Natalijka

  • Dokumenty1 032
  • Odsłony122 102
  • Obserwuję127
  • Rozmiar dokumentów1.4 GB
  • Ilość pobrań85 059

Tully tom I - Paullina Simons

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Tully tom I - Paullina Simons.pdf

Natalijka EBooki Simons Paullina
Użytkownik Natalijka wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 333 stron)

SimonsPaullina TullytomI

Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują. Ewangelia wg św. Mateusza 7-14

Podziękowania Dziękuję mojej agentce, Joy, za to, że była taką, jak wskazuje jej imię. I Bobowi Wyatt za „chór grecki" - niech trwa. Dziękuję autorom tekstów piosenek, którzy nie odmówili Tull y zgody na wykorzystanie fragmentów ich utworów; redaktorowi za jego profesjonalizm i Anicie Miller za pomoc. Kevinie, dziękuję ci za trzykrotną lekturę „Tully", zanim ujrzał ją ktokolwiek inny; dziękuję za to, że w owym czasie byłeś ze mną i dla mnie. I tobie, Natasho - jesteś cudownym dzieckiem. „Mamusiu -powiedziała mi w Topece — t y wiesz, że Tully nie istnieje naprawdę". Tak właśnie myśli. I wreszcie dziękuję Klaudynie za to, że dawno temu napisała coś ważnego w „Pocztówce z domu".

Matce i ojcu-Alli i Yuriemu Handlerom.

Część pierwsza Jennifer Lynn Mandolini

Ech, życie; Kiedy dojrzałam, mogłam być Miłą w domu osobą, gdybyś Tylko pozwolił mi cieszyć się małymi radościami Edna St. Vincent Millay Mama ożywi twoje nocne koszmary Mama zaszczepi ci wszystkie swoje lęki Roger Waters

Trzy przyjaciółki 28 września 1978 Pewnego ciepłego wrześniowego popołudnia Tully, Jennifer i Julie siedziały przy kuchennym stole w domu przy ulicy Zaułek Zachodzącego Słońca. - Idź już, Tully. Nie chcę, żebyś tak wyglądała na moim przyjęciu - rzekła Jennifer Mandolini, wskazując na twarz przyjaciółki. Tully Makker zignorowała jej uwagę, pracowicie mieszając francuski sos cebulowy, który robiła rzadko, lecz dobrze. - Jeszcze tylko raz spróbuję i już mnie tu nie ma - obiecała. Ale w kuchni Mandolinich pachniało strudlem z jabłkami, a w jej własnym domu nigdy nie rozchodziły się tak rozkoszne zapachy. Siedziała więc nadal przy stole, trzymała stopy na kolanach Julie i było jej dobrze. Jennifer odebrała sosjerkę przyjaciółce. - Za chwilę nic nie zostanie - zauważyła. Tully obserwowała z westchnieniem, jak odstawia naczynie na blat kuchenny. Jen miała rację. Rzeczywiście powinna już pójść. - Nie będziemy miały czym poczęstować gości, prawda Jule? - dodała Jennifer niemal przepraszającym tonem, ponownie odwracając się do Tully. - Racja, Jen - przyznała Julie Martinez, sącząc swoją coca-colę. - Wszyscy będą zbyt zajęci tańczeniem z tobą, Jennifer, żeby zawracać sobie głowę sosem - rzekła Tully, podchodząc do

blatu i przesuwając palcem po brzegu naczynia. Zaczęła nucić pod nosem piosenkę „Hotel Kalifornia". Jennifer ponownie odebrała jej sosjerkę. - Jest już piąta, Makker! - wykrzyknęła. - A ty masz przed sobą trzykilometrowy spacer w jedną stronę i taki sam z powrotem - stwierdziła, wyjmując przezroczystą folię i przykrywając nią sos. - Nie mam jeszcze czterech kółek, żeby cię wozić. -Wstawiła sosjerkę do lodówki. - Idź już, do diabła! I zrób sobie makijaż - poradziła, a potem zwróciła się do drugiej przyjaciółki: - Kiedy ona wreszcie stąd wyjdzie, Julie? - Nie mam pojęcia. Nigdy przedtem nie lubiła tu przebywać. - Dajcie mi spokój, już wychodzę - powiedziała Tully, ale zamiast spełnić obietnicę, znowu rozsiadła się przy stole i oparła stopy na krześle. Jennifer przycupnęła obok. - Idź już - poprosiła nieco łagodniejszym tonem. - Nie chcę, żebyś się spóźniła. Tully ani drgnęła. - W obie strony to zaledwie pięć kilometrów - zauważyła. - Idź już - syknęła Jennifer z rozdrażnieniem. Tully sięgnęła po paczkę chrupek, która leżała za plecami przyjaciółki. Przyjemnie upłynęło jej to sobotnie popołudnie-w atmosferze spokoju, przekomarzania się i serdeczności. - Słuchaj, Mandolini - rzekła, podając przyjaciółce chrupki. - Nie powiedziałaś mi jeszcze, ilu gości spodziewasz się dzisiaj wieczorem. - Trzydziestu - odparła Jennifer i wstała, żeby otworzyć kuchenne drzwi. - Już ci mówiłam. - Trzydziestu - radośnie powtórzyła Julie. - Z czego połowa to piłkarze. Tully, zlizując sól z ust, zmierzyła Jennifer uważnym spojrzeniem. - Skoro już o tym mowa, Jen. Co słychać w waszej grupie organizującej doping dla drużyny?

- Dziękuję, wszystko w porządku. To ładnie z twojej strony, że o to pytasz - zauważyła Jennifer, stając przy drzwiach. Powiew powietrza na gołej skórze ramion sprawił Tully przyjemność. - A... czy rozmawiasz czasem z którymś z futbolistów? - naciskała, patrząc znacząco na Julie i starając się przy tym zachować kamienną twarz. - Rzadko się do nas odzywają - stwierdziła Jennifer, podchodząc do zlewu. - A jeśli już to robią, to tylko po to, żeby nas zwymyślać. Tully nie odrywała oczu od jej pleców. - Nigdy nie rozmawiasz z żadnym z piłkarzy? - Z nikim w szczególności - odpowiedziała przyjaciółka, starannie oddzierając papierowy ręcznik i zwilżając go wodą. Julie odchrząknęła i spytała: -Czy twoja szafka w szatni nie sąsiaduje przypadkiem z szafką chłopaka, który jest podobny do jednego z zawodników? - Nie wiem, może - odparła Jennifer, nie odwracając głowy. I, obrócona plecami do stołu, zaczęła energicznie wycierać kuchenny blat. Przyjaciółki wymieniły spojrzenia. - Tak, tak - rzekła Tully, wstając z miejsca i zbliżając się do Jennifer. - Przypominam sobie, że kiedyś widziałam, jak rozmawiasz z chłopakiem, który nosi seksowny piłkarski strój z numerem na plecach. Co to był za numer, Julie? - Nie przypominam sobie. - Czy czasami nie sześćdziesiąty dziewiąty? - zgadywała Tully, próbując zajrzeć przyjaciółce w twarz. Jennifer nie odpowiedziała, tylko odepchnęła ją mokrą ręką. - Zapamiętałaś jego wygląd, Jule? - spytała Tully. - Czy to nie ten, który ma blond włosy? - I jest wysoki? - dodała Tully. - I zawsze nosi dżinsy firmy Levis? - Oraz szczecinę?

- Dżinsy ze szczeciną? - zdumiała się Jennifer, zawzięcie pucując kuchenkę. Ale obie przyjaciółki nie zwracały na nią uwagi. -1 jest dobrze zbudowany? - kontynuowała Tully. - Słyszałam również, że to naprawdę bystry chłopak - dodała Julie i zaśmiała się cicho, wstając od stołu i zakrywając dłońmi twarz. - Bystry? Co ty wygadujesz? ~ obruszyła się Tully. - Mówiono mi, że wprawdzie potrafi przeliterować swoje imię, ale już z podaniem własnego adresu ma podobno duże trudności. No cóż, może jak na futbolistę jest rzeczywiście pojętny. Julie pokręciła głową. - Skoro Jen może być najlepszą uczennicą w szkole i jednocześnie entuzjastką futbolu, dlaczego on nie miałby być bystrym chłopakiem, pomimo że jest piłkarzem? Jennifer obróciła się na pięcie, wyminęła Tully, doskoczyła do szafy i wyjęła z niej torbę przyjaciółki. Zapadł ciepły, słoneczny wieczór. Tully doszła do wniosku, że Jennifer również wygląda ciepło i słonecznie w swojej luźnej żółtej bluzce i białych bawełnianych szortach. Jaka ona ładna, pomyślała. Ciekawe, czy zdaje sobie z tego sprawę? Ma zgrabne, szczupłe nogi i piękne ramiona. I do twarzy jej w tych lokach. Ja też powinnam odświeżyć swoje, ale i tak moja fryzura nigdy nie dorówna jej uczesaniu. Jennifer spostrzegła rumieniec na twarzy przyjaciółki. - Skończyłyście? - spytała. - Prawdę mówiąc, jeszcze nie - odparła Tully, odbierając swoją torbę i dotykając palcami dłoni Jen. - Jule, nie byłam na balu trzecioklasistów. Czy to nie ty mi powiedziałaś, że jakiś chłopak obtańcowywał Jennifer? I że ona nie odmawiała mu, gdy ją prosił do tańca? Julie nie zdołała pohamować uśmiechu. - Rzeczywiście - przyznała. - Sądzę jednak, że to nie ten sam młody człowiek, o którym rozmawiałyśmy. Partnerem Jen był co prawda wysoki i postawny blondyn, ale miał starannie ogoloną twarz i na sobie garnitur.

- Oczywiście. Straszne z nas głuptasy, nie sądzisz, Jen? - zauważyła Tully. - To musiał być z pewnością ktoś inny. Jennifer założyła ręce. - Skończyłyście? - Sama nie wiem - rzekła Tully. - Czy już skończyłyśmy, Julie? Julie się roześmiała. - Myślę, że teraz już tak - odparła. - To dobrze - powiedziała Jennifer. - Ponieważ nie mam nic do zakomunikowania żadnej z was. Wynoście się wreszcie stąd, do diabła! -Już nas nie ma - oświadczyła Tully, ciągnąc Julie za włosy. - Tylko nie zapomnijcie o prezentach dla mnie - przypomniała Jennifer, a gdy obie dziewczyny były już przy końcu podjazdu, zawołała za nimi: - I jeszcze jedno, spryciary! Tully odwróciła się w jej stronę. - Chciałam was poinformować, że on gra z numerem trzydziestym! - krzyknęła Jennifer i zniknęła w domu, zatrzaskując za sobą oszklone drzwi. - Dlaczego nam nie powiedziała? - dziwiła się Julie, gdy znalazły się na rogu ulic Wayne i Zaułek Zachodzącego Słońca. Tully wzruszyła ramionami. - Odkryła przed nami tyle, ile uznała za stosowne. Czy kiedyś z nim rozmawiałaś? Julie zaprzeczyła. W milczeniu minęły pięć bloków, jakie dzieliły Huntoon od ulicy Siedemnastej. W maju Tully nie była na balu trzecioklasistów, pomyślała Julie, i nie widziała, jak Jennifer nie mogła podnieść oczu na pewnego siedemnastolatka, który jedną ręką obejmował jej plecy, a w drugiej ściskał jej dłoń. Ich widok tańczących razem, a także wyraz twarzy Jennifer wywarł na Julie silne wrażenie. Ponieważ jednak przyjaciółka nigdy potem nie wspomniała ani o balu, ani o chłopaku, a Ju-

lie nie widziała go przez całe lato, zlekceważyła własne spostrzeżenia i zapomniała podzielić się nimi z Tully. Dopiero kiedy zauważyła ten sam wyraz w oczach Jennifer w chwili, gdy ta rozmawiała z chłopakiem przy szatni, powiązała ze sobą fakty. I dopiero wtedy opowiedziała o wszystkim Tully. A Tully była mąciwodą i przy każdej okazji drażniła się z Jennifer, robiąc aluzje na temat nieznajomego. - Nie może być dla niej nikim ważnym - orzekła Julie, zatrzymując się na rogu ulic Wayne i Dziesiątej. - Przecież nawet nie znamy jego imienia. Tully wymierzyła jej w ramię delikatnego kuksańca. - Ale poznamy. Dzisiaj wieczorem. - Po chwili, jak gdyby po namyśle, spytała: - Czy przyjdziesz z Tomem? - Ależ oczywiście - odparła Julie. - Ależ oczywiście - zadrwiła Tully. Przewróciła oczami i prychnęła. Julie przysunęła się bliżej do przyjaciółki. Stały pośrodku drogi, w centrum Topeki, w samym sercu Ameryki. - Zdradzę ci pewien sekret, Tuli. On ciebie również nie lubi. - A dlaczego miałby mnie lubić? - rzekła Tully. A dlaczego miałby lubić? - pomyślała Julie, gdy w pośpiechu szykowała się do wyjścia. A dlaczego miałby mnie lubić? - zastanawiała się, schodząc po schodach, jak zwykle przygnębiona swoją meksykańską urodą i lekko zaokrągloną sylwetką. Dzięki Bogu, że Tom jeszcze nie przyszedł i nie słyszał jej matki. „Och, conchita! Jaka jesteś piękna! I jak ci do twarzy w tej sukience! Obróć się, niech ci się lepiej przyjrzę! Wyglądasz tak dorośle! A jakie masz śliczne włosy! Podbijesz serca wszystkich mężczyzn!" Tom wysłuchał jednak pochwał Angeli, które płynęły nieprzerwanym potokiem jeszcze długo po jego przybyciu. - Czy ona nie jest piękna, Tom? No powiedz, czy nie wygląda zachwycająco?

Julie przewróciła oczami. Nauczyła się tego od Tully. - Mamo, proszę cię, przestań! - Rzeczywiście, proszę pani - przyznał Tom. - Chodźmy już, Julie. Angela podeszła do córki i przytuliła ją. -Już dobrze, mamo, już dobrze - rzekła Julie, odwzajemniając uścisk. - Zburzysz mi fryzurę. - Julie! Julie! Z kuchni wybiegł trzyletni Vinnie, najmłodszy z jej czterech braci, i objął ją za kolana dłońmi upapranymi surowym ciastem. - Chcę iść z tobą! - zawołał piskliwym głosem. -Zabierz go, mamo! Pobrudzi mi sukienkę! - wrzasnęła dziewczyna. - Weź mnie ze sobą! - nalegał malec. Julie spojrzała na matkę. - A kto pomoże mamie upiec ciastka, Vinnie? - zwróciła się Angela do swojej najmłodszej pociechy. - A może już zjadłeś całe surowe ciasto? Vinnie był w rozterce, ale w końcu żołądek wziął górę nad braterskimi uczuciami i chłopiec, cmoknąwszy na pożegnanie sukienkę siostry, czmychnął do kuchni. - Ach, ta twoja matka! - rzekł Tom, gdy byli już na ulicy. - Tak, tak. - Julie skinęła głową. - Ma do mnie wyjątkową słabość, ponieważ jestem jej jedyną córką - wyjaśniła, ale poczuła się urażona. Każdy chciałby mieć taką matkę jak moja, pomyślała i spojrzała na Toma. Irytował ją czasami. Ale to dzięki niemu zajęcia kółka historycznego, na które oboje uczęszczali, były dosyć zabawne. Jennifer westchnęła po wyjściu przyjaciółek i ruszyła na górę, do sypialni rodziców. Matka przed chwilą wyszła spod prysznica i teraz siedziała na łóżku, z ręcznikiem w jednej ręce i papierosem w drugiej.

- Czy wiesz, mamo, że firma Marlboro opatentowała wodoodporne papierosy - Nie drocz się ze mną, Jen - rzekła Lynn Mandolini. - Mówię poważnie. Widziałam reklamę: „Dlaczego nie miałabyś korzystać z dwóch przyjemności naraz - z mycia włosów i z wdychania nikotyny? Zawsze pragnęłaś robić to jednocześnie i nareszcie masz po temu okazję. Wprawdzie papieros kosztuje odrobinę drożej, ale warto za niego więcej zapłacić". - Czy już ze wszystkim się uporałaś? - spytała Lynn. Jennifer się uśmiechnęła. Nieczęsto się zdarza, żeby matka i córka były do siebie aż tak niepodobne. Wśród Mandolinich krążył dowcip, że jedyna pociecha Lynn i Toma urodziła się w norweskiej rodzinie, która, znużona fiordami, przybyła do położonej w głębi lądu Topeki i porzuciła tam małą Jennifer. „Ależ mamo i tato", zwykła mawiać Jen, „czy nie mówiliście mi, że znaleźliście mnie na polu kukurydzy i że to słońce rozjaśniło moje włosy?" Jennifer była wysoką blondynką z wydatnym biustem i zawsze walczyła z nadwagą. W wieku osiemnastu lat wciąż jeszcze wychodziła z tej potyczki zwycięsko. Jednak kobiety o jej typie urody w miarę upływu czasu, rodzenia dzieci i nadużywania dobrej kuchni stawały się zwykle ociężałe i zaokrąglały się w talii. Jennifer miała drobne pośladki i szczupłe nogi, ale biust rzeczywiście duży. Jako jedyna w zespole entuzjastek drużyny futbolowej nosiła stanik większy niż 34B. Tully zwykła bezlitośnie opisywać biusty pozostałych dziewczyn z grupy i porównywać je z piersiami przyjaciółki. Jennifer nie pozostawała jej dłużna i przypominała, że i ona nosi ten rozmiar stanika. „To prawda. Ale gdy tańczę, nie obnoszę się z cyckami w mocno wyciętym kostiumie", zwykła ripostować Tully Na te słowa Jennifer unosiła w górę brwi, szeroko otwierała oczy i wpatrywała się w nią bez słowa, dopóki Tully nie stwierdzała: „Dobrze już, dobrze. W każdym razie nigdy nie paraduję w takim stroju po boisku piłkarskim i bardzo rzadko wymachuję pomponami".

W odróżnieniu od swojej jasnowłosej i postawnej córki pani Mandolini była drobną brunetką. Uważano ją za osobę znerwicowaną, podczas gdy Jennifer uchodziła nieomal za uosobienie opanowania. Poza tym Lynn nosiła się zawsze bardzo szykownie, córka zaś nie przywiązywała wielkiej wagi do swojego ubioru. - Wszystko gotowe? - Mniej więcej - odparła Jennifer. - Tylko Tully zjadła cały sos. - Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi? - zastanawiała się z uśmiechem Lynn. - Pewnie jesteś szczęśliwa, że będzie jej wolno przyjść do ciebie wieczorem. Tully i Jack, pomyślała Jennifer. Tak. Nie mogę powiedzieć, żebym była nieszczęśliwa. - Oczywiście. Upłynęło tak wiele czasu. - Jak ona się miewa? - Dobrze. Przeżywa ciężkie chwile za sprawą kuratora szkolnego. - Ach, tak - rzekła Lynn w roztargnieniu. - Dlaczego? Ale Jennifer nie miała ochoty rozmawiać w tej chwili o Tully. -Och, dobrze wiesz, mamo, jacy potrafią być kuratorzy - stwierdziła przewracając oczami, tak jak zwykła to robić Tully. Zbiegła po schodach na dół i weszła do salonu, gdzie wszystkie meble zostały już przesunięte pod ściany. Usiadła na dywanie. Powróciła myślami do testu z matematyki, który oblała w tym tygodniu i do wyniku którego nikomu się nie przyznała, a potem do poniedziałkowych ćwiczeń dziewcząt, które organizowały doping dla drużyny. Zamyśliła się nad tym dłużej. Jen - entuzjastka piłkarskiego klubu. Najlepsza uczennica w szkole podstawowej, była przewodnicząca klubu szachistów i kółka matematycznego członkinią grupy kibicującej piłkarzom! No cóż, przynajmniej w tym nie była dobra. Za każdym razem, gdy wyrzucała pompony w górę, bała się, że zamiast trafić do jej rąk, spadną na ziemię.

Wstała z podłogi i ciężkim krokiem ruszyła do kuchni. Matka podeszła do niej i palcami upudrowanymi mąką delikatnie dotknęła jej policzka. - Moje dziecko. Moje osiemnastoletnie, dorosłe, duże dziecko. - Mamo, proszę cię, przestań. Lynn uśmiechnęła się i przyciągnęła ją do siebie. Jennifer poczuła zapach papierosów i mięty; nie próbowała wyswobodzić się z objęć matki. - Cieszysz się, że jesteś już w ostatniej klasie? - spytała Lynn. - Oczywiście - odparła dziewczyna, przypominając sobie identyczne pytanie, zadane jej przez ojca kilka dni po inauguracji roku szkolnego. Ona przynajmniej odczekała z tym kilka tygodni - pomyślała, delikatnie poklepując matkę po plecach. Lynn wypuściła córkę z uścisku i ruszyła na poszukiwania swojej torebki. - O co chodzi, mamo? Nie możesz wytrzymać bez papierosa? - Nie pozwalaj sobie. Jennifer w milczeniu podążyła za matką i przyglądała się, jak posypuje cynamonem strudel z jabłkami. Przepadała za nim. Podeszła do kuchennego blatu i odłamała kawałek ciasta. - Przestań, Jenny Lynn - ofuknęła ją matka. - Idź na górę i się szykuj. Jednak Jennifer, zamiast pójść do swojego pokoju, wróciła do salonu. Było jej trochę przykro, że tata nie zjawi się na przyjęciu. Tony Mandolini, zastępca dyrektora firmy handlowej J.C. Penney, zawsze pracował w soboty aż do dziesiątej wieczorem, a dziś rano oświadczył, że potem woli schronić się u swojej teściowej niż wrócić do domu i mieć do czynienia z trzydzieściorgiem rozwrzeszczanych dzieciaków. Zapowiedział też, że gdy córka jutro się obudzi, otrzyma wspaniały prezent. Jennifer już wiedziała, co to jest. Któregoś wieczoru przypadkiem usłyszała rozmowę rodziców.

Mam nadzieję, że potrafię okazać entuzjazm wystarczający, by poczuli się usatysfakcjonowani, pomyślała. Wyjrzała przez okno w salonie na Zaułek Zachodzącego Słońca. Lubiła brzmienie tych trzech słów: Zaułek Zachodzącego Słońca. W przeciwieństwie do Tully, która zawsze twierdziła, że nie znosi nazwy własnej ulicy - Gajowej - i wszystkim powtarzała, że mieszka w Gaju. „Podwieźcie mnie do Gaju", zwykła mawiać. - Odbierz telefon, Jenny! Posłusznie podniosła słuchawkę. -Jak się miewa moja jubilatka? - zagrzmiał znajomy, wesoły głos. - Wspaniale, tato, nie można czuć się lepiej - odparła i pomyślała: Może tylko odrobinę. - Mamo, tata do ciebie! - zawołała w głąb domu, ucieszona, że ojciec tym razem nie chce z nią rozmawiać. Telefonował już dzisiaj czterokrotnie i za każdym razem witał ją tym samym pytaniem. Jennifer wróciła do układania płyt: Bee Gees, Eagles, Stones, Dead i Van Halen. Ścieżki dźwiękowe z nagraniami zespołów The Grease i The Beatles. Mały singel Garnfunkela oraz zespołu Pink Floyd. Gdy pracowała, jej twarz miała łagodny wyraz, a ciało sprawiało wrażenie, że jest niemal całkowicie odprężone, ale wewnątrz jej głowy panował do- kuczliwy hałas i chcąc się od niego odciąć, zaczęła liczyć najpierw płyty, a potem barany. Jeden baran, dwa barany, trzy barany... dwieście pięćdziesiąt baranów niemyślenia o niczym innym, tylko o stadzie. Uspokój się, mówiła sobie. Uspokój się. Tully zmierzała do celu niezbyt szybkim krokiem. Wiedziała, że najwyższa pora wrócić do domu - było kwadrans po piątej, a z miejsca, w którym rozstała się z Julie, dzieliła ją od ulicy Gajowej jeszcze ponad półtorakilometrowa odległość. Zamierzała wziąć prysznic, wyszykować się i o siódmej wró-

cić na przyjęcie. A jednak się nie spieszyła. Wolno podążała ulicą Jewell. Domy trzech dziewcząt usytuowane były niemal w prostej linii. Jennifer mieszkała w najładniejszej dzielnicy miasta i najdalej od Tully - przy Zaułku Zachodzącego Słońca. Julie dzieliła z czworgiem rodzeństwa i rodzicami dwupiętrowy bungalow z czterema sypialniami u zbiegu ulic Wayne i Dziesiątej. A dom Tully stał tuż nad rzeką Kansas. Szmer wartko płynącej wody pewnie przynosiłby jej ukojenie, gdyby nie ginął w nieustannym szumie autostrady Kansas i huku pociągów towarowych Linii Kolejowej St Louis. W drodze do domu Tully przechodziła przez park - tak mały, że nawet nie miał nazwy. W powszednie dni zwykły się w nim bawić dzieci z pobliskich przedszkoli i szkół podstawowych. Wyposażenie placu zabaw było raczej ubogie. Zjeżdżalnia i huśtawki stanowiły jego jedyne atrakcje. Nie tak, jak w dużym ogródku jordanowskim przy Uniwersytecie Washburn -pomyślała Tully, siadając na jednej z huśtawek. Gdy bujała się delikatnie w przód i w tył spostrzegła, że w jej stronę zbliża się kobieta z wózkiem. Obok matki dreptał kilkuletni chłopiec, a w olbrzymim różowym wózku głośno płakało niemowlę. Tully usłyszała, gdy ją mijali, jak chłopiec wypomina matce, że zabrała go na plac zabaw dla maluchów. Kobieta uśmiechnęła się blado do Tully, a ta odwzajemniła jej uśmiech. Potem patrzyła bezmyślnie, jak błądzą bez celu po parku. Nagle przypomniała sobie o przyjęciu u Jennifer, zerwała się na równe nogi i prędko ruszyła w dalszą drogę. Stojąc przed lustrem w swojej sypialni, przyglądała się sobie krytycznym okiem. Włosom przydałaby się nowa farba i trwała ondulacja. Skóra była blada, a nadmierna ilość różu na policzkach sprawiała, że w świetle dziennym twarz Tully przypominała oblicze klauna; teraz jednak, wieczorem, jej wygląd był do przyjęcia. - Do przyjęcia przez kogo? - zastanawiała się głośno. - Przez matkę?

Od ponad roku nie wolno jej było wyjść samej na prywatkę. Dzisiejszy wieczór należy do mnie, pomyślała, stawiając kołnierzyk bluzki i zapinając pasek skórzanych spodni. Jestem zbyt kanciasta. Nie chuda, lecz kanciasta. Mój biust wydaje się zbyt mały. I mam za szerokie biodra, na których brakuje ciała. Zmrużyła oczy. Hej, ty. Wybierasz się sama na przyjęcie? Czy aby nie jesteś za młoda, żeby chodzić gdziekolwiek bez opieki? Czy nie skończyłaś zaledwie siedemnastu lat? Hej, ty? Pomyślała o matce. Pewnie powie, że mam za ostry makijaż. Za dużo cieni na powiekach i tuszu do rzęs. A może nic nie zauważy? Spała, gdy przyszłam i może będzie spała nadal... W każdym razie na pewno nie przyjdę do domu pełnego ludzi bez niczego na twarzy. Wykluczone. - Mam pospolitą urodę - powiedziała na głos. - I tuzinkowy wygląd. Zwyczajna Tully, oto jak mnie nazywają. Ale teraz wyglądam dobrze, myślała. Czerwona bluzka jest ładna, choć zbyt opięta. Spodnie też są obcisłe. Ona nie wypuści mnie z domu, jeśli zobaczy w tym stroju. Pół roku temu skończyłam siedemnaście lat, ale jestem za młoda na to, żeby gdziekolwiek wychodzić, po prostu za młoda. Najlepszy dowcip na ulicy Gajowej. Przecież mój dom jest miejscem, w którym mogę się czuć najbardziej bezpieczna. Znalazła wykałaczkę. Przyjęcie! Ile będzie na nim osób? Ilu przyjdzie chłopców, a w tym ilu piłkarzy? Ładnie się spisałaś, Jen, pomyślała z uśmiechem. Jennifer obiecała, że wśród gości znajdą się młodzi mężczyźni, których - co było godne podkreślenia - Tully nie miała dotychczas okazji poznać. Zaczęła zadawać się z chłopcami, gdy miała około trzynastu lat; poznawała ich na bezalkoholowych prywatkach. Wkrótce jednak tego rodzaju imprezy zaczęły ją nudzić i już jako czternastoletnia, piętnastoletnia oraz szesnastoletnia panienka,

w okresie, gdy wyglądała na dziewiętnaście, dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat, a na potwierdzenie swojego dorosłego wieku posiadała dowód tożsamości, zaczęła obracać się w towarzystwie, które oddawało się bardziej burzliwym rozrywkom. Większość dziewcząt, z którymi się zadawała, nie uczęszczała już do szkoły. Niektóre z nich były w ciąży, choć żadna nie miała męża. Te zaś, które jeszcze się uczyły, chodziły na wagary. Wiele z nich wychowywało się w rodzinach zastępczych. To wszystko wydawało się wtedy zabawne. Nic nie mogło się równać z uciechami grupy dzieciaków, które włóczyły się po Midwest, odwiedzały College Hill, popijały piwo, tańczyły na stołach i kurzyły marihuanę. W tamtym czasie Tully zawierała znajomości ze starszymi chłopakami, także ze studentami uniwersytetu. Wyglądali jak mężczyźni i mówili grubymi głosami, ale nie potrafili poskromić pragnienia dotknięcia jej, zupełnie jak chłopcy. Matka dużo wtedy sypiała i nie zwracała uwagi na to, że córka często przebywa poza domem. Ale któż miałby siłę robić cokolwiek innego po dniu ciężkiej pracy w zakładzie oczyszczania miasta? Od trzynastego roku życia Tully zwykła uprzedzać matkę, że zostanie na noc u którejś ze swoich przyjaciółek, wiedząc, że Hedda Makker jest zawsze zbyt wyczerpana i znużona, by to sprawdzić. Tak to właśnie wyglądało, pomyślała Tully, przeczesując poskręcane włosy. Była po prostu zawsze zbyt zmęczona, żeby mnie spytać, skąd wróciłam. Wszyscy chłopcy, zarówno starsi jak i młodsi, przyglądali się jej podczas tańca, tańczyli z nią lub robili jej owację, gdy tańczyła sama. Obmacywali ją, stawiali drinki i śmiali się z jej dowcipów. Ci, którzy się z nią całowali, mówili, że robi to z wprawą, a ci, którzy ją pieścili, zapewniali, że ma ładne ciało. Prychnięciem kwitowała ich słowa, które jednak nie uchodziły jej uwagi. Niektórzy odwiedzali ją potem, ale nie dłużej jak przez kilka następnych dni. Odstraszały ich spojrzenia matki oraz ciotki Leny i stan walącego si^ domu przy ulicy Gaj owej, straszącego dziurą po szybie w oknie z frontu, która została wy-

bita w przeddzień Wszystkich Świętych w 1973 i od tamtej pory nikt jej nie wprawił. A może zniechęcała ich sama ulica Gajowa albo tory kolejowe i rzeka? Pod wieloma względami rodzinne miasto bardziej martwiło Tully niż sama Gajowa. Topeka była zapadłą mieściną - spokojną, zieloną, z wyludnionymi ulicami i mnóstwem samochodów. Na jej obrzeżach wąskie uliczki i drogi gwałtownie się urywały u stóp wzgórz, za którymi ciągnęła się w nieskończoność preria -trawy i wśród nich rzadkie, smagane przez wichry i trawione przez pożary amerykańskie topole. Niczego nie było wokół prócz sięgających po linię nieba milionów kilometrów pastwisk. Tully nigdy nie czuła się bardziej uwięziona niż w chwilach, kiedy myślała o bezkresnych przestrzeniach otaczających Topekę. W pobliżu znajdowały się oczywiście inne miasta. Ale Kansas City ją nudziło. W Manhattanie nie miała nic do roboty. Emporia i Salina były mniejsze niż Topeka. A Wichitę odwiedziła tylko raz. Od zachodu prawie nie zamieszkana tu ulica Gajowa sąsiadowała z Parkiem Auburndale oraz położonym tuż obok szpitalem stanowym i jego oddziałem Menninger dla przewlekle chorych. Po stronie wschodniej zaś dochodziła do autostrady Kansas. Chłopców, którzy interesowali się Tully, zwykle zniechęcał spacer na odległą ulicę. Na całe szczęście. Młodzi ludzie, z którymi zawierała znajomości, nie przypadliby jej matce do gustu. Gdy miała szesnaście lat, skończyło się „zostawanie na noc u przyjaciółek". Hedda Makker, która z powodu zmęczenia przez całe lata trwała w stanie apatii, nieoczekiwanie przejawiła zainteresowanie zawartością biurka córki i znalazła tam kilka kondomów. Na próżno Tully zaklinała się, że zostały podarowane jej dla żartu, na balony. Na nic nie zdały się też zapewnienia, że nie wie do czego służą. „Nocowanie poza domem" zostało definitywnie ucięte. A szkoda. Tully zarobiła mnóstwo pieniędzy, uczestnicząc w konkursach tańca na College Hill. Nie licząc wizyt u Julie i Jennifer, nie wychodziła nigdzie przez sześć miesięcy. A gdy skończyła siedemnaście lat, wszę-

dzie towarzyszyła jej ciotka Lena. Nawet na hałaśliwych prywatkach nastolatków, podczas których młodzi ludzie śmiali się głośno, śpiewali, popijali piwo i opowiadali sobie sprośne dowcipy. Ciotka zwykła przesiadywać w kącie jak milcząca kwoka i ani na chwilę nie odrywała oczu od Tully. Przez zakaz opuszczania domu Tully, która od lat usiłowała oderwać się od swoich przyjaciółek z dzieciństwa, powróciła do kółka Makker-Martinez-Mandolini. Wkrótce zyskały sobie rozgłos w miejskim gimnazjum jako 3M. Znowu stały się nierozłączne, ale ich przyjaźń nie była już taka jak niegdyś. Dzieliły je pewne sprawy, których nigdy nie poruszały w rozmowach. I nigdy nie sypiały już na podwórzu za domem Jennifer, tak jak to zwykły robić, gdy były młodsze. W pewnym sensie Tully odczuwała brak dawnej zażyłości, ale jeszcze bardziej tęskniła za College Hill. I za tańcem. Nie wolno jej było przebywać poza domem po godzinie szóstej wieczorem zarówno w dni powszednie, jak i podczas weekendu. Kiedyś, w lutym, zabawiła dłużej u Julie i gdy wróciła na Gajową o wpół do siódmej, zastała pozamykane wszystkie drzwi i okna. Jej płacz i dobijanie się nie zdołały ruszyć matki sprzed telewizora przed końcem ostatnich wiadomości. Hedda jak zwykle zasnęła na kanapie i zupełnie zapomniała o córce. Latem, po trzeciej klasie gimnazjum, matka popuściła jej nieco cugli. Tully podejrzewała, że znowu jest bardzo zmęczona i nie ma siły jej pilnować. Nazwała wakacje 1978 roku „latem codziennych burz". To nie były dobre miesiące. Czas upływał jej na oglądaniu telewizyjnych seriali: „Wszystko w rodzinie" i „Miejski szpital". W otoczonej prerią Topece dłużyły się nawet słoneczne dni. Dziewczęta zdołały raz czy dwa wyrwać się na basen Blaisdell w parku Gage. Kilkakrotnie urządziły też kolację z pieczeniem na rożnie u Jennifer i u Julie. Tully dużo czytała - samą brukową literaturę. W sierpniu przyjaciółki obchodziły osiemnaste urodziny Julie w miłym towarzystwie przyczepionej, jak rzep do psiego ogona, ciotki Leny.

Otworzyły się drzwi do sypialni. - Już po szóstej, Tully. Jesteś gotowa do wyjścia? - Tak, tylko jeszcze poprawię sobie fryzurę. Hedda Makker podeszła do córki i przejechała dłonią po jej skręconych kosmykach. - Mamo - zaprotestowała Tully, odsuwając się. Hedda również cofnęła się o krok i obrzuciła córkę spojrzeniem. - Twoje włosy wyglądają okropnie. Masz odrosty. - Wiem o tym. Dziękuję, że mi o tym mówisz. - Kieruje mną tylko troska o ciebie, Tully. Nikomu oprócz mnie nie zależy na tym, żebyś usłyszała prawdę. - Wiem, mamo. - Nie mam pieniędzy na twojego fryzjera. - Wiem - powtórzyła Tully chrapliwym głosem. I dodała po chwili nieco łagodniejszym tonem: - Wkrótce pani Mandolini będzie mnie potrzebowała do uprzątnięcia liści. - Podobnie jak i ja. Ale czy ty mi zapłacisz, matko? - pomyślała Tully. Czy zapłacisz mi za zamiecenie liści przed twoim domem i za tańczenie na twoim stole? - Niedługo je zgrabię, dobrze? - obiecała, zmuszając się do uśmiechu. Hedda nie spuszczała jej z oka. - Powinnaś zapuścić dłuższe włosy i przywrócić im ich naturalny kolor. Teraz wyglądają okropnie. - Już mi o tym mówiłaś, mamo. - Masz zbyt ostry... - Makijaż - dokończyła Tully. - Wiem o tym. - Co z tego, że wiesz, skoro nadal malujesz się wyzywająco? Dlaczego to robisz? - Ponieważ jestem brzydka, mamo. - Wcale nie jesteś brzydka. Skąd ci to przyszło do głowy? Tully obrzuciła wzrokiem wymizerowaną, szeroką twarz matki, jej zmęczone oczy w kolorze błota, proste włosy o tym samym mniej więcej odcieniu i wąskie, bezbarwne usta. - Mam pospolite rysy twarzy, mamo.

- A czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak wyglądasz w tak ostrym makijażu? - Nie, mamo - odparła Tully ze znużeniem - Powiedz mi, jak? - Wulgarnie - stwierdziła matka. - Naprawdę? - spytała Tully, przyglądając się sobie w lustrze. Musisz teraz zachować ogromny spokój, Tully Makker -ostrzegła się w myślach. - Właśnie tak. Chłopcy będą cię zaczepiać i nie okażą ci szacunku. A młodzi ludzie w twoim wieku potrafią być... bardzo natarczywi. Możesz nie zdołać się im oprzeć. Dlaczego miałabym się im opierać? - pomyślała Tully. - Sądzę, że masz rację, mamo. Chyba za mocno się malowałam - powiedziała i wziąwszy puszek waty, zaczęła energicznie wycierać sobie twarz. Hedda przyjrzała się jej uważnie. - Chcesz mnie udobruchać, Tully? - Skądże znowu, mamo. Nie chcę tylko, żebyś się denerwowała z mojego powodu. Hedda nic już na to nie powiedziała i odwróciła się do wyjścia. Tully wstała z krzesła, ale natychmiast z powrotem usiadła widząc, że wzrok matki spoczął na jej skórzanych spodniach. - Co ty masz na sobie, Tully? - Nic takiego, mamo. To tylko spodnie, które sobie kupiłam. - Kupiłaś sobie? Za co? Za pieniędze Jennifer. - Pomagałam trochę pani Mandolini i otrzymałam niewielkie wynagrodzenie. - I właśnie to kupiłaś za jej pieniądze? - spytała Hedda niezwykle cichym głosem. Za moje pieniądze, pomyślała Tully. - To przecież tylko skórzane spodnie, mamo. - Tylko skórzane spodnie? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak w nich wyglądasz? Spójrz!

Szarpnęła córkę za ramię i postawiła przed lustrem. - Tylko spójrz! Jak się będziesz czuła przy chłopcach i przy innych dziewczętach? Co sobie o mnie pomyślą rodzice Jennifer, jeśli pozwolę ci pokazać się u nich w domu w takim stroju? Jen i jej mama pomogły mi wybrać to ubranie, pomyślała Tully. - Mamo... Hedda nie słuchała. - Wiem, co sobie pomyślą. Oto młoda dziewczyna z wyondulowanymi i utlenionymi włosami, na których widać odrosty. Jaskrawoczerwone rumieńce, jaskrawoczerwona szminka, oczy pokryte czarnym i niebieskim tuszem oraz te spodnie. I ta koszula - mówiła Hedda lodowatym tonem, nieznośnie cedząc słowa. - Nieprzyzwoita czerwona koszula z pierwszym guzikiem dopiero między cyckami! - Mamo! Proszę cię, przestań! - Zamierzasz często się pochylać, Tully? - spytała Hedda złowróżbnym tonem. - Czy masz na sobie stanik? Tully sięgnęła dłońmi do szyi, ale za późno. Ręka Heddy dotarła tam pierwsza i zdarłszy koszulę, odsłoniła dwie blade i wilgotne od potu piersi. - Mam tylko dwa biustonosze, mamo, a oba są brudne. Nie mogę ich nosić. - Zamilknij, Tully Makker, zamilknij. Hedda tak jak przedtem cedziła słowa, tylko jej głos był teraz o oktawę wyższy. - Kto poza tobą będzie wiedział, że twoje staniki są brudne, Tully? Umilkła zadyszana, lecz zaraz zaskoczyła córkę kolejnym pytaniem: - Masz na sobie majtki, Tully? - Oczywiście, mamo - odparła dziewczyna, przypominając sobie, że ta część jej bielizny jest zaledwie wąskim skrawkiem czarnego materiału na pasku wokół bioder. - Rozepnij spodnie!