza i Sofoklesa, zanim rozdzierający uszy krzyk rozbrzmiał w powietrzu. Tessa obróciła się. Kilka metrów za nią stała sparaliżowana Tatiana z wytrzeszczonymi oczami. Tessa rzuciła się w jej stronę, reszta deptała jej po piętach; dotarła na miejsce pierwsza i Tatiana złapała się jej na ślepo, jakby zapominając, kim była Tessa. - Rupert – jęknęła Tatiana, wpatrując się w coś przed sobą. Tessa podążyła za jej wzrokiem i dostrzegła męskiego buta wystającego zza żywopłotu. Przez chwilę myślała, że musiał leżeć ogłuszony na ziemi, a reszta ciała ukryta za listowiem, ale kiedy się pochyliła, zdała sobie sprawę, że but – razem z kilkoma centymetrami poszarpanego, zakrwawionego ciała, które wystawało z cholewki – był wszystkim, co można było zobaczyć. *** - Dwunastometrowy robak? - mruknął Will do Jema, kiedy poruszali się przez włoski ogród, dzięki kilku runom Bezgłośności nie robiąc hałasu na żwirze. - Pomyśl tylko, jaką rybę moglibyśmy na niego złapać.

Usta Jema drgnęły. - To nie jest śmieszne, wiesz. - Trochę jest. - Nie możesz bagatelizować sytuacji do żartów o robakach, Will. Mowa jest o ojcu Gabriela i Gideona. - Nie tylko o nim rozmawiamy; ścigamy go przez ogród pełen rzeźb, ponieważ zmienił się w robaka. - Demonicznego robaka – poprawił go Jem, zatrzymując się, by wyjrzeć ostrożnie zza żywopłotu. - Wielki wąż. Czy to pomoże z twoim niestosownym humorem? - Był czas, kiedy mój niestosowny humor wywoływał u ciebie niemałe rozbawienie – westchnął Will. - Patrzcie, jak się robal postawił. - Will... Jemowi przeszkodził rozdzierający uszy wrzask. Obaj obrócili się, by zobaczyć, jak Tatiana Blackthorn zatacza się do tyłu w ramiona Tessy, która złapała ją. W tym czasie Cecily przeszła przez przerwę w żywopłocie, dobywając serafickiego noża ze swojego pasa z wprawą doświadczonego Nocnego Łowcy. Will nie dosłyszał, co powiedziała, ale ostrze zajaśniało w jej rękach, oświetlając twarz dziewczyny i wywołując skurcz strachu w żołądku Willa. Zaczął biec z Jemem za plecami. Tatiana zwisała bezwładnie w ramionach Tessy, wyrazem twarzy ukazując swój żal. - Rupert! Rupert! - zawodziła. Tessa walczyła z ciężarem drugiej kobiety, a Will chciał zatrzymać się, by jej pomóc, ale Jem zdążył już to zrobić; z ręką na ramieniu Tessy i to właśnie było rozsądne. To było miejsce Jema, jako jej narzeczonego. Will szybko skierował swoją uwagę z powrotem na swoją siostrę, która poruszała się pomiędzy przerwami w żywopłocie. Broń trzymała wysoko, kiedy zbliżała się do pozostałości po Rupercie Blackthorn. - Cecily! - krzyknął Will z rozdrażnieniem. Zaczęła się odwracać... I świat eksplodował. Fontanna brudu i błota wybuchła przed nimi, wystrzeliwując w niebo. Grudy ziemi i mułu opadały na nich niczym grad. W centrum gejzeru pojawiła się ogromna, ślepa glista koloru szaro-białego. Od niej pochodził zapach grobu. Tatiana zawyła i zemdlała, pociągając na ziemię również i Tessę. Robak zaczął kiwać się w tą i z powrotem, chcąc pozbyć się resztek ziemi. Miał otwartą paszczę, która bardziej niż na jamę ustną wyglądała raczej na bliznę dzielącą jego głowę i wypełnioną zębami jak u rekina. Z jego gardła wydobył się przenikliwy syk. - Stój! - wykrzyknęła Cecily. Przed sobą trzymała jaśniejący seraficki miecz;