Phadra

  • Dokumenty315
  • Odsłony123 233
  • Obserwuję113
  • Rozmiar dokumentów584.0 MB
  • Ilość pobrań85 513

01 Jak zostac ksiezna - Galen Shana

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

01 Jak zostac ksiezna - Galen Shana.pdf

Phadra EBooki Synowie rewolucji
Użytkownik Phadra wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 213 osób, 171 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 246 stron)

Shana Galen Jak zostać księżną cykl „Synowie rewolucji” tom 1 Początek serii o rozdzielonych przez wichry rewolucji francuskiej trzech braciach, którzy usiłując odzyskać utracone dziedzictwo, tracą serca dla niezwykłych kobiet... Julien Harcourt, książę de Valere, z ochotą pojąłby za żonę wybraną mu przez matkę uroczą młodą damę. Nie wie jednak, że przyszłą księżnę de Valere przysłano po to, by znalazła dowody jego szpiegostwa i zdrady... Sara Smith ma za zadanie odkryć, czy tajemnicze wyprawy księcia na kontynent są istotnie tak niewinne, jak utrzymuje Julien. Lecz sposób, w jaki na nią patrzy, daleki jest od niewinności... Ryzykowna gra w kotka i myszkę poprowadzi oboje od sal balowych Londynu po paryskie więzienia, i połączy dwa serca, które muszą odnaleźć drogę w sieci wzajemnych kłamstw...

Rozdział 1 Francja, lipiec 1789 roku Julien zbudził się nagle, otworzył oczy i spojrzał na sufit nad łóżkiem. Tańczyły na nim zmieniające się kolory, czerwone, pomarańczowe, żółte. Przyglądał się im przez chwilę. Dlaczego jego sufit rozbłyskuje różnymi barwami? Rozejrzał się po sypialni, żeby się przekonać, czy nie wydarzyło się coś niezwykłego. Na kominku naprzeciw wielkiego łoża z egzotycznego drewna płonął jeszcze słaby ogień. Służba co prawda podsyciła go wieczorem, ale teraz już tylko się tlił. Nie mógł więc być przyczyną tych odblasków, tak jaskrawych, że zdołał w ich świetle dojrzeć lwią grzywę wyrzeźbioną na jego wezgłowiu. Powiódł wzrokiem wokół. W kącie stał fotel obity ciemnozielonym aksamitem, obok szafa, również z egzotycznego drewna, w drugim kącie - umywalka i sekretera z czasów Mazzariniego - służyła mu jako biurko. Wszystko wydawało się zwyczajne. Już miał znów zamknąć oczy, gdy usłyszał krzyki. Zerwał się, odrzucając kołdrę, podbiegł do okna, szybko odsunął ciężkie aksamitne zasłony i spojrzał w noc. Pokój, który sobie wybrał jako najstarszy z trzech synów, wychodził na dziedziniec chateau. Zazwyczaj bardzo ładny, z ustawionymi w rzędach ławkami, obsadzony mnóstwem kwiatów. W lipcu tworzyły całe połacie żywej czerwieni, różu i żółci. Chyba nawet żaden z ogrodników nie lubił tak tego widoku jak on. Aż do tej nocy. Na dziedzińcu, nocą opustoszałym, kłębił się teraz tłum chłopów, wrzeszczeli i wymachiwali pochodniami. Julien nie rozumiał, co krzyczą, ale domyślił się już, co się stało. Podbiegł do szafy i wyjął z niej spodnie. Szybko je włożył i wepchnął w nie nocną koszulę. A gdzie są buty? Powinien był usłuchać niani i postawić je z boku. Padł na kolana i zaczął ich szukać. Usłyszał brzęk wybijanych szyb i coraz głośniejsze krzyki. Zrozumiał, że wieśniacy mimo oporu służby wdarli się do zamku. W Paryżu rodzice nie dopuszczali do nich pogłosek o buncie pospólstwa, ale on i tak o nim słyszał. Działo się coś tak niezwykłego, że nie chciał o tym myśleć. Znów usłyszał

rumor i wrzask: - Mort a l'aristocratie! Śmierć arystokratom! Tak właśnie wrzeszczał motłoch w Paryżu, masakrując ich ciała. Zginęło mnóstwo ludzi, gardła podrzynano nawet małym dzieciom. Nie widział tego na własne oczy, ale o tym słyszał. Podsłuchiwał rozmowy rodziców z przyjaciółmi, wiedział o zburzeniu Bastylii i rozruchach na ulicach. Ojciec powiedział jego młodszym braciom, że jadą na wieś, żeby odpocząć, ale Julien znał prawdę. A teraz ukazała mu się w jego domu. Zdołał wreszcie wymacać jeden but i szybko go włożył. Ale gdzie drugi? Och, do diabła z tym! Czas naglił, a on musiał dotrzeć do Armanda i Bastiena wcześniej niż chłopi. Bliźniacy mieli dopiero po jedenaście lat, więc nie będą wiedzieli, co robić. On miał już trzynaście i mógł bronić się sam. Uchylił drzwi i natychmiast zakrył twarz rękami. W korytarzu kłębił się gęsty, ciemny dym, przesłaniał drogę do pokoju braci, a Julien z trudem oddychał. Zaniósł się kaszlem i chwycił po omacku miecz wiszący koło drzwi. Kiedyś należał do jego dziadka i chłopcu nie wolno było go dotykać. Julien niechętnie łamał zakazy, ale teraz musiał się nim posłużyć. Był ciężki, tak ciężki, że Julien nie potrafił utrzymać go w ręce. Ciągnął go więc za sobą po podłodze, biegnąc do braci. Cieszył się, że jemu, dwunastolatkowi, pozwolono przenieść się do odległego skrzydła chateau. Poczuł się starszy i bardziej dorosły. Teraz jednak wolałby się znaleźć bliżej reszty rodziny. Trzask ognia trawiącego chateau spotężniał i zlał się z wrzaskami chłopów. Byli coraz bliżej. Na pewno zabiją go, gdy tylko go zobaczą. Mon Dieu, s'il vous plait. Aidez-moi. Boże, dopomóż mi! Koszula, przesiąknięta potem, kleiła mu się do ciała. Zalewały go fale niesamowitego gorąca, a serce tłukło mu się w piersi jak ptak w klatce. Usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Mon Dieu! Dopadli go! Usiłował coś dojrzeć przez dym, ale niczego nie dostrzegał. Serce łomotało mu jeszcze mocniej, gdy odgłos kroków stawał się coraz bliższy. Uniósł miecz, nim jednak zdołał zadać cios, ujrzał twarz matki. - Julien! Och, dzięki Bogu! - Ma mere! Była w długiej, białej sukni, poplamionej krwią i sadzą. Włosy, zawsze

starannie uczesane, spływały teraz wzdłuż pobladłej twarzy ciemnymi falami, nadając jej wygląd kogoś, kto jest bliski utraty zmysłów. Julien z przerażeniem spojrzał na krwawe plamy. - Ma mere, nic ci się nie stało? - Nie mamy czasu. Gdzie twoi bracia?! Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Spostrzegł, że jest bosa, a co gorsza, suknię ma rozdartą na plecach. Robiło się coraz goręcej, dym zgęstniał. Julien czuł, że się dusi. Walczył o każdy oddech. - Prędzej! Usłyszeli, że ktoś za nimi biegnie. Matka odciągnęła go na bok i przywarła razem z nim do gobelinu na ścianie. Nie byli to jednak chłopi, tylko jeden ze stajennych i Albertyna, pokojówka matki. - Księżno! - wołała. - Tamtędy nie da się przejść! Tam się pali! Za dużo ognia! - Niech pani ucieka razem z nami! - błagał stajenny. - Nie. Muszę najpierw dotrzeć do synów. Julien osłupiał - ona mówi to tak spokojnie? Mimo chaosu, duszącego dymu, wzmagających się krzyków matka wydawała się niewzruszona. Dotknęła ramienia Albertyny. - Zostawcie mnie i uciekajcie sami. Szybko! Po czym odciągnęła go od służących i pobiegła korytarzem. Obydwoje zanosili się kaszlem, bo dym, przez który się przedzierali, coraz bardziej gęstniał. Julien nie wiedział, dokąd biegną ani gdzie się znajdują. Głowa go bolała, oczy piekły i dławił kaszel. - Już niedaleko - pocieszała go matka. - Nie... Usłyszał gwałtowne krzyki gdzieś przed nimi. Matka potknęła się i usiłowała go osłonić. Cofała się, póki obydwoje nie poczuli za plecami ściany. Julien spojrzał za siebie i rozpoznał wiszący na niej obraz - tuż obok jest pokój braci. Rozwścieczone głosy to wzmagały się, to znów słabły wśród dymu. - Z drogi! - Dołącz do nas albo zgiń! - Myślicie, że zdołacie obronić aristos! Mort a l'aristocratie!. To motto podchwycili wszyscy. Julien wiedział, że tak krzyczą chłopi.

Rozpoznał głosy kilku z nich - Mateusza, wiejskiego piekarza, i Marii, która za niewielkie pieniądze szyła i prała. - Błagam was! Głos niani. Julien znał go dobrze. Matka zesztywniała tak mocno, że stała się twarda jak skórzany uchwyt jego miecza. - Przecież to tylko dzieci! - krzyczała niania. - Miejcie litość! Miejcie li... - urwała, a potem rozległ się krzyk, łomot ciała padającego na ziemię i charkot, którego Julien nigdy już nie miał zapomnieć. - Wyważmy te drzwi! - wrzasnął któryś z chłopów, może Mateusz. - A ty przeszukaj dom. Matka odzyskała nagle władzę nad sobą i spojrzała wymownie na niego - Julien zrozumiał, że ona chce dotrzeć do jego braci i woli umrzeć razem z nimi. Zamknął oczy i modlił się żarliwie: - Mon Dieu, sauvez-nous! Ratuj nas, Boże! Nagle spłynął na niego spokój. Otworzył oczy. Wiedział już, co powinien zrobić. Zostać przy matce. Wciąż miał miecz. Chciał walczyć do końca. Matka patrzyła na niego z głębokim smutkiem, po czym jednak zebrała się w sobie. - Biegiem! - syknęła, popychając go tam, skąd przyszli, i ruszyła tuż za nim. Julien biegł, czując na sobie jej dłoń. Gdy jednak usłyszał z tyłu głosy chłopów, jego śliska od potu dłoń upuściła miecz. Chciał po niego wrócić, ale matka wciąż popychała go naprzód. Potknął się i upadł. Brakowało mu tchu. Gdy usiłował wstać, matka otworzyła jakieś drzwi i wciągnęła go do środka, a potem zamknęła je i zaryglowała. Był to pokój gościnny. Julien nie przypominał sobie, by do niego kiedykolwiek wchodził. Meble stały w płóciennych pokrowcach, co nadawało masywnemu łożu i potężnej bieliźniarce groźny widmowy wygląd. Julien wsparł się chwiejnie o drzwi i rozkaszlał. Dymu było tu mniej niż gdzie indziej, zaczerpnął więc powietrza... i rozkaszlał się jeszcze bardziej. Matka podbiegła do okna, a Julien, z wysiłkiem, za nią. Pokój znajdował się na tyłach domu. Julien dojrzał przez szyby księżyc i gwiazdy. Nie było tam wieśniaków, którzy zajęli dziedziniec i wnętrze chateau. - Pomóż mi otworzyć okno! - krzyknęła matka i naparła na ramę. Julien zrobił to samo. Obydwoje odetchnęli świeżym powietrzem i spojrzeli na siebie. Przez chwilę matka wydała mu się niezwykle młoda jak na kobietę,

która urodziła trzech synów. Potem spojrzała w dół i krew odpłynęła jej z twarzy. Julien podążył za jej wzrokiem. Patrzyła na dekoracyjny gzyms wokół chateau. Wiedział, że dosięgnąłby go stopą, gdyby zdołał zwiesić się z parapetu. Matka, wyższa od niego, bez trudu mogłaby stanąć na gzymsie, gdyby nie przeszkadzała jej suknia. Nie były to błahe przeszkody. Ktoś załomotał w drzwi. Obydwoje odwrócili się i zadrżeli. - Zamknięte! Wywalmy je kopniakiem! Julien spojrzał na matkę. - Gdybyśmy przedostali się po gzymsie do narożnika, moglibyśmy zejść na dół, trzymając się rzeźbionych występów. Robił to już wcześniej w swoim pokoju. Oczywiście znajdował się on znacznie bliżej rogu, a poniżej rosły drzewa i krzaki, które mogły złagodzić upadek. Tu niczego takiego nie było. Drzwi zatrzęsły się pod naporem kopniaków. Wkrótce chłopi wedrą się do środka. Matka podjęła decyzję. - Idź pierwszy. Nie wahaj się. Nieważne, co się ze mną stanie. Spojrzał na nią z przerażeniem, ale nie było czasu na spory. Zmusił się, żeby zwiesić jedną nogę nad gzymsem. Spojrzał odruchowo w dół i zakręciło mu się w głowie. Trzymając się mocno okna, przełożył przez parapet drugą nogę. Wisiał teraz na rękach, usiłując sięgnąć stopą gzymsu. Bardzo urósł od czasu, gdy robił to po raz ostatni, gzyms znajdował się więc teraz bliżej, niż Julien pamiętał. Gdy mógł się już na nim oprzeć, puścił framugę okna i wsparł się o ścianę, zimną mimo pożaru. Powoli, ostrożnie sunął wzdłuż gzymsu. Zatrzymał się i popatrzył w górę. - Mamo, szybko! Po długiej jak wieczność chwili w oknie ukazała się jedna noga w białej pończosze, a wkrótce za nią druga. Matka zawisła w powietrzu, stopami chwiejnie szukając gzymsu. Zachwiała się, ale gdy Julien już myślał, że spadnie, jej stopy znalazły oparcie i wtedy przestała trzymać się parapetu. Julien spoglądał na nią z podziwem. Odważna ta jego matka. - Dalej! - syknęła. - Zaraz tu będą! Sunął wzdłuż ściany chateau, krok po kroku. Przyspieszył, obserwując matkę kątem oka. Mimo wszystko zaskoczyło go jednak, kiedy w oknie ukazały się głowy kilku mężczyzn. Jednym z nich rzeczywiście był Mateusz. - O, tam są! Łapać ich!

Głowy zniknęły. Julien nadal sunął wzdłuż muru. Jeden krok, przerwa, drugi, przerwa, a potem trzeci... Coś wyleciało z okna i z hukiem upadło na ziemię pod nimi. Julien zamarł. Na bruku roztrzaskała się waza. Za nią rzucono coś jeszcze. Tym razem wycelowano lepiej. Mosiężny świecznik omal nie trafił matki w ramię. Krok - i przerwa. Jeszcze jeden krok i... Julien dotarł do rogu. Mógł teraz opuścić się na dół. Matka wciąż jeszcze stała na gzymsie, a napastnicy celowali w nią drugim świecznikiem, który tym razem trafił ją w rękę. Zachwiała się. - Trzymaj się! - krzyknął spanikowany. Po chwili zdołała jednak odzyskać równowagę. Chłopi zawyli głośno, Julien chętnie udusiłby każdego. Nie czas wszakże myśleć o zemście. Chłopi niebawem dotrą na tyły chateau. Zaczął spuszczać się na dół, czepiając się dłońmi i stopami rzeźbionych ozdób z kamienia. Robił to błyskawicznie i na długo przed matką stanął na ziemi. Była mniej zwinna od niego, a on bał się, że jej biały strój przyciągnie czyjś wzrok. Każdy jej krok zdawał się trwać nieskończenie długo. Jakże pragnął, żeby mogła poruszać się szybciej. Jakże pragnął stąd uciec! Ale potem ogarnął go wstyd. Co by pomyślał ojciec, gdyby wiedział, że jego syn zamierza zostawić matkę i ratować się samemu? Nikt z rodu de Valere nie postąpiłby jak tchórz. W tej chwili ojciec zapewne walczył z buntownikami. Powinien ich pokonać. Książę de Valere był silny i szlachetny. Zwycięży tych chłopów i uratuje ich wszystkich. Matka była już prawie na ziemi. Julien wyciągnął rękę i dotknął jej pleców, żeby wiedziała, że stoi tuż za nią. Spojrzał ku górze i spostrzegł, jak z okna wylatuje kilka książek, zdążył odciągnąć matkę w kąt. Padli na ziemię i przylgnęli do ściany, chcąc zyskać choć chwilę wytchnienia. Teraz inne książki poszybowały na ziemię. Julien usłyszał, jak chłopi w oknie wrzeszczą: - O, są tam za rogiem! Uciekają! Poderwał się i chwycił matkę za rękę. Nie mieli ani chwili do stracenia. Jeśli ich złapią... Nie. Nie chciał nawet o tym myśleć. - Biegnijmy do stajni! Skinęła bez słowa głową i popędziła za nim, unosząc suknię. Oboje razem

dopadli stajni. Julien już niemal czuł, jak ktoś go łapie za kark, ale za bardzo się bał, żeby spojrzeć za siebie i zorientować się, jak daleko są napastnicy. Nie mógł ani zwolnić, ani się zatrzymać. Okrążyli chateau i ich oczom ukazały się stajnie. Zaparło mu dech. Płonęły! Słyszał przeraźliwe rżenie koni. Czemu stajenny ich nie wyprowadza? Bez wahania podbiegł do drzwi i otworzył je z hukiem. Musi natychmiast uwolnić wszystkie wierzchowce! - Julien, uważaj! Zaatakowano go od tyłu. Z początku nie mógł pojąć dlaczego Klaudiusz, jeden z ich stajennych, rzuca się na niego. Zasłonił się rękami przed ciosem. Przeszył go ból, gdy Klaudiusz trafił go łopatą w ramię. Chłopi już ich doganiali, zachęcając stajennego wrzaskiem: - Mort a l'aristocratie! Julien zachwiał się, a stajenny wyszczerzył triumfalnie zęby. A więc nawet służba ich zdradziła. Stajenny znów zamachnął się na niego łopatą, by zadać kolejny cios. Tym razem jednak Julien uchylił się, kopnął go z całej siły i błyskawicznie skoczył naprzód. Może był jeszcze słaby, ale za to szybki. - Ma mere, uciekaj! Ona jednak chwyciła za widły i z dzikim spojrzeniem zamierzyła się nimi na chłopów. Wielu z nich było uzbrojonych tylko w noże i pogrzebacze, cofnęli się więc, czekając na sposobniejszą chwilę. Matka popatrzyła na Juliena, a on dał jej znak, wymachując rękami. Rzuciła mu widły. Złapał je zręcznie w sam czas, by odparować kolejny atak Klaudiusza. Trzonki obu narzędzi trzasnęły donośnie - stajenny zachwiał się, wtedy Julien zadał mu jeszcze jeden cios. Klaudiusz padł i został przygwożdżony widłami. - Nie wstawaj, bo cię zabiję! - krzyknął chłopiec, spoglądając na mężczyzn i kobiety, którzy dobiegali do stajni. W ich oczach dojrzał nienawiść i żądzę krwi. - Pozabijam was wszystkich! - Nie, nie, chłopaczku - wysyczała szczerbata, siwa kobieta. - To my was wszystkich zaraz pozabijamy. Mort a l'aristocratie! Chłopi byli coraz bliżej. Julien rzucił widły i zaczął biec. Prosto w ogień. Ku dzikiemu rżeniu koni. Pędził roztrzęsiony na oślep w ścianę żaru. - Julien, prędzej! - doszedł go głos matki gdzieś z prawej strony. Ledwie zdołał dostrzec jej białą suknię i kaskadę czarnych włosów wśród

mroku i dymu. Siedziała już na srokatym koniu, który nerwowo przebierał nogami. Julien namacał grzywę dużego, gniadego wałacha i wskoczył mu na grzbiet. Koń buntował się, ale Julien nie dał za wygraną, póki nie poczuł, że zdoła się na nim utrzymać. Nadbiegł jednak któryś z chłopów i wałach się spłoszył. Julien ściągnął z wysiłkiem nocną koszulę przez głowę i przewiązał koniowi oczy. Matka zrobiła to samo i tylko w koszuli oraz halce popędziła konia przez otwarte drzwi na tyłach stajni. Julien już miał ruszyć za nią, gdy dopadła go siwa starucha. Tym razem machała widłami. Kopnął ją bosą stopą, ale zęby wideł rozdarły mu skórę - głośno krzyknął. Zdrową stopą uderzył desperacko w bok wałacha. Koń skoczył i popędził przed siebie. Julien trzymał się go kurczowo, próbując skierować zwierzę ku drzwiom. Zauważył, że matka na niego czeka, a niedaleko za nią rozpościerał się las. Oby tylko zdołali tam dotrzeć. Wałach pogalopował jednak szaleńczo w prawo i Julien musiał piętą go zawrócić. Zdołał jakoś wypaść ze stajni, ledwie o parę cali mijając futrynę, i znalazł się tuż koło matki. Ściągnął koszulę z końskiego łba i przylgnął do jego grzbietu, pozwalając mu galopować przez las. Zwolni, kiedy przestanie zagrażać im niebezpieczeństwo. Drogę oświetlał im pożar. W jego blasku ciemna noc stała się jasna, jakby już dniało. Julien nie ośmielił się jednak spojrzeć za siebie. Upewnił się tylko, że matka galopuje obok niego. Przebrnęli przez mały strumyk i wpadli między gęste drzewa. Jakby za milczącą zgodą zwolnili i wtedy księżna de Valere obejrzała się w stronę chateau. Julien, choć niechętnie, zrobił to samo. Dom stał cały w ogniu, czerwone i pomarańczowe płomienie strzelały w niebo niczym wielkie, gniewne dłonie. Chłopi tańczyli, krzyczeli i śpiewali. Julien czuł się źle. Nękał go ból głowy, nie mógł swobodnie oddychać. Stopa krwawiła i bardzo bolała. Nic to jednak w porównaniu z bólem po utracie braci. - Na pewno udało im się uciec - wydusił przez zaciśnięte zęby. - Ojciec musiał ich uratować. Matka popatrzyła na niego. - Twój ojciec... - zaczęła, a potem spojrzała na swoją zakrwawioną koszulę. - Nie! - wyszeptał. - Nie!

Odwróciła wzrok, ale zdołał dostrzec przeraźliwy ból w jej oczach. Udręka wyżłobiła głębokie bruzdy w jej twarzy, tam gdzie dzień wcześniej ledwie rysowały się zmarszczki. - Nie! - wyszeptał niemal bez tchu. - Musimy uciekać, bo gdy tylko zacznie świtać, ruszą za nami w pogoń. Julien zrozumiał. Spojrzał w prawo, a potem w lewo, nie wiedząc, dokąd prowadzą drogi - gdyby nawet miał którąś z nich podążyć. - Jedziemy do domu. Do Anglii - zdecydowała matka. - Moi krewni nas przygarną. - Do Anglii? - Matka opowiadała mu co prawda o swojej ojczyźnie, ale on nigdy tam jeszcze nie był. - Jak do niej dotrzemy? Nie mamy pieniędzy. - Nie pozwolimy, żeby taki drobiazg nas zatrzymał. - Matka nie patrzyła już na zgliszcza, tylko na niego. - Jesteśmy książętami de Valere. Co by powiedział twój ojciec? - Ne quittez pas - odparł odruchowo. Nigdy się nie poddawajcie. - Ty jesteś teraz księciem de Valere. Dławiło go w gardle. Został księciem: ciężkie to brzemię jak na trzynastolatka. Ale on chciał je dźwigać. Chciał, żeby ojciec był z niego dumny. Zapragnął pomścić ten dzień i nie poddawać się, póki sprawiedliwości nie stanie się zadość. Rozdział 2 Londyn, rok 1801 Madame, sir Northrop prosi panią do siebie. Sara uniosła wzrok znad podręcznika geografii, nad którym ślęczało wraz z nią dwoje jej uczniów, i się wzdrygnęła. - Prosi mnie do siebie? Kamerdyner nie odpowiedział. Uniósł tylko jedną ze szpakowatych brwi i czekał. Wyglądał jak istne wcielenie powściągliwości. Sara wiedziała, że na pewno nie lubił takich poleceń. Zdjęła okulary tak, że zawisły na łańcuszku wokół szyi, i otarła dłonie o workowatą szarą suknię. Nerwowy gest, choć nauczycielki z Akademii dla Młodych Dziewcząt, utrzymywanej przez Towarzystwo Dam

Dobroczynnych - zwanej przez pupilki w skrócie Akademią - powtarzały nieustannie, że nie świadczy on dobrze o jej manierach. Sara nie mogła się jednak powstrzymać, kiedy była zdenerwowana. Dlaczego sir Northrop chce się z nią widzieć? Sara, mając do czynienia wyłącznie z panią domu, nie sądziła, by w ogóle wiedział o jej istnieniu. Wrisley odchrząknął, a Sara wyjąkała: - Sir Northrop? Oczywiście. Proszę mu powiedzieć, że natychmiast przyjdę. Wrisley westchnął i przymknął na chwilę oczy, jakby go bolały. Sara drgnęła. Jeśli się zaczerwieni, będzie to krępujące. A Wrisley, oczywiście, chce jej towarzyszyć. Spojrzała na dzieci. Siedziały wyczekująco, z rączkami złożonymi na kolanach, wpatrzone w nią, czekając na dalszy ciąg przerwanej lekcji. Dziewięcioletnia Anne i siedmioletni Edmund, dwoje miłych, dobrych maleństw. Uczenie ich było przez ostatnie dwa miesiące prawdziwą przyjemnością i Sara miała cichą nadzieję, że sir Northrop nie zwolni jej z pracy. Nie było zresztą powodu, by się tego spodziewać. Przecież nie zrobiła nic złego. A może jednak? - Muszę pomówić z waszym ojcem - powiedziała, godząc się z nieuniknioną koniecznością. - Już prawie czas na herbatę. Może poczekacie na nią i na grzanki w pokoju dziecinnym? Wrócę tam do was. - Dobrze, panno Smith - odparła posłusznie Anne i wstała, wygładzając biało-błękitną sukienkę. Edmund wstał również, ale nie przejął się zmiętym ubrankiem. Kiedy odchodził, odwrócił się i szepnął: - Zostawię pani marmoladę, panno Smith. Sara się uśmiechnęła. - Dziękuję, Edmundzie. Kiedy dzieci wyszły, podążyła za Wrisleyem, pozostawiając za sobą czysty i jasny pokój lekcyjny wraz z małymi solidnymi biurkami, książkami i ślicznymi zasłonami w żółte i białe pasy. Tam było jej dobrze jak w niebie, czuła się w pełni bezpieczna, pewna siebie i swojej pozycji. Wszędzie poza nim nękało ją poczucie zagrożenia. Pokój lekcyjny znajdował się na drugim piętrze miejskiej rezydencji, podobnie jak jej pokoik i inne pomieszczenia dla służby. Sara była jednak guwernantką i nie spoufalała się z nią zanadto. Obyczaj pozwalał jej na życzliwą zażyłość z pokojówką lady Merton i ochmistrzynią, ale nie

mieszkała tutaj na tyle długo, by zaznajomić się bliżej z kimś wyższym rangą. W rezultacie, gdy nie przebywała z dziećmi, czuła się osamotniona - osobliwe to uczucie po całych latach wspólnego zamieszkiwania wraz z wieloma dziewczętami w Akademii. Wrisley nawet się nie obejrzał, by sprawdzić, czy Sara idzie za nim, mogła więc bez obawy zerknąć w lustro o pozłacanej ramie, wiszące koło schodów. Na widok własnego odbicia jęknęła w duchu: już ani śladu po gładko upiętym rano koku. Zabrała dzieci do ogrodu, a tam wiatr i nagła wiosenna ulewa zniszczyły jej fryzurę. Usiłowała przygładzić włosy, ale bezskutecznie. A w dodatku ta jej suknia! Znoszona, pomięta i poplamiona na kolanach, bo uklękła na ziemi. Powinna się była przebrać po powrocie, ale wolała oszczędzić sobie fatygi i dotrwać jakoś do obiadu. W końcu nawet z kilkoma plamkami po mokrej ziemi można udzielać lekcji geografii i francuskiego. Oczywiście, czysty ubiór i porządnie uczesane włosy są ważne, lecz zabawa na deszczu tak samo. Dzieci też tak myślały, ale sir Northrop mógł się okazać mniej wyrozumiały. - Madame... - głos Wrisley’a rozległ się ze szczytu schodów. Sara pospieszyła za nim. Przypomniała sobie, że zawsze upomina Anne, by nie hałasowała, schodząc na dół, a sama starała się iść godnie, kolana jej jednak drżały, kiedy zbliżała się do biblioteki sir Northropa. Nie po raz pierwszy zapragnęła mieć choć trochę urody, której innym dziewczętom nie brakowało. Podniosłoby ją to na duchu. Tymczasem jej oczy były orzechowe, włosy - proste i brązowe, a cera upstrzona piegami, bo zbyt często wychodziła do ogrodu bez kapelusza. A co dopiero usta! O wiele za duże jak na jej twarz. Kiedy dorastała, nabrała zwyczaju przygryzania warg, żeby wydawały się mniejsze, ale wyglądała z tym dziwacznie. Korciło ją jednak, żeby zrobić to dzisiaj. Żeby choć jeden jej rys był ładny! Wrisley zszedł do westybulu na parterze i skręcił ku bibliotece. Sara pobiegła za nim. Nogi się pod nią uginały, a w głowie jej się kręciło. Czy zrobiła coś złego? Nie! Może sir Northrop chciał się tylko dowiedzieć o postępy dzieci w nauce? Co mu powiedzieć? Anne całkiem dobrze mówiła już po francusku, ale Edmund nie radził sobie z geografią. Wrisley nakazał jej gestem, by zaczekała, otworzył bogato zdobione drzwi i wkroczył do środka. Sara po raz ostatni desperacko zaczerpnęła tchu i przypomniała sobie zasłyszaną w Akademii radę: głowa do góry!

Maksyma ta służyła jej dobrze zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym. Niezależnie od tego, co się dzieje, zawsze należy być odważnym i stanowczym. - Oto panna Smith. - Wrisley otworzył drzwi szerzej i Sara weszła do biblioteki. Natychmiast dygnęła i rzuciła okiem na chlebodawcę rozpartego za ogromnym mahoniowym biurkiem. Uniosła nieco podbródek, ale ze wzrokiem wciąż wbitym w zielono-złoty turecki dywan. - Dziękuję, Wrisley. To wszystko. Kamerdyner wycofał się i zamknął za sobą drzwi. - W porządku, panno Smith - powiedział sir Northrop, a do Sary dopiero wtedy dotarło, że wciąż jeszcze trwa w ukłonie. Wyprostowała się i spojrzała na niego. - Sir Northrop przyglądał się jej uważnie, marszcząc czoło tak mocno, że aż zadygotała z zażenowania. Popatrzyła na pełne książek półki za jego plecami. - Przepraszam za te plamy z błota - zaczęła drżącym głosem - ale zabrałam dzieci do ogrodu, żeby im pokazać georginie, w jednej siedział bardzo ciekawy owad, cały kolorowy, i miał mnóstwo nóg... chyba z osiem albo dziesięć... a ja uklękłam, żeby go im pokazać. Nie zauważyłam, że ziemia jest wilgotna, i... - Czy zawsze pani tyle mówi? Sara zamrugała. - Nie. - Zacisnęła wargi, rezygnując z dalszych wyjaśnień. - To dobrze. Sir Northrop wstał i wyszedł zza biurka. Był wysokim, postawnym, muskularnym mężczyzną. Sara słyszała, że służył we flocie, nim powrócił do Londynu, gdzie się ożenił i założył rodzinę. Król nadał mu tytuł szlachecki za zasługi dla kraju. Czyny jego znano i wiele o nich mówiono, przyjmowano go więc przychylnie nawet w wyższych sferach. Sir Northrop minął ją, a Sara, nie wiedząc, co zrobić z rękami, splotła je, starając się za wszelką cenę nie wygładzać sukni. Za sobą usłyszała zgrzyt klucza w zamykanych drzwiach. Zdrętwiała, nie mając odwagi się odwrócić. - Proszę się nie bać, panno Smith. - Wcale... się... nie boję - wydusiła. Sir Northrop mruknął coś z powątpiewaniem, a potem stanął naprzeciw niej. Czekała, by zaczął mówić, ale on wciąż tylko poważnie na nią patrzył, co najmniej przez pięć minut. W końcu zaryzykowała:

- Czy stało się coś złego? - Tak. Skrzyżował ręce na piersi i oparł się o biurko. - Mam poważny kłopot. - Och! - zdołała tylko wyjąkać. A więc zrobiła coś niewłaściwego. Pewnie chodziło mu o geografię Edmunda. Biedny chłopiec ani rusz nie potrafił sobie przyswoić nazw głównych rzek w Europie. Tak, musiało chodzić o Edmunda. Chyba że... Sir Northrop przyglądał się jej jakoś dziwnie. Czyżby... Nie, z pewnością nie. Przypomniała sobie jednak, jak Pippa, jedna z jej ulubionych nauczycielek w Akademii, opowiadała o swoim poprzednim chlebodawcy, który tak bardzo chciał zaciągnąć guwernantkę do swojego łóżka, że gonił ją po całym domu, aż wreszcie przydybał nieszczęsną dziewczynę w... - Sara gwałtownie wciągnęła powietrze - ...bibliotece. Pippa poradziła sobie z nim dopiero wtedy, gdy złapała pogrzebacz sprzed kominka. Jest tu jakiś pogrzebacz? Nie przyszło jej do głowy, żeby go szukać. - Panno Smith, potrzebuję pani pomocy w sprawie... jakby tu rzec... dosyć niekonwencjonalnej. Sara utkwiła wzrok w kominku. Żadnego pogrzebacza! - Nienkon... - odchrząknęła - ...wencjonalnej? Na gzymsie kominka stał zegar. Może by się nadał jako broń, gdyby sytuacja stała się groźna? - Panno Smith, niech pani lepiej pójdzie ze mną do pokoju muzycznego. - Wskazał jej drzwi na drugim końcu biblioteki. W tym pokoiku Sara spędziła już z Anne kilka godzin, widziała te drzwi od drugiej strony, ale nie miała pojęcia, że wiodą do biblioteki. Oznaczało to, że sir Northrop mógł całymi godzinami słuchać ich brzdąkania. Ulżyło jej i poszła za nim. A więc przynajmniej nie miał zamiaru nastawać na jej cześć, tylko chciał... Czego właściwie? Otworzyła drzwi i natychmiast się cofnęła. Zazwyczaj pokoik muzyczny był jasny, dobrze przewietrzony, a odsunięte zasłony wpuszczały światło z ogrodu. Teraz były zaciągnięte, a okna szczelnie zamknięto. Na środku, przed kominkiem, stał pokryty aksamitem szezlong i Sara mogła dojrzeć delikatny pantofelek, który kiwał się na czubku drobnej stopy. - Czy to ona? - dobiegł ją kobiecy głos. - Tak - odparł sir Northrop.

- Niech się jej przyjrzę. Zdezorientowana Sara przenosiła wzrok z szezlonga na sir Northropa i z sir Northropa na szezlong. Sir Northrop skinął na nią. - Proszę podejść. Madame chce się pani przyjrzeć. Madame? Sara rozmawiała codziennie z lady Merton, damą młodą i niezbyt mądrą. Głos tej kobiety był stłumiony, jakby coś ją bolało. Sara zbliżała się ostrożnie do szezlonga, aż wreszcie stanęła tuż przed nią. Nieznajoma leżała na boku, jedną ręką podpierała głowę, a drugą zacisnęła kurczowo na żebrach. Wyglądała młodziej, niż świadczyłby o tym jej głos. Sara dałaby jej jakieś dwadzieścia siedem, osiem lat. Miała lśniące czarne włosy i duże oczy koloru kawy. Czerwone wargi harmonizowały kolorem z karmazynową rozsznurowaną suknią, a zsunięty gorset pozwalał dojrzeć krągłe piersi. Piękna kobieta. Leżała na szezlongu miękko jak kot, ale Sara natychmiast wyczuła, że coś jest nie w porządku. - Zostałam ranna - wyjaśniła nieznajoma. - Strzelono do mnie. - Strzelono? - wyrwało się Sarze. - Dlaczego? Sir Northrop stanął przy guwernantce i kobieta spojrzała teraz na niego. - Nic jej pan nie powiedział? - Nie. Mówiła pani, że chce się jej przyjrzeć. Będzie się nadawać? Sara zdrętwiała. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. - Do czego miałabym się nadawać? Kobieta znów zmierzyła ją wzrokiem. - Proszę podejść bliżej, panno... - Smith. - Sara spojrzała na sir Northropa. - Nie trzeba wezwać chirurga? - Już to zrobiłem, panno Smith. Kobieta uśmiechnęła się krzywo. - Proszę się nie martwić. Nie tak łatwo mnie zabić. Niech pani stanie tu przy mnie. Sara schyliła się w ukłonie, a kobieta wyciągnęła dłoń i ujęła ją pod brodę. Sara zauważyła teraz, że druga ręka nieznajomej przytrzymuje opatrunek czerwony od krwi. Przymknęła oczy, świat zawirował, ale to zignorowała. Lepiej by jej teraz było przy Edmundzie i Anne. Co z lekcją geografii? Głowa do góry. Kobieta puściła jej podbródek i spojrzała na sir Northropa. - Nadaje się - stwierdził. - Na pewno? - Absolutnie. Jest cierpliwa i inteligentna. Mówi płynnie po francusku. Jeśli

się postara, zdoła odegrać tę rolę. Kobieta zdawała się w to wątpić. - A co będzie, jeżeli... - Wszystkie nasze wysłanniczki są teraz na kontynencie - przerwał jej sir Northrop. - Nie mogę czekać, aż któraś wróci. Kobieta skinęła głową z aprobatą, choć też i z niechęcią. - Wiem. Jeśli będziemy czekać, wszystko przepadnie. -Spojrzała znów na Sarę. - Ale czy ona sobie poradzi? - Z czym mam sobie poradzić? - zdziwiła się Sara. Kobieta puściła mimo uszu jej pytanie. - Nazywasz się Smith? - Tak. - Czy to prawdziwe nazwisko, czy też jesteś sierotą? - spytała kobieta, krzywiąc się z bólu. Zadała całkiem rozsądne pytanie. Podrzutkom zwykle nadawano takie właśnie miano. Sara spojrzała na sir Northropa, kiwnął głową. - Proszę odpowiedzieć, panno Smith. - Owszem, jestem podrzutkiem - odparła, czując, że się rumieni. - Znaleziono mnie na stopniach siedziby Towarzystwa Dam Dobroczynnych. Na kartce przy mnie nie podano nazwiska, tylko imię, zostałam więc Sarą Smith. - Nie znałaś matki? - pytała dalej kobieta. Sara pokręciła głową. Nienawidziła przyznawania się, że ją porzucono ledwie ze świstkiem papieru, na którym nagryzmolono imię „Sara”, a nawet i ono było z błędem ortograficznym... Choć wmawiano jej mnóstwo razy, że miała wtedy najwyżej kilka dni, czasami nawiedzało ją zamazane wspomnienie matki i ojca. Tak bardzo pragnęła miłości i szczęścia, że wymyśliła sobie fikcyjne wspomnienia. Wiedziała jednak, że nie mogą one być prawdziwe. A jak wyglądała prawda? Nikt nigdy nie powiedział, że urodziła ją najpewniej jakaś prostytutka lub kobieta nieobyczajna, która niezamężna zaszła w ciążę. A że nie zdołałaby wyżywić dziecka, oddała je do przytułku. Sara była więc nieślubnym dzieckiem, niechcianym i niekochanym. A jednak udało jej się coś w życiu osiągnąć. Wyrosła na przyzwoitą kobietę - i została dobrą guwernantką. W końcu zyskała jakąś pozycję, choć teraz mogła tego pożałować. - Kogo znasz w Londynie? Zaskoczyło ją to pytanie.

- Ja... ja... - urwała. Co ma odpowiedzieć? - Nie zna nikogo - odparł zniecierpliwiony sir Northrop. - Kamerdyner mówił mi, że nikt jej nie odwiedza i że całymi dniami czyta w swoim pokoju. Sara spojrzała na niego ze zdumieniem. Cóż go obchodzi, co ona robi w swoim pokoju niewiele większym od komórki? Czytuje o dalekich krajach lub marzy o własnym domu i rodzinie. - A więc nie masz żadnych przyjaciół? - dopytywała kobieta. Sara wyprostowała się z godnością. - Owszem - znów uniosła podbródek - zaprzyjaźniłam się z kilkoma dziewczętami w Akademii, ale one wszystkie pracują, głównie na prowincji, jako guwernantki, więc tylko pisujemy do siebie. - Ale żadna z tych twoich znajomych nie mieszka w Londynie? - No, nauczycielki z Akademii - Sara starała się, żeby nie zabrzmiało to tak, jakby się broniła. Kobieta machnęła ręką. - Chyba żadnej za często nie widujesz. - Spojrzała na sir Northropa. - Mówił pan, że była już guwernantką w jakiejś innej rodzinie. - Tak. Miała dobre referencje. Zwolniono ją, bo chłopców posłano do szkoły i stała się niepotrzebna. W tamtej rodzinie nie mieli córek. Sara utkwiła w nim wzrok. - Chciałabym spytać, co to wszystko znaczy? Czy coś jest nie w porządku z moją pracą lub pochodzeniem? - Och, skądże! - zawołała kobieta i zaniosła się kaszlem. Kiedy atak minął, powiedziała schrypniętym głosem: - Wszystko jest wręcz idealne. - Idealne? - Sara wpatrywała się w nią przez dłuższą chwilę. Nie miała nawet pensa ani własnego nazwiska, a jako nieślubne dziecko przez całe lata żyła w biedzie. Co w tym idealnego? - Panno Smith, potrzebuję pani pomocy - powtórzył sir Northrop, odwracając się ku niej. - Przy dzieciach? - spytała. - Nie. Chodzi o księcia de Valere. - O kogo? - Chodzi o Juliena Harcourta, księcia de Valere. To zdrajca który ujawnia tajemnice Anglii. Chcemy, żeby pani śledziła jego poczynania - wyjaśniła kobieta.

Rozdział 3 Naprawdę chcecie państwo, żebym to robiła? - wybuchnęła Sara, ledwie ich słuchając. Miałaby szpiegować księcia? Ona, guwernantka? Nie wiedziała przecież nic ani o książętach, ani o szpiegach. - Proszę się uspokoić - powiedział twardo sir Northrop, ustawiając przy kominku krzesło - i usiąść. - Dziękuję, wolę stać. - Doskonale. - Zauważyła, że spojrzał porozumiewawczo na ranną kobietę (ona też była szpiegiem?) nim znów zwrócił się do niej: - Wiem, że musiało to panią bardzo zaskoczyć, panno Smith, ale nie mamy czasu na ceregiele. Kraj potrzebuje pani pomocy. Zrobi to pani? - Nie. Nie mogę. Jestem guwernantką, a nie szpiegiem. Sir Northrop skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią groźnie. - Zdaję sobie z tego sprawę, panno Smith, ale ma pani wszelkie niezbędne predyspozycje do tej misji. Obserwowałem panią przez ostatnie kilka dni. Sara, zażenowana, aż zesztywniała. - Zauważyłem, z jaką cierpliwością odnosi się pani do dzieci. Dziesięć razy powtarzała pani z Edmundem tę samą lekcję, nie okazując irytacji. Ścisnęło ją w gardle. A więc zorientował się, że Edmund nie radzi sobie z geografią. - Ależ guwernantka musi mieć cierpliwość do dzieci... - Niewiele ją posiada w tak wielkim stopniu, podobnie jak nie zawsze są równie bystre. Kiedy Anne próbowała wykręcić się w zeszłym tygodniu od wypracowania, bo była głodna, namówiła ją pani, żeby napisała o jedzeniu. Pokazała mi to pisemne zadanie wieczorem. Imponujące. - Mówi pan o dzieciach, lecz ja nie potrafię szpiegować francuskiego księcia! - Ale mówi pani biegle po francusku, a my damy pani niezbędne wskazówki. Wezmą panią za hrabiankę. - Wezmą mnie za hrabiankę? - Sara patrzyła to na sir Northropa, to na ranną damę. - Kto mnie za nią weźmie? Odpowiedziało jej milczenie. Gwałtownie wciągnęła powietrze. - Chcą państwo powiedzieć, że prosi mnie o to król? Ręce zaczęły się jej trząść, próbowała je więc schować w fałdach sukni. - Nie osobiście... - sir Northrop urwał, jakby się zastanawiał, co może

ujawnić. - Jak pani wiadomo, król nadał mi szlachectwo za zasługi dla Anglii. Tyle że ja nadal pracuję dla niego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych: przygotowuję i nadzoruję najlepszych naszych agentów. Sara spojrzała na niego zdziwiona. Sir Northrop, jej chlebodawca, w którego domu żyła, nadzoruje szpiegów? - To właśnie - wskazał kobietę na szezlongu - agentka, której zamierzaliśmy powierzyć zadanie. Nazwijmy ją Wdową. Została ranna podczas akcji. Potrzeba nam kogoś, kto by ją zastąpił. Za trzy dni. Wdowa? Cóż to za nazwisko! Rzecz jasna, chodzi o pseudonim. Sara wolałaby nie mieć z tym wszystkim do czynienia. - W tobie nasza jedyna nadzieja. Żadna z agentek nie jest teraz wolna - oświadczyła Wdowa. - Czemu akurat ja? - Sara cofnęła się o krok. - Mnóstwo innych kobiet wykazuje się cierpliwością i inteligencją. - Istotnie - przyznał sir Northrop - ale wszystkie są dobrze znane w Londynie, a pani nie. Nikt w dobrym towarzystwie pani nie zna, nikt też nie będzie wiedział, że jest pani w rzeczywistości kimś innym. - W dobrym towarzystwie? - Sara czuła, że ogarniają panika. „Dobre towarzystwo”, czyli angielskie wyższe sfery: ludzie bogaci, utytułowani, z wielką ogładą. - Przecież ja tam nikogo nie znam. Jestem tylko guwernantką - powtórzyła. Może wreszcie zrozumieją, jeśli wciąż będą to słyszeć? - Nonsens. Przebywasz przecież wśród nich i pracujesz dla nich. Przygotowujesz dzieci sir Northropa do życia w tym otoczeniu. Wiesz o nim więcej, niż przypuszczasz - stwierdziła Wdowa. - A to, czego nie wiesz, uzupełni wyobraźnia. Co więcej, masz też odpowiedni wygląd. Księciu opisano mnie, ale dość ogólnikowo: brązowe włosy, brązowe oczy, wzrost nieco wyższy niż przeciętny. Pasuje to do ciebie. Sara pokręciła głową. - Ależ... ależ ja wcale pani nie przypominam. Pani jest... - Wskazała na bujny biust nieznajomej, nie znajdując odpowiednich słów. - Książę nigdy mnie nie widział, więc żaden problem. Sara otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Każdy jej protest spotykał się z kontrargumentem. Próżne byłyby wyjaśnienia, że ona nigdy nie widziała żadnego księcia. Nawet w obecności sir Northropa czuła się niepewnie, choć był tylko człowiekiem uszlachconym przez króla, a nie arystokratą. Oni zaś oczekiwali, że zacznie żyć wśród socjety tak swobodnie, jakby obracała się w tych sferach od

zawsze! Chcieli, żeby została szpiegiem. Żeby szpiegowała księcia. Czy nie rozumieją, że sobie nie poradzi? Kłamać w żywe oczy księciu? Zemdleje, nim zdąży mu się przedstawić. No i jak przedstawić? Jako Wdowa? Pokręciła głową. Nie. Nie zrobi tego. Sir Northrop przyglądał się jej, marszcząc brwi. - Przepraszam - powiedziała - ale muszę odmówić. Ja... ja jestem tylko guwernantką. Muszę wrócić do dzieci. Julien Harcourt, książę de Valere, par Francji, odsunął kieliszek brandy, który podał mu jego przyjaciel Rigby. - Mam już dosyć. Dosyć brandy i dosyć klubu. Rozejrzał się po zadymionym pokoju pełnym mężczyzn siedzących w skórzanych fotelach z gazetą w jednej ręce i kieliszkiem brandy w drugiej. Nieustannie rozbrzmiewał tu gwar, a z sąsiedniego pomieszczenia, saloniku karcianego, dolatywały okrzyki triumfu lub żalu po przegranej. Rigby uniósł brew. - Przecież to francuska brandy. Jakiś przedsiębiorczy przemytnik ryzykował życie i zdrowie, powinniśmy więc zapłacić choć pensa za to, że ją pijemy. - Pensa? - przerwał im Stover. - Ta butelczyna więcej kosztuje! - No to ją wysusz do dna - zachęcił go Julien. - Ja idę spać. Rigby i Stover spojrzeli na siebie porozumiewawczo. - Dzisiaj to twój wielki dzień, co? - spytał Rigby. Był wyższym z dwóch przyjaciół Juliena, miał rude włosy, jasną cerę i wciąż jeszcze wyglądał najwyżej na osiemnaście lat. Jako bratanek markiza, bogatszego niż król Jerzy, lub też król Midas, Laurence Rigby mógł sobie pozwolić nawet na tysiąc butelek przemycanego z Francji trunku. Julien wstał, Stover też. Marcus Stover był starszy i poważniejszy niż Rigby, a także bardziej oszczędny. Zmarszczył z troską płowe brwi. - Nie skończyłeś nam opowiadać o tym liście. - Ani o ślicznej pannie Serafinie. Julien zignorował ostatnią uwagę Rigby'ego. O liście natomiast myślał bez przerwy. Właśnie z jego powodu przyszedł tego wieczoru do klubu. Właśnie

dlatego wciąż jeszcze go czytał, choć - spojrzał na kieszonkowy zegarek - dochodziła trzecia nad ranem. - Och, czemu już sobie idziesz? - narzekał Rigby. - Nie mów mi tylko, która godzina. Powiem ojcu, a będzie to szczera prawda, że nie zdawałem sobie z tego sprawy. - Powinieneś wrócić do domu - uznał Stover. - Albo zostać tu z Julienem - odparował cierpko Rigby. - Jego mamy nie obchodzi, że się tu zasiedział. - Ale dziś będzie ją to obchodziło - odparł Julien, choć uznał, że może jeszcze zostać w klubie. Po co wracać do domu? I tak by nie usnął. Wciąż myślał o liście. - Chciałaby, żebyś wyglądał jak najlepiej na spotkaniu z panną Serafiną. - Nie przejmuj się. Powiedz nam coś o tym liście - zażądał Stover. Znów podał Julienowi brandy, a on tym razem wziął kieliszek. Pociągnął duży łyk i oznajmił półgłosem: - Wracam do Francji. - Czyś ty zbzikował?! - krzyknął Rigby. - Przecież toczy się wojna! Julien spiorunował go wzrokiem i Rigby oparł na krzesło, z którego się przedtem zerwał. - W porządku. Nieważne. Julien zwrócił się do Stovera: - Dostałem list od kogoś, kto twierdzi, że służył kiedyś mojej rodzinie. Pisze, że wie, gdzie jest mój brat Armand. - Gdzie? - spytał Stover. - Nie chciał tego zdradzić w liście. Stover się zamyślił. - To może być podstęp. Wrócisz do Francji, a tam cię dopadną. - Masz źle w głowie? - Rigby wyprostował się na krześle. - Oczywiście, że podstęp. - A jeśli nie? - spytał Julien. - A jeśli mój brat gnije w jakimś francuskim więzieniu, podczas gdy ja tu popijam sobie brandy? - spytał i odstawił gwałtownie kieliszek. Kilku mężczyzn uniosło głowy znad kart. Rigby niecierpliwie machnął ręką w ich stronę, a oni powrócili do gry w faraona. - Uspokój się, Julien. My tylko próbujemy cię ostrzec przed tą fatalną wyprawą. Może cię sporo kosztować. - Nie dbam o koszty - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Jeśli mój brat żyje, to mnie potrzebuje. Ta wiadomość jest bezcenna. - Czy nie uważasz, że twoi bracia najpewniej już nie żyją? - spytał Stover.

- Nie ma dowodów świadczących o ich śmierci. - A czy tu trzeba dowodów? - zauważył ostrożnie Stover. - Sam mówiłeś, że zdaniem twojej matki zginęli w pożarze. A jednak Julien pragnął dowodów. Miał dowód, że ojciec poniósł śmierć. Gdy książę de Valere walczył z motłochem, dając żonie szansę ucieczki, pojmano go i przewieziono do Paryża, gdzie ku uciesze gawiedzi został zgilotynowany. Nie było jednak żadnego dowodu, że Bastien i Armand, bliźniacy, również nie żyją. Julien wyjechał potajemnie do Francji, by przeprowadzić śledztwo na własną rękę, lecz niczego się nie dowiedział. A jednak wczoraj otrzymał list od Gilberta Pierponta, ich dawnego kamerdynera. Gilbert donosił, że wie coś o Armandzie, ale nie odważył się o tym napisać. Przesłanie takiej wiadomości w liście było zbyt niebezpieczne. Pragnął natomiast, by monsieur le duc przybył osobiście do Paryża. Czyli prosto w paszczę lwa. - Muszę się upewnić. Rigby pokręcił głową. - Sam zginiesz, odgrywając bohatera. - Nie jestem bohaterem. Po prostu spełniam swój obowiązek. Ne quittez pas. Nigdy się nie poddawajcie. Julien przyjął za swoją tę ojcowską dewizę. - No to pozwól, żebym ja spełnił inny wobec ciebie. W Chelsea jest tawerna z najładniejszą dziewczyną, jaka podaje piwo... - Nie dbam o dziewczyny. - No oczywiście - wymamrotał Rigby. - Tylko praca, praca i nic więcej. Julien westchnął. To prawda. Zapracowywał się, ale nie odziedziczył przecież ojcowskiej fortuny, jak Rigby i Stover. Musieli z matką zaczynać wszystko od nowa po ucieczce z Francji. - No chyba nie pójdzie do dziewczyny z tawerny tego samego dnia, kiedy przyjeżdża jego narzeczona - powiedział Stover. Julien się skrzywił. - Nie nazywaj jej tak. Stover podniósł ręce do góry. - Ty i ja, podobnie jak reszta socjety, wiemy, o co chodzi twojej matce. Ma nadzieję, że poprosisz tę dzierlatkę o rękę. - Poddaję się. - Julien wstał. - I podejmę decyzję. - A jakże - westchnął Rigby. - Obowiązek i tak dalej. - Spróbuj kiedyś zrobić tak samo.

- Co masz na myśli? - naburmuszył się Rigby. - Jak długo jeszcze twoja rodzina będzie cię swatać z panną Wimple? Jest bogata, jej włości leżą tuż obok twoich, no i rumieni się za każdym razem, kiedy do niej coś powiesz. - Ma końskie zęby. - Rigby się skrzywił. - A ty wielkie uszy - zakpił Stover. Rigby dotknął swoich uszu. - Co ty wygadujesz! Julien roześmiał się i wyszedł. Jednak nie prosto do domu. Włóczył się po ulicach, póki nie poczuł takiego znużenia, które pozwoliłoby mu wreszcie zasnąć. Trzy godziny później stanął przed swoją rezydencją na Berkeley Square. Słońce ledwie prześwitywało przez chmury, przebijając się przez gęstą mgłę, wilgotną i zimną nawet w tych późnych majowych dniach. Nienawidził angielskiej mgły, bo dokuczała mu wtedy zraniona noga. Ból nękał go nieustannie, mimo że minęło już tyle lat. Stał przed swoim domem, oparty o drzwi i śledził wzrokiem powozy na ulicy. Pewnie ich pasażerowie wracali z balu u jakiegoś lorda lub lady. Czy matka już śpi? A może na niego czeka? Z tyłu za nim otworzyły się drzwi i Luc, jego lokaj, wysunął zza nich głowę. - Monsieur le duc, zamierza pan stać tutaj przez całą noc? - spytał z wyraźnym francuskim akcentem. Julien odwrócił się i spojrzał na niego krzywo. - Co ty tu robisz? - Ech! Mon Dieu! Proszę tylko spojrzeć na ten halsztuk. Czy aby na pewno jest pan na wpół Francuzem? Żaden Francuz tak by go nie potraktował - mówił, pociągając za chustkę dwoma palcami. - Och! Całkiem do niczego! Przesada. Halsztuk co prawda przesunął się na bok i widniała na nim nieduża plamka, ale Julien nie chciał się ze służącym spierać. Gdy wszedł już do środka, opadł na fotel obity atłasem w białe i różowe pasy, a potem gestem dłoni odprawił lokaja. - Kupię sobie inny. Luc zmarszczył brwi, po czym nachylił się nad nim, żeby rozwiązać halsztuk. - Zawsze pan to mówi. - Tym razem zrobię tak naprawdę. Julien uniósł głowę i na szczycie schodów spostrzegł matkę. Rowena, księżna wdowa de Valere, zeszła na dół. Tren żółtej sukni ciągnął się za nią

po stopniach. Była piękną kobietą. Nie skończyła jeszcze czterdziestu pięciu lat, włosy wciąż miała czarne, a figurę smukłą. Tylko uśmiech nie zdradzał wesołości. Pewnego razu Stover, gdy więcej czasu niż zwykle spędzili przy kieliszku, nazwał ją eteryczną. Julien przyznałby mu teraz rację. Żal po stracie męża i dwóch synów nie odebrał jej urody, ale uczynił ją kruchą i zbolałą. Wyglądała teraz na kobietę słabą, wrażliwą - w niczym nie przypominała tej, która zdołała się wydostać z oblężonego chateau, walcząc ze zgrają rozszalałych chłopów uzbrojonych w widły. Przeszła przez westybul i wyciągnęła ku niemu rękę. - Brakowało mi ciebie na balu. A więc czekała na niego. - Zasiedziałem się z Rigbym i Stoverem. - Aha, rozumiem. - Proszę nas zostawić samych, monsieur Bruyere. - Oui, duchesse. - Tak, księżno. Lokaj skłonił się nisko i odszedł, zabierając splamiony halsztuk. - Napij się ze mną herbaty - zachęciła go. Julien wyobraził sobie, jak matka nalewa do filiżanki śmietanki i miesza cukier. Nigdy nie wydawała mu się bardziej angielska niż wtedy. Oczywiście, była przecież Angielką i wciąż mu powtarzała, że on jest na wpół Anglikiem. Często mówiła również, że mógłby się uważać za stuprocentowego Anglika, bo Francuzi z pewnością nie chcą, żeby oni, de Valere, do Francji wrócili. - Ma mere, je suisfatigue. - Matko, jestem zmęczony, odparł po francusku. Nie chciał się wypierać swojego pochodzenia. Przez twarz matki przemknął cień smutku i Julien natychmiast pożałował swoich słów. - Nie bierz sobie tego do serca, ja... Uniosła dłoń. - Nie. Idź się położyć. Po chwili wahania uznał, że tak będzie najlepiej. Podszedł do schodów. - Julien... Zatrzymał się i odwrócił. - Nie śpij długo. Mademoiselle Serafina Artois przyjedzie do nas dzisiaj. Skinął głową, choć z zaciśniętymi zębami. Matka może sobie myśleć, że znalazła mu żonę, ale dla niego mademoiselle Serafina miała być nie tylko żoną.