Natalijka

  • Dokumenty1 032
  • Odsłony122 102
  • Obserwuję127
  • Rozmiar dokumentów1.4 GB
  • Ilość pobrań85 059

Masterton Graham - Wyklęty

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Masterton Graham - Wyklęty.pdf

Natalijka EBooki GRAHAM MASTERTON
Użytkownik Natalijka wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 2 lata temu

Dziekuje

Transkrypt ( 25 z dostępnych 290 stron)

GRAHAM MASTERTON Wykl!ty (Prze"o#y"a: Danuta Górska ) (Mozolnie poprawiane przez KALI )

Wszelako jest jeszcze Inny, którego Imi! nigdy nie bywa wymawiane, jest on bowiem Wyrzutkiem Wygnanym i z Nieba, i z Piek"a, jednako pot!pionym po#ród wy$szych Bytów i na ziemskim padole. Jego Imi! wykre#lono z ka$dej Ksi!gi i Tablicy, zasi! jego Wizerunek zniszczono w ka$dym Miejscu, gdzie Ludzie oddawali mu cze#%. On jest Wykl!ty i budzi najwy$szy Strach, na jego bowiem Rozkaz zmarli powstaj& z grobów i Sionce samo gasi swój blask. Tak zwany “ostatni zakazany ust!p” z Codex Daemo-nicus, ksi!gi powsta"ej w 1516 roku i równie# “zakazanej” a# do 1926 roku, kiedy ukaza"a si! ponownie w Pary#u nak"adem wydawnictwa Ibid Press (bez ostatniego ust!pu). Jedyny nie okrojony egzemplarz Kodeksu przechowywany jest obecnie w tajnej skrytce w Bibliotece Watyka$skiej.

%ONA PRZEDSI&BIORCY BUDOWLANEGO ZAGIN&'A NA MORZU TAJEMNICZA NOCNA WYCIECZKA JACHTEM Granitehead, wtorek Dzi( od rana helikoptery stra#y przybrze#nej patrolowa"y zatok! Massachusetts pomi!dzy Manchester a Nohant szukaj)c #ony pana Jamesa Goulta III, przedsi!biorcy budowlanego z Granitehead, która poprzedniego dnia wieczorem wysz"a z domu, ubrana tylko w nocn) koszul!. Pani Goult, czterdziestoczteroletnia brunetka, dojecha"a samochodem do przystani Granitehead oko"o jedenastej trzydzie(ci wieczorem, po czym wyp"yn!"a na morze czterdziesto-stopowym rodzinnym jachtem “Patricia”. “Moja #ona jest do(wiadczonym #eglarzem - powiedzia" pan Goult - i nie w)tpi!, #e w normalnych okoliczno(ciach potrafi sama poprowadzi* "ód+. Ale tutaj wyra+nie zasz"y nienormalne okoliczno(ci i dlatego niepokoj! si! o jej bezpiecze$stwo”. Pan Goult o(wiadczy", #e pomi!dzy nim a #on) nie dosz"o do #adnej k"ótni i #e jej znikni!cie jest dla niego “kompletn) zagadk)”. Por. George Roberts ze Stra#y Przybrze#nej Salem powiedzia": “Prowadzimy systematyczne poszukiwania i je(li to tylko mo#liwe, na pewno znajdziemy »Patrici!«”.

ROZDZIA! 1 Otworzy"em nagle oczy; nie by"em pewien, czy w ogóle spa"em. Czy to by" jeszcze sen? By"o tak ciemno, #e wcale nie mia"em pewno(ci, czy moje oczy naprawd! s) otwarte. Stopniowo zacz)"em dostrzega* fosforyzuj)ce wskazówki staro(wieckiego budzika: dwie zielone kreseczki m#)ce s"ab) po(wiat), niczym oczy wrogiego, cho* bezsilnego demona. Dziesi!* po drugiej w zimn) marcow) noc na wybrze#u Massachusetts. Nadal jednak nie mia"em poj!cia, co mnie obudzi"o. Le#a"em w bezruchu, wstrzymuj)c oddech i nas"uchuj)c, sam jeden w tym wielkim kolonialnym "ó#ku. S"ysza"em tylko wiatr, ha"a(liwie dobijaj)cy si! do okna. Tutaj, na pó"wyspie Granitehead, gdzie tylko setki mil ciemnego, wzburzonego morza dzieli"y mój dom od wybrze#y Nowej Szkocji, wiatr nie ustawa" nigdy, nawet na wiosn!. Zawsze by" obecny: uporczywy, porywisty i gwa"towny. Nas"uchiwa"em z napi!ciem jak kto(, kto wci)# rozpaczliwie nie przywyk" do samotno(ci; jak #ona biznesmena, która zosta"a sama w domu, gdy m)# wyjecha" w interesach. Ca"y zamieni"em si! w s"uch. A kiedy wiatr nagle zad)" mocniej i zatrz)s" ca"ym domem, a potem równie nagle ucich", moje serce przy(pieszy"o, zadr#a"o i zamar"o razem z nim. Szyby w oknie zad+wi!cza"y, znieruchomia"y, zad+wi!cza"y znowu. Potem co( us"ysza"em i, chocia# ten d+wi!k by" prawie nieuchwytny, chocia# odebra"em go bardziej samymi nerwami ni# za po(rednictwem uszu, rozpozna"em go natychmiast i drgn)"em jak ra#ony pr)dem. To ten d+wi!k mnie obudzi". Monotonne i #a"osne skrzypienie "a$cuchów mojej ogrodowej hu(tawki. Rozszerzonymi oczyma wpatrywa"em si! w ciemno(*. Fosforyzuj)ce demonicznie wskazówki budzika odwzajemnia"y moje spojrzenie. Im d"u#ej na nie patrzy"em, tym bardziej przypomina"y oczy demona, a nie wskazówki budzika. Chcia"em je sprowokowa*, #eby si! poruszy"y, #eby mrugn!"y do mnie, ale oczy nie przyj!"y wyzwania. A na zewn)trz, w ogrodzie, wci)# rozlega"o si! monotonne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp. To tylko wiatr, pomy(la"em. To wiatr, prawda? Na pewno. Ten sam wiatr, który ca") noc dobija si! do mojego okna. Ten sam wiatr, który tak g"o(no gada i ha"asuje w kominie mojej sypialni. Ale uzmys"owi"em sobie, #e nigdy jeszcze wiatr nie rozko"ysa" ogrodowej hu(tawki - nawet w tak) burzliw) noc, kiedy wyra+nie s"ysza"em, jak wyrwany z drzemki Pó"nocny Atlantyk awanturuje si! pó"torej mili dalej uderzaj)c o ska"y cie(niny Granitehead, i jak w wiosce Granitehead rozklekotane ogrodowe furtki raz po raz klaszcz) mu do wtóru.

Hu(tawka by"a wyj)tkowo ci!#ka; by"a to "awka z wysokim oparciem, wyciosana z solidnego, ameryka$skiego grabu i zawieszona na #elaznych "a$cuchach. Skrzypia"a tylko wtedy, kiedy kto( rozbuja" j) mocno i wysoko. Skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp rozlega"o si! bez przerwy, zag"uszane wiatrem i odleg"ym rykiem oceanu, ale rytmiczne i wyra+ne; tymczasem wskazówki budzika przesun!"y si! o ca"e pi!* minut, jak gdyby demon przechyli" g"ow!. To ob"!d, powiedzia"em sobie. Nikt nie hu(ta si! w ogrodzie o drugiej dwadzie(cia nad ranem. W ka#dym razie to jaki( rodzaj szale$stwa. Prawdopodobnie depresja nerwowa, o której mówi" mi doktor Rosen: zniekszta"cenie percepcji, zachwianie równowagi umys"owej. Przechodzi przez to prawie ka#dy, kto straci" blisk) osob!. Doktor Rosen mówi", #e mog! cz!sto prze#ywa* to okropne uczucie, #e Jane nadal #yje, #e nadal jest ze mn). On sam do(wiadczy" podobnych halucynacji po (mierci swojej #ony. Widywa" j) w supermarketach, jak odwraca"a si! i znika"a pomi!dzy stoiskami. S"ysza", jak w")cza mikser w kuchni, wi!c rzuca" si! do drzwi, ale nikogo za nimi nie by"o, a nie u#ywane naczynia i sztu*ce l(ni"y czysto(ci). Na pewno tak samo jest z tym skrzypieniem, które mi si! przes"ysza"o. Wydaje si! ca"kiem rzeczywiste, ale to tylko halucynacja, skutek emocjonalnego wstrz)su, wywo"anego nag") utrat) bliskiej osoby. A jednak skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp bez ko$ca. Jako( im d"u#ej to trwa"o, tym trudniej by"o mi uwierzy*, #e to tylko s"uch p"ata mi figle. Jeste( rozs)dnym, doros"ym cz"owiekiem, powiedzia"em sobie. Po choler! masz wy"azi* z ciep"ego, wygodnego "ó#ka w zimn) noc i podchodzi* do okna, #eby zobaczy*, jak twoja w"asna ogrodowa hu(tawka ko"ysze si! w podmuchach marcowej wichury? Ale... je(li kto( tam jest na dworze? Je(li kto( hu(ta si! w moim ogrodzie, tak jak dawniej hu(ta"a si! Jane, uchwyciwszy "a$cuchy wysoko uniesionymi r!kami, z g"ow) odchylon) na oparcie i przymkni!tymi oczyma? No wi!c, je(li kto( tam jest, to co? Nie ma si! czego ba*. Naprawd! my(lisz, #e kto( tam jest na dworze? Naprawd! wierzysz, #e komu( chcia"oby si! prze"azi* przez ogrodzenie i przedziera* si! przez zaro(ni!ty sad tylko po to, #eby usi)(* na starej, zardzewia"ej ogrodowej hu(tawce? W ciemn), burzliw) noc, zimn) jak cycek czarownicy, kiedy s"upek rt!ci spad" do zera? To mo#liwe. Przyznaj, #e to mo#liwe. Pewnie kto( wraca" z wioski Alej) Kwakrów, kto( pijany albo po prostu rozbawiony, albo rozmarzony, albo przygn!biony. Pewnie ten kto( przypadkiem zobaczy" hu(tawk! i pomy(la" sobie, #e fajnie by"oby si! pohu(ta*; nie zwa#a" na zi)b i wiatr ani na to, #e mog) go przy"apa*.

Tylko kto to móg" by*. Oto zagadka, pomy(la"em. Przy Alei Kwakrów sta" jeszcze tylko jeden dom. Dalej droga zw!#a"a si! i zamienia"a w kr!t), poro(ni!t) traw) (cie#k! do konnej jazdy, a potem schodzi"a zygzakiem w dó", na brzeg zatoki Salem. Szlak by" kamienisty i nierówny, niemal nieprzebyty nawet za dnia, a co dopiero w nocy. W dodatku ten ostatni dom prawie zawsze sta" pusty w zimie, przynajmniej tak nam powiedziano. To móg" by* Thomas Essex, stary odludek w szeroko-skrzyd"ym kawaleryjskim kapeluszu. Mieszka" w rozwalonej rybackiej cha"upie obok Cmentarza Nad Wod). Czasami przechodzi" t!dy pod(piewuj)c i podskakuj)c, a raz zwierzy" si! Jane, #e potrafi przywabia* ryby gwizdaniem. Najbardziej lubi) Lillibulero, o(wiadczy". Potrafi" równie# #onglowa* sk"adanymi no#ami. A potem pomy(la"em: on jest dziwakiem, to prawda, ale jest przecie# stary. Ma co najmniej sze(*dziesi)t osiem lat. Co mo#e robi* sze(*dziesi!cioo(mioletni facet na mojej hu(tawce o drugiej nad ranem w tak) noc? Postanowi"em, #e nie b!d! zwraca" uwagi na to skrzypienie i spróbuj! zasn)*. Naci)gn)"em ciep"), r!cznie uszyt) ko"dr! a# po uszy, zakopa"em si! w po(cieli, zamkn)"em oczy i stara"em si! oddycha* g"!boko. Gdyby Jane jeszcze tu by"a, pewnie zmusi"aby mnie, #ebym wyjrza" przez okno. Ale by"em za bardzo zm!czony. Jeste( zm!czony, w"a(nie, potrzebujesz snu. Od tego wypadku sypia"em najwy#ej cztery, pi!* godzin na dob!, czasami jeszcze mniej, a jutro musia"em wcze(nie wsta*, #eby spotka* si! na (niadaniu z ojcem Jane; pó+niej chcia"em wst)pi* do Endicotta na placu Holyoke, gdzie wystawiono na sprzeda# kolekcj! rzadkich marynistycznych rycin i obrazów, wartych obejrzenia. Wytrzyma"em z zamkni!tymi oczami prawie przez ca") minut!. Potem znowu otworzy"em oczy i ujrza"em wpatrzonego we mnie demona. I chocia# z ca"ej si"y zatyka"em uszy, wci)# s"ysza"em to nieustanne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp z ogrodu. A potem... Bo#e, móg"bym przysi)c, #e us"ysza"em (piew. S"aby, cienki g"os, zag"uszony wiatrem, tak niewyra+ny, #e móg" to by* przeci)g gwi#d#)cy w kominie. A jednak ten g"os (piewa". Kobiecy g"os, czysty i dziwnie #a"osny. Wygramoli"em si! z "ó#ka w takim po(piechu, #e rozbi"em sobie kolano o mahoniowy nocny stolik. Demoniczny budzik spad" ze stolika i potoczy" si! po pod"odze. By"em zbyt przestraszony, #eby wstawa* powoli; mog"em si! zdoby* tylko na atak w stylu kamikadze. ,ci)gn)"em ko"dr! z "ó#ka i owin)"em si! ni) w pasie, a potem po omacku, bez tchu dotar"em do okna. Na zewn)trz by"o piekielnie ciemno, #e prawie nic nie widzia"em. Niebo i wzgórza mia"y niemal t! sam) barw!. Ciemne rozmazane drzewa boryka"y si! z wiatrem, który

bezlito(nie przygina" je do ziemi. Nads"uchiwa"em i wypatrywa"em, wypatrywa"em i nads"uchiwa"em. Czu"em si! jednocze(nie jak g"upiec i jak bohater. Przycisn)"em d"o$ do szyby, #eby przesta"a brz!cze*. Skrzypienie ogrodowej hu(tawki jako( ucich"o i nikt nie (piewa", nie s"ysza"em niczyjego g"osu. A jednak ten (piew, ta dziwnie ponura melodia rozbrzmiewa"a echem w mojej g"owie. Przypomina"a mi marynarsk) szant!, któr) stary Thomas Essex (piewa" tego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkali(my go w Alei Kwakrów. Wyp"yn!li na po"ów z Granitehead Daleko ku obcym wybrze$om, Lecz z"owili tylko szkielety ryb, Co skruszone serca w szcz!kach dzier$&. Pó+niej znalaz"em ten tekst w ksi)#ce George'a Blytha Pie#ni marynarskie ze starego Salem; ale w przeciwie$stwie do pozosta"ych szant ta pie($ nie zosta"a opatrzona przypisem wyja(niaj)cym jej znaczenie, pochodzenie i zwi)zek z miejscow) tradycj) historyczn). Mia"a tylko podtytu" Ciekawostka. Ale kto wy(piewywa" t! “ciekawostk!” pod moim oknem tak pó+no w nocy, i dlaczego? W ca"ym Granitehead najwy#ej tuzin ludzi mog"o zna* t! pie($ czy cho*by pami!ta* melodi!. Jane zawsze mówi"a, #e ta piosenka jest “rozkosznie smutna”. Sta"em przy oknie, dopóki nie zmarz"y mi plecy. Moje oczy powoli przystosowa"y si! do ciemno(ci i zdo"a"em dostrzec czarne skaliste brzegi cie(niny Granitehead, obrysowane przez fale przyboju. Zdj)"em r!k! z szyby. D"o$ mia"em lodowat) i wilgotn). Na szkle pozosta" przez chwil! odcisk moich palców, niczym upiorne pozdrowienie, a potem znik". Po omacku odnalaz"em kontakt i zapali"em (wiat"o. Pokój wygl)da" tak samo jak zawsze. Wielkie, drewniane wczesno-ameryka$skie "ó#ko z p!katymi puchowymi poduszkami; rze+biona dwudrzwiowa szafa; drewniana skrzynia posagowa. Po drugiej stronie pokoju na biurku sta"o ma"e owalne lusterko, w którym widzia"em blad) plam! swojej w"asnej twarzy. Zastanawia"em si!, czy b!dzie to oznak) nerwowego za"amania, je(li zejd! na dó" i zrobi! sobie drinka. Podnios"em z pod"ogi granatowy szlafrok, który rzuci"em tam wczoraj wieczorem przed pój(ciem do "ó#ka, i naci)gn)"em go na siebie. Dom by" tak cichy, odk)d Jane odesz"a. Nigdy dot)d nie zdawa"em sobie sprawy, ile ha"asu robi #ywa istota, ile wytwarza d+wi!ków, nawet przez sen. Kiedy Jane #y"a, nape"nia"a

dom swoim ciep"em, swoj) osobowo(ci), swoim oddechem. Teraz we wszystkich pokojach, do których zagl)da"em, by"y tylko: pustka, staro(* i cisza. Fotele na biegunach, które nigdy si! nie ko"ysa"y. Zas"ony, które nigdy nie zas"ania"y okien, chyba #e je sam zaci)gn)"em. Piecyk, który nigdy si! nie w")cza", chyba #e wszed"em do kuchni i sam go w")czy"em, #eby przygotowa* sobie kolejny samotny posi"ek. Nie ma z kim porozmawia*, nie ma nawet do kogo si! u(miechn)*, kiedy brak ch!ci do rozmowy. I ta okropna, niepoj!ta my(l, #e ju# nigdy, nigdy jej nie zobacz!. Min)" ju# miesi)c. Miesi)c, dwa dni i kilka godzin. Przesta"em u#ala* si! nad sob). To znaczy tak mi si! zdawa"o. Oczywi(cie przesta"em p"aka*, chocia# nadal od czasu do czasu "zy niespodziewanie stawa"y mi w oczach. Do(wiadcza tego ka#dy, kto poniós" ci!#k) strat!. Doktor Rosen ostrzega" mnie przed tym i mia" racj!. Na przyk"ad podczas aukcji przyst!powa"em do licytacji o jak)( szczególnie cenn) marynistyczn) pami)tk!, któr) chcia"em zdoby* do sklepu, i nagle oczy zachodzi"y mi "zami; musia"em przeprosi* i wyj(* do m!skiej toalety, gdzie d"ugo wyciera"em nos. - Cholerne przezi!bienie - mówi"em do dozorcy. A on spogl)da" na mnie i od razu wiedzia", o co chodzi. Wszystkich ludzi pogr)#onych w #a"obie ")czy jakie( tajemne powinowactwo, które musz) ukrywa* przed reszt) (wiata, #eby nie wygl)da* na mi!czaków chorobliwie rozczulaj)cych si! nad sob). A jednak, do diab"a, ja by"em w"a(nie takim mi!czakiem. Wszed"em do salonu z niskim, belkowanym sufitem, otworzy"em kredens pod (cian) i sprawdzi"em, ile mi zosta"o alkoholu. Nieca"y "yk whisky Chivas Rega", resztka d#inu i butelka s"odkiego sherry, do którego Jane nabra"a upodobania w pierwszych miesi)cach ci)#y. Postanowi"em zamiast tego napi* si! herbaty. Prawie zawsze robi! sobie herbat!, kiedy budz! si! niespodziewanie w (rodku nocy. Gatunek Bohea, bez mleka i cukru. Nauczy"em si! tego od mieszka$ców Salem. Przekr!ca"em kluczyki w drzwiczkach kredensu, kiedy us"ysza"em, #e drzwi kuchenne zamkn!"y si!. Nie trzasn!"y jak pod wp"ywem przeci)gu, ale zamkn!"y si! na staro(wieck) klamk!. Zamar"em w bezruchu, z wal)cym sercem, wstrzyma"em oddech i nads"uchiwa"em. S"ysza"em tylko wycie wiatru, ale by"em pewien, #e wyczuwam czyj)( obecno(*, jak gdyby kto( obcy by" w domu. Po miesi)cu sp!dzonym w samotno(ci, miesi)cu kompletnej ciszy, sta"em si! wyczulony na ka#dy szmer, ka#de skrzypni!cie, ka#dy chrobot myszy i na silniejsze wibracje wywo"ywane przez istoty ludzkie. Istoty ludzkie rezonuj) jak skrzypce. By"em pewien, #e kto( jest w kuchni. Kto( tam by", ale nie wyczuwa"em #adnego ciep"a, nie s"ysza"em #adnego z tych zwyk"ych, przyjaznych d+wi!ków, oznaczaj)cych ludzk)

obecno(*. Dziwne. Jak najciszej przeszed"em po br)zowym dywanie do kominka, w którym wci)# #arzy" si! popió" po wczorajszym ogniu. Podnios"em d"ugi, mosi!#ny pogrzebacz z ci!#kim uchwytem w kszta"cie g"owy konika morskiego i zwa#y"em go w d"oni. Wywoskowane kafelki pod"ogi w hallu wyda"y pisk pod moimi bosymi stopami. Zegar stoj)cy firmy Tompion, który dostali(my od rodziców Jane w prezencie (lubnym, tyka" powoli i z namys"em wewn)trz mahoniowej skrzyni. Zatrzyma"em si! przy kuchennych drzwiach i nas"uchiwa"em, próbuj)c uchwyci* najl#ejszy szmer, najcichsze westchnienie, najs"abszy szelest materia"u ocieraj)cego si! o drewno. Nic. Tylko tykanie zegara, odmierzaj)ce reszt! mojego #ycia, tak samo, jak odmierza"o #ycie Jane. Tylko wiatr, który b!dzie tak samo hula" w cie(ninie Granitehead, kiedy ju# st)d wyjad!. Nawet morze jakby si! uciszy"o. - Jest tam kto? - zawo"a"em g"osem z pocz)tku dono(nym, a pod koniec zd"awionym. I czeka"em na odpowied+ lub brak odpowiedzi. Czy to by" (piew? Odleg"y, st"umiony (piew? Wyp"yn!li na po"ów z Granitehead Daleko ku obcym wybrze$om... A mo#e to tylko przeci)g gwizda" w szparach drzwi prowadz)cych do ogrodu? Wreszcie nacisn)"em klamk!, zawaha"em si!, w ko$cu uchyli"em kuchenne drzwi. Ani zgrzytu, ani skrzypni!cia. Sam naoliwi"em zawiasy. Zrobi"em jeden krok, potem drugi, troch! zbyt nerwowo, macaj)c r!k) po (cianie w poszukiwaniu kontaktu. ,wietlówka zamigota"a i za(wieci"a równym blaskiem. Odruchowo unios"em pogrzebacz, ale od razu zobaczy"em, #e staro(wiecka kuchnia jest pusta, wi!c go opu(ci"em. Drzwi do ogrodu by"y zamkni!te i zaryglowane, a klucz le#a" tam, gdzie go zostawi"em, na pomrukuj)cej cicho lodówce. Czy(ciutkie porcelanowe kafelki nad kuchni) b"yszcza"y weso"o, jak zawsze: wiatraki, "odzie, saboty i tulipany. Miedziane rondle wisz)ce w rz!dach po"yskiwa"y s"abo, a garnek, w którym gotowa"em wczoraj zup! na kolacj!, wci)# czeka" na umycie. Otworzy"em szafki, trzaska"em drzwiczkami, narobi"em mnóstwo ha"asu, #eby si! upewni*, #e jestem sam. Pos"a"em gro+ne spojrzenie w nieprzeniknion) ciemno(* za oknem, #eby odstraszy* ka#dego, kto móg" si! czai* w ogrodzie. Ale zobaczy"em tylko niewyra+ne odbicie w"asnej przera#onej twarzy i ten widok najbardziej mnie przestraszy". Sam strach jest straszny. Widok w"asnego strachu jest jeszcze gorszy.

Wyszed"em z kuchni i w korytarzu zawo"a"em jeszcze raz: - Kto tam? Jest tam kto? Znowu odpowiedzia"a mi cisza. Ale mia"em dziwne, niepokoj)ce wra#enie, #e kto( lub co( przesuwa si! obok mnie, jak gdyby niewidzialne poruszenie wprawi"o w drgania moleku"y powietrza. Przenikn!"o mnie równie# uczucie zimna, uczucie zagubienia i bolesnego smutku. Tego samego do(wiadcza cz"owiek po wypadku drogowym albo kiedy w nocy s"yszy p"acz dziecka, które boi si! ciemno(ci. Sta"em w hallu i nie wiedzia"em, co mam robi*, nie wiedzia"em nawet, co mam my(le*. By"em ca"kowicie pewien, #e dom jest pusty, #e nikogo nie ma oprócz mnie. Nie mia"em #adnego konkretnego dowodu, #e kto( obcy wtargn)" do (rodka. %adnych wy"amanych drzwi, #adnych wybitych okien. A jednak równie oczywiste by"o, #e atmosfera domu uleg"a subtelnej zmianie. Odnios"em wra#enie, #e widz! hali w innej perspektywie, jak przezrocze odwrócone o sto osiemdziesi)t stopni. Wróci"em do kuchni, ponownie si! zawaha"em, po czym postanowi"em zrobi* sobie fili#ank! herbaty. Par! tabletek aspiryny równie# powinno mi pomóc. Podszed"em do p"yty kuchennej, gdzie sta" czajnik, i ku memu zaskoczeniu zobaczy"em, #e z dziobka unosi si! cienka smu#ka pary. Czubkami palców dotkn)"em pokrywki. Parzy"a. Odskoczy"em i podejrzliwie przyjrza"em si! czajnikowi. Moje w"asne zniekszta"cone odbicie w nierdzewnej stali odwzajemni"o to spojrzenie z równ) podejrzliwo(ci). Wiedzia"em, #e zamierza"em zrobi* sobie herbaty, ale czy rzeczywi(cie nastawi"em czajnik? Nie mog"em sobie tego przypomnie*. A jednak woda zagotowa"a si!, co zwykle trwa"o dwie lub trzy minuty, i czajnik wy")czy" si! automatycznie. Widocznie sam go w")czy"em. Po prostu by"em zm!czony. Si!gn)"em do kredensu po fili#ank! i spodek. A wtedy us"ysza"em to znowu, z ca") pewno(ci) us"ysza"em znowu ten cichutki (piew. Znieruchomia"em wyt!#aj)c s"uch, ale wszystko ucich"o. Wyj)"em fili#ank!, spodek i ma"y imbryczek z porcelany Spode, a potem w")czy"em czajnik, #eby jeszcze raz zagotowa* wod!. Mo#e nag"a (mier* Jane dotkn!"a mnie bardziej, ni# to sobie u(wiadamia"em. Mo#e ka#dy, kto straci" blisk) osob!, prze#ywa dziwaczne wizje i omamy. Jung mówi" przecie# o wspólnej pod(wiadomo(ci, porównuj)c j) do morza, w którym wszyscy p"ywamy. Mo#e ka#dy umieraj)cy umys" wytwarza na powierzchni tego morza fale, które wyczuwaj) wszyscy, zw"aszcza najbli#si. Woda prawie ju# si! gotowa"a, kiedy l(ni)ca powierzchnia czajnika powoli zacz!"a

zachodzi* mg"), jak gdyby temperatura powietrza nagle spad"a. Ale noc by"a zimna, wi!c niezbyt si! zdziwi"em. Poszed"em na drugi koniec kuchni, #eby przynie(* star) cynow) puszk! z herbat). Kiedy si! odwróci"em, przez kilka ulotnych sekund by"em pewien, #e widz! jakie( litery na zaparowanej powierzchni czajnika, jak gdyby napisane palcem. W tej samej chwili woda si! zagotowa"a, czajnik wy")czy" si! i para znik"a. Obejrza"em dok"adnie czajnik szukaj)c jakich( (ladów. Nape"ni"em fili#ank! i jeszcze raz w")czy"em czajnik, #eby sprawdzi*, czy litery ponownie si! pojawi). By" tam jaki( gryzmo" przypominaj)cy liter! “R” i drugi przypominaj)cy “A”, ale nic wi!cej. Pewnie powoli dostawa"em fio"a. Zanios"em herbat! do salonu, usiad"em przy jeszcze ciep"ym kominku, poci)gn)"em "yk i próbowa"em my(le* rozs)dnie. To nie mog"y by* litery. Na pewno czajnik by" brudny, a na t"ustych plamach nie mo#e osiada* para. Nie wierzy"em w wiruj)ce stoliki, automatyczne pismo i kontakty z za(wiatami. Nie wierzy"em w duchy ani w #adne okultystyczne bzdury, psychokinez!, przesuwanie popielniczek si") woli i tak dalej. Nie mia"em nic przeciwko ludziom, którzy wierz) w takie rzeczy, ale ja nie wierzy"em. Wcale. Nigdy nie by"o moj) intencj) odrzucanie z góry wszelkich nadprzyrodzonych zjawisk, mo#e inni stykali si! czasem z czym( takim, ale ja nie. I z ca"ej duszy modli"em si!, #eby mnie to nie spotka"o. Nade wszystko nie chcia"em dopu(ci* do siebie my(li, #e mój dom mo#e by* nawiedzony, zw"aszcza przez ducha kogo(, kogo zna"em. Zw"aszcza, bro$ Bo#e, przez Jane. Siedzia"em w salonie nie zmru#ywszy oka, wstrz)(ni!ty i g"!boko nieszcz!(liwy, dopóki zegar w korytarzu nie wybi" pi)tej. Wreszcie surowy, pó"nocnoatlantycki (wit zajrza" w okna i powlók" wszystko szaro(ci). Wiatr przycich", wia"a tylko zimna bryza. Wyszed"em tylnymi drzwiami i ruszy"em boso po pokrytej ros) trawie, ubrany tylko w szlafrok i star) kurtk! na ko#uszku. Zatrzyma"em si! obok ogrodowej hu(tawki. Widocznie by" odp"yw, poniewa# daleko nad cie(nin) Granitehead mewy rozpocz!"y polowanie na mi!czaki. Ich krzyki przypomina"y g"osy dzieci. Na pó"nocnym zachodzie widzia"em mrugaj)c) wci)# latarni! morsk) na wyspie Winter. Zimny, fotograficzny poranek. Obraz umar"ego (wiata. Hu(tawka mia"a ju# siedemdziesi)t czy osiemdziesi)t lat. Wygl)da"a jak fotel z szerokim rze+bionym oparciem. Na górnej por!czy kto( wy#"obi" s"o$ce, rzymskiego boga Sola, i s"owa: “Wszystko jest sta"e oprócz S"o$ca”, które, jak odkry"a Jane, by"y cytatem z Byrona. 'a$cuchy przymocowano do czego( w rodzaju poprzeczek, teraz prawie niewidocznych, poniewa# ten, kto przed laty zbudowa" hu(tawk!, posadzi" obok niej ma") jab"onk! i z czasem stare, s!kate ga"!zie drzewa ca"kowicie zakry"y hu(tawk! od góry. Latem,

kiedy kto( si! hu(ta", kwiecie jab"oni osypywa"o si! na niego jak (nieg. Hu(tawki (opowiada"a Jane hu(taj)c si! i (piewaj)c) by"y zabawk) b"aznów i trefnisiów, (redniowiecznym szale$stwem, przypominaj)cym ekstatyczne, ta$ce derwiszów. Przywodzi"y jej na my(l kuglarzy, przebiera$ców i (wi$skie p!cherze na kijach; twierdzi"a, #e dawniej w ten sposób wywo"ywano diab"y i upiory. Pami!tam, jak (mia"em si! z niej wtedy; a tego ranka stoj)c samotnie w ogrodzie przy"apa"em si! na tym, #e moje oczy (ledz) niewidzialny "uk, jaki niegdy( opisywa"a hu(tawka wraz z siedz)c) na niej Jane. A teraz hu(tawka wisia"a nieruchomo, pokryta ros), i nie mog"y jej rozko"ysa* ani poranna bryza, ani moje wspomnienia. Wsadzi"em r!ce do kieszeni kurtki. Zapowiada" si! kolejny, jasny, (wie#y atlantycki dzie$, zimny jak diabli, ale pogodny. Popchn)"em lekko hu(tawk!, a# "a$cuchy j!kn!"y, ale nawet kiedy pchn)"em mocniej, nie mog"em wydoby* z niej tego d+wi!ku, który s"ysza"em w nocy. Musia"bym usi)(* na hu(tawce, oprze* si! mocno i ko"ysa* si! z ca"ej si"y w przód i w ty", niemal muskaj)c stopami najni#sze ga"!zie jab"oni, #eby odtworzy* to wyra+ne skrzyp-skrzyp. Przeszed"em powoli przez sad a# do ko$ca ogrodu i popatrzy"em na kr!t), strom) Alej! Kwakrów prowadz)c) do wioski Granitehead. W rybackiej wiosce dymi"y ju# dwa czy trzy kominy. Dym ulatywa" na zachód, w kierunku Salem, którego zarysy odcina"y si! wyra+nie na tle nieba po drugiej stronie zatoki. Wróci"em do domu rozgl)daj)c si! na wszystkie strony, szukaj)c zgniecionej trawy, (ladów stóp, jakiego( dowodu, #e w nocy kto( by" w moim ogrodzie. Ale nic nie znalaz"em. Wszed"em do kuchni zostawiaj)c otwarte drzwi, przygotowa"em sobie nast!pn) fili#ank! herbaty i zjad"em trzy kokosowe ciasteczka. Czu"em si! niedorzecznie winny, poniewa# by"o to ca"e moje (niadanie. Jane zawsze przygotowywa"a mi boczek, wafle albo jajka. Zabra"em ze sob) na gór! fili#ank! herbaty i poszed"em do "azienki, #eby si! ogoli*. Wyposa#yli(my nasz) "azienk! w wielk), wiktoria$sk) wann!, któr) uratowali(my z opuszczonego domu w Swampscott i ozdobili(my wielkimi mosi!#nymi kranami. Nad wann) wisia"o prawdziwe fryzjerskie lustro w owalnej ramie z intarsjo-wanego drewna. Przejrza"em si! w lustrze i stwierdzi"em, #e nie wygl)dam najgorzej jak na kogo(, kto nie spa" prawie przez ca") noc - nie tylko nie spa", ale prze#ywa" m!ki strachu. Potem odkr!ci"em krany i nape"ni"em wann! gor)c) wod). Dopiero kiedy podnios"em g"ow!, #eby si! wytrze*, zobaczy"em litery nagryzmolone na lustrze. Przynajmniej wygl)da"y jak litery, chocia# równie dobrze mog"y to by* (ciekaj)ce krople wilgoci. Przyjrza"em im si! z bliska, przestraszony i zafascynowany. By"em pewien, #e

widz! litery “R”, “T” i “E”, ale pozosta"ych nie mog"em odczyta*. R, przerwa, T, d"uga przerwa, E. Co to mog"o znaczy*? RATUJ MNIE? RATUNEK? Nagle zobaczy"em jakie( poruszenie w lustrze. Co( bia"ego mign!"o w drzwiach "azienki za moimi plecami. Odwróci"em si! i troch! za g"o(no zapyta"em: - Kto tam? Potem na sztywnych nogach wyszed"em na podest i obrzuci"em wzrokiem ciemne, rze+bione schody prowadz)ce do hallu. Nikogo tam nie by"o. %adnych kroków, #adnych szeptów, #adnych tajemniczo zamkni!tych drzwi, nic. Tylko niedu#y obraz Edwarda Hicksa przedstawiaj)cy marynarza, który gapi" si! na mnie z tym ciel!cym wyrazem twarzy charakterystycznym dla postaci Hicksa. Nikogo tam nie by"o. A jednak po raz pierwszy, odk)d musia"em stawi* czo"o samotno(ci i cierpieniu, po raz pierwszy od miesi)ca wyszepta"em cicho: - Jane? ROZDZIA$ 2 Walter Bedford siedzia" za wielkim, obitym skór) biurkiem. Twarz mia" do po"owy przes"oni!t) zielonym aba#urem lampy. - W przysz"ym miesi)cu wyje#d#am z #on) - mówi". -Par! tygodni na Bermudach pomo#e jej odzyska* równowag!, pogodzi* si! z tym wszystkim. Powinienem by" pomy(le* o tym wcze(niej, ale sam wiesz, teraz, kiedy stary Bibber choruje... - Przykro mi, #e tak ci!#ko to prze#y"a - powiedzia"em. - Je(li mog! w czym( pomóc... Pan Bedford potrz)sn)" gow). Dla niego i dla jego #ony Constance (mier* Jane by"a najokropniejsz) tragedi) w ich #yciu. Na swój sposób gorsz) nawet ni# (mier* ich drugiego dziecka, Philipa, brata Jane, który w wieku pi!ciu lat umar" na parali# dzieci!cy. Pan Bedford powiedzia" mi, #e kiedy Jane zgin!"a, czu" si! tak, jak gdyby Bóg go przekl)". Jego #ona by"a jeszcze bardziej za"amana i uwa#a"a, #e to ja (ci)gn)"em na nich nieszcz!(cie. Chocia# jeden z m"odszych wspólników w firmie prawniczej Bedford i Bibber zaproponowa", #e zajmie si! pogrzebem Jane i wype"nieniem jej ostatniej woli, pan Bedford z jak)( samou-dr!k) upar" si!, #e sam dopilnuje wszystkich szczegó"ów. Rozumia"em go. Jane by"a dla nas wszystkich tak wa#n) osob), #e trudno by"o pogodzi* si! z jej utrat). A jeszcze trudniej by"o u(wiadomi* sobie, #e nadejdzie kiedy( taki dzie$, w którym ani razu o niej nie pomy(limy. Zosta"a pochowana pewnego mro+nego lutowego popo"udnia na Cmentarzu Nad Wod) w Granitehead, w wieku dwudziestu o(miu lat, razem z naszym nie narodzonym

synem, a napis na jej nagrobku g"osi": “Wska# mi drog! do najpi!kniejszej gwiazdy”. Pani Bedford nie chcia"a nawet na mnie spojrze* podczas ceremonii pogrzebowej. W jej oczach by"em pewnie gorszy od mordercy. Nie mia"em nawet odwagi, #eby zabi* Jane osobi(cie, w"asnymi r!kami. Zamiast tego zgodzi"em si!, #eby los zrobi" za mnie brudn) robot!. Los by" moim wynaj!tym zbirem. Pozna"em Jane przez przypadek, w do(* dziwnych okoliczno(ciach - na polowaniu na lisy ko"o Greenwood, w Karolinie Pó"nocnej, nieca"e dwa lata temu, chocia# teraz wydawa"o mi si!, #e od tamtej chwili up"yn!"o ju# dwadzie(cia lat. Moja obecno(* by"a obowi)zkowa, poniewa# polowanie odbywa"o si! na terenie licz)cej tysi)c dwie(cie akrów posiad"o(ci jednego z najbardziej wp"ywowych klientów mojego chlebodawcy. Jane natomiast znalaz"a si! tam dlatego, #e zaprosi"a j) kole#anka z Wellesley College, obiecuj)c podniecaj)cy “krwawy chrzest”. Krwi nie by"o, lisy uciek"y. Ale pó+niej, w eleganckim kolonialnym domu, siedzieli(my z Jane w cichym saloniku na pi!trze, zag"!bieni w nadzwyczajnych w"oskich fotelach, popijali(my szampana i zakochali(my si! w sobie. Jane cytowa"a mi Keatsa i dlatego cytat z Keatsa znalaz" si! na jej nagrobku. Widzia"em ksi&$&t i rycerzy Bladych jak #mier% - ta blado#% boli. Walali: ,,La Belle Dame sans merci Ma oto ci! w niewoli!”*[ *John Keats. La Belle Dame sans merci, przek"ad Jerzego Pietrkiewicza.] Pozornie nic nas z sob) nie ")czy"o: ani (rodowisko, ani wykszta"cenie, ani wspólni znajomi. Urodzi"em si! i wychowa"em w St. Louis w stanie Missouri. Mój ojciec by" szewcem, w"a(cicielem sklepu z obuwiem, i chocia# zrobi" wszystko, #eby zepewni* mi jak najlepsze wykszta"cenie -”Mój syn nie b!dzie przez ca"e #ycie zagl)da" ludziom pod podeszwy” - to jednak pozosta"em nieuleczalnym prowincjuszem. Mówcie mi o Chillicothe, Columbii i Sioux Falls - te nazwy zapadaj) mi w serce. Studiowa"em ekonomie na Uniwersytecie Waszyngto$skim i w wieku dwudziestu czterech lat znalaz"em posad! w dziale handlowym firmy MidWestern Chemical Bonding w Ferguson. W wieku trzydziestu jeden lat by"em m"odszym kierownikiem, nosi"em szare garnitury oraz ciemne skarpetki i zawsze mia"em przy sobie (wie#utki egzemplarz “Fortune” w skórzanej teczce z moimi inicja"ami. Jane natomiast by"a jedynaczk) z szanowanej, ale niezbyt zamo#nej rodziny osiad"ej w Salem, Massachusetts, jedyn) córk) i obecnie jedynym

dzieckiem. Wychowano j) starannie, troch! po staro(wiecku, przyzwyczajono do dobrobytu, a nawet pewnego wyrafinowania. Taka miejscowa Vivien Leigh. Jane lubi"a antyczne meble, obrazy ameryka$skich prymitywistów i r!cznie zszywane ko"dry, ale sama nie mia"a czasu na szycie i niewiele nosi"a pod sukienk), a kiedy wychodzi"a do ogrodu, z regu"y nak"ada"a francuskie pantofelki na wysokim obcasie i grz!z"a w b"ocie obok grz)dek z kapust). - Niech to szlag, powinnam by* dobr) gospodyni) -powtarza"a, kiedy chleb nie chcia" jej wyrosn)* albo konfitury zamienia"y si! w g!st) ma+. - Ale jako( nie mam do tego zdolno(ci. Na sylwestra próbowa"a przyrz)dzi* Skacz)cego Jasia, tradycyjne na Po"udniu danie z boczku i fasoli, ale wysz"o z tego co(, co wygl)da"o jak czerwone gumowe r!kawiczki posmarowane przypalonym klejem. Kiedy podnios"a pokryw! rondla, zacz!li(my si! (mia* do "ez, a w ko$cu chyba o to w"a(nie chodzi w ka#dym dobrym ma"#e$stwie. Jednak potem, kiedy ju# le#eli(my w "ó#ku, powiedzia"a: - Jest taki przes)d, #e je#eli nie poda si! w sylwestra Skacz)cego Jasia, b!dzie si! mia"o pecha przez ca"y rok. Nie by"a tak beznadziejna jak Honey z tej piosenki country, która rozbi"a samochód i p"aka"a nad taj)cym (niegiem, ale chyba rozumiecie, #e Honey nie nale#a"a do moich ulubionych utworów. Kiedy si! straci ukochan) osob!, jest si! sk"onnym przywi)zywa* nadmiern) wag! do sentymentalnych b"ahostek. Wszystko sko$czy"o si! na mo(cie na Mystic River pod koniec lutego, w o(lepiaj)cej zamieci (nie#nej, kiedy Jane wraca"a do domu po wizycie u swoich rodziców w Dedham i zwolni"a przed kas) op"at drogowych. M"oda, ciemnow"osa kobieta w szóstym miesi)cu ci)#y za kierownic) #ó"tego mustanga o op"ywowej masce. W ci!#arówce, która jecha"a zbyt blisko z ty"u, zawiod"y hydrauliczne hamulce. Ci!#arówka wa#y"a siedemna(cie ton i by"a wy"adowana stalowymi rurami przeznaczonymi na rozbudow! sieci kanalizacyjnej w Glouces-ter. Jane razem z dzieckiem wbi"a si! na kierownic!. Zadzwonili do mnie, a ja weso"o zawo"a"em: “Halo!” Wtedy oni powiedzieli, #e Jane nie #yje, i to by" koniec. To dla Jane nieca"y rok temu rzuci"em posad! w MidWestern Chemical Bonding i przeprowadzi"em si! do Granitehead. Jane pragn!"a spokoju. Tak mi powiedzia"a. T!skni"a za spokojem, wiejskim #yciem w staro(wieckim otoczeniu. T!skni"a za dzie*mi i pogodnymi (wi!tami Bo#ego Narodzenia, za tym spokojnym szcz!(ciem z piosenek Binga Crosby'ego, o jakim dawno zapomnieli nowocze(ni wielkomiejscy Amerykanie. Protestowa"em, #e jestem u progu kariery, #e potrzebuj! uznania, pieni!dzy, sauny z biczem wodnym i drzwi do gara#u,

które rozpoznaj) mój g"os. A ona powiedzia"a na to: - Chyba #artujesz, John. Po co chcesz si! tym wszystkim obci)#a*? I poca"owa"a mnie w czo"o. A jednak po przeprowadzce do Granitehead odnios"em wra#enie, #e posiadamy teraz wi!cej rzeczy - zegarów, biurek i bujanych foteli - ni# mog"em sobie wyobrazi* w naj(mielszych marzeniach, wi!cej nawet, ni# uwa#a"em za potrzebne. Ponadto w g"!bi duszy wpad"em wówczas w lekk) panik! na my(l, #e nie zarobi! w tym roku wi!cej pieni!dzy ni# w poprzednim. Kiedy z"o#y"em rezygnacj!, potraktowano mnie tak, jak gdybym nagle og"osi", #e jestem homoseksualist). Prezes przeczyta" moje podanie, potem przeczyta" je jeszcze raz, i nawet odwróci" kartk! do góry nogami, #eby ostatecznie upewni* si! co do tre(ci. Potem powiedzia": - John, przyjm! twoj) rezygnacj!, ale pozwol! sobie zacytowa* ci fragment Horacego: “Caelum non animum mutant qui trans mar! current”. Zmieniaj) nieba, ale nie dusze ci, którzy p"yn) przez morza. - Tak, panie Kendrick - odpar"em bezbarwnie. Pojecha"em do naszego wynaj!tego domku w Ferguson i wypi"em prawie ca") butelk! Chivas Rega", zanim wróci"a Jane. - Z"o#y"e( rezygnacj! - stwierdzi"a wchodz)c, ob"adowana zakupami, na które ju# nie mogli(my sobie pozwoli*. - Jestem w domu i jestem pijany, wi!c widocznie to zrobi"em - odpowiedzia"em jej. W ci)gu sze(ciu tygodni przeprowadzili(my si! do Granite-head, pó" godziny drogi od rodziców Jane. A kiedy nadesz"o lato, kupili(my dom przy Alei Kwakrów, na pó"nocno-za- chodnim brzegu pó"wyspu Granitehead. Poprzedni w"a(ciciel mia" ju# dosy* wiatru, jak powiedzia" nam po(rednik w handlu nieruchomo(ciami; mia" ju# dosy* mro+nych zim, dosy* mi!czaków, i przeprowadzi" si! na po"udnie, do wynaj!tego mieszkania w Fort Lauderdale. Dwa tygodnie pó+niej, kiedy w domu nadal panowa" chaos, a mój rachunek bankowy wygl)da" coraz bardziej deprymuj)co, wynaj!li(my sklep w samym (rodku starej wioski Granitehead. Du#e okna wystawowe wychodzi"y na plac, gdzie w 1691 roku powieszono za nogi i spalono jedyn) czarownic! z Granitehead i gdzie w 1775 roku kilku brytyjskich #o"nierzy zastrzeli"o trzech rybaków z Massachusetts. Nazwali(my nasz sklep “Morskie Pami)tki” (chocia# matka Jane ch"odno zaproponowa"a szyld “,miecie i Rupiecie”) i otworzyli(my go z dum) oraz mnóstwem ciemnozielonej farby. Nie by"em do ko$ca przekonany, #e zarobimy na #ycie sprzedaj)c kotwice, dzia"a okr!towe i maszty, ale Jane roze(mia"a si! i powiedzia"a, #e wszyscy uwielbiaj) morskie pami)tki, zw"aszcza ludzie, którzy nigdy nie p"ywali po morzu, i #e b!dziemy bogaci.

No có# - nie byli(my bogaci, ale zarabiali(my dosy*, #eby wystarczy"o na zup! z mi!czaków i czerwone wino, na raty za hipotek! i drewno do kominka. A Jane nie pragn!"a niczego wi!cej. Oczywi(cie, pragn!"a równie# dzieci, ale dzieci s) za darmo; przynajmniej, dopóki nie przyjd) na (wiat. Przez te kilka krótkich miesi!cy, kiedy razem z Jane mieszkali(my i pracowali(my w Granitehead, dokona"em najwa#niejszych odkry* w moim #yciu. Przede wszystkim odkry"em, czym naprawd! mo#e by* mi"o(*, i przekona"em si! jasno, #e dot)d tego nie rozumia"em. Odkry"em, co mo#e oznacza* lojalno(* i wzajemny szacunek. Nauczy"em si! równie# tolerancji. Podczas gdy ojciec Jane traktowa" mnie jak jakiego( anonimowego m"odszego urz!dnika, którego musi zabawia* na gwiazdkowym przyj!ciu w biurze, i od czasu do czasu, chocia# z widoczn) niech!ci), cz!stowa" mnie kieliszkiem swojej brandy z 1926 roku, matka Jane dos"ownie wzdryga"a si!, kiedy wchodzi"em do pokoju, i krzywi"a si!, ilekro* powiedzia"em co( moim wyra+nym akcentem z St. Louis. Odnosi"a si! do mnie z lodowat) uprzejmo(ci), co by"o gorsze ni# otwarta wrogo(*. Dok"ada"a wszelkich wysi"ków, #eby tylko ze mn) nie rozmawia*. Pyta"a na przyk"ad Jane: “Czy twój m)# napije si! herbaty?”, chocia# siedzia"em obok. Ale Jane odpowiada"a na to: - Nie wiem. Sama go zapytaj. Nie jestem jasnowidzem. Po prostu: nie studiowa"em w Harvardzie, nie mieszka"em w Hyannisport ani w Back Bay, nie nale#a"em nawet do zamiejskiego klubu. Kiedy Jane jeszcze #y"a, mieli do mnie pretensje, #e zmarnowa"em jej #ycie, a kiedy umar"a, oskar#ali mnie, #e j) zabi"em. Nie winili kierowcy ci!#arówki, który powinien by" zjecha* z drogi, ani mechanika, który nie sprawdzi" hamulców. Oskar#ali tylko mnie. Jak gdybym, przebacz mi, Bo#e, sam siebie nie oskar#a". - Za"atwi"em ju# wszystkie sprawy podatkowe - powiedzia" pan Bedford. Wype"ni"em formularz 1040 i za#)da"em zwrotu kosztów za pomoc lekarsk), któr) Jane otrzyma"a w szpitalu, chocia# oczywi(cie by"o to bezcelowe. Odt)d... hm... b!d! przekazywa" twoje rachunki panu Rosnerowi, je(li nie masz nic przeciwko temu. Kiwn)"em g"ow). Naturalnie Bedfordowie chcieli si! mnie pozby* jak najszybciej, ale w taki sposób, #eby to nie wygl)da"o na zbytni po(piech czy brak manier. - Jest jeszcze jeden drobiazg - ci)gn)" pan Bedford. -Pani Bedford pragn!"aby przez sentyment zatrzyma* naszyjnik z diamentów i pere", który nale#a" do Jane. Uwa#a, #e by"by to pi!kny gest z twojej strony. Wida* by"o, #e ta pro(ba wprawi"a pana Bedforda w g"!bokie zak"opotanie; ale

równie# widoczne by"o, #e nie o(mieli"by si! wróci* do domu z pustymi r!kami. B!bni" palcami o blat biurka i nagle odwróci" wzrok, jakby to nie on wspomnia" o naszyjniku, tylko kto( inny. - Bior)c pod uwag! warto(* naszyjnika... - rzuci" niedbale. - Jane da"a mi do zrozumienia, #e to pami)tka rodzinna -powiedzia"em naj"agodniejszym tonem, na jaki mog"em si! zdoby*. - No tak, to prawda. By" w naszej rodzinie od stu pi!*dziesi!ciu lat. 'Zawsze przekazywano go kolejnej pani Bedford. Ale poniewa# Jane nie mia"a dzieci... - I poniewa# by"a tylko pani) Trenton... - doda"em, próbuj)c ukry* rozgoryczenie. - No tak - mrukn)" z zak"opotaniem pan Bedford. Odchrz)kn)" ha"a(liwie. Najwyra+niej nie wiedzia", jak si! zachowa*. - Wi!c dobrze - powiedzia"em. - Wszystko dla Bedfordów. - Jestem ci bardzo zobowi)zany - wykrztusi" pan Bedford. Wsta"em. - Czy mam jeszcze co( podpisa*? - Nie. Nie, dzi!kuj! ci, John. Wszystko ju# za"atwione. - On równie# wsta". - Pami!taj, #e gdyby(my mogli ci w czym( pomóc... wystarczy, #e zadzwonisz. Pochyli"em g"ow!. Pewnie nie mia"em racji #ywi)c tak) antypatie do Bedfordów. To prawda, #e straci"em niedawno po(lubion) #on! i nie narodzone dziecko, ale oni stracili jedyn) córk!. Kogo mogli oskar#a* o to nieszcz!(cie, je(li nie Boga i siebie nawzajem? Wymienili(my z panem Bedfordem u(cisk d"oni, niczym genera"owie wrogich armii po podpisaniu niezbyt honorowego rozejmu. Ruszy"em ju# do drzwi, kiedy nagle us"ysza"em kobiecy g"os, mówi)cy zupe"nie naturalnym tonem: - John? Odwróci"em si! gwa"townie. W"osy zje#y"y mi si! ze strachu. Wytrzeszczy"em oczy na pana Bedforda. Pan Bedford równie# na mnie spojrza". - Tak? - rzuci". Potem zmarszczy" brwi i zapyta": - Co ci jest? Wygl)dasz, jakby( zobaczy" ducha. Podnios"em r!k!, nads"uchuj)c w napi!ciu. - Czy pan co( s"ysza"? Jaki( g"os? Kto( wymówi" moje imi!. - G"os? - powtórzy" pan Bedford. - Jaki g"os? Zawaha"em si!, ale teraz s"ysza"em tylko uliczny ha"as za oknem i "omotanie maszyn do pisania w s)siednich pokojach. - Nie - powiedzia"em w ko$cu. - Widocznie co( mi si! zdawa"o. - Jak si! czujesz? Mo#e chcesz jeszcze raz porozmawia* z doktorem Rosenem? - Nie, sk)d. To znaczy nie, dzi!kuj!. Nic mi nie jest.

- Na pewno? Nie wygl)dasz za dobrze. Jak tylko wszed"e(, od razu sobie pomy(la"em, #e nie za dobrze wygl)dasz. - Bezsenna noc - wyja(ni"em. Pan Bedford po"o#y" mi r!k! na ramieniu, nie tak, jakby chcia" doda* mi otuchy, raczej jak gdyby sam musia" si! na czym( oprze*. - Pani Bedford b!dzie bardzo wdzi!czna za naszyjnik -oznajmi". ROZDZIA$ 3 Przed lunchem wybra"em si! na samotny spacer po B"oniach Salem. By"o zimno. Postawi"em ko"nierz p"aszcza, para bucha"a mi z ust. Nagie drzewa sta"y nieruchomo w milcz)cym strachu przed zim), jak czarownice z Salem, a trawa by"a srebrna od rosy. Doszed"em do estrady nakrytej pó"kolist) kopu") i usiad"em na kamiennych stopniach. Opodal dwoje dzieci bawi"o si! na trawniku; biega"y i przewraca"y si!, pozostawiaj)c na trawie zielony, zap!tlony (lad. Dwoje dzieci, które mog"y by* nasze: Nathaniel, ch"opiec, który umar" w "onie matki. Jak inaczej nazwa* nie narodzonego syna? i Jessica, dziewczynka, która nigdy nie zosta"a pocz!ta. Wci)# jeszcze siedzia"em na schodkach, kiedy nadesz"a stara kobieta w zniszczonym p"aszczu (ci)gni!tym paskiem i bezkszta"tnym, filcowym kapeluszu. Nios"a poprzecieran) torb! i czerwon) parasolk!, któr) z niezrozumia"ych powodów otworzy"a i zostawi"a przy stopniach. Usiad"a zaledwie par! stóp ode mnie, chocia# miejsca by"o dosy*. - No, nareszcie - powiedzia"a, otworzy"a br)zow) papierow) torebk! i wyj!"a kanapk! z kie"bas). Ukradkiem przygl)da"em si! starej kobiecie. Nie by"a chyba tak stara, jak mi si! na pocz)tku wydawa"o, mia"a najwy#ej pi!*dziesi)t, mo#e pi!*dziesi)t pi!* lat. Ale nosi"a tak n!dzne ubranie, a siwe w"osy mia"a tak potargane, #e wzi)"em j) za siedemdziesi!cioletni) staruszk!. Zacz!"a je(* kanapk! tak wytwornie i z takim wdzi!kiem, #e nie mog"em oderwa* od niej oczu. Siedzieli(my tak prawie dwadzie(cia minut na stopniach estrady w Salem, tego ch"odnego marcowego ranka. Stara jad"a kanapk!, ja obserwowa"em j) k)tem oka, a ludzie mijali nas w!druj)c po promieni(cie rozchodz)cych si! (cie#kach przecinaj)cych b"onia. Niektórzy spacerowali, inni spieszyli gdzie( w interesach, ale wszyscy byli zmarzni!ci i wszystkim towarzyszy"y ob"oczki pary unosz)ce si! z ust. Za pi!* dwunasta zdecydowa"em, #e czas ju# i(*. Ale zanim odszed"em, si!gn)"em do kieszeni p"aszcza, wyj)"em cztery *wier*dolarówki i p'oda"em je kobiecie.

- Prosz! - powiedzia"em. - Niech pani to we+mie, zgoda? Popatrzy"a na pieni)dze, a potem podnios"a wzrok na mnie. - Tacy jak pan nie powinni dawa* srebra czarownicy -u(miechn!"a si!. - Pani jest czarownic)? - zapyta"em, nie ca"kiem serio. - Czy nie wygl)dam na czarownic!? - Sam nie wiem - odpar"em z u(miechem. - Nigdy jeszcze nie spotka"em czarownicy. My(la"em, #e czarownice lataj) na miot"ach i nosz) na ramieniu czarne koty. - Och, zwyk"e przes)dy - o(wiadczy"a stara kobieta. -No có#, przyjm! pa$skie pieni)dze, je(li nie obawia si! pan konsekwencji. - Jakich konsekwencji? - Ludzie w pana sytuacji zawsze musz) ponie(* konsekwencje. - A jaka to sytuacja? Stara poszpera"a w torbie, wyj!"a jab"ko i wytar"a je o po"! p"aszcza. - Pan jest sam, prawda? - zapyta"a i nadgryz"a jab"ko jednym z!bem, jak wiewióreczka z filmu Disneya. - Samotny od niedawna, ale jednak samotny. - Mo#liwe - odpowiedzia"em wymijaj)co. Mia"em uczucie, #e ta rozmowa pe"na jest ukrytych znacze$, zupe"nie jakby(my spotkali si! z t) kobiet) na b"oniach Salem w okre(lonym celu, i #e ludzie przechodz)cy obok nas po rozwidlaj)cych si! (cie#kach przypominaj) figury szachowe. Anonimowe, ale poruszaj)ce si! po wyznaczonych torach. - No có#, sam pan wie najlepiej - stwierdzi"a kobieta. Odgryz"a nast!pny k!s jab"ka. - Ale ja tak to widz!, a ja rzadko si! myl!. Niektórzy mówi), #e mam mistyczny dar. Ale nie przeszkadza mi, #e tak mówi), zw"aszcza tutaj, w Salem. Salem to dobre miejsce dla czarownic, najlepsze w ca"ym kraju. Chocia# mo#e nie najlepsze dla samotnych ludzi. - Co pani przez to rozumie? - zapyta"em. Spojrza"a na mnie. Oczy jej by"y b"!kitne i dziwnie przejrzyste, a na czole mia"a b"yszcz)c), leciutko zaczerwienion) blizn! w kszta"cie strza"y lub odwróconego do góry nogami krzy#a. - Chcia"am powiedzie*, #e ka#dy musi kiedy( umrze* - odrzek"a. - Ale niewa#ne, kiedy si! umiera; wa#ne jest, gdzie si! umiera. Istniej) pewne strefy wp"ywów i czasami ludzie umieraj) poza nimi, a czasami wewn)trz nich. - Przepraszam, ale nie ca"kiem pani) rozumiem. - Za"ó#my, #e umrze pan w Salem - - u(miechn!"a si! Sara. - Salem to serce, g"owa, brzuch i wn!trzno(ci. Salem to kocio" czarownic. My(li pan, #e sk)d wzi!"y si! te procesy czarownic? I dlaczego tak nagle si! sko$czy"y? Widzia" pan kiedy(, #eby ludzie tak szybko

si! opami!tali? Bo ja nie. Nigdy. Pojawi" si! wp"yw, a potem znikn)", ale s) dni, kiedy my(l!, #e nie znikn)" na zawsze. To zale$y. - Zale#y od czego? - chcia"em wiedzie*. U(miechn!"a si! ponownie i mrugn!"a. - Od wielu rzeczy. - Unios"a twarz ku niebu. Na szyi mia"a co( w rodzaju opaski ze splecionych w"osów, spi!tych kawa"kami srebra i turkusami. - Od pogody, od ceny g!siego smalcu. Zale#y. Nagle poczu"em si! jak typowy turysta. Siedzia"em tu i pozwala"em, #eby jaka( na wpó" zbzikowana baba karmi"a mnie bajeczkami o czarownicach oraz o “strefach wp"ywów”, i w dodatku bra"em to powa#nie. Pewnie za chwil! zaproponuje, #e mi powró#y, je(li jej odpowiednio zap"ac!. W Salem, gdzie lokalna Izba Handlowa gorliwie eksploatuje procesy czarownic z 1692 roku jako g"ówn) atrakcj! turystyczn) (“Rzucimy na ciebie urok”, zapewniaj) plakaty), nawet #ebracy pos"uguj) si! czarami jako reklamowym chwytem. - Prosz! pani - powiedzia"em - #ycz! pani mi"ego dnia. - Idzie pan? - Id!. Przyjemnie si! z pani) rozmawia"o. To bardzo interesuj)ce. - Interesuj)ce, ale niezbyt wiarygodne. - Och, wierz! pani - zapewni"em. - Wszystko zale#y od pogody i od ceny g!siego smalcu. A w"a(nie, jaka jest cena g!siego smalcu? Zignorowa"a moje pytanie i wsta"a, strzepuj)c okruchy ze znoszonego p"aszcza #ylast), starcz) d"oni). - My(li pan, #e #ebrz! o pieni)dze? - zapyta"a gwa"townie. - O to chodzi? My(li pan, #e jestem #ebraczk)? - Ale# nie. Po prostu musz! ju# i(*. Jaki( przechodzie$ przystan)" obok nas, jakby wyczuwaj)c, #e zanosi si! na awantur!. Potem przystan)" nast!pny m!#czyzna i kobieta, której k!dzierzawe w"osy, roz(wietlone zimowym s"o$cem, tworzy"y wokó" g"owy dziwnie promienn) aureol!. - Powiem panu dwie rzeczy - o(wiadczy"a stara dr#)cym g"osem. - Nie powinnam panu tego mówi*, ale powiem. Sam pan zdecyduje, czy to zagadka, czy ostrze#enie, czy po prostu zwyk"e bzdury. Nikt nie mo#e panu pomóc, poniewa# na tym (wiecie nigdy nie otrzymujemy pomocy. Nie odezwa"em si!, tylko przygl)da"em si! jej nieufnie, próbuj)c odgadn)*, czy by"a zwyk") wariatk), czy raczej niezwyk") naci)gaczk). - Po pierwsze - ci)gn!"a - nie jest pan sam, chocia# tak si! panu zdaje, i nigdy nie b!dzie pan sam, nigdy w #yciu, chocia# czasami b!dzie si! pan modli" do Boga, #eby uwolni"

pana od niepo#)danego towarzystwa. Po drugie, niech pan trzyma si! daleko od miejsca, gdzie nie lata #aden ptak. Przechodnie widz)c, #e nic szczególnego si! nie dzieje, zacz!li si! rozchodzi*, ka#dy w swoj) stron!. - Je(li pan chce, mo#e mnie pan odprowadzi* do placu Waszyngtona - powiedzia"a Sara.- Idzie pan w tamt) stron!, prawda? - Tak - przyzna"em. - Wobec tego chod+my. Kiedy stara podnios"a torb! i z"o#y"a swoj) czerwon) parasolk!, ruszyli(my razem jedn) ze (cie#ek w kierunku zachodnim. B"onia otacza"o ozdobne #elazne ogrodzenie. Cienie sztachet pada"y na traw!. Nadal by"o bardzo zimno, ale w powietrzu czu"o si! ju# tchnienie wiosny. Wkrótce nadejdzie lato, zupe"nie inne ni# w zesz"ym roku. - Przykro mi, #e pan pomy(la", #e mówi"am bzdury -odezwa"a si! stara, kiedy wyszli(my na ulic! po zachodniej stronie placu Waszyngtona. Po drugiej stronie placu sta"o Muzeum Czarownic, upami!tniaj)ce fakt powieszenia dwudziestu czarownic z Salem w 1692 roku. By"o to jedno z najbardziej zawzi!tych polowa$ na czarownice w historii ludzko(ci. Przed frontem muzeum sta" pomnik za"o#yciela Salem, Rogera Conanta, w ci!#kim puryta$skim p"aszczu, z ramionami l(ni)cymi od wilgoci. - Wie pan, to jest stare miasto - powiedzia"a kobieta. - Stare miasta maj) swoje tajemnice, swoj) w"asn) atmosfer!. Nie wyczuwa" pan tego wcze(niej, tam na b"oniach? Nie mia" pan wra#enia, #e #ycie w Salem przypomina zagadk!, czarodziejsk) uk"adank!? Pe"n) znacze$, ale nie daj)c) si! wyja(ni*? Popatrzy"em na drug) stron! placu. Na chodniku naprzeciwko, w(ród t"umu turystów i przechodniów, spostrzeg"em "adn), ciemnow"os) dziewczyn! w ko#uszku i obcis"ych d#insach, przyciskaj)c) do piersi stos podr!czników. Po chwili znikn!"a. Poczu"em dziwny ucisk w sercu, poniewa# dziewczyna by"a tak bardzo podobna do Jane. Pewnie jest mnóstwo takich dziewcz)t. Zdecydowanie cierpia"em na syndrom Rosena. - Tutaj musz! skr!ci* - o(wiadczy"a stara. - Niezwykle mi"o si! z panem rozmawia. Ludzie rzadko s"uchaj), co si! do nich mówi, tak jak pan. U(miechn)"em si! nieszczerze i wyci)gn)"em r!k!. - Pewnie chce pan wiedzie*, jak si! nazywam - doda"a. Nie by"em pewien, czy to by"o pytanie, ale kiwn)"em g"ow), co równie dobrze mog"o oznacza* potwierdzenie, jak i brak zainteresowania. - Mercy Lewis - oznajmi"a. - Na pami)tk! Mercy Lewis.

- No có#, Mercy, niech pani uwa#a na siebie. - Pan te# - powiedzia"a, a potem odesz"a zdumiewaj)co szybkim krokiem. Wkrótce straci"em j) z oczu. Z jakiego( powodu przypomnia" mi si! fragment Ody do melancholii, który Jane cz!sto cytowa"a: Z Pi!knem, co kona% musi, wspólne ma siedlisko, I z Rado#ci&, co wiecznie dlo' na ustach kladzie Jako znak po$egnania...* [*John Keats, Oda do melancholii, przek"ad Gustawa Wolffa] Postawi"em ko"nierz p"aszcza, wepchn)"em r!ce g"!boko do kieszeni i ruszy"em co( zje(*. ROZDZIA$ 4 Zjad"em samotnie kanapk! z wo"owin) i musztard) w barze Reda znajduj)cym si! w starym budynku London Coffee House na Central Street. Obok mnie Murzyn w nowiute$kim p"aszczu burberry pogwizdywa" bez przerwy przez z!by: Shell Be Coming Round The Mountain When She Comes. M"oda ciemnow"osa sekretarka obserwowa"a mnie w lustrze nie mrugaj)c oczami. Mia"a dziwn), blad) twarz, jak na obrazach prerafaelitów. Poczu"em si! zm!czony i bardzo samotny. Oko"o drugiej pow!drowa"em pod zachmurzonym niebem na plac Holyoke, do Sali Aukcyjnej Endicotta, gdzie odbywa"a si! pó"roczna wyprzeda# starych marynistycznych rycin i obrazów. W katalogu wymieniono trzy wa#ne pozycje, mi!dzy innymi olejny obraz Shawa przedstawiaj)cy okr!t “John” z Derby, ale w)tpi"em, czy b!d! móg" sobie na to pozwoli*. Szuka"em towaru do sklepu z pami)tkami: akwafort, rycin i map. Móg"bym te# kupi* jedn) czy dwie akwarele, oprawi* w poz"acane lub orzechowe ramy i sprzeda* za dziesi!ciokrotn) cen!. By" jeden obraz nieznanego artysty: Widok zachodniego wybrze$a Granitehead, koniec XVII wieku, który dosy* mnie zainteresowa" po prostu dlatego, #e przedstawia" przyl)dek, na którym mieszka"em. Sala aukcyjna by"a olbrzymia, zimna i wiktoria$ska. Uko(ne promienie zimowego s"o$ca wpada"y przez rz)d wysokich klasztornych okien. Wi!kszo(* kupuj)cych siedzia"a w p"aszczach, a przed rozpocz!ciem aukcji rozlega"y si! chóralne pokas"ywania, szurania i poci)gania nosem. Przysz"o zaledwie oko"o tuzina kupuj)cych, co by"o niezwyk"e jak na

aukcj! u Endicotta. Nie zauwa#y"em nawet nikogo z Muzeum Peabo-dy'ego. Licytacja równie# by"a niemrawa; Shaw poszed" za jedne 18 500 dolarów, a rzadka rycina w rze+bionej ko(cianej ramie osi)gn!"a cen! zaledwie 725 dolarów. Mia"em nadziej!, #e to nie oznacza, #e recesja obj!"a ju# nawet handel marynistycznymi antykami. Tego mi jeszcze brakowa"o, #ebym na zako$czenie roku zbankrutowa". Kiedy wreszcie licytator wystawi" na sprzeda# widok Granitehead, na sali zosta"o tylko pi!ciu czy sze(ciu kupuj)cych - nie licz)c mnie i pewnego zdziwacza"ego staruszka, który przychodzi" na ka#d) aukcj! u Endicotta i przebija" ka#d) ofert!, chocia# sam nie mia" nawet jednej pary skarpetek i mieszka" w tekturowym pudle opodal przystani. - Czy kto( daje pi!*dziesi)t dolarów? - zapyta" licytator zatkn)wszy kciuki za wy"ogi eleganckiej szarej kamizelki, ozdobionej dewizk) od zegarka. Poruszy"em nosem, jak królik, na znak potwierdzenia. - Kto da wi!cej? ,mia"o, d#entelmeni, ten obraz to cz!(* historii. Wybrze#e Granitehead w 1690 roku. Prawdziwy rarytas. Nie by"o ch!tnych. Licytator ostentacyjnie westchn)", uderzy" m"oteczkiem i og"osi": - Sprzedane panu Trentonowi za pi!*dziesi)t dolarów. Nast!pne prosz!. Nic wi!cej nie interesowa"o mnie na aukcji, wi!c wygramoli"em si! z krzes"a i poszed"em do pakowalni. Dzisiaj urz!dowa"a tam pani Donohue, Irlandka o macierzy$skim wygl)dzie, w pó"okr)g"ych okularach, z marchewkowymi w"osami i najwi!kszym ty"kiem, jaki widzia"em w #yciu. Wzi!"a ode mnie obraz, si!gn!"a po papier do pakowania i sznurek, po czym zawo"a"a szorstkim g"osem do swojego pomocnika. - Damien, no#yczki! - Jak zdrówko, pani Donohue? - zagadn)"em j). - Ledwie #yj! - odpar"a. - Nogi wysiadaj) i ci(nienie nie w porz)dku. Ale tak mi przykro z powodu pa$skiej #ony. Pop"aka"am si!, jak o tym us"ysza"am. Taka pi!kna dziewczyna, Jane Bedford. Zna"am j), kiedy jeszcze by"a malutka. - Dzi!kuj! pani - kiwn)"em g"ow). - A to jest widok zatoki Salem? - zapyta"a podnosz)c obraz. - Granitehead, dok"adnie na pó"noc od Alei Kwakrów. Widzi pani to wzgórze? Tam teraz stoi mój dom. - Aha. A co to za statek? - Statek? - Tutaj, przy drugim brzegu. To chyba statek, prawda? Zerkn)"em na obraz. Nie

zauwa#y"em tego wcze(niej, ale pani Donohue mia"a racj!. Po drugiej stronie zatoki sta" #aglowiec z pe"nym omasztowaniem, namalowany w tak ciemnych barwach, #e wzi)"em go za k!p! drzew na brzegu. - No, nie chc! si! wtr)ca* do pa$skich interesów -powiedzia"a pani Donohue. - Ale wiem, #e pan handluje tymi starociami od niedawna, a teraz straci" pan ukochan) #on!... Na pana miejscu pos"ucha"abym dobrej rady i postara"a si! sprawdzi*, co to za statek. - My(li pani, #e warto? - b)kn)"em. Nie mia"em jej za z"e, #e udziela mi rad. Dobra rada zawsze si! przyda, nawet je(li pochodzi od babci pakuj)cej obrazy. - No, nigdy nie wiadomo - o(wiadczy"a. - Kiedy( pan Brasenose kupi" tu obraz, na którym by"y francuskie statki wyp"ywaj)ce z cie(niny Salem, i kiedy sprawdzi" nazwy tych statków, odkry", #e ma w r!ku jedyny wizerunek “Wielkiego Turka”, jaki przetrwa" do naszych czasów. Sprzeda" go Peabody'emu za pi!*dziesi)t pi!* tysi!cy dolarów. Jeszcze raz popatrzy"em uwa#nie na dziwny, ciemny okr!t namalowany w tle obrazu, który w"a(nie naby"em. Nie wydawa" si! szczególnie godny uwagi. Anonimowy artysta nie umie(ci" na dziobie #adnej nazwy. Prawdopodobnie by" to tylko p"ód wyobra+ni, naszkicowany pospiesznie dla uzupe"nienia chwiejnej kompozycji obrazu. Ale postanowi"em, #e spróbuj! go zidentyfikowa*, zw"aszcza je#eli pani Donohue tak mi poradzi"a. To ona powiedzia"a mi swego czasu, #ebym szuka" znaku firmowego w kszta"cie g"owy gryfona na latarniach z Rhode Island. - Je(li zarobi! na tym milion, odpal! pani pi!* procent - za#artowa"em patrz)c, jak sprawnie pakuje obraz. - Pi!*dziesi)t procent albo nic, ty draniu - roze(mia"a si!. Wyszed"em z sali aukcyjnej nios)c obraz pod pach). Pozosta"e zakupy - ryciny, akwatinty i niewielka kolekcja stalory-tów - mia"y by* dostarczone do sklepu w ci)gu tygodnia. %a"owa"em tylko, #e nie mog! sobie pozwoli* na Shawa. Na dworze, kiedy schodzi"em ze schodów przed frontem budynku, s"o$ce chowa"o si! ju# za dachy wytwornych starych rezydencji przy ulicy Kasztanowej. Zerwa" si! zimny wiatr. Dziwne, ale min!"a mnie ta sama sekretarka, któr) widzia"em w barze. Mia"a na sobie d"ugi czarny p"aszcz i szary szalik. Obejrza"a si! i popatrzy"a na mnie bez u(miechu. Na chodniku zauwa#y"em Iana Herberta, w"a(ciciela jednego z najelegantszych sklepów z antykami w Salem, rozmawiaj)cego z jakim( kierownikiem od Endicotta. W sklepie lana Herberta wsz!dzie by"y mi!kkie dywany, artystycznie rozmieszczone lampy i przyt"umiony szmer g"osów. Herbert nie nazywa" tego nawet sklepem, tylko salonem. Ale nie by" snobem, tote# ujrzawszy mnie pomacha" niedbale r!k).