TYTUŁ ORYGINAŁU: THE DEVILS OF D-DAY PRZEŁOŻYŁA: E. KAY
W
Najgorsze diabły to te, które cieszą się wojną i rozlewem krwi i które doświadczają ludzi
najokrutniejszymi cięgami
Francis Barrett
OD AUTORA
Wszystkie diabły i demony, które pojawiają się w tej książce, są legendarnymi stworami
pochodzącymi z piekieł. Istnieją rzeczowe dowody na ich istnienie. Z tego powodu nie
polecałbym nikomu wzywania ich za pomocą zaklęć występujących w tekście, gdyż zaklęcia te
również są autentyczne.
Chciałbym podkreślić, że Pentagon i brytyjskie Ministerstwo Obrony usilnie zaprzeczają,
jakoby wypadki tu opisane zdarzyły się kiedykolwiek, pozostawiam to jednak do Waszego
uznania.
1
Widziałem ich, jak nadjeżdżali, już z odległości ponad kilometra – dwie niewielkie postaci
rowerzystów, o twarzach szczelnie owiniętych szalikami, wściekle pedałujące pośród białych
zimowych drzew. Gdy przybliżyli się, słyszałem też, jak rozmawiali, i dostrzegłem obłoczki
zimnej pary, zalegające wokół ich warg. Znajdowałem się w Normandii, w grudniu, świat
wydawał się mglisty i szary niby fotografia, a ponure, czerwone słońce zaczynało już zsuwać się
za porośnięte lasem wzgórza. Poza tymi dwoma robotnikami francuskimi, którzy z wolna
nadjeżdżali w moim kierunku, na drodze nie było nikogo. Stałem sam ze swoim statywem
mierniczego na trawie zwarzonej szronem, wynajęty citroen 2cv zaparkowawszy niezgrabnie
pod kątem na poboczu. Trzymał tak piekielny mróz, że prawie nie czułem dłoni i nosa, i nawet
obawiałem się przytupywać, by nie odpadły mi palce u nóg.
Mężczyźni przybliżyli się. Byli niemłodzi. Obaj mieli na sobie ciasne marynarki i berety, a
jednemu z nich wystawał zza pleców podniszczony wojskowy tornister, z którego sterczała
długa bagietka. Na oszronionej jezdni opony kół rowerów pozostawiały białe, futrzaste ślady.
W sercu prowincji Suisse Normande panował niewielki ruch. Czasami pojawił się jakiś
przypadkowy traktor albo mignął pędząc setką jeszcze bardziej przypadkowy citroen maserati,
wzbijając lodowe tumany.
–Bonjour, messieurs! – zawołałem.
Jeden ze staruszków zwolnił i zsiadł. Podprowadził rower aż pod sam statyw i odrzekł:
–Bonjour monsieur. Qu’est-ce ąue vous faites?
–Mój francuski nie jest najlepszy – powiedziałem. – Czy mówi pan po angielsku? Staruszek
skinął głową.
–Sporządzam mapę – dodałem, wskazując w kierunku zimnych, srebrzystych wzgórz u krańca
doliny. – Une carte.
–Ah, oui – rzekł staruszek. – Une carte.
Ten drugi, który nadal siedział okrakiem na rowerze, zsunął z twarzy szalik i wytarł nos.
–To pod nową drogę? – zapytał. – Nową autostradę?
–Nie, nie. Dla kogoś, kto pisze książkę historyczną. To będzie mapa całego tutejszego re
gionu do książki o drugiej wojnie światowej.
–Ah, la guerre. – Pierwszy staruszek skinął głową. – Une carte de la guerre, hunh?
Następnie wyjął błękitną paczuszkę gitane’ów i poczęstował mnie.
Zazwyczaj nie paliłem francuskich papierosów, po części dlatego, że zawierały dużo smoły, po
części dlatego, że cuchnęły niczym palona sierść końska, ale nie chciałem wydać się
niegrzeczny, w każdym razie nie po dwóch zaledwie dniach spędzonych w północnej Francji.
Poza tym z radością przyjąłem nawet tak małe źródło ciepła jak rozżarzony papieros.
Przez chwilę paliliśmy i uśmiechaliśmy się do siebie w milczeniu, tak jak to robią ludzie, którzy
nie umieją się dobrze posługiwać cudzym językiem.
–Bili się w całej dolinie i nad rzeką Orne – powiedział wreszcie staruszek z bagietką. – Bardzo
dobrze pamiętam.
–Czołgi, wie pan? Tu i tu – dodał ten drugi. – Amerykanie nadciągali z przeciwnej strony, od
Clecy, a Niemcy wycofywali się doliną Orne. Ciężka bitwa, widzi pan, tam, pod Pont D’Ouilly.
Ale tamtego dnia Niemcy nie mieli szans. Te czołgi amerykańskie przeszły mostem w Le Vey i
odcięły im odwrót. Nocą, właśnie stąd, widać było płonące niemieckie czołgi na całej linii rzeki
aż do zakrętu.
Wypuściłem kłąb dymu i pary. Panował taki mrok, iż z trudnością wyłowiłem zeń ciężki,
granitowy zarys skałek koło Ouilly, gdzie Orne rozszerzając się zakręcała, by spaść pienistą
kaskadą z tamy w Le Vey i podążyć na północ. Słyszałem jednakże odgłos rwącej wody i
smętne bicie dzwonu kościelnego w odległej wiosce. Tu, w tym zimnym i zaszronionym miejscu,
wydawało nam się, iż jesteśmy jedynymi ludźmi na całym kontynencie europejskim.
–Ciężkie były te walki – odezwał się staruszek z bagietką. – Nigdy takich nie widzia
łem. Bez trudu złapaliśmy trzech Niemców. Z radością się nam poddali. Pamiętam, jak jeden z
nich powiedział: „Dzisiaj walczyłem z szatanem”.
Drugi rowerzysta pokiwał głową.
–Der Teufel. Tak właśnie powiedział. Sam słyszałem. On i ja jesteśmy kuzynami.
Uśmiechnąłem się do obu. Nie bardzo wiedziałem, co rzec.
–Cóż – zauważył ten z bagietką. – Musimy wracać na posiłek.
–Dziękuję, że panowie się zatrzymali – powiedziałem. – Gdy człowiek tak stoi, robi się
samotny.
–Interesuje się pan wojną? – zapytał drugi. Wzruszyłem ramionami.
–Nieszczególnie. Jestem kartografem. Rysownikiem map.
–Mnóstwo jest historii o wojnie. Niektóre to zwykłe bzdury. I tu, w tej okolicy, natknie
się pan na wiele opowieści. Tam, może kilometr od Pont D’Ouilly, stoi w zaroślach
amerykański
czołg. Nocą ludzie do niego nie podchodzą. Powiadają, że w ponure noce słychać, jak w środku
rozmawia ze sobą jego załoga.
–Upiorne.
Staruszek podciągnął szalik tak wysoko, że wyglądały spoza niego tylko oczy, stare, otoczone
zmarszczkami. Przypominał dziwacznego arabskiego wieszcza albo straszliwie poranionego
człowieka. Wcisnął ręce w dziane rękawiczki | i odezwał się przytłumionym głosem:
–To tylko opowieści. Sądzę, że wszystkie pola bitewne mają swe upiory. W każdym
razie, le potage s’attend.
Kuzyni machnęli mi na pożegnanie i powoli odjechali i drogą. Wkrótce zniknęli we mgle za
zakrętem obsadzonym drzewami. Znowu zostałem sam, skostniały z zimna, niemal gotów
spakować wszystko i jechać na obiad. Słońce wygasało, zduszone białym płatem opadającej
mgły, tak że ledwie mogłem dostrzec własne dłonie, gdy je uniosłem do twarzy, cóż więc mówić
o szczytach odległych skałek.
Ułożyłem ekwipunek w bagażniku, wgramoliłem się na fotel kierowcy i przez pięć minut
usiłowałem uruchomić samochód. Przeklęty grat rżał jak koń, toteż miałem ochotę wysiąść i dać
mu porządnego kopniaka, ale silnik nagle kaszlnął i ożył. Włączyłem światła, wykręciłem i
skierowałem się do Falaise, do swego brudnego hoteliku.
Ujechałem niecały kilometr, gdy zobaczyłem przed sobą drogowskaz – PONT D’OUILLY 4
KM. Rzuciłem okiem na zegarek. Dochodziło dopiero wpół do piątej, pomyślałem więc, że mały
wypad, by popatrzeć na nawiedzony czołg, mógłby okazać się interesujący. Ewentualnie
spróbowałbym go sfotografować jutro, przy świetle dziennym, może Roger zechciałby
wykorzystać zdjęcie w swojej książce. Roger Kellman napisał właśnie rys historyczny „The
Days after D-Day”, który miałem zilustrować mapami. Każdy drobiazg dotyczący pamiątek
wojskowych stanowiłby dla niego smakowity kąsek.
Skręciłem w lewo i prawie natychmiast pożałowałem swej decyzji. Droga wiodła ostro w dół,
wijąc się i kręcąc między drzewami i skałami, była śliska od lodu, błota i na poły zamarzniętych
krowich placków. Samochód raz po raz wpadał w poślizg, rzucało nim na boki, a przednia szyba
zaszła zupełnie mgłą od mojego nerwowego sapania, aż musiałem w końcu otworzyć okno i
wysunąć głowę na zewnątrz, co przy temperaturze dobrze poniżej zera wcale nie sprawiało mi
żadnej przyjemności.
Mijałem milczące, podupadłe gospodarstwa, w których dachy obór obwisły niebezpiecznie, a
szyby w oknach zastępowały deski. Mijałem szare pastwiska, na których stały krowy podobne
do zabrudzonych brązowo-białych układanek. Z włochatych warg zwisała im soplami
zamarznięta ślina. Mijałem opuszczone domy i skośne pola, opadające ku ciemnej, zimowej
rzece. Jedyną oznaką życia, na jaką natknąłem się, był warkoczący traktor, z kołami
oblepionymi niemal do podwójnych rozmiarów glinką koloru ochry, postawiony na poboczu. Ale
wewnątrz nie zauważyłem nikogo.
Wreszcie kręta droga zaprowadziła mnie między szorstkie mury kamienne, pod arkadę
splątanych bezlistnych gałęzi drzew i dalej na most w Ouilly. Rozglądałem się za czołgiem
opisanym przez rowerzystów, ale za pierwszym razem minąłem go wcale go nie zauważywszy.
Przez pięć minut walczyłem z samochodem, by zmusić go do powrotu tą samą trasą. Dwa razy
zgasł mi silnik, a raz mało brakowało, bym ugrzązł w bramie jakiegoś gospodarstwa. Widziałem
przez podwórze, jak otworzyły się drzwi od stajni i jak podejrzliwie przyjrzała mi się
staruszka o szarej twarzy, w białym koronkowym czepku na głowie, ale wnet drzwi się
zamknęły. Wcisnąłem coś, co przypominało drugi bieg, i z rykiem ruszyłem z powrotem.
Tego czołgu można było nie zauważyć w świetle dnia, a co dopiero o zmierzchu w samym
środku mroźnej normandzkiej zimy. Gdy wyjeżdżałem zza zakrętu, stanął mi przed oczyma.
Udało mi się zatrzymać citroena kilka metrów dalej, w niewielkiej odległości od czołgu,
choć podwozie jęknęło w proteście. Wysiadłem z samochodu prosto w podmarznięty krowi
placek. Przynajmniej w takiej postaci nie cuchnął. Wytarłem but o kamień na poboczu i
podszedłem do czołgu, by mu się przyjrzeć.
Był ciemny i masywny, ale dziwnie mały. Zapewne tak się przyzwyczailiśmy do widoku
współczesnych czołgów wojskowych, że zapomnieliśmy, jak niewielkie rozmiary miały w
rzeczywistości czołgi w czasach drugiej wojny światowej. Od jego czarnej powierzchni
odpadały płaty rdzy, i tak wrósł w żywopłot, że wyglądał jak jakiś przedmiot z baśni o śpiącej
królewnie. Głogi i ciernie wiły się wokół wieżyczki, poprzerastały gąsienice i oplotły krótką
lufę. Nie wiem, jakiego typu był ten czołg, sądziłem, że może sherman, czy coś w tym rodzaju.
Niewątpliwie był to czołg amerykański. Na boku widniała wyblakła, przerdzewiała gwiazda i
jakiś malunek, prawie zatarty działaniem czasu i pogody. Kopnąłem czołg i usłyszałem głuche,
puste dudnienie.
Wzdłuż drogi szła wolno jakaś kobieta niosąc aluminiowy kubeł na mleko. Podchodząc,
patrzyła na mnie z uwagą, a gdy znalazła się blisko, stanęła i postawiła kubeł. Była dość młoda,
może miała dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Głowę owiązała chustką w czerwone
kropki. Najwyraźniej była to córka jakiegoś gospodarza. Ręce miała szorstkie od rannego
dojenia krów w zimnych oborach, a policzki jaskrawokarmazynowe jak u malowanej lalki.
–Bonjour, mam’selle - powiedziałem. Skinęła głową, po czym zapytała:
–Jest pan Amerykaninem?
–Tak.
–Tak myślałam. Tylko Amerykanie tu przystają, by się przyjrzeć tej maszynie.
–Świetnie mówi pani po angielsku. Nie uśmiechnęła się. – Pracowałam jako pomoc domowa w
Anglii, w Pinner, trzy lata.
–Ale wróciła pani na wieś?
–Umarła moja matka. Ojciec został zupełnie sam.
–Ma dobrą córkę.
–Tak – odparła, spuszczając oczy. – Sądzę jednak, że pewnego dnia znowu wyjadę.
Czuję się tu bardzo solitaire. Bardzo samotnie.
Odwróciłem się ku ponurej, przygnębiającej masie opuszczonego czołgu.
–Powiedziano mi, że tu straszy. Nocą słychać rozmowy załogi. Dziewczyna nie odezwała się.
Odczekałem chwilę i obróciłem się znowu. Przyjrzałem się jej dokładniej.
–Myśli pani, że to prawda? – zapytałem. – Że tu rzeczywiście straszy?
–Nie wolno o tym mówić – powiedziała. – Jeżeli się o tym mówi, kwaśnieje mleko.
Popatrzyłem na jej aluminiowy kubeł. – Serio? Jeżeli mówić o duchach z czołgu, to kwa
śnieje mleko?
–Tak – wyszeptała.
Zdawało mi się, że słyszałem już wszystko, ale to było zadziwiające. Współczesna Francja,
nowoczesna dziewczyna, inteligentna, szepcze w pobliżu poobijanego shermana w obawie, by
nie skwaśniało jej świeże mleko. Położyłem dłoń na zimnym, zardzewiałym błotniku czołgu i
poczułem, że znalazłem coś wyjątkowego. Rogerowi dopiero by się to spodobało!
–Czy słyszała pani te duchy? – zapytałem. Szybko potrząsnęła głową.
–A zna pani kogoś, kto słyszał? Kogoś, z kim mógłbym pomówić? Podniosła kubeł i ruszyła
dalej. Przeszedłem jednak na drugą stronę drogi i dotrzymywałem
jej kroku, mimo że nie chciała na mnie spojrzeć ani mi odpowiadać.
–Nie chcę być natrętem, mam’selle. Ale piszemy książkę o najeździe na Normandię, o
dniu,,D”, i o tym, co zdarzyło się potem. Wydaje mi się, że to jest właśnie dobry temat do
książki. Naprawdę. Jestem przekonany, że ktoś słyszał te głosy, jeżeli tylko są prawdziwe.
Dziewczyna zatrzymała się i popatrzyła na mnie hardo. Jak na normandzką wieśniaczkę była
całkiem ładna. Miała prosty nos, taki sam, jaki widuje się u jedenastowiecznych dam na
„Tkaninie z Bayeux”, i opalizujące zielone oczy. Zabrudzona błotem kamizelka, prosta
spódnica i gumiaki kryły zupełnie niezłą figurę.
–Nie wiem, dlaczego miałby to być drażliwy temat. Przecież to tylko opowieści. Chodzi
mi o to, że duchy nie istnieją, prawda?
Dziewczyna patrzyła na mnie nadal. – To nie duch, to coś innego – przemówiła wreszcie.
–Jak to coś innego?
–Nie mogę powiedzieć.
Zaczęła iść tak szybko, że z trudnością za nią nadążałem. Bez wątpienia ten, kto chodzi
codziennie pięć kilometrów do obór i z powrotem, nieźle sobie wzmacnia mięśnie nóg. Gdy
dotarliśmy do omszałej kamiennej bramy, przy której zawracałem samochód, z trudnością
łapałem oddech i bolało mnie gardło od zimnego, mglistego powietrza.
–To moje gospodarstwo – powiedziała dziewczyna. – Tu wchodzę.
–Nic mi pani więcej nie powie?
–Nie ma co opowiadać. Ten czołg stoi tam od czasów wojny. To ponad trzydzieści lat, prawda?
Jak można słyszeć głosy w czołgu po trzydziestu latach?
–Właśnie o to pytam.
Odwróciła głowę profilem. Miała smutne, wygięte ku dołowi wargi. I z tym prostym,
arystokratycznym nosem wydawała się prawie piękna.
–Czy mogę znać pani imię? – zapytałem. Przez jej twarz przemknął krótki uśmiech. –
Madeleine Passerelle. Et vous?
–Dan. To skrót od Daniel. Daniel McCook. Dziewczyna wyciągnęła do mnie dłoń i uścisnęliśmy
sobie ręce.
–Miło mi było pana poznać – powiedziała. – A teraz muszę iść.
–Czy mógłbym cię znowu zobaczyć? Będę tu jeszcze jutro. Kończę rysować mapę.
Potrząsnęła głową.
–Wcale nie staram się ciebie poderwać – zapewniłem ją. – Może moglibyśmy pójść się
czegoś napić. Czy jest tu jakiś bar?
Rozejrzałem się po tej zimnej, wilgotnej krainie, po polach i smętnych krowach gromadzących
się przy płocie po drugiej stronie drogi.
–No, może jakiś hotelik? – poprawiłem się. Madeleine rozhuśtała wiadro z mlekiem.
–Chyba jestem zajęta – powiedziała. – Poza tym mój ojciec wymaga troskliwej opieki.
–Kim jest ta staruszka?
–Jaka staruszka?
–Staruszka, którą widziałem u drzwi stajni, gdy zawracałem samochód. Miała na głowie biały
koronkowy czepek.
–Ach… To Eloise. Całe życie przemieszkała na wsi. Opiekowała się moją matką, gdy ta była
chora. O, to właśnie z nią powinien pan porozmawiać, jeżeli interesują pana opowieści o czołgu.
Ona wierzy we wszystkie przesądy.
Zakasłałem z zimna.
–Czy mógłbym teraz z nią pomówić?
–Dzisiaj wieczór nie – powiedziała Madeleine. – Może kiedy indziej.
Obróciła się i zaczęła iść przez podwórze, ale dogoniłem ją i chwyciłem wiadro.
–Posłuchaj, może jutro? – zapytałem. – Mógłbym przyjechać około południa. Czy po
świeciłabyś mi kilka minut?
Uparłem się, że nie pozwolę jej odejść, zanim się ze mną konkretnie nie umówi w taki czy w
inny sposób. Czołg i duchy stanowiły niezłą ciekawostkę, ale jeszcze bardziej intrygowała mnie
Madeleine Passerelle. Gdy człowiek rysuje wojskową mapę jakiegoś rejonu w północnej
Francji, mało ma przy tym rozrywek, a parę kieliszków wina i zabawa na sianie z gospodarską
córką, nawet w środku zimy, wydają się o wiele milszym spędzaniem czasu niż samotne posiłki
w brązowym, cuchnącym czosnkiem mauzoleum, które w moim hotelu dowcipnie nazywano
jadalnią.
Madeleine uśmiechnęła się.
–Dobrze. Proszę przyjść na obiad. Ale proszę przyjść wcześnie, o wpół do dwunastej. We
Francji jadamy wcześnie.
–Będzie to wydarzenie tygodnia. Straszne dzięki.
Pochyliłem się, by ją pocałować, ale noga pośliznęła mi się na rozdeptanym błocie podwórza i
mało brakowało, a wywróciłbym się. Uratowałem jednak sporą część swojej godności. Udało mi
się wyjść z poślizgu, zamieniając go w trzy szybkie kroczki, lecz całus rozwiał się w mroźnym
powietrzu zmierzchu.
–Au revoir, Monsieur McCook – powiedziała rozbawiona Madeleine. – Do jutra.
Patrzyłem, jak idzie przez podwórze i jak znika za drzwiami stajni. Z wieczornego nieba
zaczął siąpić lodowaty deszcz, który za godzinę lub dwie zamieni się prawdopodobnie w śnieg.
Opuściłem gospodarstwo i ruszyłem z powrotem drogą w kierunku Pont D’Ouilly, do miejsca,
gdzie zostawiłem samochód.
Na drodze było cicho, ciemno i mokro. Wcisnąłem dłonie głęboko do kieszeni płaszcza i
naciągnąłem szalik na usta, W dole, z prawej strony, słyszałem szum rzeki, która biegła po
brunatnych granitowych kamieniach płytkiego koryta, z lewej, tuż za żywopłotem, wznosiły się
skalne bloki, od których poszła nazwa tego regionu Normandii – Normandia Szwajcarska.
Skałki okrywała lepka, zielonkawa maź i mech, zwisały z nich girlandy korzeni drzew. Z
łatwością można było sobie wyobrazić dziwaczne i złowrogie stwory czyhające w szczelinach i
szparach. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że aż tak daleko zaszedłem drogą za Madeleine.
Maszerowałem pięć minut, zanim dostrzegłem żółty samochód na poboczu i skuloną czarną
masę porzuconego czołgu. Mżawka zamieniała się w ogromne płaty roztapiającego się śniegu,
podciągnąłem więc kołnierz płaszcza i przyśpieszyłem kroku.
Któż może wiedzieć, do jakich sztuczek zdolne są oczy w ciemnościach podczas śnieżnej
zamieci! Gdy ma się zmęczone oczy, łatwo zobaczyć jakieś cienie usuwające się aż na skraj
pola widzenia. Zdają się one stać wyprostowane, drzewa zaś przesuwać. Lecz tamtego
wieczoru na drodze do Pont D’Ouilly nic miałem żadnych wątpliwości, że to nie oczy mnie
mamią, że naprawdę coś zobaczyłem. Jest we Francji znak drogowy, który ostrzega przed
zwodniczością ciemności, i prawdopodobnie coś takiego właśnie mnie się. przytrafiło, nadal
jednak uważam, iż to, co mi mignęło przed oczyma, nie było iluzją. W przeciwnym razie nie
zatrzymałbym się przecież na drodze i nic poczuł mroźnego dreszczu, jeszcze zimniejszego niż
wieczorne powietrze.
Przez sypiący śnieg, kilka metrów od wraku czołgu, dostrzegłem niewielką kościstą postać,
bielejącą w ciemności, niewiele większą od pięcioletniego dziecka. Wydawało mi się, że ten ktoś
podskakuje czy też biegnie. Widok był tak nagły i tak przedziwny, że przez chwilę napawał
mnie przerażeniem, ale natychmiast oprzytomniałem i rzuciłem się za tym kimś biegiem,
krzycząc przez śnieg: – Ej! Ty!
Mój krzyk odbił się głuchym echem o pobliskie skałki. Spozierałem w ciemności, ale niko-
go ani też niczego już nie widziałem oprócz rdzewiejącego, masywnego shermana, wplątanego
w gęstwinę cierni i żywopłot. Nie dojrzałem śladu postaci czy dziecka. Wróciłem do samochodu
i obejrzałem go, szukając uszkodzeń, by się upewnić, czy ten ktoś nie był wandalem lub
złodziejem, ale citroen nic nie ucierpiał. W zamyśleniu usadowiłem się za kierownicą i przez
parę minut siedziałem, wycierając twarz i włosy chusteczką do nosa i zastanawiając się, co, u
licha, się tu działo.
Uruchomiłem silnik, ale zanim odjechałem, przyjrzałem się jeszcze raz czołgowi. Bardzo
dziwne budził we mnie uczucia, gdy myślałem, że tak stoi nie ruszony na poboczu i niszczeje od
1944 roku, że właśnie tutaj armia amerykańska walczyła o wolność Normandii. Po raz pierwszy
w swojej karierze kartografa poczułem żywą historię, zrozumiałem, że znalazłem się na
historycznym miejscu. Chwilę zastanawiałem się, czy szkielety załogi czołgu nadal tkwią w
środku, ale doszedłem do wniosku, że zapewne dawno temu zabrano je i pochowano, jak
przystało. Francuzi odnosili się z wielką i wspaniałą powagą wobec szczątków tych, którzy
zginęli w walce o ich wyzwolenie.
Zwolniłem hamulec i ruszyłem z powrotem mroczną drogą w dół, następnie przez most, a
potem zygzakiem pod górę do głównej szosy. Śnieg opadał tumanem na przednią szybę, tak że
dwie żałosne wycieraczki radziły sobie z nim, niczym dwóch geriatryków ze śmieciami i konfetti
zalegającymi ulice Nowego Jorku po świątecznej paradzie. Gdy włączałem się do ruchu, omal
nie zderzyłem się z renówką, która szorowała przez śnieżycę setką. Vive la velocité,
pomyślałem sobie, wlokąc się do Falaise trzydziestką.
Następnego dnia, siedząc pod wysokim sufitem hotelowej jadalni, posilałem się uroczyście
rogalikami z konfiturą i piłem kawę. Obserwując od czasu do czasu własne odbicie w nakrapia-
nych lustrach, usiłowałem równocześnie rozszyfrować za pomocą egzemplarza „Le Figaro”,
przytwierdzonego do długiego patyka, co też, do cholery, wydarzyło się tego dnia na świecie. Po
drugiej stronie sali pulchny Francuz z woskowanymi wąsami i ogromną białą serwetą
umocowaną do kołnierzyka koszuli pożerał bułeczki w takim tempie, jakby chciał spowodować
raptowny wzrost cen akcji przemysłu piekarskiego. Ubrana na czarno kelnerka o ściągniętej
twarzy człapała w tenisówkach po czarno-białej, kafelkowej posadzce, umacniając każdego w
przekonaniu, iż jest absolutnie niepożądanym intruzem, który w dodatku bezpardonowo
domaga się jeszcze śniadania, Przyszło mi na myśl, żeby zmienić hotel, ale wspomniałem
Madeleine i życie nabrało kolorów.
Niemal cały ranek spędziłem na zakręcie drogi, biegnącej z południowego wschodu do Clecy.
Suchy wiatr zgarnął większość śniegu w ciągu nocy, ale wciąż było wściekle zimno. Pokryta
szronem wioska leżała w niewielkiej dolinie, wsparta o szerokie, garbate wzgórza. W drzwiach
pojawiali się to wchodząc, to wychodząc maluteńcy wieśniacy. Zajmowali się ogródkami,
praniem, noszeniem drew, a dzwon na wieży kościelnej wybijał godziny. Nowy Jork wydawał mi
się niezmiernie daleki.
Pewnie byłem rozkojarzony, bo zdołałem zrobić zaledwie połowę pomiarów, jakie
wyznaczyłem sobie tego ranka. O jedenastej spakowałem się już, gotów jechać do Pont
D’Ouilly. Nawet zadałem sobie tyle trudu, by zatrzymać się i kupić w wiejskim sklepiku butelkę
całkiem porządnego bordeaux, na wszelki wypadek, gdyby ojciec Madeleine wymagał
ugłaskania. Kupiłem też dla Madeleine pudełko owoców kandyzowanych. W Normandii nie
brakowało tego przysmaku.
Wynajęty citroen kasłał i dławił się, ale wreszcie trafił krętą drogą na most. W dziennym
świetle cała ta okolica wcale nie wydawała się bardziej gościnna niż nocą. Nad polami wisiał
zimny, srebrzysty opar, a pasma mgły pod wiązami kojarzyły się z przybrudzonymi siatkowymi
firanami. Krowy wciąż stały na zimnie, cierpliwie żując bezbarwną trawę i wypuszczając takie
kłęby pary, iż przypominały zastępy nałogowych palaczy. Przejechałem przez kamienny
mostek nad bulgoczącą rzeką, a potem przyhamowałem, chcąc się bliżej przyjrzeć czołgowi.
Stał tam – milczący, potrzaskany – omotany cierniem i bezlistnym wilcem.
Zatrzymałem samochód na chwilę i opuściłem szybę, aby popatrzeć na skorodowane koła,
opadłe gąsienice, na niewielką, ciemną wieżyczkę o łuszczących się bokach. Czołg sprawiał
złowrogie i smutne wrażenie. Przypominał „Mulberry Harbour”, który porzucony nadal leżał
przy brzegu w pobliżu Arromanches, po normandzkiej stronie kanału La Manche, niczym
posępny pomnik upamiętniający 6 czerwca 1944 roku. Takiego pomnika nigdy nie uda się
zastąpić kamiennym monumentem czy statuą.
Przez kilka chwil przyglądałem się wilgotnemu i stęchłemu żywopłotowi, a potem uruchomiłem
silnik i pojechałem do gospodarstwa Madeleine. Skręciłem w bramę i przejechałem przez
podwórze, rozpryskując na wszystkie strony błoto, a wokół mnie gdakały bijąc skrzydłami
kury, stadko umorusanych gęsi zaś uciekało przede mną niby grupa biegaczy przełajowych.
Wysiadłem z samochodu uważając, gdzie stawiam stopy, i sięgnąłem po prezenty.
Otworzyły się drzwi i usłyszałem, jak ktoś idzie w moją stronę.
–Bonjour, monsieur. Qu’est-ce que vous voulez? – odezwał się męski głos.
Na podwórzu, wcisnąwszy dłonie w kieszenie, stał niewysoki Francuz odziany w ubłocone
spodnie, ubłocone gumiaki i ubłoconą brązową marynarkę. Miał podłużną normandzką twarz i
palił gauloise’a, który zdawał się przyklejony na stałe do jego warg. Beret wciągnął na uszy,
toteż wyglądał z wiejska, ale jego oczy błyszczały inteligencją. Reprezentował typ takiego
gospodarza, przed którym niewiele da się ukryć.
–Nazywam się Dan McCook – oznajmiłem. – Pańska córka, Madeleine, zaprosiła mnie
na obiad. Eee… pour dejeuner?
Wieśniak skinął głową. – Tak, monsieur. Mówiła mi o tym. Jestem Jacques Passerelle.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Podałem mu butelkę wina.
–Przywiozłem to dla pana. Mam nadzieję, że lubi pan to wino. Bordeaux.
Jacques Passerelle zawahał się chwilę i sięgnął do kieszonki na piersiach po okulary w
drucianej oprawie. Zahaczył je na uszach i przyjrzał się pilnie butelce. Poczułem się tak,
jakbym bezczelnie sprezentował bekon w opakowaniu próżniowym hodowcy świń z Kentucky.
Ale Francuz skinął znów głową, schował okulary i powiedział:
–Merci bien, monsieur. Schowam to na dimanche.
Wprowadził mnie przez stajenne drzwi do kuchni. Krzątała się w niej Eloise, przyodziana w
ciemnoszarą suknię i biały koronkowy czepek. W wielkim miedzianym rondlu dusiła jabłka.
Kiedy Jacques przedstawił mnie, podałem jej rękę. Palce starej kobiety były miękkie i suche, a
na jednym z nich tkwił srebrny pierścień z miniaturową Biblią. Miała taką płaską, bladą,
pomarszczoną twarz, jakie czasami widuje się w oknach przytułków dla starców lub za szybami
autokarów wiozących wycieczki emerytów. W domostwie Passerelle’ów czuła się jednak silna i
niezależna i chodziła wyprostowana.
–Madeleine wspominała mi, że interesuje się pan czołgiem – powiedziała. Rzuciłem spojrzenie
na Jacquesa, ale wydawał się nie słuchać. Chrząknąłem i odrzekłem:
–Tak. Sporządzam mapę tego regionu do książki o dniu „D”.
–Ten czołg jest tutaj od września 1944 roku. Od połowy września. Skonał w bardzo gorą
cy dzień.
Spojrzałem na nią. Jej oczy zdawały się bladoniebieskie niczym niebo po wiosennym deszczu.
Trudno było orzec, czy patrzyły na zewnątrz czy do wewnątrz.
–Może uda nam się porozmawiać o tym po obiedzie – powiedziałem.
Wyszedłszy z zaparowanej kuchni pachnącej jabłkami znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku,
w którym podłogę ułożono z nagich drewnianych desek. Jacques otworzył boczne drzwi i
zapytał:
–Czy ma pan ochotę na aperitif?
Najwyraźniej ten frontowy salonik służył wyłącznie do przyjmowania gości. Panował w nim
mrok, albowiem w oknach wisiały ciężkie story. W powietrzu czuło się kurz i stęchliznę
zmieszane z wonią pasty do czyszczenia mebli. Stały tam trzy fotele obite perkalem, podobne
do tych, jakie można znaleźć w każdym domu meblowym jak Francja długa i szeroka. Na
ścianie wisiała miedziana grzałka do pościeli, a także plastikowa statuetka Matki Boskiej z
niewielkim pojemniczkiem na wodę święconą. Ciemny kredens zdobiły fotografie ślubów i
wnucząt, każdą z nich umieszczono na osobnej koronkowej serwetce. Minuty zimowego
poranka odliczał powoli i nieznużenie wysoki zegar.
–Proszę o calvados – powiedziałem. – Nie znam niczego, co mogłoby rozgrzać czło
wieka lepiej w mroźny dzień. Nawet jack daniels mu nie dorównuje.
Jacques wyjął dwie niewielkie szklaneczki z kredensu, odkorkował calvados i nalał. Podsunął
mi jedną, drugą podniósł z powagą.
–Santé – rzekł niegłośno i wszystko wypił jednym haustem.
Sączyłem swój z większą ostrożnością. Calvados, normandzkie brandy z jabłek, to mocny
trunek, a ja mimo wszystko chciałem jeszcze poważnie popracować tego popołudnia.
–Był pan tutaj latem? – zapytał Jacques.
–Nie, nigdy. Dopiero trzeci raz jestem w Europie.
–W zimie nie jest tak miło. Błoto, mróz. Ale latem jest bardzo pięknie. Mamy tu gości z całej
Francji, no i z Europy. Można wynająć łódź i wiosłować po rzece.
–To brzmi fantastycznie. Przyjeżdża tu wielu Amerykanów?
Jacques wzruszył ramionami.
–Jeden czy dwóch. Czasem też zjawiają się Niemcy. Ale tutaj dociera ich niewielu. Pont
D’Ouilly to przykre wspomnienia. Niemcy uciekali stąd, jakby gonił ich sam diabeł.
Przełknąłem jeszcze trochę calvadosu, który żarzył mi się w przełyku niczym rozpalony koks.
–Pan jest drugą osobą, która mi to mówi – powiedziałem. – Der Teufel. Jacques uśmiechnął się
lekko w sposób przypominający uśmiech Madeleine.
–Muszę się przebrać – oznajmił. – Nie lubię zasiadać do stołu jak błotniak.
–Ależ proszę – powiedziałem. – Czy Madeleine zejdzie?
–Za chwilę. Chciała się umalować. Cóż… nie mamy tu wielu gości.
Jacques poszedł się umyć, a ja przystanąłem w oknie, by popatrzyć na sad. Wszystkie drzewa
były nagie, poprzycinane, a trawa biała od szronu. Na płocie uplecionym z białej brzozy,
znajdującym się na końcu ogrodu, przysiadł na chwilę ptak i zaraz odleciał. Zwróciłem się w
stronę pokoju.
Jedna z fotografii umieszczonych na kredensie przedstawiała młodą dziewczynę w uczesaniu z
lat czterdziestych. Domyśliłem się, że to matka Madeleine. Przyjrzałem się również kolorowej
fotografii wyobrażającej Madeleine w wieku niemowlęcym, z uśmiechniętym księdzem w tle, a
także oficjalnemu portretowi Jacquesa w wysokim białym kołnierzyku. Obok tego wszystkiego
stała wykonana z brązu statuetka w kształcie średniowiecznej katedry. Na jednej z wież ktoś
zawiesił obrączkę ze splecionych włosów. Nie umiałem się domyślić znaczenia takiego gestu, ale
nie byłem katolikiem obrządku rzymskiego, no i właściwie nie interesowały mnie religijne
relikwie.
Właśnie miałem podnieść miniaturkę, aby się jej lepiej przyjrzeć, gdy otworzyły się drzwi
saloniku. Weszła Madeleine. Miała na sobie jasnokremową kretonową sukienkę. Ciemnoblond
włosy zaczesała do tyłu i spięła grzebieniami z szylkretu, wargi zaś pomalowała na czerwono.
–Proszę – odezwała się. – Nie dotykaj tego. Cofnąłem dłonie od malutkiej katedry.
–Przepraszam. Tylko chciałem się przyjrzeć.
–To pamiątka po mojej matce.
–Przepraszam.
–Nie szkodzi. Nie myśl o tym. Czy ojciec poczęstował cię czymś do picia?
–Jasne. Calvadosem. Już mi dzwoni w uszach. Czy dołączysz do mnie? Potrząsnęła głową. –
Nie mogę tego pić. Dano mi trochę, gdy miałam dwanaście lat, i
strasznie się rozchorowałam. Teraz piję tylko wino. Usiadła. Przysiadłem naprzeciw.
–Nie powinnaś była ubierać się specjalnie dla mnie – powiedziałem. – Ale i tak ślicz
nie wyglądasz.
Madeleine zarumieniła się. To znaczy, jej policzki stały się lekko różowe. Nie wątpiłem
jednak, że to rumieniec. Od lat nie widziałem takiej skromności.
–Wczoraj wieczorem przytrafiło mi się coś dziwnego – powiedziałem. – Gdy wracałem do
samochodu, widziałem coś, mógłbym przysiąc, na drodze.
–Co? – Podniosła oczy.
–Właściwie nie jestem pewny. To coś wyglądało jak małe dziecko, było jednak zbyt chude i
kościste jak na dziecko.
Przez kilka sekund Madeleine przyglądała mi się w milczeniu.
–Nie wiem – odezwała się w końcu. – To zapewne przez śnieg.
–Nie wiem, co to było, ale piekielnie się zląkłem. Madeleine skubała taśmę wykańczającą
obicie poręczy fotela.
–To ambiance, ta atmosfera wokół czołgu. Dzięki niej ludzie widzą albo czują rzeczy,
których nie ma. Eloise opowie ci kilka podobnych historii, jeśli zechcesz.
–A sama w nie nic wierzysz?
Wzruszyła ramionami.
–Po co? Po to tylko, by siebie wystraszyć? Wolę myśleć o rzeczywistych sprawach, a nie
o duchach i zjawach.
Odstawiłem szklaneczkę na niewielki stolik przy fotelu.
–Mam wrażenie, że nie lubisz tej okolicy.
–To znaczy domu mojego ojca?
–Nic, Pont D’Ouilly. Nie jest to centrum towarzyskie północnej Francji, prawda?
Madeleine wstała i podeszła do okna. Na tle szarego zimowego światła jej sylwetka wyda
wała się ciemna.
–Życie towarzyskie nie ma dla mnie takiego znaczenia – powiedziała. – Gdy mieszka
się tu, w Pont D’Ouilly, poznaje się smutek, i właściwie wszystko jest lepsze od smutku.
–Czyżbyś kochała i straciła?
Uśmiechnęła się. – W pewnym sensie. Kochałam życie i straciłam dlań serce.
–Chyba nie rozumiem – odparłem. Ale właśnie w owej chwili z drugiego końca koryta
rza doleciał nas dźwięk gongu.
Madeleine odwróciła się i powiedziała:
–Obiad gotowy. Lepiej chodźmy.
Tego dnia obiad podano w jadalni, chociaż, jak podejrzewałem, zwykle jadano w kuchni,
szczególnie w te dni, gdy moi gospodarze wracali do domu z sześciocentymetrową warstwą
błota
na butach, głodni jak wilki. Eloise postawiła na owalnym stole ogromną wazę pełną gorącej,
brunatnej zupy cebulowej, do tego podała chrupiący chleb czosnkowy, a ja uświadomiłem sobie
nagle, że dawno nie jadłem domowych potraw. Jacques już stał przy końcu stołu, ubrany w
starannie wyprasowany brązowy garnitur, a gdy wszyscy zajęliśmy swoje miejsca, skłonił ku
nam łysiejącą głowę i odmówił modlitwę.
–O, Panie, który dajesz nam wszystko, co spożywamy, dziękujemy ci za ten posiłek.
Chroń nas przed głosem złego, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Spojrzałem przez stół na Madeleine i starałem się nadać pytający wyraz swojej twarzy. Głos
złego!? O co tu chodzi? O głosy w czołgu? Czy o coś innego? Ale Madeleine całą swą uwagę
skupiła na wielkiej wazie, z której Eloise nalewała na talerze parującą, przezroczystą zupę.
Czy chciała uniknąć mojego wzroku, nie wiem, ale nie podniosła oczu aż do chwili, gdy jej
ojciec wznowił rozmowę.
–Górne pole zamarzło – powiedział, dotykając ust serwetką. – Dziś rano zaorałem hektar i
wyorywałem z ziemią lód. Od dziesięciu lat nie było tu takiego mrozu.
–Nadejdą gorsze zimy. Psy wiedzą – odezwała się Eloise.
–Psy? – zapytałem.
–Tak, monsieur. Kiedy pies trzyma się blisko domu, kiedy odzywa się w nocy, wtedy przez
trzy kolejne lata noce będę zimne.
–Wierzy w to pani? Nic jest to ludowe porzekadło francuskie?
Eloise zmarszczyła brwi patrząc na mnie. – To nie ma nic wspólnego z wiarą. To prawda.
Nieraz się o tym przekonałam.
–Eloise umie odczytywać znaki przyrody, panie McCook – dodał Jacques. – Umie wyleczyć
chorego naparem z mniszka albo uśpić łopianem i tymiankiem.
–A wypędzać duchy?
–Dan… – szepnęła Madeleine.
Nie speszyło to jednak Eloise. Przyjrzała mi się badawczo swoimi wodnistymi oczyma i
prawie się uśmiechnęła.
–Mam nadzieję, że nie uważa mnie pani za impertynenta – powiedziałem. – Ale wyda
je mi się, że w tej okolicy wszyscy boją się czołgu, i gdyby udało się pani go egzorcyzmować…
Eloise powoli pokręciła głową. – Tylko ksiądz może dokonać egzorcyzmów – powiedziała
łagodnie. – A jedyny ksiądz, który by nam uwierzył, jest za stary i za słaby na taki wysiłek…
–Naprawdę uważa pani, że tam straszy?
–To zależy, co pan rozumie przez „straszy”, monsieur.
–To znaczy, o ile dobrze zrozumiałem, że nocą słychać rozmowy martwej załogi, tak?
–Niektórzy tak utrzymują – powiedział Jacques. Spojrzałem na niego.
–A co inni powiadają?
–Inni wcale nie chcą o tym rozmawiać. Eloise ostrożnie nabrała zupy łyżką.
–Nikt nie wie zbyt wiele o czołgach. Ale tamte czołgi nie były podobne do zwyczajnych
czołgów amerykańskich. Były inne, zupełnie inne, a ojciec Anton, nasz ksiądz, twierdzi, że
przybyły prosto z piekła, l’enfer.
–Eloise… – odezwała się Madeleine – czy musimy tyle na ten temat mówić? Popsujemy sobie
obiad.
Ale Eloise uniosła dłoń.
–Wszystko jedno. Ten młody człowiek chce dowiedzieć się czegoś o czołgu, niech się
więc dowie.
–Czym się różniły? – zapytałem. – Ten mi przypomina normalny czołg.
–Cóż – powiedziała Eloise – wymalowano je na czarno, chociaż teraz tego nie widać, bo rdza i
deszcze zżarły lakier. A było ich trzynaście. Wiem, bo liczyłam je, gdy nadjeżdżały szosą z Le
Vey. Trzynaście, trzynastego września. Ale, co najdziwniejsze, nie otwierały wieżyczek.
Większość amerykańskich czołgów przejeżdżała z otwartymi klapami i żołnierze rzucali nam
cukierki, papierosy albo nylonowe pończochy. Te czołgi zaś przejechały i nikt nie widział tych,
co nimi kierowali. Zawsze były zamknięte.
Madeleine siedziała wyprostowana na krześle. Skończyła zupę. Mocno przybladła, nie miałem
więc wątpliwości, że ta rozmowa na temat tajemniczych czołgów wyprowadzała ją z
równowagi.
–Czy pytaliście o nie Amerykanów? – zagadnąłem. – Czy kiedykolwiek wyjaśniono wam, co to
było takiego?
–Nie wiedzieli albo nie chcieli mówić – odparł Jacques z ustami pełnymi czosnkowego chleba. –
Mówili, że to dywizja specjalna, i tyle.
–Został tylko jeden – wtrąciła Eloise. – Ten czołg, któremu pękła gąsienica i który musiał się
zatrzymać. Ale Amerykanie wcale nie starali się go zabrać. A następnego dnia, gdy przyjechali,
zalutowali wieżyczkę. O tak, zalutowali, po czym zjawił się jakiś angielski ksiądz i odmówił
modlitwę, no i tak go pozostawiono, by gnił.
–To znaczy, że załoga została wewnątrz?
Jacques oderwał jeszcze kęs chleba.
–Kto wie? Nie dopuścili w pobliże nikogo. Wiele razy rozmawiałem z policją i z burmistrzem i
za każdym razem słyszałem, że czołgu nie wolno ruszać. Więc stoi.
–A odkąd tu się znalazł, wioska stała się martwa i smutna – dodała Madeleine.
–Z powodu głosów?
–Słyszano głosy. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – A przynajmniej tak niektórzy
utrzymują. Przede wszystkim idzie o obecność tego czołgu. To straszliwe przypomnienie
czegoś, o czym większość z nas teraz wolałaby zapomnieć.
–Tych czołgów nie można było zatrzymać – ciągnęła Eloise. – Ostrzeliwały czołgi niemieckie
pociskami zapalającymi wzdłuż całej rzeki, a potem strzelały do ludzi, do Niemców, którzy
usiłowali uciekać. Przez całą noc słyszeliśmy wrzaski płonących ludzi. Rano czołgi zniknęły. Kto
wie, gdzie i jak. Walczyły cały dzień i całą noc, i nie było takiej siły na ziemi, która by mogła je
powstrzymać. Wiem, monsieur, że one nas uratowały, ale wciąż wzdragam się na samą myśl o
nich.
–Czy ktoś słyszał te głosy? Czy wiadomo, o czym rozprawiają?
–Już niewiele osób chodzi tamtą drogą w nocy – powiedziała Eloise. – Ale madame Verrier
mówiła mi, że pewnej lutowej nocy słyszała szepty i śmiech, stary Henriques zaś wspominał o
dudniących, wrzaskliwych głosach, Ja sama niosłam jaja i mleko koło tego czołgu, no i mleko
skwaśniało, a jaja zrobiły się śmierdzące. Gaston z sąsiedniego gospodarstwa miał teriera,
który po obwąchaniu czołgu dostał drgawek. A potem wypadła mu sierść i pies zdechł po trzech
dniach. Każdy tu zna jakąś opowieść o złu, które dotyka człowieka, gdy ten zbliży się do
czołgu, Dzisiejszymi czasy nikt więc lam nie chodzi.
–A nie są to zwykłe przesądy? – zapytałem. – Chodzi mi o to, że tak naprawdę to nie ma
namacalnych dowodów.
–Powinien pan zapytać ojca Antona – powiedziała Eloise. – Jeśli rzeczywiście jest pan na tyle
lekkomyślny, aby chcieć dowiedzieć się czegoś więcej. Ojciec Anton prawdopodobnie opowie
panu więcej. Anglik, który modlił się nad czołgiem, mieszkał u niego przez miesiąc, i
wiem, że często rozmawiali o czołgu. Ojciec Anton nigdy nie pogodził się z tym, że tak
pozostawiono ten czołg przy drodze, ale nie mógł nic zrobić, chyba tylko wynieść go daleko na
własnych plecach.
–Mówmy o czymś innym – poprosiła Madeleine. – Wojna to taki smutny temat.
–Dobrze – odparłem, unosząc ręce, jakbym się poddawał. – Dziękuję za to, co mi pani
powiedziała. Z tego będzie świetny temat książkowy. A teraz miałbym ochotę na dolewkę zupy
cebulowej.
Eloise uśmiechnęła się. – Ma pan duży apetyt, monsieur. Pamiętam amerykańskie apetyty.
Nalała mi więcej zupy, a Madeleine i jej ojciec przyglądali mi się z przyjazną obawą i może
lekką podejrzliwością, a także nadzieją, że nie zrobię nic rzeczywiście rozstrajającego, czegoś
w rodzaju złożenia wizyty u ojca Antona i wypytania go o to, co też zdarzyło się 13 września
1944 roku na drodze z Le Vey.
Po drugim daniu, składającym się z duszonego zająca oraz dobrego czerwonego wina i
owoców, siedzieliśmy wkoło stołu, paliliśmy gauloise’y, a Jacques opowiadał mi historie ze
swoich chłopięcych lat w Pont D’Ouilly. Madeleine przysiadła obok mnie i widziałem wyraźnie,
że coraz bardziej się jej podobam. Eloise wycofała się do kuchni i wszczęła tam rumor wśród
garnków, wróciła jednak po piętnastu minutach z malutkimi filiżankami najaromatyczniejszej
kawy, jaką w życiu piłem.
Wreszcie, gdy było już dobrze po trzeciej, powiedziałem:
–Dobrze mi się tu u państwa siedziało, ale muszę wracać do roboty. Mam jeszcze furę
pomiarów do zrobienia przed zmierzchem.
–Miło nam było z panem porozmawiać – odparł Jacques wstając i oddając mi płytki ukłon. –
Nieczęsto mamy u nas gości na obiedzie. Chyba mieszkamy zbyt blisko czołgu, a ludzie nie lubią
tędy przechodzić.
–Tak źle?
–Cóż, nie najlepiej.
Gdy Madeleine pomagała wynosić ostatnie talerze i półmiski, a Jacques poszedł otworzyć mi
bramę, stałem w kuchni zapinając płaszcz i patrząc na zgięte plecy Eloise, pochylonej nad
statkami zanurzonymi w parującej wodzie.
–Au revoir, Eloise - powiedziałem.
Nie odwróciła się do mnie, ale odrzekła: – Au revoir, monsieur.
Postąpiłem w kierunku drzwi kuchennych, zawahałem się jednak i znowu na nią spojrzałem.
–Eloise? – zapytałem.
–Oui, monsieur?
–Co tam naprawdę jest, tam, w środku tego czołgu?
Zauważyłem prawie nieuchwytne znieruchomienie krzyża. Ścierka przestała plaskać po
naczyniach, widelce i noże umilkły.
–Nie wiem, monsieur. Naprawdę.
–To zgadnij.
Milczała chwilę.
–Może niczego nie ma – powiedziała wreszcie. – A może jest coś, o czym nie wie ani ziemia,
ani niebo…
–Pozostało już tylko piekło.
Znowu zamilkła. Potem odwróciła się od zlewu i popatrzyła na mnie jasnymi, mądrymi oczyma.
–Oui, monsieur. Et le roi de l’en/er, c ’est le diable.
Ksiądz był bardzo stary. Musiał mieć prawie dziewięćdziesiątkę. Siedział jak worek
ziemniaków przy zakurzonym, obitym skórą biurku. Łagodna twarz odznaczała się inteligencją,
i mimo że mówił powoli i niegłośno, albowiem jego płuca, niby stuletnie miechy, z wysiłkiem
napełniały się powietrzem i zeń opróżniały, wysławiał się jasno i dokładnie. Miał postrzępione
siwe włosy i kościsty nos, na którym można by powiesić kapelusz, a gdy mówił, raz po raz
składał dłonie czubkami palców i wyciągał szyję, by spojrzeć na szary, brukowany dziedziniec
wiodący do jego domu.
–Tym duchownym z Anglii był wielebny Taylor – powiedział i wyjrzał na dziedziniec,
jakby się spodziewał, że wielebny Taylor wynurzy się zza rogu lada chwila.
–Wielebny Taylor? W Anglii jest z pięć tysięcy wielebnych Taylorów.
Ojciec Anton uśmiechnął się i wykonał jakiś skomplikowany manewr sztuczną szczęką.
–Prawdopodobnie tak. Ale jestem absolutnie przekonany, że jest tylko jeden wielebny
Woodfall Taylor.
Było już wpół do piątej i prawie zupełnie ciemno, ale tak mnie wciągnęła tajemnica
niszczejącego shermana, że dałem spokój pomiarom kartograficznym i udałem się na drugi
koniec wioski, by porozmawiać z ojcem Antonem. Mieszkał w ogromnym, ponurym,
odstraszającym francuskim domostwie w najsurowszym z możliwych stylu. Przecinał je ciemny,
wybity drewnianą boazerią korytarz, zakończony mnóstwem chłodnych marmurowych schodów,
w którym z powodzeniem mógłby wylądować boeing 747. Na ścianach wisiały ponure olejne
portrety kardynałów i papieży oraz innych dostojników Kościoła. Gdziekolwiek człowiek
spojrzał, napotykał czyjąś smętną twarz. Przypominało mi to wieczorek płytowy w małym
miasteczku.
–Kiedy tu przyjechał, był młodym, pełnym entuzjazmu wikarym. Rozsadzała go moc
religii. Lecz wydaje mi się, że nie całkiem pojął wagę sprawy, którą mu powierzono. Pewnie
też
nie rozumiał, jak straszna była to rzecz. Nie chciałbym źle go oceniać, ale należał do grona
tych
młodych księży, którym łatwo wmówić, że mistycyzm to jakby pokaz fajerwerków dla
uczczenia
prawdziwej wiary. Poza tym Amerykanie zapłacili mu wielkie pieniądze. Wystarczyło na nową
wieżę i salę kościelną. Trudno mu się dziwić.
Chrząknąłem. W domu ojca Antona było wściekle zimno. Oszczędzał nie tylko na ogrzewaniu.
Zdawało się, że żałuje grosza również na elektryczność. W pokoju panował taki mrok, że
prawie nie widziałem swego gospodarza. Dostrzegałem tylko wyraźne błyśnięcia srebrnego
krzyża na jego szyi.
–Nie rozumiem, po co go tu sprowadzono – powiedziałem. – Co on dla nas miał takiego zrobić?
–Nigdy mi dokładnie nic wyjaśnił, monsieur. Kneblowały mu usta przysięgi tajności. Poza tym,
wydaje mi się, że sam niezupełnie rozumiał, o co go proszono.
–Ale czołgi… Czarne czołgi…
Stary ksiądz popatrzył na mnie, ale w tych ciemnościach ledwie widziałem, jak lśnią jego
załzawione oczy.
–Czarne czołgi to coś, o czym nie mogę rozmawiać, monsieur. Przez trzydzieści długich lat
robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby ten czołg usunięto z Pont D’Ouilly, ale za każdym
razem słyszałem, że jest za ciężki i że nie opłacałoby się go stąd zabierać. Uważam wszakże,
że tak naprawdę to boją się go ruszyć.
–Dlaczego mieliby się bać?
Ojciec Anton otworzył szufladę biurka i wyjął małą tabakierkę ze srebra i drewna różanego.
–Czy pan używa tabaki?
–Nie, dziękuję. Ale nie odmówię papierosa.
Podsunął mi pudełko z papierosami, po czym wciągnął dwie pokaźne szczypty tabaki do
imponującego nosa, Zawsze wydawało mi się, że ludzie po zażyciu tabaki kichają, ale ojciec
Anton tylko prychnął jak muł i zatopił się głębiej w zgrzytliwym obrotowym fotelu. Zapaliłem
papierosa i zapytałem:
–Czy wewnątrz tego czołgu nadal coś jest?
Ojciec Anton rozważył pytanie, po czym odpowiedział: – Być może. Ale nie wiem co.
Wielebny Taylor nigdy nie chciał o tym mówić, a gdy lutowano właz, nikomu z wioski nie wolno
było zbliżyć się do czołgu na odległość mniejszą niż pół kilometra.
–Czy podano jakiekolwiek wyjaśnienie?
–Tak – odparł ojciec Anton. – Powiedziano nam, że w środku znajduje się silny środek
wybuchowy i że istnieje niebezpieczeństwo eksplozji. Ale oczywiście nikt z nas w to nie
uwierzył. W jakim celu duchowny miałby poświęcać kilka kilogramów TNT?
–Więc ksiądz uważa, że w tym czołgu jest coś złego?
–To nie ja tak uważam, monsieur. Najwyraźniej tak uważała armia amerykańska, a jak dotąd
nie spotkałem większych sceptyków niż wojskowi. Czyżby dowództwo wzywało kapłana po to
tylko, by ten uporał się z jakąś tam bronią? Mogę tylko przyjąć, że w tym czołgu znajdowało
się coś, co nie pozostawało w zgodzie z prawami boskimi.
Nie byłem pewny, o co mu w istocie chodzi, ale sposób, w jaki to powiedział – sepleniąc powoli
– sposób, w jaki słowa pojawiały się w tym lodowatym, podobnym do mauzoleum pokoju,
sprawił, iż poczułem, jak ciarki biegną mi po grzbiecie, i ogarnął mnie dziwny strach.
–Wierzy ksiądz w te głosy? – zapytałem.
Skinął głową.
GRAHAM MASTERTON Demony Normandii
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE DEVILS OF D-DAY PRZEŁOŻYŁA: E. KAY W Najgorsze diabły to te, które cieszą się wojną i rozlewem krwi i które doświadczają ludzi najokrutniejszymi cięgami Francis Barrett OD AUTORA Wszystkie diabły i demony, które pojawiają się w tej książce, są legendarnymi stworami pochodzącymi z piekieł. Istnieją rzeczowe dowody na ich istnienie. Z tego powodu nie polecałbym nikomu wzywania ich za pomocą zaklęć występujących w tekście, gdyż zaklęcia te również są autentyczne. Chciałbym podkreślić, że Pentagon i brytyjskie Ministerstwo Obrony usilnie zaprzeczają, jakoby wypadki tu opisane zdarzyły się kiedykolwiek, pozostawiam to jednak do Waszego uznania.
1 Widziałem ich, jak nadjeżdżali, już z odległości ponad kilometra – dwie niewielkie postaci rowerzystów, o twarzach szczelnie owiniętych szalikami, wściekle pedałujące pośród białych zimowych drzew. Gdy przybliżyli się, słyszałem też, jak rozmawiali, i dostrzegłem obłoczki zimnej pary, zalegające wokół ich warg. Znajdowałem się w Normandii, w grudniu, świat wydawał się mglisty i szary niby fotografia, a ponure, czerwone słońce zaczynało już zsuwać się za porośnięte lasem wzgórza. Poza tymi dwoma robotnikami francuskimi, którzy z wolna nadjeżdżali w moim kierunku, na drodze nie było nikogo. Stałem sam ze swoim statywem mierniczego na trawie zwarzonej szronem, wynajęty citroen 2cv zaparkowawszy niezgrabnie pod kątem na poboczu. Trzymał tak piekielny mróz, że prawie nie czułem dłoni i nosa, i nawet obawiałem się przytupywać, by nie odpadły mi palce u nóg. Mężczyźni przybliżyli się. Byli niemłodzi. Obaj mieli na sobie ciasne marynarki i berety, a jednemu z nich wystawał zza pleców podniszczony wojskowy tornister, z którego sterczała długa bagietka. Na oszronionej jezdni opony kół rowerów pozostawiały białe, futrzaste ślady. W sercu prowincji Suisse Normande panował niewielki ruch. Czasami pojawił się jakiś przypadkowy traktor albo mignął pędząc setką jeszcze bardziej przypadkowy citroen maserati, wzbijając lodowe tumany. –Bonjour, messieurs! – zawołałem. Jeden ze staruszków zwolnił i zsiadł. Podprowadził rower aż pod sam statyw i odrzekł: –Bonjour monsieur. Qu’est-ce ąue vous faites? –Mój francuski nie jest najlepszy – powiedziałem. – Czy mówi pan po angielsku? Staruszek skinął głową. –Sporządzam mapę – dodałem, wskazując w kierunku zimnych, srebrzystych wzgórz u krańca doliny. – Une carte. –Ah, oui – rzekł staruszek. – Une carte. Ten drugi, który nadal siedział okrakiem na rowerze, zsunął z twarzy szalik i wytarł nos. –To pod nową drogę? – zapytał. – Nową autostradę? –Nie, nie. Dla kogoś, kto pisze książkę historyczną. To będzie mapa całego tutejszego re gionu do książki o drugiej wojnie światowej. –Ah, la guerre. – Pierwszy staruszek skinął głową. – Une carte de la guerre, hunh?
Następnie wyjął błękitną paczuszkę gitane’ów i poczęstował mnie. Zazwyczaj nie paliłem francuskich papierosów, po części dlatego, że zawierały dużo smoły, po części dlatego, że cuchnęły niczym palona sierść końska, ale nie chciałem wydać się niegrzeczny, w każdym razie nie po dwóch zaledwie dniach spędzonych w północnej Francji. Poza tym z radością przyjąłem nawet tak małe źródło ciepła jak rozżarzony papieros. Przez chwilę paliliśmy i uśmiechaliśmy się do siebie w milczeniu, tak jak to robią ludzie, którzy nie umieją się dobrze posługiwać cudzym językiem. –Bili się w całej dolinie i nad rzeką Orne – powiedział wreszcie staruszek z bagietką. – Bardzo dobrze pamiętam. –Czołgi, wie pan? Tu i tu – dodał ten drugi. – Amerykanie nadciągali z przeciwnej strony, od Clecy, a Niemcy wycofywali się doliną Orne. Ciężka bitwa, widzi pan, tam, pod Pont D’Ouilly. Ale tamtego dnia Niemcy nie mieli szans. Te czołgi amerykańskie przeszły mostem w Le Vey i odcięły im odwrót. Nocą, właśnie stąd, widać było płonące niemieckie czołgi na całej linii rzeki aż do zakrętu. Wypuściłem kłąb dymu i pary. Panował taki mrok, iż z trudnością wyłowiłem zeń ciężki, granitowy zarys skałek koło Ouilly, gdzie Orne rozszerzając się zakręcała, by spaść pienistą kaskadą z tamy w Le Vey i podążyć na północ. Słyszałem jednakże odgłos rwącej wody i smętne bicie dzwonu kościelnego w odległej wiosce. Tu, w tym zimnym i zaszronionym miejscu, wydawało nam się, iż jesteśmy jedynymi ludźmi na całym kontynencie europejskim. –Ciężkie były te walki – odezwał się staruszek z bagietką. – Nigdy takich nie widzia łem. Bez trudu złapaliśmy trzech Niemców. Z radością się nam poddali. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział: „Dzisiaj walczyłem z szatanem”. Drugi rowerzysta pokiwał głową. –Der Teufel. Tak właśnie powiedział. Sam słyszałem. On i ja jesteśmy kuzynami. Uśmiechnąłem się do obu. Nie bardzo wiedziałem, co rzec. –Cóż – zauważył ten z bagietką. – Musimy wracać na posiłek. –Dziękuję, że panowie się zatrzymali – powiedziałem. – Gdy człowiek tak stoi, robi się samotny. –Interesuje się pan wojną? – zapytał drugi. Wzruszyłem ramionami. –Nieszczególnie. Jestem kartografem. Rysownikiem map.
–Mnóstwo jest historii o wojnie. Niektóre to zwykłe bzdury. I tu, w tej okolicy, natknie się pan na wiele opowieści. Tam, może kilometr od Pont D’Ouilly, stoi w zaroślach amerykański czołg. Nocą ludzie do niego nie podchodzą. Powiadają, że w ponure noce słychać, jak w środku rozmawia ze sobą jego załoga. –Upiorne. Staruszek podciągnął szalik tak wysoko, że wyglądały spoza niego tylko oczy, stare, otoczone zmarszczkami. Przypominał dziwacznego arabskiego wieszcza albo straszliwie poranionego człowieka. Wcisnął ręce w dziane rękawiczki | i odezwał się przytłumionym głosem: –To tylko opowieści. Sądzę, że wszystkie pola bitewne mają swe upiory. W każdym razie, le potage s’attend. Kuzyni machnęli mi na pożegnanie i powoli odjechali i drogą. Wkrótce zniknęli we mgle za zakrętem obsadzonym drzewami. Znowu zostałem sam, skostniały z zimna, niemal gotów spakować wszystko i jechać na obiad. Słońce wygasało, zduszone białym płatem opadającej mgły, tak że ledwie mogłem dostrzec własne dłonie, gdy je uniosłem do twarzy, cóż więc mówić o szczytach odległych skałek. Ułożyłem ekwipunek w bagażniku, wgramoliłem się na fotel kierowcy i przez pięć minut usiłowałem uruchomić samochód. Przeklęty grat rżał jak koń, toteż miałem ochotę wysiąść i dać mu porządnego kopniaka, ale silnik nagle kaszlnął i ożył. Włączyłem światła, wykręciłem i skierowałem się do Falaise, do swego brudnego hoteliku. Ujechałem niecały kilometr, gdy zobaczyłem przed sobą drogowskaz – PONT D’OUILLY 4 KM. Rzuciłem okiem na zegarek. Dochodziło dopiero wpół do piątej, pomyślałem więc, że mały wypad, by popatrzeć na nawiedzony czołg, mógłby okazać się interesujący. Ewentualnie spróbowałbym go sfotografować jutro, przy świetle dziennym, może Roger zechciałby wykorzystać zdjęcie w swojej książce. Roger Kellman napisał właśnie rys historyczny „The Days after D-Day”, który miałem zilustrować mapami. Każdy drobiazg dotyczący pamiątek wojskowych stanowiłby dla niego smakowity kąsek. Skręciłem w lewo i prawie natychmiast pożałowałem swej decyzji. Droga wiodła ostro w dół, wijąc się i kręcąc między drzewami i skałami, była śliska od lodu, błota i na poły zamarzniętych krowich placków. Samochód raz po raz wpadał w poślizg, rzucało nim na boki, a przednia szyba zaszła zupełnie mgłą od mojego nerwowego sapania, aż musiałem w końcu otworzyć okno i wysunąć głowę na zewnątrz, co przy temperaturze dobrze poniżej zera wcale nie sprawiało mi żadnej przyjemności.
Mijałem milczące, podupadłe gospodarstwa, w których dachy obór obwisły niebezpiecznie, a szyby w oknach zastępowały deski. Mijałem szare pastwiska, na których stały krowy podobne do zabrudzonych brązowo-białych układanek. Z włochatych warg zwisała im soplami zamarznięta ślina. Mijałem opuszczone domy i skośne pola, opadające ku ciemnej, zimowej rzece. Jedyną oznaką życia, na jaką natknąłem się, był warkoczący traktor, z kołami oblepionymi niemal do podwójnych rozmiarów glinką koloru ochry, postawiony na poboczu. Ale wewnątrz nie zauważyłem nikogo. Wreszcie kręta droga zaprowadziła mnie między szorstkie mury kamienne, pod arkadę splątanych bezlistnych gałęzi drzew i dalej na most w Ouilly. Rozglądałem się za czołgiem opisanym przez rowerzystów, ale za pierwszym razem minąłem go wcale go nie zauważywszy. Przez pięć minut walczyłem z samochodem, by zmusić go do powrotu tą samą trasą. Dwa razy zgasł mi silnik, a raz mało brakowało, bym ugrzązł w bramie jakiegoś gospodarstwa. Widziałem przez podwórze, jak otworzyły się drzwi od stajni i jak podejrzliwie przyjrzała mi się staruszka o szarej twarzy, w białym koronkowym czepku na głowie, ale wnet drzwi się zamknęły. Wcisnąłem coś, co przypominało drugi bieg, i z rykiem ruszyłem z powrotem. Tego czołgu można było nie zauważyć w świetle dnia, a co dopiero o zmierzchu w samym środku mroźnej normandzkiej zimy. Gdy wyjeżdżałem zza zakrętu, stanął mi przed oczyma. Udało mi się zatrzymać citroena kilka metrów dalej, w niewielkiej odległości od czołgu, choć podwozie jęknęło w proteście. Wysiadłem z samochodu prosto w podmarznięty krowi placek. Przynajmniej w takiej postaci nie cuchnął. Wytarłem but o kamień na poboczu i podszedłem do czołgu, by mu się przyjrzeć. Był ciemny i masywny, ale dziwnie mały. Zapewne tak się przyzwyczailiśmy do widoku współczesnych czołgów wojskowych, że zapomnieliśmy, jak niewielkie rozmiary miały w rzeczywistości czołgi w czasach drugiej wojny światowej. Od jego czarnej powierzchni odpadały płaty rdzy, i tak wrósł w żywopłot, że wyglądał jak jakiś przedmiot z baśni o śpiącej królewnie. Głogi i ciernie wiły się wokół wieżyczki, poprzerastały gąsienice i oplotły krótką lufę. Nie wiem, jakiego typu był ten czołg, sądziłem, że może sherman, czy coś w tym rodzaju. Niewątpliwie był to czołg amerykański. Na boku widniała wyblakła, przerdzewiała gwiazda i jakiś malunek, prawie zatarty działaniem czasu i pogody. Kopnąłem czołg i usłyszałem głuche, puste dudnienie. Wzdłuż drogi szła wolno jakaś kobieta niosąc aluminiowy kubeł na mleko. Podchodząc, patrzyła na mnie z uwagą, a gdy znalazła się blisko, stanęła i postawiła kubeł. Była dość młoda, może miała dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Głowę owiązała chustką w czerwone kropki. Najwyraźniej była to córka jakiegoś gospodarza. Ręce miała szorstkie od rannego dojenia krów w zimnych oborach, a policzki jaskrawokarmazynowe jak u malowanej lalki. –Bonjour, mam’selle - powiedziałem. Skinęła głową, po czym zapytała:
–Jest pan Amerykaninem? –Tak. –Tak myślałam. Tylko Amerykanie tu przystają, by się przyjrzeć tej maszynie. –Świetnie mówi pani po angielsku. Nie uśmiechnęła się. – Pracowałam jako pomoc domowa w Anglii, w Pinner, trzy lata. –Ale wróciła pani na wieś? –Umarła moja matka. Ojciec został zupełnie sam. –Ma dobrą córkę. –Tak – odparła, spuszczając oczy. – Sądzę jednak, że pewnego dnia znowu wyjadę. Czuję się tu bardzo solitaire. Bardzo samotnie. Odwróciłem się ku ponurej, przygnębiającej masie opuszczonego czołgu. –Powiedziano mi, że tu straszy. Nocą słychać rozmowy załogi. Dziewczyna nie odezwała się. Odczekałem chwilę i obróciłem się znowu. Przyjrzałem się jej dokładniej. –Myśli pani, że to prawda? – zapytałem. – Że tu rzeczywiście straszy? –Nie wolno o tym mówić – powiedziała. – Jeżeli się o tym mówi, kwaśnieje mleko. Popatrzyłem na jej aluminiowy kubeł. – Serio? Jeżeli mówić o duchach z czołgu, to kwa śnieje mleko? –Tak – wyszeptała. Zdawało mi się, że słyszałem już wszystko, ale to było zadziwiające. Współczesna Francja, nowoczesna dziewczyna, inteligentna, szepcze w pobliżu poobijanego shermana w obawie, by nie skwaśniało jej świeże mleko. Położyłem dłoń na zimnym, zardzewiałym błotniku czołgu i poczułem, że znalazłem coś wyjątkowego. Rogerowi dopiero by się to spodobało! –Czy słyszała pani te duchy? – zapytałem. Szybko potrząsnęła głową. –A zna pani kogoś, kto słyszał? Kogoś, z kim mógłbym pomówić? Podniosła kubeł i ruszyła dalej. Przeszedłem jednak na drugą stronę drogi i dotrzymywałem jej kroku, mimo że nie chciała na mnie spojrzeć ani mi odpowiadać.
–Nie chcę być natrętem, mam’selle. Ale piszemy książkę o najeździe na Normandię, o dniu,,D”, i o tym, co zdarzyło się potem. Wydaje mi się, że to jest właśnie dobry temat do książki. Naprawdę. Jestem przekonany, że ktoś słyszał te głosy, jeżeli tylko są prawdziwe. Dziewczyna zatrzymała się i popatrzyła na mnie hardo. Jak na normandzką wieśniaczkę była całkiem ładna. Miała prosty nos, taki sam, jaki widuje się u jedenastowiecznych dam na „Tkaninie z Bayeux”, i opalizujące zielone oczy. Zabrudzona błotem kamizelka, prosta spódnica i gumiaki kryły zupełnie niezłą figurę. –Nie wiem, dlaczego miałby to być drażliwy temat. Przecież to tylko opowieści. Chodzi mi o to, że duchy nie istnieją, prawda? Dziewczyna patrzyła na mnie nadal. – To nie duch, to coś innego – przemówiła wreszcie. –Jak to coś innego? –Nie mogę powiedzieć. Zaczęła iść tak szybko, że z trudnością za nią nadążałem. Bez wątpienia ten, kto chodzi codziennie pięć kilometrów do obór i z powrotem, nieźle sobie wzmacnia mięśnie nóg. Gdy dotarliśmy do omszałej kamiennej bramy, przy której zawracałem samochód, z trudnością łapałem oddech i bolało mnie gardło od zimnego, mglistego powietrza. –To moje gospodarstwo – powiedziała dziewczyna. – Tu wchodzę. –Nic mi pani więcej nie powie? –Nie ma co opowiadać. Ten czołg stoi tam od czasów wojny. To ponad trzydzieści lat, prawda? Jak można słyszeć głosy w czołgu po trzydziestu latach? –Właśnie o to pytam. Odwróciła głowę profilem. Miała smutne, wygięte ku dołowi wargi. I z tym prostym, arystokratycznym nosem wydawała się prawie piękna. –Czy mogę znać pani imię? – zapytałem. Przez jej twarz przemknął krótki uśmiech. – Madeleine Passerelle. Et vous? –Dan. To skrót od Daniel. Daniel McCook. Dziewczyna wyciągnęła do mnie dłoń i uścisnęliśmy sobie ręce. –Miło mi było pana poznać – powiedziała. – A teraz muszę iść. –Czy mógłbym cię znowu zobaczyć? Będę tu jeszcze jutro. Kończę rysować mapę.
Potrząsnęła głową. –Wcale nie staram się ciebie poderwać – zapewniłem ją. – Może moglibyśmy pójść się czegoś napić. Czy jest tu jakiś bar? Rozejrzałem się po tej zimnej, wilgotnej krainie, po polach i smętnych krowach gromadzących się przy płocie po drugiej stronie drogi. –No, może jakiś hotelik? – poprawiłem się. Madeleine rozhuśtała wiadro z mlekiem. –Chyba jestem zajęta – powiedziała. – Poza tym mój ojciec wymaga troskliwej opieki. –Kim jest ta staruszka? –Jaka staruszka? –Staruszka, którą widziałem u drzwi stajni, gdy zawracałem samochód. Miała na głowie biały koronkowy czepek. –Ach… To Eloise. Całe życie przemieszkała na wsi. Opiekowała się moją matką, gdy ta była chora. O, to właśnie z nią powinien pan porozmawiać, jeżeli interesują pana opowieści o czołgu. Ona wierzy we wszystkie przesądy. Zakasłałem z zimna. –Czy mógłbym teraz z nią pomówić? –Dzisiaj wieczór nie – powiedziała Madeleine. – Może kiedy indziej. Obróciła się i zaczęła iść przez podwórze, ale dogoniłem ją i chwyciłem wiadro. –Posłuchaj, może jutro? – zapytałem. – Mógłbym przyjechać około południa. Czy po świeciłabyś mi kilka minut? Uparłem się, że nie pozwolę jej odejść, zanim się ze mną konkretnie nie umówi w taki czy w inny sposób. Czołg i duchy stanowiły niezłą ciekawostkę, ale jeszcze bardziej intrygowała mnie Madeleine Passerelle. Gdy człowiek rysuje wojskową mapę jakiegoś rejonu w północnej Francji, mało ma przy tym rozrywek, a parę kieliszków wina i zabawa na sianie z gospodarską córką, nawet w środku zimy, wydają się o wiele milszym spędzaniem czasu niż samotne posiłki w brązowym, cuchnącym czosnkiem mauzoleum, które w moim hotelu dowcipnie nazywano jadalnią. Madeleine uśmiechnęła się.
–Dobrze. Proszę przyjść na obiad. Ale proszę przyjść wcześnie, o wpół do dwunastej. We Francji jadamy wcześnie. –Będzie to wydarzenie tygodnia. Straszne dzięki. Pochyliłem się, by ją pocałować, ale noga pośliznęła mi się na rozdeptanym błocie podwórza i mało brakowało, a wywróciłbym się. Uratowałem jednak sporą część swojej godności. Udało mi się wyjść z poślizgu, zamieniając go w trzy szybkie kroczki, lecz całus rozwiał się w mroźnym powietrzu zmierzchu. –Au revoir, Monsieur McCook – powiedziała rozbawiona Madeleine. – Do jutra. Patrzyłem, jak idzie przez podwórze i jak znika za drzwiami stajni. Z wieczornego nieba zaczął siąpić lodowaty deszcz, który za godzinę lub dwie zamieni się prawdopodobnie w śnieg. Opuściłem gospodarstwo i ruszyłem z powrotem drogą w kierunku Pont D’Ouilly, do miejsca, gdzie zostawiłem samochód. Na drodze było cicho, ciemno i mokro. Wcisnąłem dłonie głęboko do kieszeni płaszcza i naciągnąłem szalik na usta, W dole, z prawej strony, słyszałem szum rzeki, która biegła po brunatnych granitowych kamieniach płytkiego koryta, z lewej, tuż za żywopłotem, wznosiły się skalne bloki, od których poszła nazwa tego regionu Normandii – Normandia Szwajcarska. Skałki okrywała lepka, zielonkawa maź i mech, zwisały z nich girlandy korzeni drzew. Z łatwością można było sobie wyobrazić dziwaczne i złowrogie stwory czyhające w szczelinach i szparach. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że aż tak daleko zaszedłem drogą za Madeleine. Maszerowałem pięć minut, zanim dostrzegłem żółty samochód na poboczu i skuloną czarną masę porzuconego czołgu. Mżawka zamieniała się w ogromne płaty roztapiającego się śniegu, podciągnąłem więc kołnierz płaszcza i przyśpieszyłem kroku. Któż może wiedzieć, do jakich sztuczek zdolne są oczy w ciemnościach podczas śnieżnej zamieci! Gdy ma się zmęczone oczy, łatwo zobaczyć jakieś cienie usuwające się aż na skraj pola widzenia. Zdają się one stać wyprostowane, drzewa zaś przesuwać. Lecz tamtego wieczoru na drodze do Pont D’Ouilly nic miałem żadnych wątpliwości, że to nie oczy mnie mamią, że naprawdę coś zobaczyłem. Jest we Francji znak drogowy, który ostrzega przed zwodniczością ciemności, i prawdopodobnie coś takiego właśnie mnie się. przytrafiło, nadal jednak uważam, iż to, co mi mignęło przed oczyma, nie było iluzją. W przeciwnym razie nie zatrzymałbym się przecież na drodze i nic poczuł mroźnego dreszczu, jeszcze zimniejszego niż wieczorne powietrze. Przez sypiący śnieg, kilka metrów od wraku czołgu, dostrzegłem niewielką kościstą postać, bielejącą w ciemności, niewiele większą od pięcioletniego dziecka. Wydawało mi się, że ten ktoś podskakuje czy też biegnie. Widok był tak nagły i tak przedziwny, że przez chwilę napawał mnie przerażeniem, ale natychmiast oprzytomniałem i rzuciłem się za tym kimś biegiem, krzycząc przez śnieg: – Ej! Ty!
Mój krzyk odbił się głuchym echem o pobliskie skałki. Spozierałem w ciemności, ale niko- go ani też niczego już nie widziałem oprócz rdzewiejącego, masywnego shermana, wplątanego w gęstwinę cierni i żywopłot. Nie dojrzałem śladu postaci czy dziecka. Wróciłem do samochodu i obejrzałem go, szukając uszkodzeń, by się upewnić, czy ten ktoś nie był wandalem lub złodziejem, ale citroen nic nie ucierpiał. W zamyśleniu usadowiłem się za kierownicą i przez parę minut siedziałem, wycierając twarz i włosy chusteczką do nosa i zastanawiając się, co, u licha, się tu działo. Uruchomiłem silnik, ale zanim odjechałem, przyjrzałem się jeszcze raz czołgowi. Bardzo dziwne budził we mnie uczucia, gdy myślałem, że tak stoi nie ruszony na poboczu i niszczeje od 1944 roku, że właśnie tutaj armia amerykańska walczyła o wolność Normandii. Po raz pierwszy w swojej karierze kartografa poczułem żywą historię, zrozumiałem, że znalazłem się na historycznym miejscu. Chwilę zastanawiałem się, czy szkielety załogi czołgu nadal tkwią w środku, ale doszedłem do wniosku, że zapewne dawno temu zabrano je i pochowano, jak przystało. Francuzi odnosili się z wielką i wspaniałą powagą wobec szczątków tych, którzy zginęli w walce o ich wyzwolenie. Zwolniłem hamulec i ruszyłem z powrotem mroczną drogą w dół, następnie przez most, a potem zygzakiem pod górę do głównej szosy. Śnieg opadał tumanem na przednią szybę, tak że dwie żałosne wycieraczki radziły sobie z nim, niczym dwóch geriatryków ze śmieciami i konfetti zalegającymi ulice Nowego Jorku po świątecznej paradzie. Gdy włączałem się do ruchu, omal nie zderzyłem się z renówką, która szorowała przez śnieżycę setką. Vive la velocité, pomyślałem sobie, wlokąc się do Falaise trzydziestką. Następnego dnia, siedząc pod wysokim sufitem hotelowej jadalni, posilałem się uroczyście rogalikami z konfiturą i piłem kawę. Obserwując od czasu do czasu własne odbicie w nakrapia- nych lustrach, usiłowałem równocześnie rozszyfrować za pomocą egzemplarza „Le Figaro”, przytwierdzonego do długiego patyka, co też, do cholery, wydarzyło się tego dnia na świecie. Po drugiej stronie sali pulchny Francuz z woskowanymi wąsami i ogromną białą serwetą umocowaną do kołnierzyka koszuli pożerał bułeczki w takim tempie, jakby chciał spowodować raptowny wzrost cen akcji przemysłu piekarskiego. Ubrana na czarno kelnerka o ściągniętej twarzy człapała w tenisówkach po czarno-białej, kafelkowej posadzce, umacniając każdego w przekonaniu, iż jest absolutnie niepożądanym intruzem, który w dodatku bezpardonowo domaga się jeszcze śniadania, Przyszło mi na myśl, żeby zmienić hotel, ale wspomniałem Madeleine i życie nabrało kolorów. Niemal cały ranek spędziłem na zakręcie drogi, biegnącej z południowego wschodu do Clecy. Suchy wiatr zgarnął większość śniegu w ciągu nocy, ale wciąż było wściekle zimno. Pokryta szronem wioska leżała w niewielkiej dolinie, wsparta o szerokie, garbate wzgórza. W drzwiach pojawiali się to wchodząc, to wychodząc maluteńcy wieśniacy. Zajmowali się ogródkami, praniem, noszeniem drew, a dzwon na wieży kościelnej wybijał godziny. Nowy Jork wydawał mi się niezmiernie daleki.
Pewnie byłem rozkojarzony, bo zdołałem zrobić zaledwie połowę pomiarów, jakie wyznaczyłem sobie tego ranka. O jedenastej spakowałem się już, gotów jechać do Pont D’Ouilly. Nawet zadałem sobie tyle trudu, by zatrzymać się i kupić w wiejskim sklepiku butelkę całkiem porządnego bordeaux, na wszelki wypadek, gdyby ojciec Madeleine wymagał ugłaskania. Kupiłem też dla Madeleine pudełko owoców kandyzowanych. W Normandii nie brakowało tego przysmaku. Wynajęty citroen kasłał i dławił się, ale wreszcie trafił krętą drogą na most. W dziennym świetle cała ta okolica wcale nie wydawała się bardziej gościnna niż nocą. Nad polami wisiał zimny, srebrzysty opar, a pasma mgły pod wiązami kojarzyły się z przybrudzonymi siatkowymi firanami. Krowy wciąż stały na zimnie, cierpliwie żując bezbarwną trawę i wypuszczając takie kłęby pary, iż przypominały zastępy nałogowych palaczy. Przejechałem przez kamienny mostek nad bulgoczącą rzeką, a potem przyhamowałem, chcąc się bliżej przyjrzeć czołgowi. Stał tam – milczący, potrzaskany – omotany cierniem i bezlistnym wilcem. Zatrzymałem samochód na chwilę i opuściłem szybę, aby popatrzeć na skorodowane koła, opadłe gąsienice, na niewielką, ciemną wieżyczkę o łuszczących się bokach. Czołg sprawiał złowrogie i smutne wrażenie. Przypominał „Mulberry Harbour”, który porzucony nadal leżał przy brzegu w pobliżu Arromanches, po normandzkiej stronie kanału La Manche, niczym posępny pomnik upamiętniający 6 czerwca 1944 roku. Takiego pomnika nigdy nie uda się zastąpić kamiennym monumentem czy statuą. Przez kilka chwil przyglądałem się wilgotnemu i stęchłemu żywopłotowi, a potem uruchomiłem silnik i pojechałem do gospodarstwa Madeleine. Skręciłem w bramę i przejechałem przez podwórze, rozpryskując na wszystkie strony błoto, a wokół mnie gdakały bijąc skrzydłami kury, stadko umorusanych gęsi zaś uciekało przede mną niby grupa biegaczy przełajowych. Wysiadłem z samochodu uważając, gdzie stawiam stopy, i sięgnąłem po prezenty. Otworzyły się drzwi i usłyszałem, jak ktoś idzie w moją stronę. –Bonjour, monsieur. Qu’est-ce que vous voulez? – odezwał się męski głos. Na podwórzu, wcisnąwszy dłonie w kieszenie, stał niewysoki Francuz odziany w ubłocone spodnie, ubłocone gumiaki i ubłoconą brązową marynarkę. Miał podłużną normandzką twarz i palił gauloise’a, który zdawał się przyklejony na stałe do jego warg. Beret wciągnął na uszy, toteż wyglądał z wiejska, ale jego oczy błyszczały inteligencją. Reprezentował typ takiego gospodarza, przed którym niewiele da się ukryć. –Nazywam się Dan McCook – oznajmiłem. – Pańska córka, Madeleine, zaprosiła mnie na obiad. Eee… pour dejeuner?
Wieśniak skinął głową. – Tak, monsieur. Mówiła mi o tym. Jestem Jacques Passerelle. Uścisnęliśmy sobie ręce. Podałem mu butelkę wina. –Przywiozłem to dla pana. Mam nadzieję, że lubi pan to wino. Bordeaux. Jacques Passerelle zawahał się chwilę i sięgnął do kieszonki na piersiach po okulary w drucianej oprawie. Zahaczył je na uszach i przyjrzał się pilnie butelce. Poczułem się tak, jakbym bezczelnie sprezentował bekon w opakowaniu próżniowym hodowcy świń z Kentucky. Ale Francuz skinął znów głową, schował okulary i powiedział: –Merci bien, monsieur. Schowam to na dimanche. Wprowadził mnie przez stajenne drzwi do kuchni. Krzątała się w niej Eloise, przyodziana w ciemnoszarą suknię i biały koronkowy czepek. W wielkim miedzianym rondlu dusiła jabłka. Kiedy Jacques przedstawił mnie, podałem jej rękę. Palce starej kobiety były miękkie i suche, a na jednym z nich tkwił srebrny pierścień z miniaturową Biblią. Miała taką płaską, bladą, pomarszczoną twarz, jakie czasami widuje się w oknach przytułków dla starców lub za szybami autokarów wiozących wycieczki emerytów. W domostwie Passerelle’ów czuła się jednak silna i niezależna i chodziła wyprostowana. –Madeleine wspominała mi, że interesuje się pan czołgiem – powiedziała. Rzuciłem spojrzenie na Jacquesa, ale wydawał się nie słuchać. Chrząknąłem i odrzekłem: –Tak. Sporządzam mapę tego regionu do książki o dniu „D”. –Ten czołg jest tutaj od września 1944 roku. Od połowy września. Skonał w bardzo gorą cy dzień. Spojrzałem na nią. Jej oczy zdawały się bladoniebieskie niczym niebo po wiosennym deszczu. Trudno było orzec, czy patrzyły na zewnątrz czy do wewnątrz. –Może uda nam się porozmawiać o tym po obiedzie – powiedziałem. Wyszedłszy z zaparowanej kuchni pachnącej jabłkami znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku, w którym podłogę ułożono z nagich drewnianych desek. Jacques otworzył boczne drzwi i zapytał: –Czy ma pan ochotę na aperitif? Najwyraźniej ten frontowy salonik służył wyłącznie do przyjmowania gości. Panował w nim mrok, albowiem w oknach wisiały ciężkie story. W powietrzu czuło się kurz i stęchliznę zmieszane z wonią pasty do czyszczenia mebli. Stały tam trzy fotele obite perkalem, podobne do tych, jakie można znaleźć w każdym domu meblowym jak Francja długa i szeroka. Na ścianie wisiała miedziana grzałka do pościeli, a także plastikowa statuetka Matki Boskiej z
niewielkim pojemniczkiem na wodę święconą. Ciemny kredens zdobiły fotografie ślubów i wnucząt, każdą z nich umieszczono na osobnej koronkowej serwetce. Minuty zimowego poranka odliczał powoli i nieznużenie wysoki zegar. –Proszę o calvados – powiedziałem. – Nie znam niczego, co mogłoby rozgrzać czło wieka lepiej w mroźny dzień. Nawet jack daniels mu nie dorównuje. Jacques wyjął dwie niewielkie szklaneczki z kredensu, odkorkował calvados i nalał. Podsunął mi jedną, drugą podniósł z powagą. –Santé – rzekł niegłośno i wszystko wypił jednym haustem. Sączyłem swój z większą ostrożnością. Calvados, normandzkie brandy z jabłek, to mocny trunek, a ja mimo wszystko chciałem jeszcze poważnie popracować tego popołudnia. –Był pan tutaj latem? – zapytał Jacques. –Nie, nigdy. Dopiero trzeci raz jestem w Europie. –W zimie nie jest tak miło. Błoto, mróz. Ale latem jest bardzo pięknie. Mamy tu gości z całej Francji, no i z Europy. Można wynająć łódź i wiosłować po rzece. –To brzmi fantastycznie. Przyjeżdża tu wielu Amerykanów? Jacques wzruszył ramionami. –Jeden czy dwóch. Czasem też zjawiają się Niemcy. Ale tutaj dociera ich niewielu. Pont D’Ouilly to przykre wspomnienia. Niemcy uciekali stąd, jakby gonił ich sam diabeł. Przełknąłem jeszcze trochę calvadosu, który żarzył mi się w przełyku niczym rozpalony koks. –Pan jest drugą osobą, która mi to mówi – powiedziałem. – Der Teufel. Jacques uśmiechnął się lekko w sposób przypominający uśmiech Madeleine. –Muszę się przebrać – oznajmił. – Nie lubię zasiadać do stołu jak błotniak. –Ależ proszę – powiedziałem. – Czy Madeleine zejdzie? –Za chwilę. Chciała się umalować. Cóż… nie mamy tu wielu gości. Jacques poszedł się umyć, a ja przystanąłem w oknie, by popatrzyć na sad. Wszystkie drzewa były nagie, poprzycinane, a trawa biała od szronu. Na płocie uplecionym z białej brzozy, znajdującym się na końcu ogrodu, przysiadł na chwilę ptak i zaraz odleciał. Zwróciłem się w stronę pokoju.
Jedna z fotografii umieszczonych na kredensie przedstawiała młodą dziewczynę w uczesaniu z lat czterdziestych. Domyśliłem się, że to matka Madeleine. Przyjrzałem się również kolorowej fotografii wyobrażającej Madeleine w wieku niemowlęcym, z uśmiechniętym księdzem w tle, a także oficjalnemu portretowi Jacquesa w wysokim białym kołnierzyku. Obok tego wszystkiego stała wykonana z brązu statuetka w kształcie średniowiecznej katedry. Na jednej z wież ktoś zawiesił obrączkę ze splecionych włosów. Nie umiałem się domyślić znaczenia takiego gestu, ale nie byłem katolikiem obrządku rzymskiego, no i właściwie nie interesowały mnie religijne relikwie. Właśnie miałem podnieść miniaturkę, aby się jej lepiej przyjrzeć, gdy otworzyły się drzwi saloniku. Weszła Madeleine. Miała na sobie jasnokremową kretonową sukienkę. Ciemnoblond włosy zaczesała do tyłu i spięła grzebieniami z szylkretu, wargi zaś pomalowała na czerwono. –Proszę – odezwała się. – Nie dotykaj tego. Cofnąłem dłonie od malutkiej katedry. –Przepraszam. Tylko chciałem się przyjrzeć. –To pamiątka po mojej matce. –Przepraszam. –Nie szkodzi. Nie myśl o tym. Czy ojciec poczęstował cię czymś do picia? –Jasne. Calvadosem. Już mi dzwoni w uszach. Czy dołączysz do mnie? Potrząsnęła głową. – Nie mogę tego pić. Dano mi trochę, gdy miałam dwanaście lat, i strasznie się rozchorowałam. Teraz piję tylko wino. Usiadła. Przysiadłem naprzeciw. –Nie powinnaś była ubierać się specjalnie dla mnie – powiedziałem. – Ale i tak ślicz nie wyglądasz. Madeleine zarumieniła się. To znaczy, jej policzki stały się lekko różowe. Nie wątpiłem jednak, że to rumieniec. Od lat nie widziałem takiej skromności. –Wczoraj wieczorem przytrafiło mi się coś dziwnego – powiedziałem. – Gdy wracałem do samochodu, widziałem coś, mógłbym przysiąc, na drodze. –Co? – Podniosła oczy. –Właściwie nie jestem pewny. To coś wyglądało jak małe dziecko, było jednak zbyt chude i kościste jak na dziecko. Przez kilka sekund Madeleine przyglądała mi się w milczeniu.
–Nie wiem – odezwała się w końcu. – To zapewne przez śnieg. –Nie wiem, co to było, ale piekielnie się zląkłem. Madeleine skubała taśmę wykańczającą obicie poręczy fotela. –To ambiance, ta atmosfera wokół czołgu. Dzięki niej ludzie widzą albo czują rzeczy, których nie ma. Eloise opowie ci kilka podobnych historii, jeśli zechcesz. –A sama w nie nic wierzysz? Wzruszyła ramionami. –Po co? Po to tylko, by siebie wystraszyć? Wolę myśleć o rzeczywistych sprawach, a nie o duchach i zjawach. Odstawiłem szklaneczkę na niewielki stolik przy fotelu. –Mam wrażenie, że nie lubisz tej okolicy. –To znaczy domu mojego ojca? –Nic, Pont D’Ouilly. Nie jest to centrum towarzyskie północnej Francji, prawda? Madeleine wstała i podeszła do okna. Na tle szarego zimowego światła jej sylwetka wyda wała się ciemna. –Życie towarzyskie nie ma dla mnie takiego znaczenia – powiedziała. – Gdy mieszka się tu, w Pont D’Ouilly, poznaje się smutek, i właściwie wszystko jest lepsze od smutku. –Czyżbyś kochała i straciła? Uśmiechnęła się. – W pewnym sensie. Kochałam życie i straciłam dlań serce. –Chyba nie rozumiem – odparłem. Ale właśnie w owej chwili z drugiego końca koryta rza doleciał nas dźwięk gongu. Madeleine odwróciła się i powiedziała: –Obiad gotowy. Lepiej chodźmy. Tego dnia obiad podano w jadalni, chociaż, jak podejrzewałem, zwykle jadano w kuchni,
szczególnie w te dni, gdy moi gospodarze wracali do domu z sześciocentymetrową warstwą błota na butach, głodni jak wilki. Eloise postawiła na owalnym stole ogromną wazę pełną gorącej, brunatnej zupy cebulowej, do tego podała chrupiący chleb czosnkowy, a ja uświadomiłem sobie nagle, że dawno nie jadłem domowych potraw. Jacques już stał przy końcu stołu, ubrany w starannie wyprasowany brązowy garnitur, a gdy wszyscy zajęliśmy swoje miejsca, skłonił ku nam łysiejącą głowę i odmówił modlitwę. –O, Panie, który dajesz nam wszystko, co spożywamy, dziękujemy ci za ten posiłek. Chroń nas przed głosem złego, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Spojrzałem przez stół na Madeleine i starałem się nadać pytający wyraz swojej twarzy. Głos złego!? O co tu chodzi? O głosy w czołgu? Czy o coś innego? Ale Madeleine całą swą uwagę skupiła na wielkiej wazie, z której Eloise nalewała na talerze parującą, przezroczystą zupę. Czy chciała uniknąć mojego wzroku, nie wiem, ale nie podniosła oczu aż do chwili, gdy jej ojciec wznowił rozmowę. –Górne pole zamarzło – powiedział, dotykając ust serwetką. – Dziś rano zaorałem hektar i wyorywałem z ziemią lód. Od dziesięciu lat nie było tu takiego mrozu. –Nadejdą gorsze zimy. Psy wiedzą – odezwała się Eloise. –Psy? – zapytałem. –Tak, monsieur. Kiedy pies trzyma się blisko domu, kiedy odzywa się w nocy, wtedy przez trzy kolejne lata noce będę zimne. –Wierzy w to pani? Nic jest to ludowe porzekadło francuskie? Eloise zmarszczyła brwi patrząc na mnie. – To nie ma nic wspólnego z wiarą. To prawda. Nieraz się o tym przekonałam. –Eloise umie odczytywać znaki przyrody, panie McCook – dodał Jacques. – Umie wyleczyć chorego naparem z mniszka albo uśpić łopianem i tymiankiem. –A wypędzać duchy? –Dan… – szepnęła Madeleine. Nie speszyło to jednak Eloise. Przyjrzała mi się badawczo swoimi wodnistymi oczyma i prawie się uśmiechnęła.
–Mam nadzieję, że nie uważa mnie pani za impertynenta – powiedziałem. – Ale wyda je mi się, że w tej okolicy wszyscy boją się czołgu, i gdyby udało się pani go egzorcyzmować… Eloise powoli pokręciła głową. – Tylko ksiądz może dokonać egzorcyzmów – powiedziała łagodnie. – A jedyny ksiądz, który by nam uwierzył, jest za stary i za słaby na taki wysiłek… –Naprawdę uważa pani, że tam straszy? –To zależy, co pan rozumie przez „straszy”, monsieur. –To znaczy, o ile dobrze zrozumiałem, że nocą słychać rozmowy martwej załogi, tak? –Niektórzy tak utrzymują – powiedział Jacques. Spojrzałem na niego. –A co inni powiadają? –Inni wcale nie chcą o tym rozmawiać. Eloise ostrożnie nabrała zupy łyżką. –Nikt nie wie zbyt wiele o czołgach. Ale tamte czołgi nie były podobne do zwyczajnych czołgów amerykańskich. Były inne, zupełnie inne, a ojciec Anton, nasz ksiądz, twierdzi, że przybyły prosto z piekła, l’enfer. –Eloise… – odezwała się Madeleine – czy musimy tyle na ten temat mówić? Popsujemy sobie obiad. Ale Eloise uniosła dłoń. –Wszystko jedno. Ten młody człowiek chce dowiedzieć się czegoś o czołgu, niech się więc dowie. –Czym się różniły? – zapytałem. – Ten mi przypomina normalny czołg. –Cóż – powiedziała Eloise – wymalowano je na czarno, chociaż teraz tego nie widać, bo rdza i deszcze zżarły lakier. A było ich trzynaście. Wiem, bo liczyłam je, gdy nadjeżdżały szosą z Le Vey. Trzynaście, trzynastego września. Ale, co najdziwniejsze, nie otwierały wieżyczek. Większość amerykańskich czołgów przejeżdżała z otwartymi klapami i żołnierze rzucali nam cukierki, papierosy albo nylonowe pończochy. Te czołgi zaś przejechały i nikt nie widział tych, co nimi kierowali. Zawsze były zamknięte. Madeleine siedziała wyprostowana na krześle. Skończyła zupę. Mocno przybladła, nie miałem więc wątpliwości, że ta rozmowa na temat tajemniczych czołgów wyprowadzała ją z równowagi. –Czy pytaliście o nie Amerykanów? – zagadnąłem. – Czy kiedykolwiek wyjaśniono wam, co to
było takiego? –Nie wiedzieli albo nie chcieli mówić – odparł Jacques z ustami pełnymi czosnkowego chleba. – Mówili, że to dywizja specjalna, i tyle. –Został tylko jeden – wtrąciła Eloise. – Ten czołg, któremu pękła gąsienica i który musiał się zatrzymać. Ale Amerykanie wcale nie starali się go zabrać. A następnego dnia, gdy przyjechali, zalutowali wieżyczkę. O tak, zalutowali, po czym zjawił się jakiś angielski ksiądz i odmówił modlitwę, no i tak go pozostawiono, by gnił. –To znaczy, że załoga została wewnątrz? Jacques oderwał jeszcze kęs chleba. –Kto wie? Nie dopuścili w pobliże nikogo. Wiele razy rozmawiałem z policją i z burmistrzem i za każdym razem słyszałem, że czołgu nie wolno ruszać. Więc stoi. –A odkąd tu się znalazł, wioska stała się martwa i smutna – dodała Madeleine. –Z powodu głosów? –Słyszano głosy. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – A przynajmniej tak niektórzy utrzymują. Przede wszystkim idzie o obecność tego czołgu. To straszliwe przypomnienie czegoś, o czym większość z nas teraz wolałaby zapomnieć. –Tych czołgów nie można było zatrzymać – ciągnęła Eloise. – Ostrzeliwały czołgi niemieckie pociskami zapalającymi wzdłuż całej rzeki, a potem strzelały do ludzi, do Niemców, którzy usiłowali uciekać. Przez całą noc słyszeliśmy wrzaski płonących ludzi. Rano czołgi zniknęły. Kto wie, gdzie i jak. Walczyły cały dzień i całą noc, i nie było takiej siły na ziemi, która by mogła je powstrzymać. Wiem, monsieur, że one nas uratowały, ale wciąż wzdragam się na samą myśl o nich. –Czy ktoś słyszał te głosy? Czy wiadomo, o czym rozprawiają? –Już niewiele osób chodzi tamtą drogą w nocy – powiedziała Eloise. – Ale madame Verrier mówiła mi, że pewnej lutowej nocy słyszała szepty i śmiech, stary Henriques zaś wspominał o dudniących, wrzaskliwych głosach, Ja sama niosłam jaja i mleko koło tego czołgu, no i mleko skwaśniało, a jaja zrobiły się śmierdzące. Gaston z sąsiedniego gospodarstwa miał teriera, który po obwąchaniu czołgu dostał drgawek. A potem wypadła mu sierść i pies zdechł po trzech dniach. Każdy tu zna jakąś opowieść o złu, które dotyka człowieka, gdy ten zbliży się do czołgu, Dzisiejszymi czasy nikt więc lam nie chodzi. –A nie są to zwykłe przesądy? – zapytałem. – Chodzi mi o to, że tak naprawdę to nie ma namacalnych dowodów.
–Powinien pan zapytać ojca Antona – powiedziała Eloise. – Jeśli rzeczywiście jest pan na tyle lekkomyślny, aby chcieć dowiedzieć się czegoś więcej. Ojciec Anton prawdopodobnie opowie panu więcej. Anglik, który modlił się nad czołgiem, mieszkał u niego przez miesiąc, i wiem, że często rozmawiali o czołgu. Ojciec Anton nigdy nie pogodził się z tym, że tak pozostawiono ten czołg przy drodze, ale nie mógł nic zrobić, chyba tylko wynieść go daleko na własnych plecach. –Mówmy o czymś innym – poprosiła Madeleine. – Wojna to taki smutny temat. –Dobrze – odparłem, unosząc ręce, jakbym się poddawał. – Dziękuję za to, co mi pani powiedziała. Z tego będzie świetny temat książkowy. A teraz miałbym ochotę na dolewkę zupy cebulowej. Eloise uśmiechnęła się. – Ma pan duży apetyt, monsieur. Pamiętam amerykańskie apetyty. Nalała mi więcej zupy, a Madeleine i jej ojciec przyglądali mi się z przyjazną obawą i może lekką podejrzliwością, a także nadzieją, że nie zrobię nic rzeczywiście rozstrajającego, czegoś w rodzaju złożenia wizyty u ojca Antona i wypytania go o to, co też zdarzyło się 13 września 1944 roku na drodze z Le Vey. Po drugim daniu, składającym się z duszonego zająca oraz dobrego czerwonego wina i owoców, siedzieliśmy wkoło stołu, paliliśmy gauloise’y, a Jacques opowiadał mi historie ze swoich chłopięcych lat w Pont D’Ouilly. Madeleine przysiadła obok mnie i widziałem wyraźnie, że coraz bardziej się jej podobam. Eloise wycofała się do kuchni i wszczęła tam rumor wśród garnków, wróciła jednak po piętnastu minutach z malutkimi filiżankami najaromatyczniejszej kawy, jaką w życiu piłem. Wreszcie, gdy było już dobrze po trzeciej, powiedziałem: –Dobrze mi się tu u państwa siedziało, ale muszę wracać do roboty. Mam jeszcze furę pomiarów do zrobienia przed zmierzchem. –Miło nam było z panem porozmawiać – odparł Jacques wstając i oddając mi płytki ukłon. – Nieczęsto mamy u nas gości na obiedzie. Chyba mieszkamy zbyt blisko czołgu, a ludzie nie lubią tędy przechodzić. –Tak źle? –Cóż, nie najlepiej. Gdy Madeleine pomagała wynosić ostatnie talerze i półmiski, a Jacques poszedł otworzyć mi bramę, stałem w kuchni zapinając płaszcz i patrząc na zgięte plecy Eloise, pochylonej nad statkami zanurzonymi w parującej wodzie.
–Au revoir, Eloise - powiedziałem. Nie odwróciła się do mnie, ale odrzekła: – Au revoir, monsieur. Postąpiłem w kierunku drzwi kuchennych, zawahałem się jednak i znowu na nią spojrzałem. –Eloise? – zapytałem. –Oui, monsieur? –Co tam naprawdę jest, tam, w środku tego czołgu? Zauważyłem prawie nieuchwytne znieruchomienie krzyża. Ścierka przestała plaskać po naczyniach, widelce i noże umilkły. –Nie wiem, monsieur. Naprawdę. –To zgadnij. Milczała chwilę. –Może niczego nie ma – powiedziała wreszcie. – A może jest coś, o czym nie wie ani ziemia, ani niebo… –Pozostało już tylko piekło. Znowu zamilkła. Potem odwróciła się od zlewu i popatrzyła na mnie jasnymi, mądrymi oczyma. –Oui, monsieur. Et le roi de l’en/er, c ’est le diable. Ksiądz był bardzo stary. Musiał mieć prawie dziewięćdziesiątkę. Siedział jak worek ziemniaków przy zakurzonym, obitym skórą biurku. Łagodna twarz odznaczała się inteligencją, i mimo że mówił powoli i niegłośno, albowiem jego płuca, niby stuletnie miechy, z wysiłkiem napełniały się powietrzem i zeń opróżniały, wysławiał się jasno i dokładnie. Miał postrzępione siwe włosy i kościsty nos, na którym można by powiesić kapelusz, a gdy mówił, raz po raz składał dłonie czubkami palców i wyciągał szyję, by spojrzeć na szary, brukowany dziedziniec wiodący do jego domu. –Tym duchownym z Anglii był wielebny Taylor – powiedział i wyjrzał na dziedziniec, jakby się spodziewał, że wielebny Taylor wynurzy się zza rogu lada chwila. –Wielebny Taylor? W Anglii jest z pięć tysięcy wielebnych Taylorów. Ojciec Anton uśmiechnął się i wykonał jakiś skomplikowany manewr sztuczną szczęką.
–Prawdopodobnie tak. Ale jestem absolutnie przekonany, że jest tylko jeden wielebny Woodfall Taylor. Było już wpół do piątej i prawie zupełnie ciemno, ale tak mnie wciągnęła tajemnica niszczejącego shermana, że dałem spokój pomiarom kartograficznym i udałem się na drugi koniec wioski, by porozmawiać z ojcem Antonem. Mieszkał w ogromnym, ponurym, odstraszającym francuskim domostwie w najsurowszym z możliwych stylu. Przecinał je ciemny, wybity drewnianą boazerią korytarz, zakończony mnóstwem chłodnych marmurowych schodów, w którym z powodzeniem mógłby wylądować boeing 747. Na ścianach wisiały ponure olejne portrety kardynałów i papieży oraz innych dostojników Kościoła. Gdziekolwiek człowiek spojrzał, napotykał czyjąś smętną twarz. Przypominało mi to wieczorek płytowy w małym miasteczku. –Kiedy tu przyjechał, był młodym, pełnym entuzjazmu wikarym. Rozsadzała go moc religii. Lecz wydaje mi się, że nie całkiem pojął wagę sprawy, którą mu powierzono. Pewnie też nie rozumiał, jak straszna była to rzecz. Nie chciałbym źle go oceniać, ale należał do grona tych młodych księży, którym łatwo wmówić, że mistycyzm to jakby pokaz fajerwerków dla uczczenia prawdziwej wiary. Poza tym Amerykanie zapłacili mu wielkie pieniądze. Wystarczyło na nową wieżę i salę kościelną. Trudno mu się dziwić. Chrząknąłem. W domu ojca Antona było wściekle zimno. Oszczędzał nie tylko na ogrzewaniu. Zdawało się, że żałuje grosza również na elektryczność. W pokoju panował taki mrok, że prawie nie widziałem swego gospodarza. Dostrzegałem tylko wyraźne błyśnięcia srebrnego krzyża na jego szyi. –Nie rozumiem, po co go tu sprowadzono – powiedziałem. – Co on dla nas miał takiego zrobić? –Nigdy mi dokładnie nic wyjaśnił, monsieur. Kneblowały mu usta przysięgi tajności. Poza tym, wydaje mi się, że sam niezupełnie rozumiał, o co go proszono. –Ale czołgi… Czarne czołgi… Stary ksiądz popatrzył na mnie, ale w tych ciemnościach ledwie widziałem, jak lśnią jego załzawione oczy. –Czarne czołgi to coś, o czym nie mogę rozmawiać, monsieur. Przez trzydzieści długich lat
robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby ten czołg usunięto z Pont D’Ouilly, ale za każdym razem słyszałem, że jest za ciężki i że nie opłacałoby się go stąd zabierać. Uważam wszakże, że tak naprawdę to boją się go ruszyć. –Dlaczego mieliby się bać? Ojciec Anton otworzył szufladę biurka i wyjął małą tabakierkę ze srebra i drewna różanego. –Czy pan używa tabaki? –Nie, dziękuję. Ale nie odmówię papierosa. Podsunął mi pudełko z papierosami, po czym wciągnął dwie pokaźne szczypty tabaki do imponującego nosa, Zawsze wydawało mi się, że ludzie po zażyciu tabaki kichają, ale ojciec Anton tylko prychnął jak muł i zatopił się głębiej w zgrzytliwym obrotowym fotelu. Zapaliłem papierosa i zapytałem: –Czy wewnątrz tego czołgu nadal coś jest? Ojciec Anton rozważył pytanie, po czym odpowiedział: – Być może. Ale nie wiem co. Wielebny Taylor nigdy nie chciał o tym mówić, a gdy lutowano właz, nikomu z wioski nie wolno było zbliżyć się do czołgu na odległość mniejszą niż pół kilometra. –Czy podano jakiekolwiek wyjaśnienie? –Tak – odparł ojciec Anton. – Powiedziano nam, że w środku znajduje się silny środek wybuchowy i że istnieje niebezpieczeństwo eksplozji. Ale oczywiście nikt z nas w to nie uwierzył. W jakim celu duchowny miałby poświęcać kilka kilogramów TNT? –Więc ksiądz uważa, że w tym czołgu jest coś złego? –To nie ja tak uważam, monsieur. Najwyraźniej tak uważała armia amerykańska, a jak dotąd nie spotkałem większych sceptyków niż wojskowi. Czyżby dowództwo wzywało kapłana po to tylko, by ten uporał się z jakąś tam bronią? Mogę tylko przyjąć, że w tym czołgu znajdowało się coś, co nie pozostawało w zgodzie z prawami boskimi. Nie byłem pewny, o co mu w istocie chodzi, ale sposób, w jaki to powiedział – sepleniąc powoli – sposób, w jaki słowa pojawiały się w tym lodowatym, podobnym do mauzoleum pokoju, sprawił, iż poczułem, jak ciarki biegną mi po grzbiecie, i ogarnął mnie dziwny strach. –Wierzy ksiądz w te głosy? – zapytałem. Skinął głową.