Londyn, 1817
Palce trzymające karafkę były długie i delikatne. Selena
Ed-dington doskonale zdawała sobie sprawę z urody swoich
dłoni i nie bez odrobiny próżności wykorzystywała każdą
okazję, aby je dyskretnie wyeksponować. Tak było i teraz.
Zamiast wziąć kieliszek od Nicholasa, wolała raczej przynieść
mu ka-rafkę. A przy tym, stojąc z karafką przed pokrytą
błękitnym pluszem sofą, na której leżał, osiągała jeszcze
jedno: światło ognia płonącego za nią w kominku prowokująco
zakreślało jej zgrabną figurę, dobrze widoczną przez cienką,
muślinową suknię. Nawet tak wytrawny kobieciarz jak
Nicholas Eden musiał docenić urodę jej kształtnego ciała.
Kiedy napełniała jego kieliszek, w blasku ognia na lewej
dłoni zalśnił duży rubin. Jej ślubny pierścionek. Choć od dwu
lat była wdową, nosiła go nadal z dumą. Podobnym blaskiem
lśnił jej rubinowy naszyjnik. Jednak nawet najwspanialsze ru-
biny nie mogły rywalizować z jej niezwykle głębokim dekol-
tem, oddzielonym zaledwie trzycalowym paskiem materiału
od ściągniętej, wysokiej talii empirowej sukni spadającej
w prostych liniach ku zgrabnym kostkom. Suknia w kolorze
ciemnej, głębokiej magenty doskonale harmonizowała zarów-
no z rubinami, jak i z urodą Seleny.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Nicky?
Na twarzy Nicholasa dostrzegła ten sam irytujący wyraz
nieobecnego zamyślenia, który ostatnio gościł na niej coraz
częściej. Zatopiony w myślach, które z pewnością nie miały
z nią wiele wspólnego, w ogóle nie słyszał, co do niego mó-
wiła. Nawet na nią nie spojrzał, gdy nalewała mu brandy.
7
- Naprawdę, Nicky, to wcale nie jest takie przyjemne pa
trzeć, jak błądzisz myślami gdzieś daleko, kiedy jesteśmy tyl
ko we dwoje. - Stala przed nim tak długo, dopóki na nią nie
spojrzał.
- O co chodzi, kochanie?
W jej orzechowych oczach pojawiły się groźne błyski. Miała
ochotę tupać ze złości, ale przecież nie mogła przy nim po-
zwolić sobie na wybuchy irytacji. Choć zachowywał się tak
prowokująco, tak obojętnie, tak... nieznośnie! Och, gdyby nie
to, że był taką dobrą partią...
Usiłując opanować rosnące wzburzenie, odpowiedziała spo-
kojnie:
- Chodzi o bal, Nicky. Mówiłam o balu, ale ty mnie w ogó
le nie słuchasz. Jeśli chcesz, nie wspomnę o nim już ani sło
wa, ale tylko pod jednym warunkiem. Obiecaj mi, że jutro
przyjedziesz po mnie punktualnie.
- Jaki bal?
Selena westchnęła, szczerze zaskoczona. Nie był pijany i
nawet nie starał się okazywać jakiegoś szczególnego znudze-
nia. Po prostu naprawdę nie wiedział, o czym ona mówi.
- Nie drażnij się ze mną, Nicky. Bal u Shepfordów. Wiesz,
jak bardzo mi na nim zależy.
- A, tak - odparł głucho. - Bal, który ma zaćmić wszystkie
pozostałe, choć to dopiero początek sezonu.
Udała, że nie dostrzegła jego tonu.
- Wiesz przecież, jak długo czekałam na zaproszenie do
księżnej Shepford, a jej tegoroczny bal zapowiada się wyjąt
kowo wspaniale. Będą tam po prostu wszyscy. Każdy, kto ma
jakieś znaczenie, Nicky.
- I co z tego?
Selena policzyła powoli w myślach do pięciu.
- To, że umrę, jeśli spóźnię się choć jedną minutę.
Na jego wargach pojawił się charakterystyczny szyderczy
uśmieszek.
- Umierasz zdecydowanie za często, kochanie. Nie powin
naś traktować życia towarzyskiego aż tak serio.
- Mam brać przykład z ciebie?
8
O, gdyby tylko mogła, odpowiedziałaby mu o wiele moc-
niej. Czuła, że jeszcze chwila, a nerwy odmówiąjej posłuszeń-
stwa, a przecież nie mogła sobie na to pozwolić. Wiedziała, jak
bardzo potępiał nieopanowane wybuchy emocji u innych, choć
sam pozwalał sobie na wiele.
Nicholas wzruszył jedynie ramionami.
- Możesz mnie nazwać ekscentrykiem, kochanie, ale nale
żę do prawdziwie nielicznej garstki ludzi, którzy niewiele so
bie robią z tego całego zbiegowiska.
Nicholas mówił szczerą prawdę. W przypływie złego humoru
potrafił zignorować, a nawet obrazić dosłownie każdego, bez
względu na rangę. Przyjaźnił się też, z kim chciał, nawet z
ludźmi, o których publicznie wiedziano, że są bękartami nie
uznawanymi przez szanujące się towarzystwo. I nigdy, ale to
nigdy, nikomu nie schlebiał. Był dokładnie taki arogancki, jak
o nim mówiono. A mimo to potrafił być zabójczo uroczy -jeśli
tylko miał na to ochotę.
Selena jakimś cudownym sposobem i tym razem zdołała
utrzymać nerwy na wodzy.
- A jednak, Nicky, jak pamiętasz, obiecałeś, że pójdziesz ze
mną na bal Shepfordów.
- Doprawdy? - wycedził.
- Jak najbardziej. - Jeszcze raz opanowała wzburzenie. -
Obiecaj mi, że się po mnie nie spóźnisz, dobrze?
Znowu wzruszył ramionami.
- Jak mogę ci coś takiego obiecać, kochanie? Nie umiem
przewidywać przyszłości. Przecież nie sposób powiedzieć, czy
jutro nie zdarzy się coś, co mnie zatrzyma.
Miała ochotę krzyczeć. Oboje doskonale wiedzieli, że jeśli
coś mogło go zatrzymać, to jedynie jego własna, perfidna obo-
jętność. Miała już tego wszystkiego dość!
Szybko podjęła decyzję i odparła z wyraźną nonszalancją:
- Dobrze, Nicky, skoro nie mogę na tobie polegać w sprawie
tak dla mnie ważnej, znajdę kogoś innego, kto odprowadzi mnie
na bal. Mam jednak nadzieję, że się tam w końcu pojawisz.
Igra z nią? Świetnie. Postanowiła odpłacić mu pięknym za
nadobne.
9
- Tak z dnia na dzień? - zapytał.
- Wątpisz, że mi się uda? - odparła zaczepnie.
Uśmiechnął się i spojrzeniem znawcy przesunął po jej
kształtnej postaci.
- O nie, myślę, że bez kłopotu znajdziesz kogoś na moje
miejsce.
Selena odwróciła się, zanim zdążył zobaczyć, jakie wrażenie
zrobiła na niej jego uwaga. Czy to było ostrzeżenie? Och, ależ
był pewny siebie, łajdak. Dobrze by mu zrobiło, gdyby z nim
zerwała. Żadna kochanka nigdy go jeszcze nie rzuciła. To
zawsze on kończył romans. To zawsze on o wszystkim de-
cydował. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby go rzuciła?
Wpadłby we wściekłość? A może zmusiłoby to go do działania
i wreszcie by się oświadczył? Perspektywa była kusząca i
warto się nad nią poważnie zastanowić.
Nicołas Eden wyciągnął się wygodnie na sofie i spojrzał
na Selenę, która wzięła swój kieliszek sherry i położyła się
na grubym futrze, leżącym przed kominkiem. Wygiął usta
w sardonicznym uśmiechu. Doprawdy, jej poza była bardzo
kusząca, o czym ona świetnie wiedziała. Nigdy nie zapomi-
nała o tym, by zrobić jak najkorzystniejsze wrażenie na męż-
czyźnie.
Znajdowali się w miejskiej rezydencji jej przyjaciółki, Ma-
rie. Po eleganckim obiedzie w towarzystwie Marie i jej ak-
tualnego wielbiciela przez jakąś godzinę grali w wista, po
czym przenieśli się do tego przytulnego salonu. Marie i jej
namiętny przyjaciel oddalili się do pokojów na piętrze, po-
zostawiając Nicholasa i Selenę samym sobie. Ileż to już wie-
czorów spędzili w podobny sposób? Jedyna różnica polegała
na tym, że hrabina za każdym razem miała innego kochanka.
Prowadziła śmiałe, bujne życie, ilekroć jej mąż wyjeżdżał z
Londynu.
A jednak było jeszcze coś, co odróżniało ten wieczór od
innych. Chociaż w salonie panowała romantyczna, zmysło-
wa aura, na kominku płonął ogień, lampa stojąca w rogu rzu-
cała łagodnie przyciemnione światło, służba dyskretnie usu-
nęła się do swoich pokojów, a Selena była uwodzicielska jak
zawsze - Nicholas był dziś wieczorem najzwyczajniej
w świecie znudzony. Po prostu nie miał najmniejszej ochoty
ruszyć się z sofy, by przyłączyć się do Seleny, leżącej na skó-
rze przed kominkiem.
Już od pewnego czasu zauważał, że Selena przestaje go po-
ciągać. A to, że nie miał większej ochoty iść z nią dziś wie-
czorem do łóżka, potwierdzało tylko jego przeczucie, że na-
deszła pora, by skończyć romans. I tak romans z Seleną trwał
dłużej niż większość jego miłostek - prawie trzy miesiące.
Być może dlatego czuł, że musi z nią zerwać, choć nie znalazł
jeszcze następczyni.
Prawdę mówiąc, Nicholas nie widział wokół siebie kobiety,
którą miałby ochotę zdobyć. Selena zaćmiewała wszystkie
znane mu damy, jeśli nie liczyć kilku zdumiewających istot,
które były zakochane w swoich mężach, a tym samym zupełnie
niepodatne na jego uroki. Oczywiście, jego tereny łowieckie
nie ograniczały się do zamężnych dam, znudzonych swoimi
małżonkami, o nie. Bez najmniejszych skrupułów uwodził
niewinne dziewczęta, dopiero wchodzące w wielki świat. Jeśli
więc delikatne młode damy były podatne na podobne pokusy,
powinny się strzec Nicholasa Edena. Albowiem jeśli tylko
panna gotowa była mu ulec, Nicholas nie odmawiał sobie tej
przyjemności tak długo, dopóki udało się ukryć romans przed
uważnym okiem rodziców. Niewątpliwie tego typu podboje
należały do najbardziej przelotnych, niemniej cenił je sobie
jako szczególne wyzwanie dla jego ambicji.
W dniach bardziej szalonej, wczesnej młodości trzykrotnie
zdarzyło mu się uwieść dziewicę. Jedną z nich, córkę diuka,
szybko poślubiono kuzynowi, czy innemu podobnemu szczęś-
ciarzowi. Dwie pozostałe również zdołano wydać za mąż, za-
nim skandal nabrał pełnego rozgłosu. Co nie znaczy, że plot-
karze nie mieli wspaniałego pola do popisu. Ponieważ jednak
rozwścieczone rodziny nie wysuwały publicznych oskarżeń,
za każdym razem musiano z konieczności ograniczać się do
plotek i spekulacji. Rzecz w tym, że ojcowie uwiedzionych
dziewcząt obawiali się wyzwać Nicholasa, który wcześniej
dwukrotnie postrzelił w pojedynku znieważonych mężów.
10 11
Nicholas nie był szczególnie dumny z uwiedzenia trzech
niewinnych panien, podobnie jak nie puszył się faktem, że zra-
nił dwu mężczyzn, których jedynym błędem było posiadanie
niewiernych żon. Nie znaczy to jednak, że odczuwał wyrzuty
sumienia. To nie jego wina, jeśli debiutantki były tak nieroz-
sądne, by oddawać mu się, nie czekając na obietnicę małżeń-
stwa. Natomiast żony bogatych lordów doskonale wiedziały,
co robią.
Powiadano o Nicholasie, że w dążeniu do zaspokojenia
swoich pragnień zupełnie nie dba o uczucia innych osób. Być
może była to prawda, a może nie. Nikt nie znał Nicholasa na
tyle dobrze, by powiedzieć to z całą pewnością. Nawet on sam
nie był pewny, co skłoniło go do niektórych zachowań.
Tak czy inaczej, płacił za swoją reputację. Ojcowie stojący
wyżej od niego w hierarchii społecznej uważali go za nieod-
powiedniego kandydata na męża dla swoich córek. Jeśli mógł
liczyć na zaproszenia, to jedynie od ludzi nie zważających na
konwenanse, albo takich, którzy szukali bogatego zięcia.
Jednak Nicholas nie szukał żony. Od dawna uważał, że nie
ma moralnego prawa ubiegać się o rękę żadnej z młodych ko-
biet, których pochodzenie i wychowanie odpowiadało jego po-
zycji społecznej. Wszystko wskazywało więc na to, że nigdy
się nie ożeni. A ponieważ nikt nie wiedział, dlaczego wice-
hrabia Montieth postanowił wieść kawalerski żywot, wiele
tęsknych spojrzeń biegło wciąż w jego stronę z nadzieją, że
uda się go zreformować.
Jedną z dam hołubiących w sercu skryte nadzieje wobec
Ni-cholasa była właśnie lady Selena Eddington. Bardzo się
pilnowała, żeby tego nie okazywać, ale Nicholas doskonale
wiedział, kiedy kobieta darzy go względami, myśląc o jego
tytule. Pierwszy mąż Seleny był baronem, teraz mierzyła
wyżej. Była olśniewająco piękna; jej regularną owalną twarz
okalały krótkie czarne włosy opadające delikatnymi lokami,
zgodnie z najświeższą modą. Złocista skóra podkreślała barwę
wyrazistych orzechowych oczu. Miała dwadzieścia cztery lata,
była śliczna, zabawna, uwodzicielska. Z pewnością trudno ją
było winić o to, że zmysły Nicholasa wyraźnie ochłodły.
Żadnej kobiecie nie udało się nigdy utrzymać na dłużej pło-
mienia jego namiętności. Spodziewał się, że i ten romans
wkrótce zblaknie, Zawsze tak się działo. Jedyne, co go zasko-
czyło, to fakt, że pragnął zerwać z Seleną, zanim znalazł nową
kochankę. W końcu zerwanie oznaczało, że na jakiś czas,
dopóki nie spotka nowej wybranki, będzie musiał zanurzyć się
w wir życia towarzyskiego - a taka perspektywa napawała go
szczerą odrazą.
Być może jutrzejszy bal uwolni go od tej przykrości. Zwa-
żywszy na to, że to dopiero początek sezonu, z pewnością będą
tam dziesiątki debiutantek wkraczających dopiero w wielki
świat. Nicholas westchnął. W wieku lat 27, po siedmiu latach
niespokojnego, awanturniczego życia, stracił upodobanie do
młodych niewiniątek.
Postanowił, że dziś wieczór nie zerwie z Seleną. Była już
wystarczająco na niego wściekła i zapewne dostałaby ataku fu-
rii, do czego, jak przypuszczał, była zdolna. Tego zaś wolał
uniknąć. Nie znosił dramatycznych scen, ponieważ sam z na-
tury był niezwykle wybuchowy i porywczy. Gdy wpadał
w prawdziwy gniew, żadna kobieta nie mogła dotrzymać mu
kroku - prędzej czy później każda z nich zalewała się łzami,
co było równie nieprzyjemne. Nie, powie jej jutro wieczorem,
na balu. Selena nie ośmieli się zrobić mu sceny w obecności
innych.
Wpatrując się w blasku ognia w swoją sherry, Selena doszła
do wniosku, że bursztynowy płyn w kieliszku miał dokładnie
ten sam odcień, jaki miały oczy Nicholasa, gdy był
poruszony. Jego oczy miały tę barwę złocistego miodu w
pierwszych dniach ich znajomości, ale miały ten sam kolor
także wtedy, gdy coś go zirytowało albo sprawiło mu przy-
jemność. Gdy nic go specjalnie nie poruszało, kiedy był spo-
kojny albo obojętny, jego piwne oczy przybierały odcień bar-
dziej rudawobrązowy, niemal w tonie świeżo wypolerowanej
miedzi. Zawsze były jednak niepokojące, bo wciąż jarzyły się
wewnętrznym światłem. Niepokojącym oczom towarzyszyła
śniada cera i niezwykle długie, ciemne rzęsy. Ciemnozłotą
karnację jego skóry pogłębiała jeszcze opalenizna, gdyż Ni-
cholas był zapalonym sportsmenem. Jeśli nie wyglądał zło-
wrogo, to tylko dzięki brązowym włosom, w których połyski-
wały złociste nitki. Nieco zmierzwione, zgodnie z obowiązu-
jącą modą, układały się w naturalne fale, a czasem, przy pew-
nym oświetleniu, mieniły się złotobrązową barwą.
Było doprawdy coś niestosownego w urodzie tak uderzają-
cej, że wystarczało jedno spojrzenie, by kobiece serce zaczy-
nało trzepotać niespokojnie. Młode dziewczęta w jego obec-
ności zamieniały się w chichoczące idiotki. Dojrzałe kobiety
otwarcie posyłały mu zapraszające spojrzenia. Nic dziwnego,
że tak trudno było go okiełznać. Piękne kobiety szalały za nim
od chwili, gdy wkroczył w świat dorosłych, a pewnie nawet
wcześniej. Co gorsza, nie sposób było oderwać wzroku nie
tylko od jego twarzy. Przecież mógłby być niski albo otyły,
mówiła sobie Selena, zresztą mogłoby to być cokolwiek, by-
leby osłabiało piorunujący efekt, jaki robiła jego uroda. Nie-
stety. Jego sylwetka idealnie pasowała do obcisłych spodni i
surdutów wysoko wciętych w talii, jak gdyby aktualna moda
była stworzona specjalnie dla niego. Dla Nicholasa Edena
krawcy nie musieli wszywać poduszek na ramionach surdutów
ani w inny sposób maskować niedostatków figury. Jego ciało
było doskonałe - muskularne, lecz smukłe, wysokie, lecz zgrab-
ne, słowem: ciało zapalonego sportowca.
Gdybyż było inaczej... Serce Seleny nie łomotałoby wtedy
za każdym razem, gdy spojrzał na nią tymi swoimi oczami w
kolorze sherry. Była zdecydowana zaprowadzić go przed
ołtarz, ponieważ nie dość, że był najprzystojniejszym mężczy-
zną, jakiego spotkała, to jeszcze był czwartym wicehrabią
Montieth, a do tego człowiekiem bardzo zamożnym. Nicholas
był po prostu zrobiony jak na zamówienie i doskonale zdawał
sobie z tego sprawę.
Co właściwie mogło go przy niej zatrzymać? Coś musiała
wymyślić, gdyż coraz boleśniej czuła, że Nicholas najwyraź-
niej traci dla niej zainteresowanie. Co miała zrobić, żeby oży-
wić płomień jego namiętności? Przejechać nago na koniu
przez Hyde Park? Wziąć udział w jednej z tych Czarnych
Mszy, o których szeptano, że stanowią przykrywkę dla orgii?
14
Zachowywać się jeszcze bardziej skandalicznie i
wyzywająco niż on sam? Mogła wtargnąć do któregoś z
klubów, Whites albo Brooks - to z pewnością zrobiłoby na
nim wrażenie, albowiem kobiety pod żadnym pozorem
nie miały prawa przekraczać świętego progu tych
męskich instytucji. A może powinna zacząć go
ignorować, A nawet... na Boga, tak, powinna go rzucić
dla innego mężczyzny! To by go zabiło! Nie zniósłby
takiego ciosu dla swojej próżności. Wściekłby się z
zazdrości i zaraz poprosił ją o rękę!
Ta myśl wprawiła ją w niezwykłą ekscytację. Tak, to
na pewno się uda. Musi. W końcu nie miała innego
wyboru, musiała spróbować. Jeśli jej plan się nie
powiedzie i tak niczego nie straci, skoro widziała, że
Nicholas wyraźnie się od niej oddala. Przewróciła się
leniwie na drugi bok, żeby mieć go przed oczami i
zobaczyła ze zgrozą, że leży wyciągnięty na sofie, w
butach, z nogami na oparciu, z rękami podłożonymi pod
głowę. Zupełnie jakby miał zamiar zdrzemnąć się w jej
towarzystwie! Wspaniale! Jeszcze nigdy nie czuła się tak
upokorzona. Nawet jej mąż, zmarły przed dwoma laty,
nigdy nie ośmielił się zasnąć w jej obecności. O tak,
sytuacja dojrzała do radykalnych pociągnięć.
- Nicholas? - Wymówiła jego imię miękko i
natychmiast spojrzał w jej stronę. A więc jednak nie
zasnął. - Dużo myślałam o naszym związku dziś
wieczorem.
- Naprawdę?
Zadrżała na ton znudzenia, jaki dał się słyszeć w jego
głosie.
- Tak - ciągnęła odważnie. -I doszłam do pewnych
wnio
sków. Zważywszy na brak... nazwijmy to ciepła... z
twojej strony, sądzę, że znalazłabym chyba większe
uznanie w oczach innego mężczyzny.
- Bez wątpienia, kochanie.
Zmarszczyła brwi. Przyjmował to tak spokojnie.
- Widzisz, miałam ostatnio kilka propozycji... by
obdarzyć uczuciami kogoś innego i postanowiłam -
zawahała się na moment przed jawnym kłamstwem, po
czym już z zamkniętymi
oczami dokończyła - postanowiłam jedną z nich potraktować
poważnie.
Odczekała kilka chwil, zanim odważyła się otworzyć oczy.
Nicholas leżał nieporuszony na sofie i upłynęła następna mi-
nuta, zanim wreszcie powoli usiadł i spojrzał na nią uważnie.
Wstrzymała oddech. Jego twarz była nieprzenikniona.
Wziął pustą szklankę ze stolika i wyciągnął ją w jej stronę.
- Czy mogłabyś, kochanie?
- Tak, oczywiście. - Poderwała się błyskawicznie, żeby
spełnić jego prośbę i nawet nie przemknęło jej przez myśl, jak
bardzo protekcjonalnie ją potraktował, oczekując, że mu usłu
ży w tym momencie.
- Kto jest tym szczęściarzem?
Selena wzdrygnęła się, rozlewając brandy na stolik. Czy
w jego głosie słychać było ostrzejsze tony, czy były to tylko
jej pobożne życzenia?
- Ponieważ zależy mu na zachowaniu dyskrecji, więc, jak
sam rozumiesz, nie mogę zdradzić jego nazwiska.
- Jest żonaty?
Podała mu kieliszek. Zdenerwowana, napełniła go niemal
po same brzegi.
- Nie. W istocie, mam wszelkie podstawy, by wiele spo
dziewać się po tym związku. Jak mówiłam, na razie zależy mu
na dyskrecji. Na razie.
Nagle uświadomiła sobie, że nie powinna sięgać akurat po
ten argument. Oboje z Nicholasem także zachowywali dyskre-
cję i nigdy nie kochali się w jej domu, ze względu na służbę,
choć Nicholas odwiedzał ją tam często, podobnie jak nigdy nie
używali w tym celu jego domu przy Park Lane. A mimo to
wszyscy wiedzieli, że jest jego kochanką. Wystarczyło, że wi-
dziano jakąś kobietę trzy razy z rzędu w towarzystwie
Nicho-lasa Edena, by zaczęto wysnuwać takie
przypuszczenia.
- Nie zmuszaj mnie, żebym go wydała, Nicky - powiedzia
ła z wymuszonym uśmiechem. - Wkrótce sam się wszystkie
go dowiesz.
- A zatem, dlaczego nie miałabyś wyjawić mi jego imienia
już teraz?
Czy wiedział, że kłamie? Oczywiście, że wiedział. Widziała
to po jego zachowaniu. I któż, u licha, mógł zastąpić
Nicho-lasa Edena? Odkąd zaczęła się z nim pokazywać,
znajomi mężczyźni wyraźnie trzymali się od niej na dystans.
- Zaczynasz być nieprzyjemny, Nicholas. - Selena prze
szła do ataku. - Jego nazwisko i tak nie ma dla ciebie więk
szego znaczenia, skoro, co muszę przyznać z bólem, ostatnio
nie darzysz mnie zbyt czułą namiętnością. Czyż mogę to zro
zumieć inaczej niż jako znak, że już mnie nie pragniesz?
Teraz mógł gorąco zaprzeczyć jej słowom. A jednak nic ta-
kiego nie nastąpiło.
- O co ci właściwie chodzi? - Jego głos brzmiał ostro, nie
przyjemnie. - O ten przeklęty bal? O to ci chodzi?
- Oczywiście, że nie - zaperzyła się, zirytowana.
- Czyżby? - spytał zaczepnie. - Myślisz, że opowiadając
mi tę historyjkę, zmusisz mnie, żebym poszedł jutro z tobą na
ten przeklęty bal, tak? Nic z tego, moja droga.
Nie, nikt i nic nie przebije się przez barierę jego niezmie-
rzonego egotyzmu, a już na pewno nie ona. I ta jego próżność!
Po prostu w głowie mu się nie mieściło, że mogłaby chcieć ko-
goś innego zamiast niego.
Nicholas ściągnął w zdumieniu ciemne brwi i Selena ze
zgrozą uświadomiła sobie, że wypowiedziała te myśli na głos.
W pierwszej chwili ogarnęło ją przerażenie, ale po chwili po-
czuła jeszcze większą determinację.
- Cóż, to prawda - powiedziała odważnie i odeszła w stro
nę kominka.
Chodziła tam i z powrotem przed płonącym ogniem, niemal
równie gorącym jak jej gniew. Nicholas nie zasługiwał na to,
by go kochać,
- Przykro mi, Nicky - odezwała się po chwili, unikając je
go wzroku. - Nie chcę, aby nasz związek skończył się nieprzy
jemnym akcentem. Naprawdę byłeś cudowny. Na ogół. Och -
westchnęła - w końcu to ty jesteś ekspertem w tych sprawach,
kochanie. Czy to tak się robi?
Nicholas omal się nie uśmiechnął.
- Nie najgorzej, jak na początek, moja droga.
16
- A więc dobrze. - Poweselała nieco i wreszcie ośmieliła
się spojrzeć w jego stronę. Uśmiechał się do niej w najlepsze.
Do licha. A więc dalej nie wierzył w jej historię. - Możesz za-
tem mi nie wierzyć, lordzie Montieth, ale czas pokaże, kto
miał rację, prawda? Tylko się za bardzo nie zdziw, kiedy zo-
baczysz mnie z moim nowym dżentelmenem.
Odwróciła się do kominka, a gdy ponownie spojrzała w jego
stronę, już go nie było.
Rozświetlone okna rezydencji Malorych przy Grosvenor
Square wskazywały niezbicie, że większość jego mieszkań-
ców przygotowuje się w swoich sypialniach do wielkiego balu
u księstwa Shepford. Służba miała tego wieczoru pełne ręce
roboty, zmuszona do biegania dosłownie z jednego końca
domu w drugi.
Panicz Marshall domagał się bardziej wykrochmalonego fu-
laru. Panna Clare zapragnęła wreszcie coś zjeść. Przez cały
dzień była zbyt zdenerwowana, żeby cokolwiek przełknąć.
Panna Diana prosiła o grzane mleko z winem i korzeniami dla
uspokojenia rozdygotanych nerwów. Biedaczka - to był jej
pierwszy sezon i pierwszy bał. Od dwu dni nic nie jadła. Panicz
Travis nie mógł znaleźć swojej nowej koszuli z żabotem.
Panienka Amy po prostu siedziała smutna i trzeba ją było po-
cieszyć. Jako jedyna z rodzeństwa była jeszcze za mała, żeby
wziąć udział w balu, nawet w balu maskowym, na którym i tak
nikt by jej nie rozpoznał. Och, jak okropnie jest mieć piętna-
ście lat!
Jedyną osobą wśród przygotowujących się do wyjścia na
bal, która nie była dzieckiem pana domu, lorda Edwarda
Ma-lory'ego, była lady Regina Ashton, jego siostrzenica,
kuzyn-
ka jego licznego potomstwa. Oczywiście lady Regina miała do
pomocy własną pokojówkę, gdyby czegoś potrzebowała, ale
najwyraźniej nie potrzebowała niczego, nikt nie widział bo-
wiem żadnej z nich od co najmniej godziny.
Cały dom rozbrzmiewał gorączkową aktywnością już od
wielu godzin. Lord i lady Malory zaczęli przygotowania do
wyjścia znacznie wcześniej, otrzymali bowiem zaproszenie
na formalny obiad dla wąskiego grona gości, jaki księstwo
Shepford wydawali przed balem. Odjechali sprzed domu nieco
ponad godzinę temu. Obaj bracia Malory'owie mieli towa-
rzyszyć swoim siostrom i kuzynce, co stanowiło odpowie-
dzialne zadanie dla młodych ludzi, z których jeden właśnie
skończył naukę na uniwersytecie, a drugi jeszcze ją kontynu-
ował.
Marshall Malory aż do dzisiejszego poranka bez większego
zapału myślał o roli eskorty młodych panien ze swojej rodzi-
ny, kiedy to, całkiem niespodzianie, otrzymał od pewnej da-
my list z pytaniem, czy zgodziłby się zabrać ją na bal w po-
wozie rodziny Malorych. Doprawdy, czyż mógł sobie wyobra-
zić coś piękniejszego niż taka właśnie propozycja, od tej wła-
śnie damy?
Kochał się w niej nieprzytomnie od chwili, gdy ujrzał ją po
raz pierwszy rok temu, w czasie wakacji. Nie zwróciła wtedy
na niego uwagi. Ale teraz miał już szkołę za sobą i jako męż-
czyzna dwudziestojednoletni był panem samego siebie. Kto
wie, mógłby nawet zamieszkać we własnym domu, gdyby mu
przyszła na to ochota i poprosić pewną damę o rękę. Och, jak
cudownie być człowiekiem pełnoletnim!
Panna Clare także rozważała kwestię wieku. Miała już
dwadzieścia lat i na sam dźwięk tych słów czuła rosnące
przerażenie. To był już jej trzeci sezon, a tymczasem nie
dość, że nie zdobyła męża, ale nawet nikt się jej jeszcze nie
oświadczył! Otrzymała wprawdzie kilka propozycji, ale żad-
na z nich nie pochodziła od człowieka, którego mogłaby po-
traktować poważnie. Och, nikt nie powiedziałby, że była nie-
ładna, miała jasne włosy, jasną cerę, jasne wszystko. I tu wła-
śnie krył się problem. Była po prostu... ładna. Jednak daleko
18
jej było do olśniewającej urody kuzynki Reginy i najwyraź-
niej Clare traciła wszelki blask w jej obecności. Tymczasem
jak na złość już drugi sezon musiała pojawiać się w jej towa-
rzystwie.
Clare nie potrafiła ukryć irytacji. Kuzynka powinna była już
dawno wyjść za mąż. Miała dziesiątki propozycji. I nawet nie
można było powiedzieć, że się nie stara. Wydawało się, że cze-
ka na ślub równie niecierpliwie jak sama Clare. A jednak za
każdym razem coś stawało na przeszkodzie i wszystkie pro-
pozycje, jedną po drugiej, spotykał ten sam smutny los. Nawet
wielka wyprawa do Europy w minionym roku nie przyniosła
jej męża. Regina wróciła w ubiegłym tygodniu do Londynu i
wciąż wypatrywała odpowiedniego kandydata.
Tymczasem w tym roku Clare musiała się liczyć z konku-
rencją swojej własnej siostry, Diany. Niespełna osiemnasto-
letnia, powinna zaczekać jeszcze rok na swój debiut. Jednak
rodzice uznali, że Diana jest już wystarczająco dorosła, żeby
wejść w świat. Niemniej, w wyraźnych słowach zabroniono
jej wszelkich poważnych myśli o młodych mężczyznach. Była
za młoda na małżeństwo, ale poza tym mogła się bawić, ile
dusza zapragnie.
Co gorsza, za rok rodzice wypuszczą w świat jej młodszą
siostrę, dziś piętnastoletnią Amy, pomyślała Clare z rosnącą
irytacją. Już to widziała oczami wyobraźni! Jeśli do tego czasu
nie znajdzie męża, będzie musiała w przyszłym roku rywa-
lizować zarówno z Dianą, jak i z Amy. Och, z tymi swoimi
ciemnymi włosami - rzadkość w rodzinie Malorych - Amy
była nie mniej atrakcyjna niż Regina. Clare czuła, że musi zna-
leźć męża za wszelką cenę już w tym roku.
Clare nawet się nie domyślała, jak bardzo podobne myśli
prześladują jej piękną kuzynkę. Regina Ashton wpatrywała
się w swoje odbicie w lustrze, podczas gdy pokojówka, Meg,
starała się ułożyć jej długie czarne włosy w modną fryzurę i
ukryć ich długość. Regina nie widziała jednak ani swoich
lekko skośnych oczu o barwie kobaltowego błękitu, ani peł-
nych, lekko odętych warg, ani może nieco zbyt jasnej cery,
podkreślającej jeszcze bardziej czerń kruczoczarnych wło-
sów i długich rzęs. Widziała mężczyzn, legiony paradują-
cych przed nią mężczyzn - Francuzów, Szwajcarów, Austria-
ków, Włochów, Anglików - i zastanawiała się, czemu jeszcze
nie jest kobietą zamężną. Z pewnością nikt nie może zarzucić
jej, że nie próbowała.
Prawdę mówiąc, Reggie, jak ją zawsze nazywano, cierpiała
na kłopotliwy nadmiar kandydatów do swojej ręki. Co naj-
mniej o kilkunastu z nich mogłaby powiedzieć, że na pewno
byłaby z nimi szczęśliwa. Jeszcze więcej było tych, o których
sądziła, że jest w nich zakochana. Równie wielu było takich,
którzy nie mieli szans tylko ze względu na jakieś doprawdy
drobne przeszkody. Przy czym ci, o których sądziła, że nadają
się doskonale, nie znajdowali uznania w oczach jej wujów.
Och, szczęście posiadania czterech wujów, którzy kochali ją
do szaleństwa! Naturalnie, ona także wielbiła ich wszystkich
bezgranicznie. Jason, obecnie mężczyzna czterdziestopięcio-
letni, był od szesnastego roku życia głową rodu, biorąc na siebie
odpowiedzialność za los trzech młodszych braci i jedynej
siostry, matki Reggie. Swoje poczucie obowiązku traktował
bardzo poważnie, czasami nawet zbyt poważnie. Stanowił
prawdziwe uosobienie powagi.
Edward był jego dokładnym przeciwieństwem: pogodny, jo-
wialny, cenił przyjemności życia i nie próbował nikomu niczego
narzucać. Był o rok młodszy od Jasona i w wieku lat dwu-
dziestu trzech poślubił ciotkę Charlottę. Miał pięcioro dzieci,
trzech chłopców i dwie dziewczynki. Jego środkowy syn, dzie-
więtnastoletni kuzyn Travis, rówieśnik Reggie, był, obok jedy-
nego syna wuja Jasona, jej odwiecznym towarzyszem zabaw.
Melissa, matka Reggie, była znacznie młodsza od swoich star-
szych braci, prawie o siedem lat. Dwa lata po niej urodził się
James.
James był rodzinnym buntownikiem. Jako jedyny z braci
rzucił wyzwanie wszelkim regułom społecznego konwenansu
i poszedł własną drogą. Miał teraz trzydzieści pięć lat, ale w
rodzinnym gronie nie należało nawet wymieniać jego imienia.
Jason i Edward zachowywali się wręcz, jak gdyby nigdy nie
istniał. Jednak Reggie kochała go nie mniej niż pozosta-
21
łych wujów, mimo okropnych grzechów, jakie miał na sumie-
niu. Tęskniła za nim boleśnie, zmuszona spotykać się z nim
potajemnie. W ciągu minionych dziewięciu lat widziała go za-
ledwie sześciokrotnie, ostatni raz ponad dwa lata temu.
Szczerze mówiąc, jej ulubionym wujem był jednak
Antho-ny. Podobnie jak Amy, Regina i jej matka, miał ciemne
włosy i kobaltowe oczy odziedziczone po praprababce, o której
szeptano, że była Cyganką. Oczywiście nikt w rodzinie nie
ośmieliłby się komentować tego skandalicznego faktu.
Uwielbiała go zapewne dlatego, że oboje mieli dość
niefrasobliwe usposobienie.
Trzydziestoczteroletni Anthony, najmłodszy z braci, odgry-
wał w jej życiu rolą bardziej starszego brata niż wuja. Co za-
bawne, cieszył się także złą sławą największego kobieciarza i
rozpustnika od czasu, gdy jego brat James porzucił uroki
Londynu. O ile jednak James potrafił być bezwzględny, co
upodabniało go do Jasona, Anthony pod pewnymi względami
przypominał Edwarda. Potrafił podbijać serca samym swoim
nieodpartym wdziękiem. Zupełnie nie dbał o to, co ludzie
o nim powiedzą, choć na swój własny sposób starał się spra
wić przyjemność każdemu, na kim mu zależało.
Reggie się uśmiechnęła. Mimo niezliczonych kochanek
i najdziwniejszych przyjaźni, mimo aury skandalu otaczającej
nieodłącznie jego imię, mimo pojedynków i szalonych zakła
dów, Anthony, gdy o nią chodziło, potrafił być wprost nie
zrównanym, uroczym hipokrytą. Za jedno niewłaściwe spoj
rzenie w jej kierunku był gotów wyzwać swoich nie mniej ze
psutych przyjaciół do walki na bokserskim ringu. Nawet naj
bardziej rozpustni bywalcy salonów nauczyli się w jej obec
ności głęboko skrywać swoje myśli, zadowalając się zgoła nie
winną konwersacją. Gdyby wuj Jason dowiedział się kiedykol
wiek, że znalazła się w tym samym pomieszczeniu, co niektó
rzy osławieni kobieciarze, jakich spotykała u Anthony'ego,
niechybnie polałaby się krew - Tony'ego w pierwszej kolej
ności. Ale Jason nigdy się o tym nie dowiedział, a Edward,
choć podejrzewał to i owo, nie był człowiekiem równie suro
wych zasad.
Wszyscy czterej wujowie traktowali ją bardziej jak córkę
niż siostrzenicę, ponieważ wychowywali ją od drugiego roku
życia, po śmierci jej rodziców. Od szóstego roku życia do-
słownie dzielili się jej towarzystwem. Edward w tym czasie
zamieszkał już w Londynie, podobnie jak James i Anthony.
Wszyscy trzej straszliwie pokłócili się z Jasonem, który chciał
koniecznie zatrzymać ją na wsi. W końcu ustąpił i zgodził się,
żeby sześć miesięcy w roku spędzała z Edwardem, gdzie mogła
też częściej widywać swoich młodszych wujów.
Kiedy miała jedenaście lat, Anthony uznał, że jest już wy-
starczająco dorosły, żeby i on mógł gościć ją u siebie. Starsi
bracia zgodzili się, by spędzała u niego letnie miesiące, wolne
od nauki. Co roku Anthony z radością zamieniał więc latem
swoje kawalerskie mieszkanie w prawdziwy dom, co było tym
łatwiejsze, że wraz z Reginą wprowadzała się jej pokojówka,
piastunka i guwernantka. Anthony i Reggie dwa razy w
tygodniu podejmowali na obiedzie Edwarda i jego rodzinę.
Niemniej, uroki rodzinnego życia nigdy nie wzbudziły u
Anthony'ego tęsknoty za małżeństwem. Pozostał kawalerem.
Od chwili jej towarzyskiego debiutu nakazy konwenansu
zabraniały jej u niego mieszkać, toteż widywała go teraz
sporadycznie.
Ach tak, pomyślała, wkrótce wyjdzie za mąż. Osobiście wo-
lałaby jeszcze przez kilka lat nie myśleć o małżeństwie i po
prostu cieszyć się życiem, ale taka była wola jej wujów. Uznali,
że nade wszystko pragnie znaleźć odpowiedniego męża i
założyć rodzinę. Bo czyż nie o tym marzą wszystkie młode
panny? Odbyli nawet w tej sprawie wielką naradę rodzinną,
jednak choć przekonywała ich gorąco, że nie czuje się jeszcze
gotowa do opuszczenia rodziny, ich dobre intencje przeważyły
wszystkie jej protesty i ostatecznie uległa.
Od tej tej chwili, ponieważ kochała ich wszystkich bardzo,
starała się, jak mogła, by zaspokoić ich oczekiwania. Przed-
stawiała, jednego po drugim, kandydatów do swojej ręki, ale
któryś z jej wujów zawsze znajdował w nich jakąś wadę. Po-
szukiwania kontynuowała w trakcie podróży po Europie, jed-
nak z czasem ogarnęło ją coraz większe zmęczenie tą koniecz-
22
nością szacowania krytycznym okiem każdego młodego męż-
czyzny, jakiego los postawił na jej drodze. Nie mogła się z ni-
kim zaprzyjaźnić. Nie mogła się cieszyć życiem. Każdemu na-
potkanemu kawalerowi należało się przede wszystkim uważ-
nie przyjrzeć, by ocenić, czy stanowi dobry materiał na męża.
Czy to może ten jedyny, który znajdzie uznanie u wszystkich
jej wujów?
Powoli zaczęła nabierać przekonania, że taki mężczyzna
w ogóle nie istnieje i rozpaczliwe zapragnęła uwolnić się od
tych obsesyjnych poszukiwań. Chciała zobaczyć się z wujem
Tonym, jedynym, który mógł ją zrozumieć i wstawić się za
nią u wuja Jasona. Ale w chwili jej przyjazdu do Londynu
Tony był z wizytą u przyjaciela na wsi i wrócił dopiero wczo-
raj wieczorem.
Reggie dwukrotnie poszła go odwiedzić w ciągu dnia, ale
za każdym razem był poza domem, więc zostawiła mu kar-
teczkę. Na pewno już ją dostał. Dlaczego więc nie przyjeżdża?
W tej samej chwili usłyszała odgłosy powozu, który zatrzy-
mał się przed domem. Roześmiała się radośnie, melodyjnie.
- Nareszcie!
- Co takiego? - spytała Meg. - Jeszcze nie skończyłam.
Przecież wiesz, jak trudno ułożyć te twoje włosy. Ciągle mówię,
że powinnaś je skrócić. Oszczędziłabyś czasu mnie i sobie.
- Nie martw się, Meg, - Reggie podskoczyła do góry, aż
kilka spinek wysunęło się na podłogę. - Wujek Tony przyje
chał.
- Zaraz, zaraz, a gdzie to się wybierasz, moja panno, w ta
kim stroju? - W głosie Meg zabrzmiało prawdziwe oburze
nie.
Ale Reggie już nie słuchała i nie zważając na nic wybiegła z
pokoju, nie bacząc na gromki okrzyk „Regino Ashton!", któ-
rym Meg daremnie usiłowała przywołać ją do rozsądku. Do-
piero gdy dobiegła do schodów prowadzących do głównego
holu, zorientowała się, jak bardzo niekompletna jest jej garde-
roba. Schowała się szybko za rogiem, zdecydowana nie ru-
szyć się stąd, dopóki nie usłyszy głosu ulubionego wuja. Jed-
nak do jej uszu dobiegł głos młodej kobiety. Niepewnie wyj-
rzała i ku swemu wielkiemu rozczarowaniu zobaczyła, że lo-
kaj wpuszcza do środka młodą damę, nie wuja Tony'ego.
W przybyłej rozpoznała lady.... och, nie mogła przypomnieć
sobie jej nazwiska, ale poznała ją kilka dni temu w Hyde Par-
ku. A niech to! Gdzie, u licha, podziewa się ten Tony?
W tym momencie Meg zdecydowanym ruchem pociągnęła
ją z powrotem do pokoju. Meg pozwalała sobie na wiele, to
prawda, ale nie ma się czemu dziwić, skoro była z Reggie rów-
nie długo jak jej piastunka Tess, czyli od niepamiętnych cza-
sów.
- Kto by pomyślał, że kiedykolwiek zobaczę tak skanda
liczne zachowanie w twoim wykonaniu! Żeby stać w samej
bieliźnie na korytarzu! - Meg łajała Reggie, sadowiąc ją z po
wrotem na taborecie przed niewielką toaletką. - Chyba uczy
łyśmy cię lepszych manier, panienko.
- Myślałam, że to wujek Tony.
- To żadne wytłumaczenie.
- Wiem, ale muszę się z nim koniecznie zobaczyć dziś wie
czór. Wiesz dlaczego, Meg. Tylko on może mi pomóc. Napi
sze do wuja Jasona i będę miała wreszcie chwilę wytchnienia.
- A co niby miałby powiedzieć markizowi? Jak ma go prze
konać?
Reggie uśmiechnęła się radośnie.
- Zamierzam im zaproponować, żeby sami znaleźli dla
mnie męża.
Meg z westchnieniem pokręciła głową.
- Nie będzie ci w smak mąż, którego ci znajdą, dziewczy
no.
- Być może. Ale nie mam już na to wszystko siły - powie
działa zdecydowanie. — Oczywiście, wspaniale byłoby same
mu wybrać męża, ale dość szybko zorientowałam się, że mój
wybór nie ma żadnego znaczenia, jeśli kandydat nie znajdzie
aprobaty w ich oczach. Od roku nic innego nie robię, tylko
szukam męża. Te wszystkie bale i rauty przyprawiają mnie już
o ból głowy. A przecież jeszcze rok temu nie uwierzyłabym,
że do tego dojdzie. Przeciwnie, nie mogłam się doczekać
pierwszego balu.
14
- To zrozumiale, kochanie. - Meg starała się złagodzić jej
rozżalenie.
- Chcę tylko, żeby wujek Tony zrozumiał mnie i pomógł,
to wszystko. Przecież nie pragnę wiele. Chcę tylko pojechać na
wieś i znów zakosztować spokojnego życia - z mężem albo bez
męża. Gdybym trafiła dziś na właściwego człowieka, poślubi
łabym go choćby jutro. Jestem naprawdę gotowa na wszystko,
byleby wyrwać się z tego zamętu życia towarzyskiego. Nieste
ty, wiem, że to tylko marzenie, a jeśli tak, to najlepszym roz
wiązaniem będzie oddać sprawę znalezienia właściwego kan
dydata w ręce wujów. Trochę ich znam i mogę przysiąc, że zaj
mie im to ładne parę lat. Wiesz, że w niczym nie potrafią dojść
do zgody. A ja tymczasem pojadę do domu, do Haverston.
- Nie rozumiem, co takiego miałby zrobić wuj Anthony.
Przecież nie boisz się markiza. Jeśli tyko zechcesz, potrafisz
go sobie owinąć wokół małego palca. Czyżbyś o tym zapo
mniała? Po prostu opowiedz mu, jak bardzo jesteś nieszczęśli
wa, a on już...
- Nie mogę! - zawołała Reggie stłumionym głosem. - Ni
gdy nie pozwolę na to, żeby wujek Jason pomyślał, że jestem
przez niego nieszczęśliwa. Nigdy by sobie tego nie wybaczył!
- Jesteś za dobra dla innych, ot co, moja gołąbeczko - po
wiedziała Meg z lekkim wyrzutem. - I co teraz zrobisz? Wo
lisz dalej się tak męczyć?
- Nie. Właśnie dlatego chcę, żeby to wujek Tony napisał
najpierw do wuja Jasona. Bo jeśli odrzuci propozycję, która
wyjdzie od Tony'ego, będę wiedziała, że ten plan jest nie do
przyjęcia i postaram się wymyślić coś innego.
- No cóż, na pewno zobaczysz lorda Anthony'ego na balu
dziś wieczorem.
- Nic z tego. On nienawidzi balów. Nie pójdzie na bal za
żadne skarby świata. Nawet dla mnie. A niech to! Pewnie bę
dę musiała poczekać z tym do jutra rana.
Meg ściągnęła brwi i odwróciła wzrok.
- O co chodzi? - spytała Reggie z naciskiem. - Czy wiesz
coś, czego ja nie wiem?
Meg wzruszyła ramionami.
- Nie... tylko tyle, że lord Anthony pewnie rano wyjedzie
i nie będzie go przez kilka dni. Musisz poczekać do jego po
wrotu.
- Skąd wiesz, że wyjeżdża?
- Usłyszałam, jak lord Edward mówił do żony, że markiz
wezwał lorda Anthony'ego na dywanik. Pewnie lord Anthony
znowu napytał sobie biedy i markiz postanowił przemówić mu
do rozsądku.
- Nie! - wykrzyknęła Reggie z nutą zawodu. - Chyba nie
powiesz, że już wyjechał?
- Nie, nie sądzę. - Meg uśmiechnęła się. - Ten nicpoń wca
le nie pali się do spotkania ze starszym bratem. Jestem pew
na, że będzie się starał odwlec wyjazd.
- A więc muszę się z nim zobaczyć jeszcze dziś wieczór.
Doskonale się składa. Łatwiej mu będzie przekonać wuja Ja
sona osobiście niż za pomocą listu.
- Ale przecież nie możesz teraz pobiec do domu lorda An-
thony'ego - zaprotestowała Meg. - Zaraz trzeba jechać na bal.
- Pomóż mi szybko założyć suknię. Tony mieszka tylko
kilka przecznic dalej. Wezmę powóz i wrócę z powrotem, za
nim moi kuzyni zdążą się przygotować.
Kiedy jednak kilka minut później zbiegała po schodach, oka-
zało się, że jej kuzyni są już dawno gotowi i wszyscy czekają
tylko na nią. Trochę to krzyżowało jej szyki, ale nie zamierzała
dać za wygraną. Wchodząc do salonu, odciągnęła na bok naj-
starszego kuzyna, posyłając pozostałym promienny uśmiech.
- Marshall, naprawdę bardzo mi przykro, że cię o to pro
szę, ale muszę jeszcze gdzieś na chwilę pojechać.
- Co?
Reggie poprosiła go szeptem, ale zdziwił się tak głośno, że
wszystkie spojrzenia zwróciły się w ich stronę. Westchnęła.
- Szczerze mówiąc, Marshall, nie musisz zachowywać się
tak, jakbym poprosiła cię Bóg wie o co.
Zdając sobie sprawę z tego, że wszyscy na nich patrzą, Mar-
shall, przerażony chwilową utratą panowania na sobą, zebrał
całą godność i oświadczył najbardziej rozsądnym tonem, na
jaki potrafił się zdobyć:
2.6 2.7
- Czekamy na ciebie już od dziesięciu minut, a ty propo
nujesz nam, żebyśmy jeszcze trochę poczekali?
Reggie usłyszała trzy oburzone westchnienia. Nie patrząc
w stronę pozostałych kuzynów, dodała:
- Nie prosiłabym, gdyby to nie było konieczne, Marshall.
Nie zajmie mi to więcej niż pół godziny... och, z pewnością nie
więcej niż godzinę. Muszę się spotkać z wujem Anthonym.
- Nie, w żadnym wypadku! - Diana rzadko podnosiła
głos. - Jak możesz być tak nierozsądna, Reggie? To coś zupełnie
nowego. Przez ciebie się spóźnimy! Już powinniśmy wyjechać.
- Akurat. Chyba nie chcecie zjawić się tam jako pierwsi?
- Nie chcemy także przyjechać jako ostatni. - Clare powie
działa to lekko rozdrażnionym tonem. - Bal rozpoczyna się za
pół godziny i akurat tyle zajmie nam dojazd na miejsce. Cie
kawe, co to za nie cierpiąca zwłoki sprawa, że musisz natych
miast zobaczyć wuja Anthony'ego?
- To sprawa osobista, która nie może zaczekać. Jutro z sa
mego rana wuj wyjeżdża do Haverston. Jeśli teraz do niego nie
pojadę, nie będę miała okazji z nim porozmawiać.
- Tylko do jego powrotu - odparła Claire. - Czemu nie mo
żesz zaczekać do jego przyjazdu?
- Bo nie mogę. - Patrząc na zgodny opór kuzynek oraz
równie podekscytowane oblicze jeszcze jednej damy, której
nazwiska nie mogła sobie przypomnieć, Reggie dała za wygra
ną. - Dobrze, w porządku. Zadowolę się wynajętym powozem
albo lektyką. Marshall, proszę tylko, żebyś posłał szybko któ
regoś z lokajów. Jak skończę, dołączę do was na balu.
- Wykluczone.
Marshall był wyraźnie zirytowany. Cały ten pomysł był bar-
dzo w stylu jego kuzynki, która znowu usiłowała wciągnąć go
w jakąś kabałę, a potem on, jako najstarszy, będzie się musiał
gęsto tłumaczyć. Nie, na Boga, nie tym razem. Wydoroślał już i
zmądrzał na tyle, by nie pozwolić jej powodować sobą tak
łatwo, jak to było w przeszłości.
Zdecydowanie odpowiedział:
- Wynajęty powóz? Wieczorem? Dobrze wiesz, że to nie
jest bezpieczne, Reggie.
18
- Travis może pojechać ze mną.
- Ale Travis także nie ma na to ochoty. - Niedoszły towa
rzysz podróży nie czekał z odpowiedzią. - I nie patrz tak na
mnie tymi błękitnymi oczętami dziecka, Reggie. Ja także nie
mam ochoty spóźnić się na bal.
- Travis, proszę.
- Nie.
Reggie powiodła spojrzeniem po tych wszystkich niemiłych
twarzach. Nie zamierzała się poddać.
- A więc dobrze. Wcale nie pójdę na bal. I tak od począt
ku nie miałam na to ochoty.
- O nie. - Marshall surowo pokręcił głową. - Znam cię
zbyt dobrze, droga kuzynko. Ledwie odjedziemy, wymkniesz
się z domu i pobiegniesz pieszo do wuja Anthony'ego. Ojciec
chybaby mnie zabił.
- Mam więcej rozsądku, niż myślisz, Marshall - powie
działa kwaśno. - Wyślę Tony'emu liścik i zaczekam, aż sam
tu po mnie przyjedzie.
- A co będzie, jeśli nie przyjedzie? - zauważył Marshall
trzeźwo. - Ma ciekawsze zajęcia niż biegać na twoje zawoła
nie. Może go nawet nie być w domu. Nie. Jedziesz z nami, i to
jest moja ostateczna decyzja.
- Nie pojadę!
- Pojedziesz!
- Może skorzystać z mojego powozu. - Oczy wszystkich
zwróciły się w stronę młodej damy. - Mój woźnica i foryś słu
żą u mnie od lat. Można im całkowicie zaufać, że zawioząją
bezpiecznie we wspomniane miejsce, a potem na bal.
Reggie obdarzyła ją promiennym uśmiechem.
- Ależ to cudowne! Jest pani naprawdę moim wybawie
niem, lady...?
- Eddington - dopowiedziała dama. - Spotkałyśmy się już
kilka dni temu.
- Tak, w parku, pamiętam. Niestety spotykam ostatnio ty
lu ludzi, że zaczynam zapominać ich imiona. Doprawdy nie
wiem, jak pani dziękować.
- To nic wielkiego. Miło mi, że mogę być pomocna.
29
Selena istotnie była szczęśliwa. Na miłość boską, była go-
towa uczynić niejedno, byleby wreszcie udali się na ten bal.
Nie dość, że musiała przystać na towarzystwo Marshalla
Ma-lory'ego w roli eskorty na najważniejszy bal sezonu - bo
tylko on jako jedyny z kilkunastu mężczyzn, do których
wysłała liściki tego ranka, nie odpowiedział odmownie pod
jakimś uprzejmym pretekstem, i choć młodszy od niej, mógł
odegrać rolę ostatniej deski ratunku - a tu jeszcze znalazła się
w środku jakiejś niedorzecznej rodzinnej sprzeczki z powodu
kaprysów tej pannicy.
- Teraz, Marshall, już na pewno nie możesz mi odmówić -
oznajmiła Reggie.
- Nie, myślę, że nie. - Z ociąganiem przyznał jej rację. -
Ale pamiętaj, powiedziałaś pół godziny, kuzynko. Więc miej
się na baczności i pilnuj, żebyś znalazła się u Shepfordów, za
nim ojciec zauważy, że cię nie ma. W przeciwnym razie lepiej
nie myśleć, co będzie i dobrze o tym wiesz.
- Ale ja mówię serio, Tony! - zawołała Reggie, wpatrując
się w niego przez całą długość salonu. - Jak możesz w to wąt
pić? To sytuacja nadzwyczajna, Tony. - Jako jedyny z jej wu
jów domagał się, by zwracała się do niego po imieniu.
Najpierw musiała zaczekać dwadzieścia minut, zanim go
dobudzono, ponieważ spędził cały dzień w klubie na piciu i
grze w karty i po przyjściu do domu od razu się położył. Ko-
lejne dziesięć minut zajęło przekonywanie go, że mówi po-
ważnie. Obiecane trzydzieści minut minęło, zanim zaczęli
właściwą rozmowę. Marshall ją zabije jak nic.
- Daj spokój, kotku. Już po tygodniu wiejskiego życia za
tęsknisz za starym, dobrym Londynem. Jeśli chcesz trochę od-
począć, powiedz Eddiemu, że jesteś chora, źle się czujesz, al-
bo coś w tym rodzaju. A po kilku dniach spędzonych we wła-
snym pokoju podziękujesz mi, że nie potraktowałem twojej
prośby poważnie.
- Cały miniony rok spędziłam na balach i rautach. - Reg
gie nie rezygnowała. - A podczas podróży po Europie jeździ
łam nie z kraju do kraju, ale z przyjęcia na przyjęcie. Ale na
wet nie chodzi o to, że jestem już zmęczona tym ciągłym wi
rem zabaw, Tony. Bo z tym dałabym sobie jakoś radę. Nie mó
wię też, że chciałabym zaszyć się w Haverston na cały sezon.
Wystarczy mi kilka tygodni, żeby odzyskać siły. Tak napraw
dę zabija mnie to polowanie na męża. Uwierz mi.
- Nikt nie powiedział, że musisz poślubić pierwszego na
potkanego kawalera, kotku.
- Pierwszego? Ależ ich były setki, Tony. Powinieneś wie
dzieć, że już nazywają mnie „zimną rybą".
- Kto tak mówi, na Boga?
- Och, przezwisko jest całkiem trafne. Przecież tak się wła
śnie zachowywalam: zimno i odstręczająco. Nie mogłam ina
czej, ponieważ nie chciałam dawać komuś nadziei, jeśli jej nie
było.
- O czym ty, u licha, mówisz? - zapytał szorstko.
- Już na długo przed końcem minionego sezonu wynajęłam
sir Johna Dodsley'a.
- Tego starego rozpustnika? Wynajęłaś go? Do czego?
- Żeby spełniał rolę mojego, nazwijmy to, doradcy. Ten sta
ry, jak o nim mówisz, rozpustnik nie dość, że zna wszystkich,
to jeszcze wie o nich to, co wiedzieć należy, Kiedy więc oka
zało się, że szósty poważny kandydat do mojej ręki nie speł
nia waszych oczekiwań, uznałam, że nie ma sensu niepotrzeb
nie narażać siebie i innych młodych mężczyzn na te wszyst
kie uczuciowe perturbacje. Za stosowną opłatą Dodsley cho
dził na wszystkie bale i przyjęcia, w których brałam udział. Je
go zadanie polegało na sporządzeniu listy ewentualnych wad
każdego kandydata, które mogą wzbudzić wasze zastrzeżenia
i niemal przy każdym młodym człowieku, jakiego spotyka
łam, Dodsley kręcił przecząco głową. Oszczędziłam sobie
dzięki temu straty czasu i wielu rozczarowań, ale dorobiłam
się zgrabnego przezwiska. Dłużej już tak nie mogę, Tony. Jeśli
zadowolę Jasona, ty jesteś zdegustowany. Jeśli tobie się podoba
kandydat, Edward kręci nosem. Bogu dzięki, nie ma tu wuja
Jamesa, bo też wtrąciłby swoje trzy grosze. Nie ma takiego
człowieka na ziemi, który zadowoliłby was wszystkich.
- To jakiś absurd - zaprotestował. - Mogę od ręki wymie
nić kilkunastu, którzy świetnie by się nadali.
- Naprawdę? - spytała łagodnie. - Czy naprawdę, chcesz,
żebym poślubiła któregoś z nich?
Zrobił naburmuszoną minę, po czym nagle uśmiechnął się
szeroko.
- Nie, nie sądzę.
- A więc rozumiesz teraz, na czym polega moje nieszczę
ście?
- Ale czy rzeczywiście chcesz wyjść za mąż, kotku?
- Oczywiście, że chcę. I jestem pewna, że będę szczęśliwa
z mężczyzną, którego ty i twoi bracia dla mnie znajdziecie.
- Co? - spojrzał gniewnie. - O nie. Nic z tego. Nie chcesz
chyba złożyć takiej odpowiedzialności ma moje barki, Reg-
gie?
- A więc dobrze - zgodziła się skwapliwie. - Pozostawimy
to wujowi Jasonowi.
- Nie mów głupstw. Wydałby cię za tyrana, takiego same
go jak on sam.
- Daj spokój, Tony, wiesz, że to nieprawda. - Uśmiechnę
ła się.
- Mniej więcej - mruknął.
- Sam widzisz. Przynajmniej nie musiałabym ciągle anali
zować wad i zalet każdego napotkanego mężczyzny. Chcę
znowu móc się bawić, rozmawiać z mężczyzną, nie zastana
wiając się, jak wypadnie w waszych oczach albo tańczyć, nie
traktując każdego partnera jako potencjalnego materiału na
męża. Doszło do tego, że na widok mężczyzny, który mi się
podoba, zastanawiam się, czy powinnam go poślubić. Czy po
trafię go pokochać. Czy byłby dla mnie równie dobry i czuły
jak... - urwała i zaczerwieniła się.
- Jak?
- Och, dobrze wiesz. - Westchnęła. - Porównuję każdego
mężczyznę do ciebie i twoich braci. Nic na to nie poradzę.
Czasem wręcz chciałabym, żebyście nie kochali mnie aż tak
mocno. Strasznie mnie rozpieściliście. I teraz chcę, żeby mój
mąż stanowił połączenie was wszystkich.
- Boże, co myśmy ci zrobili, dziewczyno?
Widać było, że zaraz wybuchnie śmiechem i Reggie zdener-
wowała się nie na żarty.
- Myślisz, że to takie śmieszne, tak? Ciekawa jestem, jak
ty byś sobie poradził na moim miejscu. Jeśli mnie nie uwolni
cie od tej udręki, przysięgam, że poszukam wuja Jamesa i po
proszę, żeby zabrał mnie ze sobą.
Anthony spoważniał w mgnieniu oka. Chociaż był najbar-
dziej zżyty z Jamesem, nawet on nie mógł wybaczyć bratu
tamtej eskapady.
- Nawet o tym nie wspominaj, Reggie - powiedział ostrze
gawczym tonem. - Nie wiesz, co mówisz. Wciąganie do tego
Jamesa tylko pogorszyłoby sytuację.
Reggie nie dała za wygraną.
- A więc powiesz wujowi Jasonowi, że chcę na trochę wró
cić do domu? Że mam dosyć szukania męża i że poczekam, aż
wszyscy trzej zgodzicie się, kogo mam poślubić?
- Do diaska, Reggie, Jasonowi ten pomysł wcale się nie
spodoba, tak zresztąjak mnie. Musisz sama wybrać kogoś, ko
go pokochasz.
- Próbowałam.
Zapadło niezręczne milczenie. Anthony rzucił jej chmurne
spojrzenie.
- Lord Medhurst był nadętym osłem!
- Czyżbym o tym nie wiedziała? Tak, tak właśnie sądziłam.
I widzisz, ile zostało z mojej miłości.
- Mogłabyś wyjść za Newela, gdyby Eddie nie był przeko
nany, że będzie okropnym ojcem.
Tony nadal patrzył na nią ponuro.
- O, wuj Edward bez wątpienia miał rację. I znów, widzisz,
ile zostało z mojej miłości.
33
- Naprawdę potrafisz zepsuć człowiekowi humor, kotku.
Chcieliśmy tylko twojego dobra.
- Wiem o tym i za to was kocham. Ale właśnie dlatego
uważam, że pokocham człowieka, którego wszyscy trzej zgod
nie uznacie za doskonałego kandydata na męża dla mnie.
- Czyżby? - Uśmiechnął się szeroko. - Nie jestem taki pew
ny. Jeśli Jason w ogóle przystanie na ten pomysł, zrobi wszystko,
żeby znaleźć kogoś, kto w niczym nie będzie do mnie podobny.
Wiedziała, że się z nią droczy. Jeśli ktoś na pewno nie
chciałby się zgodzić, żeby wyszła za człowieka, który przypo-
minałby Tony'ego, to właśnie sam Tony. Roześmiała się.
- Cóż, zawsze możesz nawrócić mojego męża, Tony, byle
bym wreszcie go miała.
Percival Alden z radosnym okrzykiem triumfu powściągnął
wodze konia, gdy dojechali wreszcie do końca Green Park, po
stronie Piccadilly.
- Jesteś mi winien dwadzieścia funtów, Nick! - zawołał
przez ramię do nadjeżdżającego za nim wicehrabiego. Nicho-
las Eden rzucił mu wyjątkowo gniewne spojrzenie.
Ruszyli kłusem po okręgu, żeby dać koniom odpocząć po
wyczerpującej gonitwie. Przez całe popołudnie grali w karty
w klubie Boodles i przy wyjściu Percy mimochodem wspo-
mniał o swoim nowym ogierze. Nicholas, nieźle już wstawio-
ny, ochoczo przyjął zakład. Kazali przyprowadzić konie.
- Do diabła, mogliśmy obaj skręcić kark - rzekł rozsądnie
Nicholas, chociaż był tak pijany, że prawie widział podwój
nie. - Na drugi raz przypomnij mi, żebym się nie dał na to na
mówić, dobrze?
Percy roześmiał się tak głośno, że omal nie spadł z konia.
34
- Jak gdyby ktokolwiek mógł ci przeszkodzić, kiedy sobie
wbijesz coś do głowy, zwłaszcza po pijanemu. Ale nic się nie
martw, stary. Jutro rano prawdopodobnie w ogóle nie będziesz
pamiętał o tych szaleństwach, a nawet jeśli coś sobie przypo
mnisz, to nie uwierzysz swojej pamięci. Gdzie, u licha, był ten
księżyc, kiedy go potrzebowaliśmy?
Nicholas spojrzał na srebrny krążek, który właśnie wyłonił
się zza chmur. Kręciło mu się w głowie. A niech to diabli!
Wyścig powinien go nieco otrzeźwić. Z pewnym wysiłkiem
skupił wzrok na przyjacielu.
- Ile chcesz za to zwierzę, Percy?
- Nie jest na sprzedaż. Wygram dzięki niemu sporo wyści
gów.
- Ile? - powtórzył Nicholas uparcie.
- Dałem za niego dwieście pięćdziesiąt, ale...
- Trzysta.
- Nie sprzedaję go.
- Czterysta.
- Daj spokój, Nick.
- Pięćset.
- Przyślę go z rana.
Nicholas uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Powinienem poczekać do tysiąca. - Percy był nie mniej
zadowolony. - Ale i tak wiem, gdzie kupić jego brata za dwie
ście pięćdziesiąt. W końcu nie chciałbym cię wykorzystywać.
Nicholas się roześmiał.
- Marnujesz swój talent, Percy. Powinieneś handlować
końskim mięsem na Smithfield.
- Miałbym dać mojej matce jeszcze jeden powód do tego,
żeby przeklinała dzień, w którym przyszedłem na świat? Nie,
dziękuję uprzejmie. Wolę raczej pozostać przy starych rozryw
kach, no, najwyżej zarobić czasem okrągłą sumkę na takich
napaleńcach jak ty. Poza tym to o wiele zabawniejsze. A pro
pos rozrywek. Czy nie miałeś przypadkiem pokazać się dzi
siaj wieczorem na balu u Shepfordów?
- A niech to wszyscy diabli - warknął Nicholas, tracąc ca
ły dobry humor. - Że też musiałeś mi o tym przypomnieć!
35
- Mój dzisiejszy dobry uczynek.
- Nawet nie zbliżyłbym się do tego przeklętego miejsca,
gdyby nie to, że muszę nieco przyciąć skrzydełek mojej pta
szynie.
- Przetrzepała ci piórka, co?
- Uwierzysz, że wpadła na pomysł, by wzbudzić we mnie
zazdrość? - spytał z oburzeniem.
- Zazdrość? W tobie? - prychnął Percy. - O, wiele bym
dał, żeby dożyć takiego dnia, jak mi Bóg miły,
- Pojedź ze mną, a zobaczysz niezłe przedstawienie. Za
mierzam się naprawdę przyłożyć, zanim skończę z łady E. -
powiedział Nicholas posępnie.
- Nie chcesz chyba wyzwać nieszczęśnika?
- Dobry Boże, z powodu kobiety? Oczywiście, że nie. Rzecz
w tym, żeby ona tak właśnie pomyślała, gdy tymczasem ja dam
mu swoje błogosławieństwo. Będzie miała dość czasu, żeby
gryźć paznokcie ze złości, ponieważ już więcej mnie nie zoba
czy.
- To zupełnie nowy sposób postępowania. - Percy się roz
marzył. - Będę musiał sam go wypróbować. Słuchaj, a może
to mnie mógłbyś dać to swoje błogosławieństwo? Mam na
myśli lady E., to piękna kobieta, bez dwóch zdań. - Percy
spojrzał w głąb ulicy. - A swoją drogą... czy to nie jej powóz
tam stoi?
W miejscu wskazanym przez przyjaciela Nicholas ujrzał
znajomy pojazd w żółto-zielone wzory.
- To niemożliwe - wymamrotał. - Za nic nie spóźniłaby się
na bal, a przecież już dawno się zaczął.
- Nie znam nikogo innego, kto ma taki elegancki powóz -
zauważył Percy. - Sam myślałem, żeby pomalować swój w ta
kie kolory.
Nicholas rzucił mu zdumione spojrzenie, po czym znowu
spojrzał w stronę powozu.
- Czy znamy kogoś, kto mieszka na tej ulicy? - zapytał.
- Nikt nie przychodzi mi do głowy - zaczął Percy. - Ale
zaraz, chwileczkę! Zdaje się, że wiem, czyja to rezydencja.
Ten dom należy do kogoś z rodziny młodego Malory'ego.
Jak on się nazywa?... Wiesz. Nie ten wariat, który zniknął
gdzieś przed laty, ale ten drugi, ten, który tak dobrze strzela,
że nikt nie chce... Mam! Anthony, lord Anthony. Dobry Bo-
że. Chyba nie sądzisz, że chodzi o niego? Nawet nie myśl,
żeby z nim zadzierać, Nick.
Nicholas nie odpowiedział. Powoli, bardzo powoli wyjechał
z parku i przejechał na drugą stronę ulicy. Jeśli to była Sele-na,
znajdowała się dokładnie w miejscu, w którym, jak wiedziała,
mógł ją zobaczyć, ponieważ co wieczór przejeżdżał tędy w
drodze z klubu do domu. Akurat tego wieczoru wyjechali z
parku niemal pod koniec Picadilly i gdyby Percy nie spostrzegł
powozu, Nicholas mógł go przeoczyć. Ale teraz roznosiła go
ciekawość. Zastanawiał się, czy Selena siedzi w środku
zamkniętego powozu i czeka, aż on przejedzie, nieświadoma,
że znalazł się już z drugiej strony? A może nie udało jej się
znaleźć nikogo, kto by jej towarzyszył na ten przeklęty bal i
znowu postanowiła go tam zaciągnąć? Niemożliwe, żeby
znała wcześniej Anthony'ego Malory. Malory i jego kumple
należeli do zupełnie innego kręgu zdeklarowanych birbantów,
którzy patrzyli z góry na resztę śmietanki towarzyskiej. Nicho-
las przy całej zaszarganej reputacji nie miał szans znaleźć się
w gronie tych utracjuszy.
Jeśli jednak poznała gdzieś Malory'ego? Nawet wtedy nie
ośmieliłaby się spotkać z nim akurat tego wieczoru. Za wiele
dla niej znaczył bal u Shepfordów. Przez cały ostatni miesiąc
nie mówiła o niczym innym.
Jeśli jednak przyjechała tu na schadzkę z Malorym? Nicho-
las zatrzymał się przy krawężniku trzy domy wcześniej. Percy
podjechał do niego, wyraźnie zaniepokojony.
- Słuchaj, mówiłem serio, a nie żeby cię sprowokować -
powiedział z powagą. - Chyba nie zamierzasz zrobić jakiegoś
głupstwa, Nick?
- Tak sobie właśnie myślę, Percy - powiedział z uśmie
chem - że jeśli to jest lady E., to powinna zaraz stamtąd
wyjść.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Bal, Percy. Może ostatecznie się spóźnić, ale za nic z nie-
36 37
go nie zrezygnuje, nie ona. A gdyby tak wcale tam nie dotarła?
O tak, to by jej dobrze zrobiło, nawet bardzo dobrze. Kobieta
nie powinna do tego stopnia zaprzątać sobie głowy głupstwami,
żeby zapomnieć o swoim mężczyźnie. Trzeba jej wbić do
głowy tę prostą prawdę, nie uważasz? Jasno i wyraźnie. Żeby
na drugi raz nie popełniła tego samego błędu.
- Montieth! Co knujesz, u diabła? - zapytał Percy, zanie
pokojony nie na żarty,
Nicholas nie odpowiedział, całą uwagę skupiając na
drzwiach, które otworzyły się właśnie w głębi ulicy. Rozpro-
mienił się na widok Seleny Eddington, która ukazała się na
schodach. Wprawdzie nie dostrzegł jej oczu przesłoniętych
maseczką, którą poprawiała, unosząc ręce ku twarzy, ale te
czarne włosy rozpoznałby wszędzie. Miała na sobie długą pe-
lerynkę obszytą futerkiem, zapiętą pod szyją. Spod pelerynki
rozchylonej na ramionach dostrzegł śliczną różową suknię.
Wzdrygnął się. Różowa? To nie był jej ulubiony kolor. Ze
wzgardą mówiła, że to barwa niewinności, a więc cechy, z którą
pożegnała się już dawno i bez żalu. Pomyślał, że postanowiła
olśnić księżnę Shepford swoją młodością.
Odwróciła się w stronę mężczyzny stojącego za jej plecami i
Nicholas rozpoznał Anthony'ego Malory. Znał z widzenia
bardzo dobrze tę przystoją twarz, spotykał go bowiem często
w różnych klubach, choć nie rozmawiali ze sobą. Musiał przy-
znać, że Malory był bardzo w guście Seleny. Cóż, życzy jej jak
najlepiej. Tyle że Malory był jeszcze bardziej zdeklarowanym
miłośnikiem kawalerskiego stanu niż Nicholas i Selena nigdy
nie zaciągnie go przed ołtarz. Czyżby nie zdawała sobie z tego
sprawy?
Obserwował z rozbawieniem, jak objęła Malory'ego, a po-
tem dała mu szybkiego całusa, Najwyraźniej nie wybierał się
z nią na bal, ponieważ miał na sobie szlafrok.
- I co, jak sądzisz? - spytał Percy z niepewnością w głosie,
podjeżdżając nieco bliżej. - Czy to jest lady E.?
- Tak, to ona, a ponieważ powóz jest skierowany w tę stro
nę, Percy, ja pojadę w przeciwną. Bądź tak miły i zablokuj mu
drogę, żeby nie mógł zawrócić, tak długo, jak tylko zdołasz.
38
- Do diabła, co zamierzasz zrobić?
- Jak to co? Zabieram lady E. do domu. - Zaśmiał się. -
Objadę ten kwartał, a potem przetnę Mayfair i wrócę z nią na
Park Lane. Tam się spotkamy.
- Niech cię wszyscy diabli, Nick! - zawołał Percy. - Prze
cież obok stoi Malory!
- Tak, ale przecież nie będzie mnie gonił po ulicy pieszo,
prawda? A jeśli niedawno wstał z nią z łóżka, nie ma przy so
bie broni. Może nawet spodoba mu się to przedstawienie.
- Nie rób tego, Nick,
Ale Nicholas był zbyt pijany, żeby się dłużej zastanawiać.
Ruszył w głąb ulicy, przyspieszając lekko tuż przed powozem.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni, gdy nagle zjechał
z ulicy na chodnik między domem a powozem. Zwalniając na
moment, chwycił Selenę, uniósł ją do góry i przełożył przez
grzbiet konia.
Piękna robota, pogratulował sobie. Na trzeźwo lepiej by te-
go nie zrobił. Słyszał za sobą jakieś krzyki, ale nie zwolnił.
Kobieta leżąca w poprzek końskiego grzbietu także zaczęła
krzyczeć, ale szybko wetknął jej w usta jedwabną chusteczkę,
a potem własnym fularem związał jej ręce w nadgarstkach.
Wierciła się tak mocno, że omal nie zsunęła się z konia, ob-
rócił ją więc i posadził przed sobą, a potem zarzucił jej pele-
rynkę na głowę i mocno zawiązał. Zupełnie jak worek, pomy-
ślał z satysfakcją. Roześmiał się, kiedy zniknęli za zakrętem i
ruszyli w stronę Park Lane.
- Wygląda na to, że nikt nas nie goni, moja droga. Pewnie
twój woźnica Tovey mnie rozpoznał i wie, że jesteś w bez
piecznych rękach. - Roześmiał się znowu, słysząc stłumione
odgłosy dochodzące spod pelerynki. - Tak, wiem, że jesteś na
mnie wściekła, Seleno. Ale na pocieszenie mogę ci powie
dzieć, że będziesz mogła do woli dać upust swojej furii, kie
dy cię wypuszczę -jutro rano.
Znowu próbowała się uwolnić, ale już po chwili zatrzymali
się przed jego domem przy Park Lane. Percy Alden czekał na
niego na skraju masywnego mroku Hyde Parku po drugiej
stronie ulicy i tylko on widział, jak Nicholas zarzuciwszy so-
39
bie ładunek na ramię, wszedł do domu. Jego lokaj starał się
udawać, że nie widzi w tym niczego niezwykłego.
- Nawet nie próbowali cię ścigać - powiedział Percy,
wchodząc za przyjacielem do środka.
- To znaczy, że woźnica mnie rozpoznał. - Nicholas się za
śmiał. - Prawdopodobnie zdążył już do tej pory wyjaśnić Ma-
lory'emu, że ja i ta dama jesteśmy przyjaciółmi.
- Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że coś takiego zrobi
łeś, Nick. Ona ci tego nigdy nie wybaczy.
- Wiem. A teraz bądź tak dobry i chodź ze mną na górę.
Pomożesz mi zapalić lampę, zanim umieszczę mój ładunek
na miejscu.
Zatrzymał się na chwilę i posłał uśmiech lokajowi, który ze
zdumieniem patrzył na kobiece stopy dyndające na plecach jego
pana.
- Powiedz Harrisowi, żeby przygotował mój strój wieczo
rowy, Tyndale. Za dziesięć minut będę na dole. A gdyby ktoś
przyszedł z wizytą, nieważne w jakiej sprawie, powiedz, że
godzinę temu pojechałem na bal do księcia Shepford.
- Tak jest, milordzie.
- Idziesz na bal? - Zdumiony Percy, podobnie jak lokaj,
postępował za Nicholasem na górę.
- Ależ oczywiście - odparł Nicholas. - Zamierzam przetań-
czyć całą noc.
Zatrzymał się przed drzwiami sypialni położonej na drugim
piętrze z tyłu domu, po czym szybko sprawdził, czy w po-
mieszczeniu nie ma żadnych cennych przedmiotów, które
Se-lena mogłaby zniszczyć w przypływie wściekłości.
Uznawszy, że pokój spełnia jego oczekiwania, kazał
Tyndale'owi przynieść klucz i skinieniem poprosił Percy'ego
o zapalenie lampy stojącej nad kominkiem.
- A teraz bądź grzeczną dziewczynką i nie rób za dużo za
mieszania. - Familiarnym gestem poklepał ją po siedzeniu. -
Jeśli zaczniesz krzyczeć albo zrobisz jakieś inne głupstwo,
Tyndale będzie musiał cię powstrzymać. Jestem pewien, że
nie chciałabyś spędzić reszty wieczoru związana na łóżku.
Skinieniem poprosił Percy'ego, żeby opuścił pokój, zanim
40
ułożył ją na łóżku. Następnie rozluźnił nieco więzy na jej nad-
garstkach i wyszedł z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Wie-
dział, że prędzej czy później Selena pozbędzie się kneblującej
ją chustki, ale wtedy on będzie już bardzo daleko.
- Chodź, Percy. Jeśli chcesz iść na bal, mogę pożyczyć ci
stosowne ubranie.
Schodząc za Nicholasem na pierwsze piętro, gdzie mieściły
się jego pokoje, Percy z niedowierzaniem kręcił głową.
- Właściwie czemu nie, nie rozumiem tylko, po co teraz
idziesz na bal, skoro jej tam nie będzie.
- To właśnie jest kwintesencja całej sprawy. - Nicholas
parsknął śmiechem. - Jaki sens miałoby zatrzymywać lady E.
w domu, gdyby nie miała okazji dowiedzieć się jutro od swo
ich drogich przyjaciółek, że nie przepuściłem żadnego tańca,
prawda?
- To okrutne, Montieth.
- Nie bardziej okrutne niż to, że porzuciła mnie dla Mało-
ry'ego.
- Ale przecież wcale ci na niej nie zależy - zauważył Per
cy z rozdrażnieniem.
- To prawda. Mimo to jej zachowanie domaga się jakiejś
reakcji, nie sądzisz? W końcu dama byłaby skrajnie zawie
dziona, gdybym w ogóle nie zareagował.
- Gdyby sama mogła wybrać rodzaj twojej reakcji, Mon
tieth, wątpię, by wybrała właśnie tę.
- Och, zgoda. Ale to zawsze lepsze niż wyzwanie Malo-
ry'ego na pojedynek? Chyba się ze mną zgodzisz?
- O tak, na Boga! - Percy był szczerze przerażony taką
ewentualnością. -Nie miałbyś z nim żadnych szans.
- Tak sądzisz? - mruknął Nicholas. - No cóż, pewnie masz
rację. W końcu Małory ma nieco większą praktykę w tym
względzie niż ja. Ale, wiesz, jak to mówią, nigdy nic nie wia
domo, prawda?
41
Rosędział 5
Reggie wcale nie była przestraszona. To, co usłyszała,
upewniło ją, że porywacz jest człowiekiem dobrze urodzo-
nym. Skoro zaś nie obawiał się, że mógł zostać rozpoznany
przez woźnicę, z pewnością nie miał żadnych złych zamiarów.
A zatem nikt jej nie skrzywdzi i nie ma powodu do obaw.
Poza tym jeszcze jedno sprawiało, że Reggie miała ochotę
złośliwie się uśmiechnąć. Porywacz popełnił okropny błąd
i wziął ją za kogoś innego. Nazwał ją Seleną. „To tylko ja" po-
wiedział, jak gdyby mogła bez trudu rozpoznać jego głos.
Selena? Czemu nieznajomy sądził, że ma na imię Selena?
Przecież porwał ją wprost z ulicy, więc czemu.... zaraz... „Woź-
nica mnie rozpoznał!". Dobry Boże, lady Eddington! Poznał jej
powóz i pomyślał, że ma do czynienia z lady Eddington.
A to pyszne. Pojedzie na bal do Shepfordów, a tam proszę:
lady Eddington we własnej osobie w towarzystwie kuzynów
Reggie. Och, ile by dała, żeby zobaczyć jego minę w tym mo-
mencie. Kiedy była młodsza, sama uwielbiała robić żarty
w tym stylu.
Wróci więc zapewnię pędem do swojego domu i zasypie ją
przeprosinami, błagając o wybaczenie. Będzie ją błagał, żeby
nikomu niczego nie mówiła. Oczywiście będzie musiała się
zgodzić, żeby ocalić swoją reputację. Pojedzie na bal i po pro-
stu powie, że została z wujem Anthonym dłużej, niż planowa-
ła. Nikt nigdy się nie dowie, że została uprowadzona.
Uwolniwszy się od knebla i więzów, z lekkim sercem wy-
ciągnęła się na łóżku, zadowolona z nowej przygody. O,
z pewnością nie była to pierwsza przygoda w jej życiu. W
istocie miała życie pełne przygód. Zaczęło się, kiedy miała
siedem lat i zarwał się pod nią lód na stawie w Haverston.
Utonęłaby niechybnie, gdyby nie jeden z chłopców stajen-
nych, który usłyszał krzyki i ją wyciągnął. Rok później ten
sam chłopiec odciągnął od niej rozszalałego dzika, który
zmusił ją do ucieczki na drzewo. Dzik wprawdzie poturbo-
42.
wał chłopca, ale mały bohater szybko wydobrzał i z dumą
mógł opowiadać kolegom o dramatycznym zdarzeniu, a jej
na rok zabroniono zbliżać się do lasu.
Nie, nawet niemal nabożna troska, jaką wujowie otaczali jej
wychowanie, nie zdołała uchronić jej przed kolejnymi zasadz-
kami losu, toteż Reggie w ciągu dziewiętnastu lat swojego ży-
cia zaznała więcej przygód niż większość ludzi przez całe ży-
cie. Rozglądając się po swoim eleganckim, tymczasowym
więzieniu, uśmiechnęła się. Wiedziała, że młode kobiety ma-
rzą o przygodach, o porwaniu przez przystojnego, tajemniczego
jeźdźca na spienionym rumaku, a tymczasem, proszę, ona
przeżyła coś takiego na własnej skórze. W dodatku dzisiejsze
porwanie było już drugie w jej krótkiej biografii.
Dwa lata wcześniej, kiedy miała siedemnaście lat, trzech
zamaskowanych rozbójników napadło na jej powóz w drodze
do Bath. Najbardziej śmiały z nich zdołał ją uprowadzić. Dzięki
Bogu jechała tego dnia ze swoim starszym kuzynem
Dere-kiem, który wyprzągł konia z powozu, dogonił
porywacza i uratował ją przed... nieznanym losem, jaki
nieznajomy jej przeznaczył.
A jeszcze wcześniej, kiedy miała dwanaście lat, znalazła się
na prawdziwym okręcie korsarskim. Porwano ją wtedy na całe
lato i przeżyła nie tylko przerażające sztormy, ale nawet straszną
bitwę.
Cóż, tym razem przygoda była całkiem zabawna i bezpiecz-
na. Nagle poderwała się jak ukłuta. Wujek Tony! Wiedział
o całej sprawie! Nagle wszystko przestało być takie zabawne.
Jeśli dowiedział się, kto ją uprowadził, przygalopuje tu i
wy-łamie drzwi. Nie będzie końca plotkom i jej reputacja
legnie w gruzach. Anthony Malory nie pozwoli, żeby wszystko
skończyło się bezboleśnie. Wyzwie biednego nieszczęśnika na
pojedynek i zabije go, nieważne, czy ów się pomylił, czy nie.
Wstała i zaczęła boso przechadzać się po pokoju. A niech
to, sytuacja robi się nieprzyjemna. Żeby się nieco uspokoić,
zaczęła przyglądać się wystrojowi wnętrza: obicia w barwie
stonowanych zieleni i brązów, kilka nowoczesnych mebli
w stylu chippendale. Na oparciu fotela dostrzegła swoją pele-
43
rynkę. Na podłodze przed fotelem leżały jej pantofle; ktoś rzu-
cił jej maskę na wyściełany stołeczek. Jedyne okno wychodziło
na ogród, mroczny i pełen cieni. Spojrzała w lustro oprawione w
rokokową ramę w roślinne motywy i poprawiła włosy.
Zastanawiała się, czy Tyndale rzeczywiście związałby ją
i zakneblował, gdyby zaczęła wołać o pomoc. Nie, lepiej tego
nie sprawdzać. Zastanawiała się także, czemu ów Nick potrze-
buje aż tyle czasu, żeby odkryć pomyłkę. Zaczęła słuchać ty-
kania miśnieńskiego zegara stojącego na kominku.
Nicholas w osłupieniu patrzył na Selenę wirującą w takt
walca w ramionach jakiegoś dandysa w jasnozielonym saty-
nowym surducie. Kolor tego surduta ostro kłócił się ze śliw-
kową barwą jej sukni. Doprawdy trudno było ich nie zauwa-
żyć nawet w tak zatłoczonej sali balowej.
- A niech to wszyscy diabli! - wyrzucił z siebie w końcu.
Stojący obok niego Percy był nieco bardziej wymowny.
- Dobry Boże! I po coś to zrobił? Och, wiedziałem, że nie
powinieneś się wygłupiać, ale ty się uparłeś. I co teraz będzie?
- Zamknij się, Percy.
- Zaraz, zaraz, to jest ona, prawda? A więc, na miłość bo
ską, kim jest ptaszyna, którą zamknąłeś w swoim domu? Ukra
dłeś Malory'emu kochankę, rozumiesz? On cię zabije, Nick -
poinformował go Percy rzeczowo. - Zabije cię jak nic, możesz
mi wierzyć.
Na razie to Nicholas miał ochotę zabić swojego nadmiernie
podekscytowanego przyjaciela.
- Możesz przestać? Możesz? To posłuchaj. Jedyna przy
krość, jaka może mnie spotkać, to wymówki jakiejś wściekłej
kobiety, której nie widziałem na oczy.- Lord Malory nie wy
zwie mnie z powodu tak idiotycznej pomyłki. W końcu, czy
stało się jakieś nieszczęście?
- Reputacja damy, Nick - zaczął Percy. - Jeśli to wyjdzie
na jaw...
- Jak niby miałoby wyjść na jaw? Rusz głową, stary. Jeśli
to kochanka Malory'ego, to jak może stracić reputację? Chciał-
bym raczej wiedzieć, skąd się wzięła w powozie lady
Edding-ton. - Westchnął niczym nieszczęśnik, którego nikt nie
rozumie. - Myślę, że lepiej będzie, jak wrócę do domu i ją
wypuszczę, kimkolwiek jest.
- Może potrzebujesz pomocy? - Percy się uśmiechnął. -
Bardzo mnie intryguje tożsamość tej damy.
- Zdaje się, że nie będzie usposobiona zbyt towarzysko -
zauważył Nicholas. - Jeśli skończy się na rozbitym wazonie,
będę mógł mówić o szczęściu.
- No tak, myślę, że sam sobie poradzisz, dziękuję bardzo.
. Opowiesz mi o wszystkim jutro rano.
- Miałem dziwne przeczucie, że takie rozwiązanie będzie
ci bardziej odpowiadać - rzucił Nicholas z przekąsem.
Błyskawicznie pognał do domu. Zdążył już całkiem otrzeź-
wieć i cała ta eskapada wydawała mu się teraz niezbyt rozsąd-
nym pomysłem. Modlił się w duchu, żeby tajemnicza dama
wykazała się poczuciem humoru.
Tyndale otworzył drzwi i odebrał od niego płaszcz, kapelusz i
rękawiczki.
- Jakieś kłopoty? - spytał Nicholas, spodziewając się dłu
giej litanii katastrof. Jednak ku jego zdumieniu nic takiego nie
nastąpiło.
- Najmniejszych, milordzie.
- Żadnych hałasów?
- Żadnych.
Nicholas wziął głęboki oddech. Prawdopodobnie całą swoją
furię zachowała dla niego.
- Niech podstawią powóz, Tyndale - polecił, zanim ruszył
na górę.
Na drugim piętrze było cicho jak w grobowcu. Służba rzad-
ko zapuszczała się w te partie domu po zapadnięciu zmroku.
Śliczna pokojówka Lucy, która ostatnio wpadła mu w oko, nie
ośmieliłaby się pójść na górę, gdyby jej tam nie posłano, a
Harris, jego służący, na pewno śpi na pierwszym piętrze,
spodziewając się powrotu pana znacznie później. A zatem poza
Tyndalem nikt w całym domu nie wie o obecności tajemniczej
damy. Ta myśl przyniosła mu pewną ulgę.
45
Na chwilę zatrzymał się przed pokojem, w którym zamknął
nieznajomą, po czym przekręcił klucz i szybko otworzył
drzwi. Spodziewał się dostać czymś twardym w głowę, ale wi-
dok, jaki ujrzał, był nie mniej oszałamiający.
Stała w obramowaniu okna, patrząc na niego z zaskakującą
bezpośredniością. Nie widział w jej oczach najmniejszego śla-
du zawstydzenia, podobnie jak nie dostrzegł lęku na jej pięk-
nej, delikatnej twarzy w kształcie serca. Miała niezwykłe, nie-
pokojące oczy o egzotycznym wykroju lekko skośnych po-
wiek. Ciemnoniebieskie, intensywne, o przejrzystości barwio-
nego kryształu. Jej usta były miękkie i pełne, nos prosty i cien-
ki. Niezwykłe oczy dziewczyny ocieniała zasłona długich rzęs,
gęstych i ciemnych, ponad którymi rysowały się delikatne łuki
czarnych brwi. Na tle jej kruczoczarnych włosów, okalających
gęstymi drobnymi loczkami twarz, jasna cera nabierała blasku
polerowanej kości słoniowej.
Była olśniewająco piękna. I miała równie zachwycającą fi-
gurę. Choć drobnej budowy, nie miała w sobie nic dziecięce-
go. Pod cienką suknią z różowego muślinu rysowały się jędrne,
młode piersi. Jej suknia nie była wycięta aż tak głęboko, jak to
było ostatnio w modzie, a mimo to dekolt, choć z pozoru
niezbyt śmiały, wydał mu się bardziej ekscytujący niż
wszystko, co widział ostatnio w Londynie. Zapragnął nagle
zsunąć różowy muślin z jej ramion i uwolnić te piękne piersi,
podziwiać je w całej ich okazałości, Ze zgrozą uświadomił
sobie, że jego męskość obudziła się wbrew jego woli. Boże,
od czasów wczesnej młodości nie stracił panowania nad sobą
w ten sposób.
Żeby jakoś zapanować nad sobą, postanowił się odezwać,
powiedzieć coś, cokolwiek.
- Witam.
Zabrzmiało to, jakby rzucił niedbale: „I co my tu mamy?" i
Reggie uśmiechnęła się mimo woli. Był oszałamiająco, po prostu
oszałamiająco piękny. Och, nie chodziło przy tym tylko o jego
twarz, niewątpliwie fascynującą. Ale z całej jego postaci ema-
nował jakiś niepokojący, erotyczny magnetyzm. Był przystoj-
niejszy nawet od wuja Anthony'ego, którego zawsze uważała za
46
najbardziej atrakcyjnego, najbardziej pociągającego mężczyznę
na świecie.
To porównanie nieco ją uspokoiło. Przypominał wuja Tony'ego
nie tylko wzrostem i urodą, ale także sposobem, w jaki na nią pa-
trzył, unosząc lekko ku górze kąciki ust na znak aprobaty. Ileż razy
widziała dokładnie to samo spojrzenie w oczach wuja
Antho-ny'ego. Cóż, a zatem mam do czynienia z niepoprawnym
kobie-ciarzem i rozpustnikiem, powiedziała sobie. Jakiż inny
mężczyzna porwałby swoją kochankę sprzed domu innego
mężczyzny? W przypływie zazdrości, na myśl, że jego kochanka
i wuj Antho-ny... och, cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej
komiczna.
- Witam - powtórzyła przekornie. - Zaczynałam się już za
stanawiać, kiedy odkryje pan swoją pomyłkę. Z pewnością
miał pan na to dość czasu.
- Zaczynam się właśnie zastanawiać, czy rzeczywiście po
pełniłem pomyłkę, I kiedy tak na panią patrzę, wydaje mi się,
że tym razem wreszcie zrobiłem właściwy ruch.
Spokojnie zamknął drzwi i oparłszy się o nie, powoli omiótł
całą jej postać od góry do dołu śmiałym spojrzeniem pięknych
bursztynowych oczu. Reggie poczuła, że przebywanie sam na
sam z człowiekiem tego pokroju nie jest bynajmniej takie bez-
pieczne dla młodej damy. A jednak z jakiegoś tajemniczego,
niepojętego powodu wcale się go nie bała. O zgrozo, pomy-
ślała nawet, czy rzeczywiście byłoby czymś tak strasznym od-
dać mu swoje dziewictwo. Nagle ogarnął ją zgoła lekkomyśl-
ny, zupełnie szalony nastrój!
Spojrzała na zamknięte drzwi i postawnego mężczyznę, któ-
ry blokował jej jedyną drogę ucieczki.
- Powinien się pan wstydzić, sir. Mam nadzieję, że nie za
mierza pan skompromitować mnie jeszcze bardziej.
- Z pewnością zrobię to, jeśli tylko mi pani na to pozwoli.
A zatem? Proszę się dobrze zastanowić, nim pani odpowie -
powiedział z rozbrajającym uśmiechem. - Moje serce drży
z niecierpliwości.
Roześmiała się zachwycona.
- Akurat! Wszyscy wiedzą, że tacy rozpustnicy jak pan nie
mają serca.
47
Nicholas był wniebowzięty. Czy w ogóle coś mogło ją spe-
szyć? Bardzo w to wątpił.
- Krzywdzisz mnie, najdroższa, porównując moje serce do
serca Malory'ego.
- Proszę nawet o tym nie myśleć, sir - zapewniła go. - Ser
ce Tony'ego to najbardziej kapryśne serce na świecie. Gdy
idzie o stałość uczuć, każdy mężczyzna jest lepszy od niego,
nawet pan.
I to mówi jego kochanka? Nicholas nie mógł uwierzyć
swojemu szczęściu. Nawet nie starała się udawać, że jest za-
wstydzona. Po prostu zaakceptowała fakt, że Malory nigdy
nie będzie jej wierny. Czy dojrzała już do myśli o zmianie ko-
chanka?
- Czy nie ciekawi panią, czemu ją tu przywiozłem? - spy
tał.
Sam aż płonął z ciekawości. Dlaczego ona ani trochę się nie
gniewa?
- Och, nie - odparła lekko. - Domyśliłam się już.
- Doprawdy? - Z rozbawieniem czekał na jakąś niepraw
dopodobną historyjkę.
- Sądził pan, że jestem lady Seleną Eddington i zamierzał
pan pozbawić ją przyjemności balu u Shepfordów, podczas
gdy pan będzie się świetnie bawił i nie opuści żadnego tańca.
- Czy tak było?
Nicholas wzdrygnął się, zaskoczony.
- Słucham?
- Przetańczył pan wszystkie tańce?
- Ani jednego.
- Ale na pewno ją pan tam widział. Och, szkoda, że nie
mogłam zobaczyć pańskiej miny. - Zaśmiała się znowu. - Był
pan bardzo zaskoczony?
- Taak... kompletnie - przyznał.
Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Jak, u licha, mogła się
tego wszystkiego domyślić?
Czy powiedział coś, kiedy niósł ją na górę?
- Ma pani nade mną przewagę. Zdaje się, że za dużo mó
wiłem.
48
- Nie pamięta pan?
- Nie za bardzo - przyznał niepewnie. - Obawiam się, że
byłem nieźle wstawiony.
- Cóż, to wiele wyjaśnia, jak sądzę. Ale nie mówił pan aż
tak wiele. Czasem dobrze jest znać osoby, o których mowa.
- Zna pani lady Eddington?
- Tak. Choć niezbyt dobrze. Poznałam ją dopiero w tym ty
godniu. Ale była tak uprzejma, że pożyczyła mi dziś wieczo
rem swój powóz.
Nagle bez słowa podszedł do niej. Z bliska wyglądała jesz-
cze śliczniej. Ku jego zaskoczeniu nie odsunęła się, ale spoj-
rzała mu śmiało w oczy, jak gdyby darzyła go całkowitym za-
ufaniem.
- Jak się pani nazywa? - spytał nieco ochrypłym szeptem.
- Regina Ashton.
- Ashton? - Zmarszczył brwi z namysłem. - Czy nie tak
brzmi rodowe nazwisko earla Penwich?
- Tak. A czemu pan pyta? Zna go pan?
- Nie. Ale należy do niego kawałek ziemi graniczący z mo
ją posiadłością, który od lat staram się kupić, a ten nadęty... nie
odpowiada na moje listy. Nie jest pani chyba z nim spokrew
niona?
- Niestety jestem. Ale na szczęście to dość odległe pokre
wieństwo.
Nicholas się roześmiał.
- Większość kobiet nie powiedziałaby, że to nieszczęście
mieć w rodzinie earla.
- Naprawdę? To znaczy, że nie miały okazji poznać obec
nego earla Penwich. Cieszę się, że nie widziałam tego człowie
ka od lat, ale wątpię, by się zmienił. To naprawdę nadęty...
Uśmiechnął się.
- A zatem, kim są pani rodzice?
- Jestem sierotą, sir.
- Bardzo mi przykro.
- Mnie także. Ale na szczęście mam kochającą rodzinę ze
strony matki, która zajęła się moim wychowaniem. Cóż, wy
padałoby, żeby i pan się teraz przedstawił.
49
- Nicholas Eden.
- Czwarty wicehrabia Montieth? O, słyszałam o panu nie
jedno.
- Skandaliczne kłamstwa, zapewniam panią.
- Nie byłabym taka pewna. - Uśmiechnęła się do niego. -
Ale nie musi się pan obawiać, że źle o panu pomyślę. W koń
cu nikt nie może się w tej mierze równać z Tonym albo jego
bratem Jamesem, jeśli już o to chodzi, a kocham ich obu z ca
łego serca.
- Obu? Tony'ego i Jamesa Malorych? - Był bezbrzeżnie
zdumiony. - Dobry Boże, nie chce chyba pani powiedzieć, że
jest pani także kochanką Jamesa Malory'ego!
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Przygryzła
wargę, ale to niewiele pomogło. Roześmiała się serdecznie.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego - mruknął Nicholas
chłodno.
- Ależ to nieskończenie zabawne, zapewniam pana. Zdaje
się, że pan pomyślał może, że ja i Tony... nie, to doprawdy
przednie! Muszę powiedzieć Tony'emu... albo lepiej nie.
Mógłby uznać, że to wcale nie jest takie śmieszne. Wy, męż
czyźni, jesteście czasami tacy poważni. - Westchnęła. - Wi
dzi pan, on jest moim wujkiem.
- Jeśli woli pani tak go nazywać.
Roześmiała się ponownie.
- Nie wierzy mi pan, prawda?
- Moja droga panno Ashton.
- Lady Ashton - poprawiła go.
- Dobrze, lady Ashton. Otóż myślę, że zaciekawi panią
wiadomość, iż syn Jasona Malory'ego, Derek Malory, jest jed
nym z moich najbliższych przyjaciół...
- Wiem o tym.
- Czyżby?
- Tak, pańskim najbliższym przyjacielem, ściślej biorąc.
Chodziliście razem do tej samej szkoły, choć pan skończył na
ukę kilka lat wcześniej. Zaprzyjaźnił się pan z nim, kiedy in
ni od niego stronili, i Derek gorąco pana za to pokochał. Ja tak
że wtedy pana pokochałam, choć miałam zaledwie jedenaście
lat, kiedy mi o panu opowiedział i nigdy nie widziałam pana
na oczy. Kuzyn Derek w kółko o panu opowiadał, kiedy przy-
jechał na wakacje ze szkoły.
- Czemu więc nigdy o pani nie wspominał?
- A czemu miałby o mnie mówić? Jestem pewna, że mie
liście ciekawsze tematy do rozmowy niż młodsi krewni.
Nicholas się nachmurzył.
- A jeśli pani to wszystko zmyśliła?
- Oczywiście, że to możliwe - odparła niefrasobliwie, na
wet nie próbując go przekonywać.
W jej oczach błyskały radosne ogniki. A niech to wszyscy
diabli. Była naprawdę piękna.
- Ile pani ma lat?
- Więc już się pan nie gniewa?
- Gniewałem się?
- O, i to jak. - Uśmiechnęła się. - Zupełnie nie rozumiem
dlaczego. To przecież ja powinnam się gniewać. Mam dzie
więtnaście lat, jeśli musi pan wiedzieć, choć nie powinien był
pan zadawać tego pytania.
Znowu poczuł się swobodnie. Była wspaniała. Nie mógł już
dłużej stać tak bezczynnie. Pragnął ją objąć, a równocześnie
za nic nie chciał jej przypominać, w jak bardzo niestosownej
sytuacji się znaleźli.
- Czy to twój pierwszy sezon, Regino?
Podobał jej się sposób, w jaki wymawiał jej imię.
- A więc uznaje pan, że powiedziałam panu prawdę?
- Sądzę, że nie mam innego wyjścia.
- Och, nie musi pan tak mocno dawać wyraz swojemu roz
czarowaniu.
- Jestem zupełnie załamany, jeśli chcesz wiedzieć. - Po
wiedział to głosem niskim, matowym i leciutko musnął jej po
liczek, delikatnie, żeby jej nie spłoszyć. - Nie chcę, żebyś by
ła niewinna. Chcę, żebyś dokładnie wiedziała, co mam na my
śli, kiedy mówię, że pragnę się z tobą kochać, Regino.
Serce zaczęło jej bić szybciej.
- Naprawdę? - wyszeptała. Wzdrygnęła się. Nie, za nic nie
może stracić panowania nad sobą. - Oczywiście - powiedzia-
la przekornie. - Chyba widziałam to w pańskich oczach, to
spojrzenie.
Opuścił rękę i zmrużył oczy.
- Skąd możesz wiedzieć, jak wygląda takie spojrzenie?
- Ojej, pan się znowu gniewa - powiedziała niewinnie.
- Do wszystkich diabłów! - rzucił. - Nie potrafisz zacho
wywać się poważnie?
- Jeśli zacznę zachowywać się poważnie, lordzie Montieth,
oboje możemy mieć poważne kłopoty.
Jej ciemne oczy były nieprzeniknione. Dobry Boże, pod ich
figlarną, rozbawioną powierzchnią kryła się jakaś druga, zu-
pełnie inna dziewczyna.
Minęła go i przeszła na środek pokoju. Kiedy spojrzała na
niego przez ramię, znowu zobaczył przekorny błysk w jej
oczach i zaczepny uśmiech.
- To jest mój drugi sezon i widziałam już wielu mężczyzn
równie zepsutych jak pan.
- W to nie wątpię.
- W to, że istnieją równie zepsuci mężczyźni?
- W to, że to twój drugi sezon. Jesteś mężatką?
- Sugeruje pan, że powinnam mieć męża, skoro zadebiuto=
wałam rok temu? Niestety, moja rodzina zdaje się uważać, że
nikt nie jest dość dobry dla mnie. To bardzo irytująca sytuacja,
może mi pan wierzyć.
Nicholas się roześmiał.
- Doprawdy, szkoda, że popłynąłem w zeszłym roku do In
dii Zachodnich, żeby zobaczyć swoją posiadłość. Gdybym zo-
stał w Londynie, spotkalibyśmy się wcześniej.
- Starałby się pan o moją rękę?
- Starałbym się raczej o... nieco inny kawałek ciebie.
Po raz pierwszy Regina się spłoniła.-
- To było zbyt śmiałe.
- Ale nie tak śmiałe, jak bym tego pragnął.
Och, naprawdę jest niebezpieczny, pomyślała. Przystojny,
uroczy, zepsuty. A więc dlaczego się nie bala, będąc sam na
sam z Nicholasem Edenem? Zdrowy rozsądek mówił jej, że
powinna się go obawiać.
Wstrzymała oddech, widząc, że znowu się zbliża. Nie od-
sunęła się jednak, a on się uśmiechnął. Dostrzegł niewielkie
pulsujące miejsce u nasady jej szyi i ogarnęło go nagle obez-
władniające pragnienie, żeby dotknąć ustami tego miejsca, po-
czuć bicie jej serca.
- Ciekaw jestem, czy jesteś aż tak niewinna, jak to sugeru
jesz, Regino Ashton.
Za nic nie może mu ulec, choćby nie wiadomo jak silnie
działał na nią jego uwodzicielski czar.
- Znając moją rodzinę, lordzie Montieth, nie powinien pan
wątpić w moje słowa.
- W ogóle cię nie oburzyło, że cię tu przywiozłem - spytał
zaczepnie. - Dlaczego?
Przyjrzał się z bliska jej twarzy.
- Och, przypuszczam, że całe to zdarzenie wydało mi się
dość komiczne - wyznała, ale zaraz dodała: - Choć przez
chwilę rzeczywiście się przestraszyłam na myśl, że wujek To
ny dowiedział się, dokąd mnie pan zabrał i zjawi się tu nagle,
waląc do drzwi, zanim zdąży mnie pan uwolnić. To dopiero by
było zamieszanie! A ponieważ nie wierzę, żeby takie zajście
udało się utrzymać w tajemnicy, musiałby się pan ze mną oże
nić. Co byłoby całkiem niedorzeczne, ponieważ do siebie nie
pasujemy.
- Czyżby? - spytał rozbawiony.
- Ależ z całą pewnością! - powiedziała z udawanym obu
rzeniem. - Zakochałabym się w panu bez pamięci, gdy tym
czasem pan, rozpustny kobieciarz, ani trochę by się nie zmie
nił i złamał moje serce.
- Bez wątpienia ma pani rację - westchnął teatralnie, po
dejmując grę. - Byłbym okropnym mężem. Nawiasem mó
wiąc, nikt nigdy nie zmusiłby mnie do małżeństwa.
- Nawet gdyby zrujnował pan moją reputację?
Wykrzywił usta wzgardliwie.
- Nawet wtedy.
Najwyraźniej nie przypadła jej do gustu taka odpowiedź
i Nicholas przeklął się w duchu za ten niepotrzebny nadmiar
szczerości. Pod wpływem gniewu jego jasnobursztynowe oczy
53
pojaśniały jeszcze bardziej, jak gdyby zapłonęło w nich jakieś
nienaturalne światło. Zadrżała, zastanawiając się, jak by wy-
glądał, gdyby na serio się rozzłościł.
- Zimno ci? - spytał, widząc jak pociera ramiona, na któ
rych pojawiła sią gęsia skórka. Czy odważy się ją objąć?
Sięgnęła po pelerynkę i owinęła nią luźno szczupłe ramiona.
- Myślę, że już czas...
- Przestraszyłem cię - powiedział łagodnie. - Nie miałem
takiego zamiaru.
- Obawiam się, że świetnie wiem, jakie są pańskie inten
cje, sir.
Schyliła się, żeby nałożyć pantofle, a kiedy się wyprostowała,
była już w jego ramionach. Zrobił to tak szybko, że nawet nie
zdążyła złapać oddechu. Jego usta miały smak brandy, słodki
i odurzający. Wiedziała, o tak, wiedziała, że tak właśnie będzie,
tak niebiańsko.
Nikt jeszcze nie całował jej tak śmiało, tak namiętnie. Tak
mocno objął jej drobną postać, że po raz pierwszy w życiu po-
czuła męskie podniecenie. Była oszołomiona i podekscytowa-
na, czując dziwne mrowienie w piersiach. Jakieś inne, zagad-
kowe uczucie napływało gdzieś z głębi jej ciała. Co to było?
Jego usta zawędrowały wzdłuż jej policzka i szyi do tego
pulsującego miejsca u nasady szyi, które całował, wciągając
za każdym razem jej skórę do ust, ssąc lekko, delikatnie.
- Ależ tak nie wolno - zdołała wyszeptać nieswoim gło
sem.
- A ja muszę, najdroższa, naprawdę muszę. - Uniósł ją,
wtuloną w jego ramiona.
Wstrzymała oddech. To już wcale nie było zabawne. Znowu
przesunął wargami po jej szyi, aż jęknęła cicho.
- Proszę mnie zostawić - wydusiła, chwytając oddech. -
Derek pana znienawidzi.
- Nie dbam o to.
- Mój wuj pana zabije.
- Przynajmniej będę wiedział za co.
- Zmieni pan zdanie, kiedy zobaczy pan Tony'ego z pistole
tem w dłoni. Proszę mnie postawić na ziemi, lordzie Montieth.
Nicholas opuścił ją ostrożnie, dbając o to, by jej ciało zmy-
słowo prześlizgnęło się po nim.
- A więc nie byłabyś obojętna?
Nadal trzymał jąblisko siebie i czuła niepokojące ciepło je-
go ciała.
- Oczywiście. Nie chciałabym, żeby pan zginął z powodu
jakiejś... niewinnej eskapady.
- Czy tak właśnie nazwałabyś nasze spotkanie, gdybym się
z tobą kochał? - Roześmiał się, zachwycony.
- Miałam na myśli fakt, że mnie pan tu sprowadził. I tak
będę musiała się nieźle natrudzić, by Tony nie potraktował tej
sprawy zbyt poważnie.
- A więc chcesz mnie ochraniać? - spytał łagodnie.
Reggie odepchnęła go od siebie. Nie mogła zebrać myśli,
kiedy stał tak blisko. Pelerynka spadła na podłogę. Nicholas
podniósł ją szarmancko i wręczył z ukłonem. Westchnęła.
- Jeśli Tony nie wie, kto mnie uprowadził, nie wspomnę
pańskiego imienia. Jeśli wie, wtedy, no cóż, zrobię, co w mo
jej mocy, żeby ocalić pańską skórę. Ale nalegam, żeby mnie
pan jak najszybciej do niego odwiózł, zanim zrobi coś głupie
go i na przykład powiadomi o moim zniknięciu resztę rodzi
ny-
- A więc przynajmniej dajesz mi nadzieję. - Uśmiechnął
się. - Może nie nadaję się na męża, ale mówiono mi, że jestem
doskonałym kochankiem. Weźmiesz to pod uwagę?
Była poruszona.
- Nie potrzebuję kochanka.
- A więc będę cię musiał prześladować, dopóki nie zmie
nisz zdania - rzucił ostrzegawczo.
Kiedy wreszcie wyprowadził ją z domu, pomyślała, że na-
prawdę jest niepoprawnym uwodzicielem. Niepoprawnym
i jakże kuszącym. Lepiej, żeby Tony namówił Jasona, by zgo-
dził się na jej wyjazd z Londynu, ponieważ Nicholas Eden
może każdą dziewczynę przywieść do upadku. Nie miała co
do tego żadnych wątpliwości.
54 55
Londyn, 1817 Palce trzymające karafkę były długie i delikatne. Selena Ed-dington doskonale zdawała sobie sprawę z urody swoich dłoni i nie bez odrobiny próżności wykorzystywała każdą okazję, aby je dyskretnie wyeksponować. Tak było i teraz. Zamiast wziąć kieliszek od Nicholasa, wolała raczej przynieść mu ka-rafkę. A przy tym, stojąc z karafką przed pokrytą błękitnym pluszem sofą, na której leżał, osiągała jeszcze jedno: światło ognia płonącego za nią w kominku prowokująco zakreślało jej zgrabną figurę, dobrze widoczną przez cienką, muślinową suknię. Nawet tak wytrawny kobieciarz jak Nicholas Eden musiał docenić urodę jej kształtnego ciała. Kiedy napełniała jego kieliszek, w blasku ognia na lewej dłoni zalśnił duży rubin. Jej ślubny pierścionek. Choć od dwu lat była wdową, nosiła go nadal z dumą. Podobnym blaskiem lśnił jej rubinowy naszyjnik. Jednak nawet najwspanialsze ru- biny nie mogły rywalizować z jej niezwykle głębokim dekol- tem, oddzielonym zaledwie trzycalowym paskiem materiału od ściągniętej, wysokiej talii empirowej sukni spadającej w prostych liniach ku zgrabnym kostkom. Suknia w kolorze ciemnej, głębokiej magenty doskonale harmonizowała zarów- no z rubinami, jak i z urodą Seleny. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Nicky? Na twarzy Nicholasa dostrzegła ten sam irytujący wyraz nieobecnego zamyślenia, który ostatnio gościł na niej coraz częściej. Zatopiony w myślach, które z pewnością nie miały z nią wiele wspólnego, w ogóle nie słyszał, co do niego mó- wiła. Nawet na nią nie spojrzał, gdy nalewała mu brandy. 7
- Naprawdę, Nicky, to wcale nie jest takie przyjemne pa trzeć, jak błądzisz myślami gdzieś daleko, kiedy jesteśmy tyl ko we dwoje. - Stala przed nim tak długo, dopóki na nią nie spojrzał. - O co chodzi, kochanie? W jej orzechowych oczach pojawiły się groźne błyski. Miała ochotę tupać ze złości, ale przecież nie mogła przy nim po- zwolić sobie na wybuchy irytacji. Choć zachowywał się tak prowokująco, tak obojętnie, tak... nieznośnie! Och, gdyby nie to, że był taką dobrą partią... Usiłując opanować rosnące wzburzenie, odpowiedziała spo- kojnie: - Chodzi o bal, Nicky. Mówiłam o balu, ale ty mnie w ogó le nie słuchasz. Jeśli chcesz, nie wspomnę o nim już ani sło wa, ale tylko pod jednym warunkiem. Obiecaj mi, że jutro przyjedziesz po mnie punktualnie. - Jaki bal? Selena westchnęła, szczerze zaskoczona. Nie był pijany i nawet nie starał się okazywać jakiegoś szczególnego znudze- nia. Po prostu naprawdę nie wiedział, o czym ona mówi. - Nie drażnij się ze mną, Nicky. Bal u Shepfordów. Wiesz, jak bardzo mi na nim zależy. - A, tak - odparł głucho. - Bal, który ma zaćmić wszystkie pozostałe, choć to dopiero początek sezonu. Udała, że nie dostrzegła jego tonu. - Wiesz przecież, jak długo czekałam na zaproszenie do księżnej Shepford, a jej tegoroczny bal zapowiada się wyjąt kowo wspaniale. Będą tam po prostu wszyscy. Każdy, kto ma jakieś znaczenie, Nicky. - I co z tego? Selena policzyła powoli w myślach do pięciu. - To, że umrę, jeśli spóźnię się choć jedną minutę. Na jego wargach pojawił się charakterystyczny szyderczy uśmieszek. - Umierasz zdecydowanie za często, kochanie. Nie powin naś traktować życia towarzyskiego aż tak serio. - Mam brać przykład z ciebie? 8 O, gdyby tylko mogła, odpowiedziałaby mu o wiele moc- niej. Czuła, że jeszcze chwila, a nerwy odmówiąjej posłuszeń- stwa, a przecież nie mogła sobie na to pozwolić. Wiedziała, jak bardzo potępiał nieopanowane wybuchy emocji u innych, choć sam pozwalał sobie na wiele. Nicholas wzruszył jedynie ramionami. - Możesz mnie nazwać ekscentrykiem, kochanie, ale nale żę do prawdziwie nielicznej garstki ludzi, którzy niewiele so bie robią z tego całego zbiegowiska. Nicholas mówił szczerą prawdę. W przypływie złego humoru potrafił zignorować, a nawet obrazić dosłownie każdego, bez względu na rangę. Przyjaźnił się też, z kim chciał, nawet z ludźmi, o których publicznie wiedziano, że są bękartami nie uznawanymi przez szanujące się towarzystwo. I nigdy, ale to nigdy, nikomu nie schlebiał. Był dokładnie taki arogancki, jak o nim mówiono. A mimo to potrafił być zabójczo uroczy -jeśli tylko miał na to ochotę. Selena jakimś cudownym sposobem i tym razem zdołała utrzymać nerwy na wodzy. - A jednak, Nicky, jak pamiętasz, obiecałeś, że pójdziesz ze mną na bal Shepfordów. - Doprawdy? - wycedził. - Jak najbardziej. - Jeszcze raz opanowała wzburzenie. - Obiecaj mi, że się po mnie nie spóźnisz, dobrze? Znowu wzruszył ramionami. - Jak mogę ci coś takiego obiecać, kochanie? Nie umiem przewidywać przyszłości. Przecież nie sposób powiedzieć, czy jutro nie zdarzy się coś, co mnie zatrzyma. Miała ochotę krzyczeć. Oboje doskonale wiedzieli, że jeśli coś mogło go zatrzymać, to jedynie jego własna, perfidna obo- jętność. Miała już tego wszystkiego dość! Szybko podjęła decyzję i odparła z wyraźną nonszalancją: - Dobrze, Nicky, skoro nie mogę na tobie polegać w sprawie tak dla mnie ważnej, znajdę kogoś innego, kto odprowadzi mnie na bal. Mam jednak nadzieję, że się tam w końcu pojawisz. Igra z nią? Świetnie. Postanowiła odpłacić mu pięknym za nadobne. 9
- Tak z dnia na dzień? - zapytał. - Wątpisz, że mi się uda? - odparła zaczepnie. Uśmiechnął się i spojrzeniem znawcy przesunął po jej kształtnej postaci. - O nie, myślę, że bez kłopotu znajdziesz kogoś na moje miejsce. Selena odwróciła się, zanim zdążył zobaczyć, jakie wrażenie zrobiła na niej jego uwaga. Czy to było ostrzeżenie? Och, ależ był pewny siebie, łajdak. Dobrze by mu zrobiło, gdyby z nim zerwała. Żadna kochanka nigdy go jeszcze nie rzuciła. To zawsze on kończył romans. To zawsze on o wszystkim de- cydował. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby go rzuciła? Wpadłby we wściekłość? A może zmusiłoby to go do działania i wreszcie by się oświadczył? Perspektywa była kusząca i warto się nad nią poważnie zastanowić. Nicołas Eden wyciągnął się wygodnie na sofie i spojrzał na Selenę, która wzięła swój kieliszek sherry i położyła się na grubym futrze, leżącym przed kominkiem. Wygiął usta w sardonicznym uśmiechu. Doprawdy, jej poza była bardzo kusząca, o czym ona świetnie wiedziała. Nigdy nie zapomi- nała o tym, by zrobić jak najkorzystniejsze wrażenie na męż- czyźnie. Znajdowali się w miejskiej rezydencji jej przyjaciółki, Ma- rie. Po eleganckim obiedzie w towarzystwie Marie i jej ak- tualnego wielbiciela przez jakąś godzinę grali w wista, po czym przenieśli się do tego przytulnego salonu. Marie i jej namiętny przyjaciel oddalili się do pokojów na piętrze, po- zostawiając Nicholasa i Selenę samym sobie. Ileż to już wie- czorów spędzili w podobny sposób? Jedyna różnica polegała na tym, że hrabina za każdym razem miała innego kochanka. Prowadziła śmiałe, bujne życie, ilekroć jej mąż wyjeżdżał z Londynu. A jednak było jeszcze coś, co odróżniało ten wieczór od innych. Chociaż w salonie panowała romantyczna, zmysło- wa aura, na kominku płonął ogień, lampa stojąca w rogu rzu- cała łagodnie przyciemnione światło, służba dyskretnie usu- nęła się do swoich pokojów, a Selena była uwodzicielska jak zawsze - Nicholas był dziś wieczorem najzwyczajniej w świecie znudzony. Po prostu nie miał najmniejszej ochoty ruszyć się z sofy, by przyłączyć się do Seleny, leżącej na skó- rze przed kominkiem. Już od pewnego czasu zauważał, że Selena przestaje go po- ciągać. A to, że nie miał większej ochoty iść z nią dziś wie- czorem do łóżka, potwierdzało tylko jego przeczucie, że na- deszła pora, by skończyć romans. I tak romans z Seleną trwał dłużej niż większość jego miłostek - prawie trzy miesiące. Być może dlatego czuł, że musi z nią zerwać, choć nie znalazł jeszcze następczyni. Prawdę mówiąc, Nicholas nie widział wokół siebie kobiety, którą miałby ochotę zdobyć. Selena zaćmiewała wszystkie znane mu damy, jeśli nie liczyć kilku zdumiewających istot, które były zakochane w swoich mężach, a tym samym zupełnie niepodatne na jego uroki. Oczywiście, jego tereny łowieckie nie ograniczały się do zamężnych dam, znudzonych swoimi małżonkami, o nie. Bez najmniejszych skrupułów uwodził niewinne dziewczęta, dopiero wchodzące w wielki świat. Jeśli więc delikatne młode damy były podatne na podobne pokusy, powinny się strzec Nicholasa Edena. Albowiem jeśli tylko panna gotowa była mu ulec, Nicholas nie odmawiał sobie tej przyjemności tak długo, dopóki udało się ukryć romans przed uważnym okiem rodziców. Niewątpliwie tego typu podboje należały do najbardziej przelotnych, niemniej cenił je sobie jako szczególne wyzwanie dla jego ambicji. W dniach bardziej szalonej, wczesnej młodości trzykrotnie zdarzyło mu się uwieść dziewicę. Jedną z nich, córkę diuka, szybko poślubiono kuzynowi, czy innemu podobnemu szczęś- ciarzowi. Dwie pozostałe również zdołano wydać za mąż, za- nim skandal nabrał pełnego rozgłosu. Co nie znaczy, że plot- karze nie mieli wspaniałego pola do popisu. Ponieważ jednak rozwścieczone rodziny nie wysuwały publicznych oskarżeń, za każdym razem musiano z konieczności ograniczać się do plotek i spekulacji. Rzecz w tym, że ojcowie uwiedzionych dziewcząt obawiali się wyzwać Nicholasa, który wcześniej dwukrotnie postrzelił w pojedynku znieważonych mężów. 10 11
Nicholas nie był szczególnie dumny z uwiedzenia trzech niewinnych panien, podobnie jak nie puszył się faktem, że zra- nił dwu mężczyzn, których jedynym błędem było posiadanie niewiernych żon. Nie znaczy to jednak, że odczuwał wyrzuty sumienia. To nie jego wina, jeśli debiutantki były tak nieroz- sądne, by oddawać mu się, nie czekając na obietnicę małżeń- stwa. Natomiast żony bogatych lordów doskonale wiedziały, co robią. Powiadano o Nicholasie, że w dążeniu do zaspokojenia swoich pragnień zupełnie nie dba o uczucia innych osób. Być może była to prawda, a może nie. Nikt nie znał Nicholasa na tyle dobrze, by powiedzieć to z całą pewnością. Nawet on sam nie był pewny, co skłoniło go do niektórych zachowań. Tak czy inaczej, płacił za swoją reputację. Ojcowie stojący wyżej od niego w hierarchii społecznej uważali go za nieod- powiedniego kandydata na męża dla swoich córek. Jeśli mógł liczyć na zaproszenia, to jedynie od ludzi nie zważających na konwenanse, albo takich, którzy szukali bogatego zięcia. Jednak Nicholas nie szukał żony. Od dawna uważał, że nie ma moralnego prawa ubiegać się o rękę żadnej z młodych ko- biet, których pochodzenie i wychowanie odpowiadało jego po- zycji społecznej. Wszystko wskazywało więc na to, że nigdy się nie ożeni. A ponieważ nikt nie wiedział, dlaczego wice- hrabia Montieth postanowił wieść kawalerski żywot, wiele tęsknych spojrzeń biegło wciąż w jego stronę z nadzieją, że uda się go zreformować. Jedną z dam hołubiących w sercu skryte nadzieje wobec Ni-cholasa była właśnie lady Selena Eddington. Bardzo się pilnowała, żeby tego nie okazywać, ale Nicholas doskonale wiedział, kiedy kobieta darzy go względami, myśląc o jego tytule. Pierwszy mąż Seleny był baronem, teraz mierzyła wyżej. Była olśniewająco piękna; jej regularną owalną twarz okalały krótkie czarne włosy opadające delikatnymi lokami, zgodnie z najświeższą modą. Złocista skóra podkreślała barwę wyrazistych orzechowych oczu. Miała dwadzieścia cztery lata, była śliczna, zabawna, uwodzicielska. Z pewnością trudno ją było winić o to, że zmysły Nicholasa wyraźnie ochłodły. Żadnej kobiecie nie udało się nigdy utrzymać na dłużej pło- mienia jego namiętności. Spodziewał się, że i ten romans wkrótce zblaknie, Zawsze tak się działo. Jedyne, co go zasko- czyło, to fakt, że pragnął zerwać z Seleną, zanim znalazł nową kochankę. W końcu zerwanie oznaczało, że na jakiś czas, dopóki nie spotka nowej wybranki, będzie musiał zanurzyć się w wir życia towarzyskiego - a taka perspektywa napawała go szczerą odrazą. Być może jutrzejszy bal uwolni go od tej przykrości. Zwa- żywszy na to, że to dopiero początek sezonu, z pewnością będą tam dziesiątki debiutantek wkraczających dopiero w wielki świat. Nicholas westchnął. W wieku lat 27, po siedmiu latach niespokojnego, awanturniczego życia, stracił upodobanie do młodych niewiniątek. Postanowił, że dziś wieczór nie zerwie z Seleną. Była już wystarczająco na niego wściekła i zapewne dostałaby ataku fu- rii, do czego, jak przypuszczał, była zdolna. Tego zaś wolał uniknąć. Nie znosił dramatycznych scen, ponieważ sam z na- tury był niezwykle wybuchowy i porywczy. Gdy wpadał w prawdziwy gniew, żadna kobieta nie mogła dotrzymać mu kroku - prędzej czy później każda z nich zalewała się łzami, co było równie nieprzyjemne. Nie, powie jej jutro wieczorem, na balu. Selena nie ośmieli się zrobić mu sceny w obecności innych. Wpatrując się w blasku ognia w swoją sherry, Selena doszła do wniosku, że bursztynowy płyn w kieliszku miał dokładnie ten sam odcień, jaki miały oczy Nicholasa, gdy był poruszony. Jego oczy miały tę barwę złocistego miodu w pierwszych dniach ich znajomości, ale miały ten sam kolor także wtedy, gdy coś go zirytowało albo sprawiło mu przy- jemność. Gdy nic go specjalnie nie poruszało, kiedy był spo- kojny albo obojętny, jego piwne oczy przybierały odcień bar- dziej rudawobrązowy, niemal w tonie świeżo wypolerowanej miedzi. Zawsze były jednak niepokojące, bo wciąż jarzyły się wewnętrznym światłem. Niepokojącym oczom towarzyszyła śniada cera i niezwykle długie, ciemne rzęsy. Ciemnozłotą karnację jego skóry pogłębiała jeszcze opalenizna, gdyż Ni-
cholas był zapalonym sportsmenem. Jeśli nie wyglądał zło- wrogo, to tylko dzięki brązowym włosom, w których połyski- wały złociste nitki. Nieco zmierzwione, zgodnie z obowiązu- jącą modą, układały się w naturalne fale, a czasem, przy pew- nym oświetleniu, mieniły się złotobrązową barwą. Było doprawdy coś niestosownego w urodzie tak uderzają- cej, że wystarczało jedno spojrzenie, by kobiece serce zaczy- nało trzepotać niespokojnie. Młode dziewczęta w jego obec- ności zamieniały się w chichoczące idiotki. Dojrzałe kobiety otwarcie posyłały mu zapraszające spojrzenia. Nic dziwnego, że tak trudno było go okiełznać. Piękne kobiety szalały za nim od chwili, gdy wkroczył w świat dorosłych, a pewnie nawet wcześniej. Co gorsza, nie sposób było oderwać wzroku nie tylko od jego twarzy. Przecież mógłby być niski albo otyły, mówiła sobie Selena, zresztą mogłoby to być cokolwiek, by- leby osłabiało piorunujący efekt, jaki robiła jego uroda. Nie- stety. Jego sylwetka idealnie pasowała do obcisłych spodni i surdutów wysoko wciętych w talii, jak gdyby aktualna moda była stworzona specjalnie dla niego. Dla Nicholasa Edena krawcy nie musieli wszywać poduszek na ramionach surdutów ani w inny sposób maskować niedostatków figury. Jego ciało było doskonałe - muskularne, lecz smukłe, wysokie, lecz zgrab- ne, słowem: ciało zapalonego sportowca. Gdybyż było inaczej... Serce Seleny nie łomotałoby wtedy za każdym razem, gdy spojrzał na nią tymi swoimi oczami w kolorze sherry. Była zdecydowana zaprowadzić go przed ołtarz, ponieważ nie dość, że był najprzystojniejszym mężczy- zną, jakiego spotkała, to jeszcze był czwartym wicehrabią Montieth, a do tego człowiekiem bardzo zamożnym. Nicholas był po prostu zrobiony jak na zamówienie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Co właściwie mogło go przy niej zatrzymać? Coś musiała wymyślić, gdyż coraz boleśniej czuła, że Nicholas najwyraź- niej traci dla niej zainteresowanie. Co miała zrobić, żeby oży- wić płomień jego namiętności? Przejechać nago na koniu przez Hyde Park? Wziąć udział w jednej z tych Czarnych Mszy, o których szeptano, że stanowią przykrywkę dla orgii? 14 Zachowywać się jeszcze bardziej skandalicznie i wyzywająco niż on sam? Mogła wtargnąć do któregoś z klubów, Whites albo Brooks - to z pewnością zrobiłoby na nim wrażenie, albowiem kobiety pod żadnym pozorem nie miały prawa przekraczać świętego progu tych męskich instytucji. A może powinna zacząć go ignorować, A nawet... na Boga, tak, powinna go rzucić dla innego mężczyzny! To by go zabiło! Nie zniósłby takiego ciosu dla swojej próżności. Wściekłby się z zazdrości i zaraz poprosił ją o rękę! Ta myśl wprawiła ją w niezwykłą ekscytację. Tak, to na pewno się uda. Musi. W końcu nie miała innego wyboru, musiała spróbować. Jeśli jej plan się nie powiedzie i tak niczego nie straci, skoro widziała, że Nicholas wyraźnie się od niej oddala. Przewróciła się leniwie na drugi bok, żeby mieć go przed oczami i zobaczyła ze zgrozą, że leży wyciągnięty na sofie, w butach, z nogami na oparciu, z rękami podłożonymi pod głowę. Zupełnie jakby miał zamiar zdrzemnąć się w jej towarzystwie! Wspaniale! Jeszcze nigdy nie czuła się tak upokorzona. Nawet jej mąż, zmarły przed dwoma laty, nigdy nie ośmielił się zasnąć w jej obecności. O tak, sytuacja dojrzała do radykalnych pociągnięć. - Nicholas? - Wymówiła jego imię miękko i natychmiast spojrzał w jej stronę. A więc jednak nie zasnął. - Dużo myślałam o naszym związku dziś wieczorem. - Naprawdę? Zadrżała na ton znudzenia, jaki dał się słyszeć w jego głosie. - Tak - ciągnęła odważnie. -I doszłam do pewnych wnio sków. Zważywszy na brak... nazwijmy to ciepła... z twojej strony, sądzę, że znalazłabym chyba większe uznanie w oczach innego mężczyzny. - Bez wątpienia, kochanie. Zmarszczyła brwi. Przyjmował to tak spokojnie. - Widzisz, miałam ostatnio kilka propozycji... by obdarzyć uczuciami kogoś innego i postanowiłam - zawahała się na moment przed jawnym kłamstwem, po czym już z zamkniętymi
oczami dokończyła - postanowiłam jedną z nich potraktować poważnie. Odczekała kilka chwil, zanim odważyła się otworzyć oczy. Nicholas leżał nieporuszony na sofie i upłynęła następna mi- nuta, zanim wreszcie powoli usiadł i spojrzał na nią uważnie. Wstrzymała oddech. Jego twarz była nieprzenikniona. Wziął pustą szklankę ze stolika i wyciągnął ją w jej stronę. - Czy mogłabyś, kochanie? - Tak, oczywiście. - Poderwała się błyskawicznie, żeby spełnić jego prośbę i nawet nie przemknęło jej przez myśl, jak bardzo protekcjonalnie ją potraktował, oczekując, że mu usłu ży w tym momencie. - Kto jest tym szczęściarzem? Selena wzdrygnęła się, rozlewając brandy na stolik. Czy w jego głosie słychać było ostrzejsze tony, czy były to tylko jej pobożne życzenia? - Ponieważ zależy mu na zachowaniu dyskrecji, więc, jak sam rozumiesz, nie mogę zdradzić jego nazwiska. - Jest żonaty? Podała mu kieliszek. Zdenerwowana, napełniła go niemal po same brzegi. - Nie. W istocie, mam wszelkie podstawy, by wiele spo dziewać się po tym związku. Jak mówiłam, na razie zależy mu na dyskrecji. Na razie. Nagle uświadomiła sobie, że nie powinna sięgać akurat po ten argument. Oboje z Nicholasem także zachowywali dyskre- cję i nigdy nie kochali się w jej domu, ze względu na służbę, choć Nicholas odwiedzał ją tam często, podobnie jak nigdy nie używali w tym celu jego domu przy Park Lane. A mimo to wszyscy wiedzieli, że jest jego kochanką. Wystarczyło, że wi- dziano jakąś kobietę trzy razy z rzędu w towarzystwie Nicho-lasa Edena, by zaczęto wysnuwać takie przypuszczenia. - Nie zmuszaj mnie, żebym go wydała, Nicky - powiedzia ła z wymuszonym uśmiechem. - Wkrótce sam się wszystkie go dowiesz. - A zatem, dlaczego nie miałabyś wyjawić mi jego imienia już teraz? Czy wiedział, że kłamie? Oczywiście, że wiedział. Widziała to po jego zachowaniu. I któż, u licha, mógł zastąpić Nicho-lasa Edena? Odkąd zaczęła się z nim pokazywać, znajomi mężczyźni wyraźnie trzymali się od niej na dystans. - Zaczynasz być nieprzyjemny, Nicholas. - Selena prze szła do ataku. - Jego nazwisko i tak nie ma dla ciebie więk szego znaczenia, skoro, co muszę przyznać z bólem, ostatnio nie darzysz mnie zbyt czułą namiętnością. Czyż mogę to zro zumieć inaczej niż jako znak, że już mnie nie pragniesz? Teraz mógł gorąco zaprzeczyć jej słowom. A jednak nic ta- kiego nie nastąpiło. - O co ci właściwie chodzi? - Jego głos brzmiał ostro, nie przyjemnie. - O ten przeklęty bal? O to ci chodzi? - Oczywiście, że nie - zaperzyła się, zirytowana. - Czyżby? - spytał zaczepnie. - Myślisz, że opowiadając mi tę historyjkę, zmusisz mnie, żebym poszedł jutro z tobą na ten przeklęty bal, tak? Nic z tego, moja droga. Nie, nikt i nic nie przebije się przez barierę jego niezmie- rzonego egotyzmu, a już na pewno nie ona. I ta jego próżność! Po prostu w głowie mu się nie mieściło, że mogłaby chcieć ko- goś innego zamiast niego. Nicholas ściągnął w zdumieniu ciemne brwi i Selena ze zgrozą uświadomiła sobie, że wypowiedziała te myśli na głos. W pierwszej chwili ogarnęło ją przerażenie, ale po chwili po- czuła jeszcze większą determinację. - Cóż, to prawda - powiedziała odważnie i odeszła w stro nę kominka. Chodziła tam i z powrotem przed płonącym ogniem, niemal równie gorącym jak jej gniew. Nicholas nie zasługiwał na to, by go kochać, - Przykro mi, Nicky - odezwała się po chwili, unikając je go wzroku. - Nie chcę, aby nasz związek skończył się nieprzy jemnym akcentem. Naprawdę byłeś cudowny. Na ogół. Och - westchnęła - w końcu to ty jesteś ekspertem w tych sprawach, kochanie. Czy to tak się robi? Nicholas omal się nie uśmiechnął. - Nie najgorzej, jak na początek, moja droga. 16
- A więc dobrze. - Poweselała nieco i wreszcie ośmieliła się spojrzeć w jego stronę. Uśmiechał się do niej w najlepsze. Do licha. A więc dalej nie wierzył w jej historię. - Możesz za- tem mi nie wierzyć, lordzie Montieth, ale czas pokaże, kto miał rację, prawda? Tylko się za bardzo nie zdziw, kiedy zo- baczysz mnie z moim nowym dżentelmenem. Odwróciła się do kominka, a gdy ponownie spojrzała w jego stronę, już go nie było. Rozświetlone okna rezydencji Malorych przy Grosvenor Square wskazywały niezbicie, że większość jego mieszkań- ców przygotowuje się w swoich sypialniach do wielkiego balu u księstwa Shepford. Służba miała tego wieczoru pełne ręce roboty, zmuszona do biegania dosłownie z jednego końca domu w drugi. Panicz Marshall domagał się bardziej wykrochmalonego fu- laru. Panna Clare zapragnęła wreszcie coś zjeść. Przez cały dzień była zbyt zdenerwowana, żeby cokolwiek przełknąć. Panna Diana prosiła o grzane mleko z winem i korzeniami dla uspokojenia rozdygotanych nerwów. Biedaczka - to był jej pierwszy sezon i pierwszy bał. Od dwu dni nic nie jadła. Panicz Travis nie mógł znaleźć swojej nowej koszuli z żabotem. Panienka Amy po prostu siedziała smutna i trzeba ją było po- cieszyć. Jako jedyna z rodzeństwa była jeszcze za mała, żeby wziąć udział w balu, nawet w balu maskowym, na którym i tak nikt by jej nie rozpoznał. Och, jak okropnie jest mieć piętna- ście lat! Jedyną osobą wśród przygotowujących się do wyjścia na bal, która nie była dzieckiem pana domu, lorda Edwarda Ma-lory'ego, była lady Regina Ashton, jego siostrzenica, kuzyn- ka jego licznego potomstwa. Oczywiście lady Regina miała do pomocy własną pokojówkę, gdyby czegoś potrzebowała, ale najwyraźniej nie potrzebowała niczego, nikt nie widział bo- wiem żadnej z nich od co najmniej godziny. Cały dom rozbrzmiewał gorączkową aktywnością już od wielu godzin. Lord i lady Malory zaczęli przygotowania do wyjścia znacznie wcześniej, otrzymali bowiem zaproszenie na formalny obiad dla wąskiego grona gości, jaki księstwo Shepford wydawali przed balem. Odjechali sprzed domu nieco ponad godzinę temu. Obaj bracia Malory'owie mieli towa- rzyszyć swoim siostrom i kuzynce, co stanowiło odpowie- dzialne zadanie dla młodych ludzi, z których jeden właśnie skończył naukę na uniwersytecie, a drugi jeszcze ją kontynu- ował. Marshall Malory aż do dzisiejszego poranka bez większego zapału myślał o roli eskorty młodych panien ze swojej rodzi- ny, kiedy to, całkiem niespodzianie, otrzymał od pewnej da- my list z pytaniem, czy zgodziłby się zabrać ją na bal w po- wozie rodziny Malorych. Doprawdy, czyż mógł sobie wyobra- zić coś piękniejszego niż taka właśnie propozycja, od tej wła- śnie damy? Kochał się w niej nieprzytomnie od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy rok temu, w czasie wakacji. Nie zwróciła wtedy na niego uwagi. Ale teraz miał już szkołę za sobą i jako męż- czyzna dwudziestojednoletni był panem samego siebie. Kto wie, mógłby nawet zamieszkać we własnym domu, gdyby mu przyszła na to ochota i poprosić pewną damę o rękę. Och, jak cudownie być człowiekiem pełnoletnim! Panna Clare także rozważała kwestię wieku. Miała już dwadzieścia lat i na sam dźwięk tych słów czuła rosnące przerażenie. To był już jej trzeci sezon, a tymczasem nie dość, że nie zdobyła męża, ale nawet nikt się jej jeszcze nie oświadczył! Otrzymała wprawdzie kilka propozycji, ale żad- na z nich nie pochodziła od człowieka, którego mogłaby po- traktować poważnie. Och, nikt nie powiedziałby, że była nie- ładna, miała jasne włosy, jasną cerę, jasne wszystko. I tu wła- śnie krył się problem. Była po prostu... ładna. Jednak daleko 18
jej było do olśniewającej urody kuzynki Reginy i najwyraź- niej Clare traciła wszelki blask w jej obecności. Tymczasem jak na złość już drugi sezon musiała pojawiać się w jej towa- rzystwie. Clare nie potrafiła ukryć irytacji. Kuzynka powinna była już dawno wyjść za mąż. Miała dziesiątki propozycji. I nawet nie można było powiedzieć, że się nie stara. Wydawało się, że cze- ka na ślub równie niecierpliwie jak sama Clare. A jednak za każdym razem coś stawało na przeszkodzie i wszystkie pro- pozycje, jedną po drugiej, spotykał ten sam smutny los. Nawet wielka wyprawa do Europy w minionym roku nie przyniosła jej męża. Regina wróciła w ubiegłym tygodniu do Londynu i wciąż wypatrywała odpowiedniego kandydata. Tymczasem w tym roku Clare musiała się liczyć z konku- rencją swojej własnej siostry, Diany. Niespełna osiemnasto- letnia, powinna zaczekać jeszcze rok na swój debiut. Jednak rodzice uznali, że Diana jest już wystarczająco dorosła, żeby wejść w świat. Niemniej, w wyraźnych słowach zabroniono jej wszelkich poważnych myśli o młodych mężczyznach. Była za młoda na małżeństwo, ale poza tym mogła się bawić, ile dusza zapragnie. Co gorsza, za rok rodzice wypuszczą w świat jej młodszą siostrę, dziś piętnastoletnią Amy, pomyślała Clare z rosnącą irytacją. Już to widziała oczami wyobraźni! Jeśli do tego czasu nie znajdzie męża, będzie musiała w przyszłym roku rywa- lizować zarówno z Dianą, jak i z Amy. Och, z tymi swoimi ciemnymi włosami - rzadkość w rodzinie Malorych - Amy była nie mniej atrakcyjna niż Regina. Clare czuła, że musi zna- leźć męża za wszelką cenę już w tym roku. Clare nawet się nie domyślała, jak bardzo podobne myśli prześladują jej piękną kuzynkę. Regina Ashton wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, podczas gdy pokojówka, Meg, starała się ułożyć jej długie czarne włosy w modną fryzurę i ukryć ich długość. Regina nie widziała jednak ani swoich lekko skośnych oczu o barwie kobaltowego błękitu, ani peł- nych, lekko odętych warg, ani może nieco zbyt jasnej cery, podkreślającej jeszcze bardziej czerń kruczoczarnych wło- sów i długich rzęs. Widziała mężczyzn, legiony paradują- cych przed nią mężczyzn - Francuzów, Szwajcarów, Austria- ków, Włochów, Anglików - i zastanawiała się, czemu jeszcze nie jest kobietą zamężną. Z pewnością nikt nie może zarzucić jej, że nie próbowała. Prawdę mówiąc, Reggie, jak ją zawsze nazywano, cierpiała na kłopotliwy nadmiar kandydatów do swojej ręki. Co naj- mniej o kilkunastu z nich mogłaby powiedzieć, że na pewno byłaby z nimi szczęśliwa. Jeszcze więcej było tych, o których sądziła, że jest w nich zakochana. Równie wielu było takich, którzy nie mieli szans tylko ze względu na jakieś doprawdy drobne przeszkody. Przy czym ci, o których sądziła, że nadają się doskonale, nie znajdowali uznania w oczach jej wujów. Och, szczęście posiadania czterech wujów, którzy kochali ją do szaleństwa! Naturalnie, ona także wielbiła ich wszystkich bezgranicznie. Jason, obecnie mężczyzna czterdziestopięcio- letni, był od szesnastego roku życia głową rodu, biorąc na siebie odpowiedzialność za los trzech młodszych braci i jedynej siostry, matki Reggie. Swoje poczucie obowiązku traktował bardzo poważnie, czasami nawet zbyt poważnie. Stanowił prawdziwe uosobienie powagi. Edward był jego dokładnym przeciwieństwem: pogodny, jo- wialny, cenił przyjemności życia i nie próbował nikomu niczego narzucać. Był o rok młodszy od Jasona i w wieku lat dwu- dziestu trzech poślubił ciotkę Charlottę. Miał pięcioro dzieci, trzech chłopców i dwie dziewczynki. Jego środkowy syn, dzie- więtnastoletni kuzyn Travis, rówieśnik Reggie, był, obok jedy- nego syna wuja Jasona, jej odwiecznym towarzyszem zabaw. Melissa, matka Reggie, była znacznie młodsza od swoich star- szych braci, prawie o siedem lat. Dwa lata po niej urodził się James. James był rodzinnym buntownikiem. Jako jedyny z braci rzucił wyzwanie wszelkim regułom społecznego konwenansu i poszedł własną drogą. Miał teraz trzydzieści pięć lat, ale w rodzinnym gronie nie należało nawet wymieniać jego imienia. Jason i Edward zachowywali się wręcz, jak gdyby nigdy nie istniał. Jednak Reggie kochała go nie mniej niż pozosta- 21
łych wujów, mimo okropnych grzechów, jakie miał na sumie- niu. Tęskniła za nim boleśnie, zmuszona spotykać się z nim potajemnie. W ciągu minionych dziewięciu lat widziała go za- ledwie sześciokrotnie, ostatni raz ponad dwa lata temu. Szczerze mówiąc, jej ulubionym wujem był jednak Antho-ny. Podobnie jak Amy, Regina i jej matka, miał ciemne włosy i kobaltowe oczy odziedziczone po praprababce, o której szeptano, że była Cyganką. Oczywiście nikt w rodzinie nie ośmieliłby się komentować tego skandalicznego faktu. Uwielbiała go zapewne dlatego, że oboje mieli dość niefrasobliwe usposobienie. Trzydziestoczteroletni Anthony, najmłodszy z braci, odgry- wał w jej życiu rolą bardziej starszego brata niż wuja. Co za- bawne, cieszył się także złą sławą największego kobieciarza i rozpustnika od czasu, gdy jego brat James porzucił uroki Londynu. O ile jednak James potrafił być bezwzględny, co upodabniało go do Jasona, Anthony pod pewnymi względami przypominał Edwarda. Potrafił podbijać serca samym swoim nieodpartym wdziękiem. Zupełnie nie dbał o to, co ludzie o nim powiedzą, choć na swój własny sposób starał się spra wić przyjemność każdemu, na kim mu zależało. Reggie się uśmiechnęła. Mimo niezliczonych kochanek i najdziwniejszych przyjaźni, mimo aury skandalu otaczającej nieodłącznie jego imię, mimo pojedynków i szalonych zakła dów, Anthony, gdy o nią chodziło, potrafił być wprost nie zrównanym, uroczym hipokrytą. Za jedno niewłaściwe spoj rzenie w jej kierunku był gotów wyzwać swoich nie mniej ze psutych przyjaciół do walki na bokserskim ringu. Nawet naj bardziej rozpustni bywalcy salonów nauczyli się w jej obec ności głęboko skrywać swoje myśli, zadowalając się zgoła nie winną konwersacją. Gdyby wuj Jason dowiedział się kiedykol wiek, że znalazła się w tym samym pomieszczeniu, co niektó rzy osławieni kobieciarze, jakich spotykała u Anthony'ego, niechybnie polałaby się krew - Tony'ego w pierwszej kolej ności. Ale Jason nigdy się o tym nie dowiedział, a Edward, choć podejrzewał to i owo, nie był człowiekiem równie suro wych zasad. Wszyscy czterej wujowie traktowali ją bardziej jak córkę niż siostrzenicę, ponieważ wychowywali ją od drugiego roku życia, po śmierci jej rodziców. Od szóstego roku życia do- słownie dzielili się jej towarzystwem. Edward w tym czasie zamieszkał już w Londynie, podobnie jak James i Anthony. Wszyscy trzej straszliwie pokłócili się z Jasonem, który chciał koniecznie zatrzymać ją na wsi. W końcu ustąpił i zgodził się, żeby sześć miesięcy w roku spędzała z Edwardem, gdzie mogła też częściej widywać swoich młodszych wujów. Kiedy miała jedenaście lat, Anthony uznał, że jest już wy- starczająco dorosły, żeby i on mógł gościć ją u siebie. Starsi bracia zgodzili się, by spędzała u niego letnie miesiące, wolne od nauki. Co roku Anthony z radością zamieniał więc latem swoje kawalerskie mieszkanie w prawdziwy dom, co było tym łatwiejsze, że wraz z Reginą wprowadzała się jej pokojówka, piastunka i guwernantka. Anthony i Reggie dwa razy w tygodniu podejmowali na obiedzie Edwarda i jego rodzinę. Niemniej, uroki rodzinnego życia nigdy nie wzbudziły u Anthony'ego tęsknoty za małżeństwem. Pozostał kawalerem. Od chwili jej towarzyskiego debiutu nakazy konwenansu zabraniały jej u niego mieszkać, toteż widywała go teraz sporadycznie. Ach tak, pomyślała, wkrótce wyjdzie za mąż. Osobiście wo- lałaby jeszcze przez kilka lat nie myśleć o małżeństwie i po prostu cieszyć się życiem, ale taka była wola jej wujów. Uznali, że nade wszystko pragnie znaleźć odpowiedniego męża i założyć rodzinę. Bo czyż nie o tym marzą wszystkie młode panny? Odbyli nawet w tej sprawie wielką naradę rodzinną, jednak choć przekonywała ich gorąco, że nie czuje się jeszcze gotowa do opuszczenia rodziny, ich dobre intencje przeważyły wszystkie jej protesty i ostatecznie uległa. Od tej tej chwili, ponieważ kochała ich wszystkich bardzo, starała się, jak mogła, by zaspokoić ich oczekiwania. Przed- stawiała, jednego po drugim, kandydatów do swojej ręki, ale któryś z jej wujów zawsze znajdował w nich jakąś wadę. Po- szukiwania kontynuowała w trakcie podróży po Europie, jed- nak z czasem ogarnęło ją coraz większe zmęczenie tą koniecz- 22
nością szacowania krytycznym okiem każdego młodego męż- czyzny, jakiego los postawił na jej drodze. Nie mogła się z ni- kim zaprzyjaźnić. Nie mogła się cieszyć życiem. Każdemu na- potkanemu kawalerowi należało się przede wszystkim uważ- nie przyjrzeć, by ocenić, czy stanowi dobry materiał na męża. Czy to może ten jedyny, który znajdzie uznanie u wszystkich jej wujów? Powoli zaczęła nabierać przekonania, że taki mężczyzna w ogóle nie istnieje i rozpaczliwe zapragnęła uwolnić się od tych obsesyjnych poszukiwań. Chciała zobaczyć się z wujem Tonym, jedynym, który mógł ją zrozumieć i wstawić się za nią u wuja Jasona. Ale w chwili jej przyjazdu do Londynu Tony był z wizytą u przyjaciela na wsi i wrócił dopiero wczo- raj wieczorem. Reggie dwukrotnie poszła go odwiedzić w ciągu dnia, ale za każdym razem był poza domem, więc zostawiła mu kar- teczkę. Na pewno już ją dostał. Dlaczego więc nie przyjeżdża? W tej samej chwili usłyszała odgłosy powozu, który zatrzy- mał się przed domem. Roześmiała się radośnie, melodyjnie. - Nareszcie! - Co takiego? - spytała Meg. - Jeszcze nie skończyłam. Przecież wiesz, jak trudno ułożyć te twoje włosy. Ciągle mówię, że powinnaś je skrócić. Oszczędziłabyś czasu mnie i sobie. - Nie martw się, Meg, - Reggie podskoczyła do góry, aż kilka spinek wysunęło się na podłogę. - Wujek Tony przyje chał. - Zaraz, zaraz, a gdzie to się wybierasz, moja panno, w ta kim stroju? - W głosie Meg zabrzmiało prawdziwe oburze nie. Ale Reggie już nie słuchała i nie zważając na nic wybiegła z pokoju, nie bacząc na gromki okrzyk „Regino Ashton!", któ- rym Meg daremnie usiłowała przywołać ją do rozsądku. Do- piero gdy dobiegła do schodów prowadzących do głównego holu, zorientowała się, jak bardzo niekompletna jest jej garde- roba. Schowała się szybko za rogiem, zdecydowana nie ru- szyć się stąd, dopóki nie usłyszy głosu ulubionego wuja. Jed- nak do jej uszu dobiegł głos młodej kobiety. Niepewnie wyj- rzała i ku swemu wielkiemu rozczarowaniu zobaczyła, że lo- kaj wpuszcza do środka młodą damę, nie wuja Tony'ego. W przybyłej rozpoznała lady.... och, nie mogła przypomnieć sobie jej nazwiska, ale poznała ją kilka dni temu w Hyde Par- ku. A niech to! Gdzie, u licha, podziewa się ten Tony? W tym momencie Meg zdecydowanym ruchem pociągnęła ją z powrotem do pokoju. Meg pozwalała sobie na wiele, to prawda, ale nie ma się czemu dziwić, skoro była z Reggie rów- nie długo jak jej piastunka Tess, czyli od niepamiętnych cza- sów. - Kto by pomyślał, że kiedykolwiek zobaczę tak skanda liczne zachowanie w twoim wykonaniu! Żeby stać w samej bieliźnie na korytarzu! - Meg łajała Reggie, sadowiąc ją z po wrotem na taborecie przed niewielką toaletką. - Chyba uczy łyśmy cię lepszych manier, panienko. - Myślałam, że to wujek Tony. - To żadne wytłumaczenie. - Wiem, ale muszę się z nim koniecznie zobaczyć dziś wie czór. Wiesz dlaczego, Meg. Tylko on może mi pomóc. Napi sze do wuja Jasona i będę miała wreszcie chwilę wytchnienia. - A co niby miałby powiedzieć markizowi? Jak ma go prze konać? Reggie uśmiechnęła się radośnie. - Zamierzam im zaproponować, żeby sami znaleźli dla mnie męża. Meg z westchnieniem pokręciła głową. - Nie będzie ci w smak mąż, którego ci znajdą, dziewczy no. - Być może. Ale nie mam już na to wszystko siły - powie działa zdecydowanie. — Oczywiście, wspaniale byłoby same mu wybrać męża, ale dość szybko zorientowałam się, że mój wybór nie ma żadnego znaczenia, jeśli kandydat nie znajdzie aprobaty w ich oczach. Od roku nic innego nie robię, tylko szukam męża. Te wszystkie bale i rauty przyprawiają mnie już o ból głowy. A przecież jeszcze rok temu nie uwierzyłabym, że do tego dojdzie. Przeciwnie, nie mogłam się doczekać pierwszego balu. 14
- To zrozumiale, kochanie. - Meg starała się złagodzić jej rozżalenie. - Chcę tylko, żeby wujek Tony zrozumiał mnie i pomógł, to wszystko. Przecież nie pragnę wiele. Chcę tylko pojechać na wieś i znów zakosztować spokojnego życia - z mężem albo bez męża. Gdybym trafiła dziś na właściwego człowieka, poślubi łabym go choćby jutro. Jestem naprawdę gotowa na wszystko, byleby wyrwać się z tego zamętu życia towarzyskiego. Nieste ty, wiem, że to tylko marzenie, a jeśli tak, to najlepszym roz wiązaniem będzie oddać sprawę znalezienia właściwego kan dydata w ręce wujów. Trochę ich znam i mogę przysiąc, że zaj mie im to ładne parę lat. Wiesz, że w niczym nie potrafią dojść do zgody. A ja tymczasem pojadę do domu, do Haverston. - Nie rozumiem, co takiego miałby zrobić wuj Anthony. Przecież nie boisz się markiza. Jeśli tyko zechcesz, potrafisz go sobie owinąć wokół małego palca. Czyżbyś o tym zapo mniała? Po prostu opowiedz mu, jak bardzo jesteś nieszczęśli wa, a on już... - Nie mogę! - zawołała Reggie stłumionym głosem. - Ni gdy nie pozwolę na to, żeby wujek Jason pomyślał, że jestem przez niego nieszczęśliwa. Nigdy by sobie tego nie wybaczył! - Jesteś za dobra dla innych, ot co, moja gołąbeczko - po wiedziała Meg z lekkim wyrzutem. - I co teraz zrobisz? Wo lisz dalej się tak męczyć? - Nie. Właśnie dlatego chcę, żeby to wujek Tony napisał najpierw do wuja Jasona. Bo jeśli odrzuci propozycję, która wyjdzie od Tony'ego, będę wiedziała, że ten plan jest nie do przyjęcia i postaram się wymyślić coś innego. - No cóż, na pewno zobaczysz lorda Anthony'ego na balu dziś wieczorem. - Nic z tego. On nienawidzi balów. Nie pójdzie na bal za żadne skarby świata. Nawet dla mnie. A niech to! Pewnie bę dę musiała poczekać z tym do jutra rana. Meg ściągnęła brwi i odwróciła wzrok. - O co chodzi? - spytała Reggie z naciskiem. - Czy wiesz coś, czego ja nie wiem? Meg wzruszyła ramionami. - Nie... tylko tyle, że lord Anthony pewnie rano wyjedzie i nie będzie go przez kilka dni. Musisz poczekać do jego po wrotu. - Skąd wiesz, że wyjeżdża? - Usłyszałam, jak lord Edward mówił do żony, że markiz wezwał lorda Anthony'ego na dywanik. Pewnie lord Anthony znowu napytał sobie biedy i markiz postanowił przemówić mu do rozsądku. - Nie! - wykrzyknęła Reggie z nutą zawodu. - Chyba nie powiesz, że już wyjechał? - Nie, nie sądzę. - Meg uśmiechnęła się. - Ten nicpoń wca le nie pali się do spotkania ze starszym bratem. Jestem pew na, że będzie się starał odwlec wyjazd. - A więc muszę się z nim zobaczyć jeszcze dziś wieczór. Doskonale się składa. Łatwiej mu będzie przekonać wuja Ja sona osobiście niż za pomocą listu. - Ale przecież nie możesz teraz pobiec do domu lorda An- thony'ego - zaprotestowała Meg. - Zaraz trzeba jechać na bal. - Pomóż mi szybko założyć suknię. Tony mieszka tylko kilka przecznic dalej. Wezmę powóz i wrócę z powrotem, za nim moi kuzyni zdążą się przygotować. Kiedy jednak kilka minut później zbiegała po schodach, oka- zało się, że jej kuzyni są już dawno gotowi i wszyscy czekają tylko na nią. Trochę to krzyżowało jej szyki, ale nie zamierzała dać za wygraną. Wchodząc do salonu, odciągnęła na bok naj- starszego kuzyna, posyłając pozostałym promienny uśmiech. - Marshall, naprawdę bardzo mi przykro, że cię o to pro szę, ale muszę jeszcze gdzieś na chwilę pojechać. - Co? Reggie poprosiła go szeptem, ale zdziwił się tak głośno, że wszystkie spojrzenia zwróciły się w ich stronę. Westchnęła. - Szczerze mówiąc, Marshall, nie musisz zachowywać się tak, jakbym poprosiła cię Bóg wie o co. Zdając sobie sprawę z tego, że wszyscy na nich patrzą, Mar- shall, przerażony chwilową utratą panowania na sobą, zebrał całą godność i oświadczył najbardziej rozsądnym tonem, na jaki potrafił się zdobyć: 2.6 2.7
- Czekamy na ciebie już od dziesięciu minut, a ty propo nujesz nam, żebyśmy jeszcze trochę poczekali? Reggie usłyszała trzy oburzone westchnienia. Nie patrząc w stronę pozostałych kuzynów, dodała: - Nie prosiłabym, gdyby to nie było konieczne, Marshall. Nie zajmie mi to więcej niż pół godziny... och, z pewnością nie więcej niż godzinę. Muszę się spotkać z wujem Anthonym. - Nie, w żadnym wypadku! - Diana rzadko podnosiła głos. - Jak możesz być tak nierozsądna, Reggie? To coś zupełnie nowego. Przez ciebie się spóźnimy! Już powinniśmy wyjechać. - Akurat. Chyba nie chcecie zjawić się tam jako pierwsi? - Nie chcemy także przyjechać jako ostatni. - Clare powie działa to lekko rozdrażnionym tonem. - Bal rozpoczyna się za pół godziny i akurat tyle zajmie nam dojazd na miejsce. Cie kawe, co to za nie cierpiąca zwłoki sprawa, że musisz natych miast zobaczyć wuja Anthony'ego? - To sprawa osobista, która nie może zaczekać. Jutro z sa mego rana wuj wyjeżdża do Haverston. Jeśli teraz do niego nie pojadę, nie będę miała okazji z nim porozmawiać. - Tylko do jego powrotu - odparła Claire. - Czemu nie mo żesz zaczekać do jego przyjazdu? - Bo nie mogę. - Patrząc na zgodny opór kuzynek oraz równie podekscytowane oblicze jeszcze jednej damy, której nazwiska nie mogła sobie przypomnieć, Reggie dała za wygra ną. - Dobrze, w porządku. Zadowolę się wynajętym powozem albo lektyką. Marshall, proszę tylko, żebyś posłał szybko któ regoś z lokajów. Jak skończę, dołączę do was na balu. - Wykluczone. Marshall był wyraźnie zirytowany. Cały ten pomysł był bar- dzo w stylu jego kuzynki, która znowu usiłowała wciągnąć go w jakąś kabałę, a potem on, jako najstarszy, będzie się musiał gęsto tłumaczyć. Nie, na Boga, nie tym razem. Wydoroślał już i zmądrzał na tyle, by nie pozwolić jej powodować sobą tak łatwo, jak to było w przeszłości. Zdecydowanie odpowiedział: - Wynajęty powóz? Wieczorem? Dobrze wiesz, że to nie jest bezpieczne, Reggie. 18 - Travis może pojechać ze mną. - Ale Travis także nie ma na to ochoty. - Niedoszły towa rzysz podróży nie czekał z odpowiedzią. - I nie patrz tak na mnie tymi błękitnymi oczętami dziecka, Reggie. Ja także nie mam ochoty spóźnić się na bal. - Travis, proszę. - Nie. Reggie powiodła spojrzeniem po tych wszystkich niemiłych twarzach. Nie zamierzała się poddać. - A więc dobrze. Wcale nie pójdę na bal. I tak od począt ku nie miałam na to ochoty. - O nie. - Marshall surowo pokręcił głową. - Znam cię zbyt dobrze, droga kuzynko. Ledwie odjedziemy, wymkniesz się z domu i pobiegniesz pieszo do wuja Anthony'ego. Ojciec chybaby mnie zabił. - Mam więcej rozsądku, niż myślisz, Marshall - powie działa kwaśno. - Wyślę Tony'emu liścik i zaczekam, aż sam tu po mnie przyjedzie. - A co będzie, jeśli nie przyjedzie? - zauważył Marshall trzeźwo. - Ma ciekawsze zajęcia niż biegać na twoje zawoła nie. Może go nawet nie być w domu. Nie. Jedziesz z nami, i to jest moja ostateczna decyzja. - Nie pojadę! - Pojedziesz! - Może skorzystać z mojego powozu. - Oczy wszystkich zwróciły się w stronę młodej damy. - Mój woźnica i foryś słu żą u mnie od lat. Można im całkowicie zaufać, że zawioząją bezpiecznie we wspomniane miejsce, a potem na bal. Reggie obdarzyła ją promiennym uśmiechem. - Ależ to cudowne! Jest pani naprawdę moim wybawie niem, lady...? - Eddington - dopowiedziała dama. - Spotkałyśmy się już kilka dni temu. - Tak, w parku, pamiętam. Niestety spotykam ostatnio ty lu ludzi, że zaczynam zapominać ich imiona. Doprawdy nie wiem, jak pani dziękować. - To nic wielkiego. Miło mi, że mogę być pomocna. 29
Selena istotnie była szczęśliwa. Na miłość boską, była go- towa uczynić niejedno, byleby wreszcie udali się na ten bal. Nie dość, że musiała przystać na towarzystwo Marshalla Ma-lory'ego w roli eskorty na najważniejszy bal sezonu - bo tylko on jako jedyny z kilkunastu mężczyzn, do których wysłała liściki tego ranka, nie odpowiedział odmownie pod jakimś uprzejmym pretekstem, i choć młodszy od niej, mógł odegrać rolę ostatniej deski ratunku - a tu jeszcze znalazła się w środku jakiejś niedorzecznej rodzinnej sprzeczki z powodu kaprysów tej pannicy. - Teraz, Marshall, już na pewno nie możesz mi odmówić - oznajmiła Reggie. - Nie, myślę, że nie. - Z ociąganiem przyznał jej rację. - Ale pamiętaj, powiedziałaś pół godziny, kuzynko. Więc miej się na baczności i pilnuj, żebyś znalazła się u Shepfordów, za nim ojciec zauważy, że cię nie ma. W przeciwnym razie lepiej nie myśleć, co będzie i dobrze o tym wiesz. - Ale ja mówię serio, Tony! - zawołała Reggie, wpatrując się w niego przez całą długość salonu. - Jak możesz w to wąt pić? To sytuacja nadzwyczajna, Tony. - Jako jedyny z jej wu jów domagał się, by zwracała się do niego po imieniu. Najpierw musiała zaczekać dwadzieścia minut, zanim go dobudzono, ponieważ spędził cały dzień w klubie na piciu i grze w karty i po przyjściu do domu od razu się położył. Ko- lejne dziesięć minut zajęło przekonywanie go, że mówi po- ważnie. Obiecane trzydzieści minut minęło, zanim zaczęli właściwą rozmowę. Marshall ją zabije jak nic. - Daj spokój, kotku. Już po tygodniu wiejskiego życia za tęsknisz za starym, dobrym Londynem. Jeśli chcesz trochę od- począć, powiedz Eddiemu, że jesteś chora, źle się czujesz, al- bo coś w tym rodzaju. A po kilku dniach spędzonych we wła- snym pokoju podziękujesz mi, że nie potraktowałem twojej prośby poważnie. - Cały miniony rok spędziłam na balach i rautach. - Reg gie nie rezygnowała. - A podczas podróży po Europie jeździ łam nie z kraju do kraju, ale z przyjęcia na przyjęcie. Ale na wet nie chodzi o to, że jestem już zmęczona tym ciągłym wi rem zabaw, Tony. Bo z tym dałabym sobie jakoś radę. Nie mó wię też, że chciałabym zaszyć się w Haverston na cały sezon. Wystarczy mi kilka tygodni, żeby odzyskać siły. Tak napraw dę zabija mnie to polowanie na męża. Uwierz mi. - Nikt nie powiedział, że musisz poślubić pierwszego na potkanego kawalera, kotku. - Pierwszego? Ależ ich były setki, Tony. Powinieneś wie dzieć, że już nazywają mnie „zimną rybą". - Kto tak mówi, na Boga? - Och, przezwisko jest całkiem trafne. Przecież tak się wła śnie zachowywalam: zimno i odstręczająco. Nie mogłam ina czej, ponieważ nie chciałam dawać komuś nadziei, jeśli jej nie było. - O czym ty, u licha, mówisz? - zapytał szorstko. - Już na długo przed końcem minionego sezonu wynajęłam sir Johna Dodsley'a. - Tego starego rozpustnika? Wynajęłaś go? Do czego? - Żeby spełniał rolę mojego, nazwijmy to, doradcy. Ten sta ry, jak o nim mówisz, rozpustnik nie dość, że zna wszystkich, to jeszcze wie o nich to, co wiedzieć należy, Kiedy więc oka zało się, że szósty poważny kandydat do mojej ręki nie speł nia waszych oczekiwań, uznałam, że nie ma sensu niepotrzeb nie narażać siebie i innych młodych mężczyzn na te wszyst kie uczuciowe perturbacje. Za stosowną opłatą Dodsley cho dził na wszystkie bale i przyjęcia, w których brałam udział. Je go zadanie polegało na sporządzeniu listy ewentualnych wad każdego kandydata, które mogą wzbudzić wasze zastrzeżenia i niemal przy każdym młodym człowieku, jakiego spotyka łam, Dodsley kręcił przecząco głową. Oszczędziłam sobie
dzięki temu straty czasu i wielu rozczarowań, ale dorobiłam się zgrabnego przezwiska. Dłużej już tak nie mogę, Tony. Jeśli zadowolę Jasona, ty jesteś zdegustowany. Jeśli tobie się podoba kandydat, Edward kręci nosem. Bogu dzięki, nie ma tu wuja Jamesa, bo też wtrąciłby swoje trzy grosze. Nie ma takiego człowieka na ziemi, który zadowoliłby was wszystkich. - To jakiś absurd - zaprotestował. - Mogę od ręki wymie nić kilkunastu, którzy świetnie by się nadali. - Naprawdę? - spytała łagodnie. - Czy naprawdę, chcesz, żebym poślubiła któregoś z nich? Zrobił naburmuszoną minę, po czym nagle uśmiechnął się szeroko. - Nie, nie sądzę. - A więc rozumiesz teraz, na czym polega moje nieszczę ście? - Ale czy rzeczywiście chcesz wyjść za mąż, kotku? - Oczywiście, że chcę. I jestem pewna, że będę szczęśliwa z mężczyzną, którego ty i twoi bracia dla mnie znajdziecie. - Co? - spojrzał gniewnie. - O nie. Nic z tego. Nie chcesz chyba złożyć takiej odpowiedzialności ma moje barki, Reg- gie? - A więc dobrze - zgodziła się skwapliwie. - Pozostawimy to wujowi Jasonowi. - Nie mów głupstw. Wydałby cię za tyrana, takiego same go jak on sam. - Daj spokój, Tony, wiesz, że to nieprawda. - Uśmiechnę ła się. - Mniej więcej - mruknął. - Sam widzisz. Przynajmniej nie musiałabym ciągle anali zować wad i zalet każdego napotkanego mężczyzny. Chcę znowu móc się bawić, rozmawiać z mężczyzną, nie zastana wiając się, jak wypadnie w waszych oczach albo tańczyć, nie traktując każdego partnera jako potencjalnego materiału na męża. Doszło do tego, że na widok mężczyzny, który mi się podoba, zastanawiam się, czy powinnam go poślubić. Czy po trafię go pokochać. Czy byłby dla mnie równie dobry i czuły jak... - urwała i zaczerwieniła się. - Jak? - Och, dobrze wiesz. - Westchnęła. - Porównuję każdego mężczyznę do ciebie i twoich braci. Nic na to nie poradzę. Czasem wręcz chciałabym, żebyście nie kochali mnie aż tak mocno. Strasznie mnie rozpieściliście. I teraz chcę, żeby mój mąż stanowił połączenie was wszystkich. - Boże, co myśmy ci zrobili, dziewczyno? Widać było, że zaraz wybuchnie śmiechem i Reggie zdener- wowała się nie na żarty. - Myślisz, że to takie śmieszne, tak? Ciekawa jestem, jak ty byś sobie poradził na moim miejscu. Jeśli mnie nie uwolni cie od tej udręki, przysięgam, że poszukam wuja Jamesa i po proszę, żeby zabrał mnie ze sobą. Anthony spoważniał w mgnieniu oka. Chociaż był najbar- dziej zżyty z Jamesem, nawet on nie mógł wybaczyć bratu tamtej eskapady. - Nawet o tym nie wspominaj, Reggie - powiedział ostrze gawczym tonem. - Nie wiesz, co mówisz. Wciąganie do tego Jamesa tylko pogorszyłoby sytuację. Reggie nie dała za wygraną. - A więc powiesz wujowi Jasonowi, że chcę na trochę wró cić do domu? Że mam dosyć szukania męża i że poczekam, aż wszyscy trzej zgodzicie się, kogo mam poślubić? - Do diaska, Reggie, Jasonowi ten pomysł wcale się nie spodoba, tak zresztąjak mnie. Musisz sama wybrać kogoś, ko go pokochasz. - Próbowałam. Zapadło niezręczne milczenie. Anthony rzucił jej chmurne spojrzenie. - Lord Medhurst był nadętym osłem! - Czyżbym o tym nie wiedziała? Tak, tak właśnie sądziłam. I widzisz, ile zostało z mojej miłości. - Mogłabyś wyjść za Newela, gdyby Eddie nie był przeko nany, że będzie okropnym ojcem. Tony nadal patrzył na nią ponuro. - O, wuj Edward bez wątpienia miał rację. I znów, widzisz, ile zostało z mojej miłości. 33
- Naprawdę potrafisz zepsuć człowiekowi humor, kotku. Chcieliśmy tylko twojego dobra. - Wiem o tym i za to was kocham. Ale właśnie dlatego uważam, że pokocham człowieka, którego wszyscy trzej zgod nie uznacie za doskonałego kandydata na męża dla mnie. - Czyżby? - Uśmiechnął się szeroko. - Nie jestem taki pew ny. Jeśli Jason w ogóle przystanie na ten pomysł, zrobi wszystko, żeby znaleźć kogoś, kto w niczym nie będzie do mnie podobny. Wiedziała, że się z nią droczy. Jeśli ktoś na pewno nie chciałby się zgodzić, żeby wyszła za człowieka, który przypo- minałby Tony'ego, to właśnie sam Tony. Roześmiała się. - Cóż, zawsze możesz nawrócić mojego męża, Tony, byle bym wreszcie go miała. Percival Alden z radosnym okrzykiem triumfu powściągnął wodze konia, gdy dojechali wreszcie do końca Green Park, po stronie Piccadilly. - Jesteś mi winien dwadzieścia funtów, Nick! - zawołał przez ramię do nadjeżdżającego za nim wicehrabiego. Nicho- las Eden rzucił mu wyjątkowo gniewne spojrzenie. Ruszyli kłusem po okręgu, żeby dać koniom odpocząć po wyczerpującej gonitwie. Przez całe popołudnie grali w karty w klubie Boodles i przy wyjściu Percy mimochodem wspo- mniał o swoim nowym ogierze. Nicholas, nieźle już wstawio- ny, ochoczo przyjął zakład. Kazali przyprowadzić konie. - Do diabła, mogliśmy obaj skręcić kark - rzekł rozsądnie Nicholas, chociaż był tak pijany, że prawie widział podwój nie. - Na drugi raz przypomnij mi, żebym się nie dał na to na mówić, dobrze? Percy roześmiał się tak głośno, że omal nie spadł z konia. 34 - Jak gdyby ktokolwiek mógł ci przeszkodzić, kiedy sobie wbijesz coś do głowy, zwłaszcza po pijanemu. Ale nic się nie martw, stary. Jutro rano prawdopodobnie w ogóle nie będziesz pamiętał o tych szaleństwach, a nawet jeśli coś sobie przypo mnisz, to nie uwierzysz swojej pamięci. Gdzie, u licha, był ten księżyc, kiedy go potrzebowaliśmy? Nicholas spojrzał na srebrny krążek, który właśnie wyłonił się zza chmur. Kręciło mu się w głowie. A niech to diabli! Wyścig powinien go nieco otrzeźwić. Z pewnym wysiłkiem skupił wzrok na przyjacielu. - Ile chcesz za to zwierzę, Percy? - Nie jest na sprzedaż. Wygram dzięki niemu sporo wyści gów. - Ile? - powtórzył Nicholas uparcie. - Dałem za niego dwieście pięćdziesiąt, ale... - Trzysta. - Nie sprzedaję go. - Czterysta. - Daj spokój, Nick. - Pięćset. - Przyślę go z rana. Nicholas uśmiechnął się z zadowoleniem. - Powinienem poczekać do tysiąca. - Percy był nie mniej zadowolony. - Ale i tak wiem, gdzie kupić jego brata za dwie ście pięćdziesiąt. W końcu nie chciałbym cię wykorzystywać. Nicholas się roześmiał. - Marnujesz swój talent, Percy. Powinieneś handlować końskim mięsem na Smithfield. - Miałbym dać mojej matce jeszcze jeden powód do tego, żeby przeklinała dzień, w którym przyszedłem na świat? Nie, dziękuję uprzejmie. Wolę raczej pozostać przy starych rozryw kach, no, najwyżej zarobić czasem okrągłą sumkę na takich napaleńcach jak ty. Poza tym to o wiele zabawniejsze. A pro pos rozrywek. Czy nie miałeś przypadkiem pokazać się dzi siaj wieczorem na balu u Shepfordów? - A niech to wszyscy diabli - warknął Nicholas, tracąc ca ły dobry humor. - Że też musiałeś mi o tym przypomnieć! 35
- Mój dzisiejszy dobry uczynek. - Nawet nie zbliżyłbym się do tego przeklętego miejsca, gdyby nie to, że muszę nieco przyciąć skrzydełek mojej pta szynie. - Przetrzepała ci piórka, co? - Uwierzysz, że wpadła na pomysł, by wzbudzić we mnie zazdrość? - spytał z oburzeniem. - Zazdrość? W tobie? - prychnął Percy. - O, wiele bym dał, żeby dożyć takiego dnia, jak mi Bóg miły, - Pojedź ze mną, a zobaczysz niezłe przedstawienie. Za mierzam się naprawdę przyłożyć, zanim skończę z łady E. - powiedział Nicholas posępnie. - Nie chcesz chyba wyzwać nieszczęśnika? - Dobry Boże, z powodu kobiety? Oczywiście, że nie. Rzecz w tym, żeby ona tak właśnie pomyślała, gdy tymczasem ja dam mu swoje błogosławieństwo. Będzie miała dość czasu, żeby gryźć paznokcie ze złości, ponieważ już więcej mnie nie zoba czy. - To zupełnie nowy sposób postępowania. - Percy się roz marzył. - Będę musiał sam go wypróbować. Słuchaj, a może to mnie mógłbyś dać to swoje błogosławieństwo? Mam na myśli lady E., to piękna kobieta, bez dwóch zdań. - Percy spojrzał w głąb ulicy. - A swoją drogą... czy to nie jej powóz tam stoi? W miejscu wskazanym przez przyjaciela Nicholas ujrzał znajomy pojazd w żółto-zielone wzory. - To niemożliwe - wymamrotał. - Za nic nie spóźniłaby się na bal, a przecież już dawno się zaczął. - Nie znam nikogo innego, kto ma taki elegancki powóz - zauważył Percy. - Sam myślałem, żeby pomalować swój w ta kie kolory. Nicholas rzucił mu zdumione spojrzenie, po czym znowu spojrzał w stronę powozu. - Czy znamy kogoś, kto mieszka na tej ulicy? - zapytał. - Nikt nie przychodzi mi do głowy - zaczął Percy. - Ale zaraz, chwileczkę! Zdaje się, że wiem, czyja to rezydencja. Ten dom należy do kogoś z rodziny młodego Malory'ego. Jak on się nazywa?... Wiesz. Nie ten wariat, który zniknął gdzieś przed laty, ale ten drugi, ten, który tak dobrze strzela, że nikt nie chce... Mam! Anthony, lord Anthony. Dobry Bo- że. Chyba nie sądzisz, że chodzi o niego? Nawet nie myśl, żeby z nim zadzierać, Nick. Nicholas nie odpowiedział. Powoli, bardzo powoli wyjechał z parku i przejechał na drugą stronę ulicy. Jeśli to była Sele-na, znajdowała się dokładnie w miejscu, w którym, jak wiedziała, mógł ją zobaczyć, ponieważ co wieczór przejeżdżał tędy w drodze z klubu do domu. Akurat tego wieczoru wyjechali z parku niemal pod koniec Picadilly i gdyby Percy nie spostrzegł powozu, Nicholas mógł go przeoczyć. Ale teraz roznosiła go ciekawość. Zastanawiał się, czy Selena siedzi w środku zamkniętego powozu i czeka, aż on przejedzie, nieświadoma, że znalazł się już z drugiej strony? A może nie udało jej się znaleźć nikogo, kto by jej towarzyszył na ten przeklęty bal i znowu postanowiła go tam zaciągnąć? Niemożliwe, żeby znała wcześniej Anthony'ego Malory. Malory i jego kumple należeli do zupełnie innego kręgu zdeklarowanych birbantów, którzy patrzyli z góry na resztę śmietanki towarzyskiej. Nicho- las przy całej zaszarganej reputacji nie miał szans znaleźć się w gronie tych utracjuszy. Jeśli jednak poznała gdzieś Malory'ego? Nawet wtedy nie ośmieliłaby się spotkać z nim akurat tego wieczoru. Za wiele dla niej znaczył bal u Shepfordów. Przez cały ostatni miesiąc nie mówiła o niczym innym. Jeśli jednak przyjechała tu na schadzkę z Malorym? Nicho- las zatrzymał się przy krawężniku trzy domy wcześniej. Percy podjechał do niego, wyraźnie zaniepokojony. - Słuchaj, mówiłem serio, a nie żeby cię sprowokować - powiedział z powagą. - Chyba nie zamierzasz zrobić jakiegoś głupstwa, Nick? - Tak sobie właśnie myślę, Percy - powiedział z uśmie chem - że jeśli to jest lady E., to powinna zaraz stamtąd wyjść. - Skąd możesz wiedzieć? - Bal, Percy. Może ostatecznie się spóźnić, ale za nic z nie- 36 37
go nie zrezygnuje, nie ona. A gdyby tak wcale tam nie dotarła? O tak, to by jej dobrze zrobiło, nawet bardzo dobrze. Kobieta nie powinna do tego stopnia zaprzątać sobie głowy głupstwami, żeby zapomnieć o swoim mężczyźnie. Trzeba jej wbić do głowy tę prostą prawdę, nie uważasz? Jasno i wyraźnie. Żeby na drugi raz nie popełniła tego samego błędu. - Montieth! Co knujesz, u diabła? - zapytał Percy, zanie pokojony nie na żarty, Nicholas nie odpowiedział, całą uwagę skupiając na drzwiach, które otworzyły się właśnie w głębi ulicy. Rozpro- mienił się na widok Seleny Eddington, która ukazała się na schodach. Wprawdzie nie dostrzegł jej oczu przesłoniętych maseczką, którą poprawiała, unosząc ręce ku twarzy, ale te czarne włosy rozpoznałby wszędzie. Miała na sobie długą pe- lerynkę obszytą futerkiem, zapiętą pod szyją. Spod pelerynki rozchylonej na ramionach dostrzegł śliczną różową suknię. Wzdrygnął się. Różowa? To nie był jej ulubiony kolor. Ze wzgardą mówiła, że to barwa niewinności, a więc cechy, z którą pożegnała się już dawno i bez żalu. Pomyślał, że postanowiła olśnić księżnę Shepford swoją młodością. Odwróciła się w stronę mężczyzny stojącego za jej plecami i Nicholas rozpoznał Anthony'ego Malory. Znał z widzenia bardzo dobrze tę przystoją twarz, spotykał go bowiem często w różnych klubach, choć nie rozmawiali ze sobą. Musiał przy- znać, że Malory był bardzo w guście Seleny. Cóż, życzy jej jak najlepiej. Tyle że Malory był jeszcze bardziej zdeklarowanym miłośnikiem kawalerskiego stanu niż Nicholas i Selena nigdy nie zaciągnie go przed ołtarz. Czyżby nie zdawała sobie z tego sprawy? Obserwował z rozbawieniem, jak objęła Malory'ego, a po- tem dała mu szybkiego całusa, Najwyraźniej nie wybierał się z nią na bal, ponieważ miał na sobie szlafrok. - I co, jak sądzisz? - spytał Percy z niepewnością w głosie, podjeżdżając nieco bliżej. - Czy to jest lady E.? - Tak, to ona, a ponieważ powóz jest skierowany w tę stro nę, Percy, ja pojadę w przeciwną. Bądź tak miły i zablokuj mu drogę, żeby nie mógł zawrócić, tak długo, jak tylko zdołasz. 38 - Do diabła, co zamierzasz zrobić? - Jak to co? Zabieram lady E. do domu. - Zaśmiał się. - Objadę ten kwartał, a potem przetnę Mayfair i wrócę z nią na Park Lane. Tam się spotkamy. - Niech cię wszyscy diabli, Nick! - zawołał Percy. - Prze cież obok stoi Malory! - Tak, ale przecież nie będzie mnie gonił po ulicy pieszo, prawda? A jeśli niedawno wstał z nią z łóżka, nie ma przy so bie broni. Może nawet spodoba mu się to przedstawienie. - Nie rób tego, Nick, Ale Nicholas był zbyt pijany, żeby się dłużej zastanawiać. Ruszył w głąb ulicy, przyspieszając lekko tuż przed powozem. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni, gdy nagle zjechał z ulicy na chodnik między domem a powozem. Zwalniając na moment, chwycił Selenę, uniósł ją do góry i przełożył przez grzbiet konia. Piękna robota, pogratulował sobie. Na trzeźwo lepiej by te- go nie zrobił. Słyszał za sobą jakieś krzyki, ale nie zwolnił. Kobieta leżąca w poprzek końskiego grzbietu także zaczęła krzyczeć, ale szybko wetknął jej w usta jedwabną chusteczkę, a potem własnym fularem związał jej ręce w nadgarstkach. Wierciła się tak mocno, że omal nie zsunęła się z konia, ob- rócił ją więc i posadził przed sobą, a potem zarzucił jej pele- rynkę na głowę i mocno zawiązał. Zupełnie jak worek, pomy- ślał z satysfakcją. Roześmiał się, kiedy zniknęli za zakrętem i ruszyli w stronę Park Lane. - Wygląda na to, że nikt nas nie goni, moja droga. Pewnie twój woźnica Tovey mnie rozpoznał i wie, że jesteś w bez piecznych rękach. - Roześmiał się znowu, słysząc stłumione odgłosy dochodzące spod pelerynki. - Tak, wiem, że jesteś na mnie wściekła, Seleno. Ale na pocieszenie mogę ci powie dzieć, że będziesz mogła do woli dać upust swojej furii, kie dy cię wypuszczę -jutro rano. Znowu próbowała się uwolnić, ale już po chwili zatrzymali się przed jego domem przy Park Lane. Percy Alden czekał na niego na skraju masywnego mroku Hyde Parku po drugiej stronie ulicy i tylko on widział, jak Nicholas zarzuciwszy so- 39
bie ładunek na ramię, wszedł do domu. Jego lokaj starał się udawać, że nie widzi w tym niczego niezwykłego. - Nawet nie próbowali cię ścigać - powiedział Percy, wchodząc za przyjacielem do środka. - To znaczy, że woźnica mnie rozpoznał. - Nicholas się za śmiał. - Prawdopodobnie zdążył już do tej pory wyjaśnić Ma- lory'emu, że ja i ta dama jesteśmy przyjaciółmi. - Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że coś takiego zrobi łeś, Nick. Ona ci tego nigdy nie wybaczy. - Wiem. A teraz bądź tak dobry i chodź ze mną na górę. Pomożesz mi zapalić lampę, zanim umieszczę mój ładunek na miejscu. Zatrzymał się na chwilę i posłał uśmiech lokajowi, który ze zdumieniem patrzył na kobiece stopy dyndające na plecach jego pana. - Powiedz Harrisowi, żeby przygotował mój strój wieczo rowy, Tyndale. Za dziesięć minut będę na dole. A gdyby ktoś przyszedł z wizytą, nieważne w jakiej sprawie, powiedz, że godzinę temu pojechałem na bal do księcia Shepford. - Tak jest, milordzie. - Idziesz na bal? - Zdumiony Percy, podobnie jak lokaj, postępował za Nicholasem na górę. - Ależ oczywiście - odparł Nicholas. - Zamierzam przetań- czyć całą noc. Zatrzymał się przed drzwiami sypialni położonej na drugim piętrze z tyłu domu, po czym szybko sprawdził, czy w po- mieszczeniu nie ma żadnych cennych przedmiotów, które Se-lena mogłaby zniszczyć w przypływie wściekłości. Uznawszy, że pokój spełnia jego oczekiwania, kazał Tyndale'owi przynieść klucz i skinieniem poprosił Percy'ego o zapalenie lampy stojącej nad kominkiem. - A teraz bądź grzeczną dziewczynką i nie rób za dużo za mieszania. - Familiarnym gestem poklepał ją po siedzeniu. - Jeśli zaczniesz krzyczeć albo zrobisz jakieś inne głupstwo, Tyndale będzie musiał cię powstrzymać. Jestem pewien, że nie chciałabyś spędzić reszty wieczoru związana na łóżku. Skinieniem poprosił Percy'ego, żeby opuścił pokój, zanim 40 ułożył ją na łóżku. Następnie rozluźnił nieco więzy na jej nad- garstkach i wyszedł z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Wie- dział, że prędzej czy później Selena pozbędzie się kneblującej ją chustki, ale wtedy on będzie już bardzo daleko. - Chodź, Percy. Jeśli chcesz iść na bal, mogę pożyczyć ci stosowne ubranie. Schodząc za Nicholasem na pierwsze piętro, gdzie mieściły się jego pokoje, Percy z niedowierzaniem kręcił głową. - Właściwie czemu nie, nie rozumiem tylko, po co teraz idziesz na bal, skoro jej tam nie będzie. - To właśnie jest kwintesencja całej sprawy. - Nicholas parsknął śmiechem. - Jaki sens miałoby zatrzymywać lady E. w domu, gdyby nie miała okazji dowiedzieć się jutro od swo ich drogich przyjaciółek, że nie przepuściłem żadnego tańca, prawda? - To okrutne, Montieth. - Nie bardziej okrutne niż to, że porzuciła mnie dla Mało- ry'ego. - Ale przecież wcale ci na niej nie zależy - zauważył Per cy z rozdrażnieniem. - To prawda. Mimo to jej zachowanie domaga się jakiejś reakcji, nie sądzisz? W końcu dama byłaby skrajnie zawie dziona, gdybym w ogóle nie zareagował. - Gdyby sama mogła wybrać rodzaj twojej reakcji, Mon tieth, wątpię, by wybrała właśnie tę. - Och, zgoda. Ale to zawsze lepsze niż wyzwanie Malo- ry'ego na pojedynek? Chyba się ze mną zgodzisz? - O tak, na Boga! - Percy był szczerze przerażony taką ewentualnością. -Nie miałbyś z nim żadnych szans. - Tak sądzisz? - mruknął Nicholas. - No cóż, pewnie masz rację. W końcu Małory ma nieco większą praktykę w tym względzie niż ja. Ale, wiesz, jak to mówią, nigdy nic nie wia domo, prawda? 41
Rosędział 5 Reggie wcale nie była przestraszona. To, co usłyszała, upewniło ją, że porywacz jest człowiekiem dobrze urodzo- nym. Skoro zaś nie obawiał się, że mógł zostać rozpoznany przez woźnicę, z pewnością nie miał żadnych złych zamiarów. A zatem nikt jej nie skrzywdzi i nie ma powodu do obaw. Poza tym jeszcze jedno sprawiało, że Reggie miała ochotę złośliwie się uśmiechnąć. Porywacz popełnił okropny błąd i wziął ją za kogoś innego. Nazwał ją Seleną. „To tylko ja" po- wiedział, jak gdyby mogła bez trudu rozpoznać jego głos. Selena? Czemu nieznajomy sądził, że ma na imię Selena? Przecież porwał ją wprost z ulicy, więc czemu.... zaraz... „Woź- nica mnie rozpoznał!". Dobry Boże, lady Eddington! Poznał jej powóz i pomyślał, że ma do czynienia z lady Eddington. A to pyszne. Pojedzie na bal do Shepfordów, a tam proszę: lady Eddington we własnej osobie w towarzystwie kuzynów Reggie. Och, ile by dała, żeby zobaczyć jego minę w tym mo- mencie. Kiedy była młodsza, sama uwielbiała robić żarty w tym stylu. Wróci więc zapewnię pędem do swojego domu i zasypie ją przeprosinami, błagając o wybaczenie. Będzie ją błagał, żeby nikomu niczego nie mówiła. Oczywiście będzie musiała się zgodzić, żeby ocalić swoją reputację. Pojedzie na bal i po pro- stu powie, że została z wujem Anthonym dłużej, niż planowa- ła. Nikt nigdy się nie dowie, że została uprowadzona. Uwolniwszy się od knebla i więzów, z lekkim sercem wy- ciągnęła się na łóżku, zadowolona z nowej przygody. O, z pewnością nie była to pierwsza przygoda w jej życiu. W istocie miała życie pełne przygód. Zaczęło się, kiedy miała siedem lat i zarwał się pod nią lód na stawie w Haverston. Utonęłaby niechybnie, gdyby nie jeden z chłopców stajen- nych, który usłyszał krzyki i ją wyciągnął. Rok później ten sam chłopiec odciągnął od niej rozszalałego dzika, który zmusił ją do ucieczki na drzewo. Dzik wprawdzie poturbo- 42. wał chłopca, ale mały bohater szybko wydobrzał i z dumą mógł opowiadać kolegom o dramatycznym zdarzeniu, a jej na rok zabroniono zbliżać się do lasu. Nie, nawet niemal nabożna troska, jaką wujowie otaczali jej wychowanie, nie zdołała uchronić jej przed kolejnymi zasadz- kami losu, toteż Reggie w ciągu dziewiętnastu lat swojego ży- cia zaznała więcej przygód niż większość ludzi przez całe ży- cie. Rozglądając się po swoim eleganckim, tymczasowym więzieniu, uśmiechnęła się. Wiedziała, że młode kobiety ma- rzą o przygodach, o porwaniu przez przystojnego, tajemniczego jeźdźca na spienionym rumaku, a tymczasem, proszę, ona przeżyła coś takiego na własnej skórze. W dodatku dzisiejsze porwanie było już drugie w jej krótkiej biografii. Dwa lata wcześniej, kiedy miała siedemnaście lat, trzech zamaskowanych rozbójników napadło na jej powóz w drodze do Bath. Najbardziej śmiały z nich zdołał ją uprowadzić. Dzięki Bogu jechała tego dnia ze swoim starszym kuzynem Dere-kiem, który wyprzągł konia z powozu, dogonił porywacza i uratował ją przed... nieznanym losem, jaki nieznajomy jej przeznaczył. A jeszcze wcześniej, kiedy miała dwanaście lat, znalazła się na prawdziwym okręcie korsarskim. Porwano ją wtedy na całe lato i przeżyła nie tylko przerażające sztormy, ale nawet straszną bitwę. Cóż, tym razem przygoda była całkiem zabawna i bezpiecz- na. Nagle poderwała się jak ukłuta. Wujek Tony! Wiedział o całej sprawie! Nagle wszystko przestało być takie zabawne. Jeśli dowiedział się, kto ją uprowadził, przygalopuje tu i wy-łamie drzwi. Nie będzie końca plotkom i jej reputacja legnie w gruzach. Anthony Malory nie pozwoli, żeby wszystko skończyło się bezboleśnie. Wyzwie biednego nieszczęśnika na pojedynek i zabije go, nieważne, czy ów się pomylił, czy nie. Wstała i zaczęła boso przechadzać się po pokoju. A niech to, sytuacja robi się nieprzyjemna. Żeby się nieco uspokoić, zaczęła przyglądać się wystrojowi wnętrza: obicia w barwie stonowanych zieleni i brązów, kilka nowoczesnych mebli w stylu chippendale. Na oparciu fotela dostrzegła swoją pele- 43
rynkę. Na podłodze przed fotelem leżały jej pantofle; ktoś rzu- cił jej maskę na wyściełany stołeczek. Jedyne okno wychodziło na ogród, mroczny i pełen cieni. Spojrzała w lustro oprawione w rokokową ramę w roślinne motywy i poprawiła włosy. Zastanawiała się, czy Tyndale rzeczywiście związałby ją i zakneblował, gdyby zaczęła wołać o pomoc. Nie, lepiej tego nie sprawdzać. Zastanawiała się także, czemu ów Nick potrze- buje aż tyle czasu, żeby odkryć pomyłkę. Zaczęła słuchać ty- kania miśnieńskiego zegara stojącego na kominku. Nicholas w osłupieniu patrzył na Selenę wirującą w takt walca w ramionach jakiegoś dandysa w jasnozielonym saty- nowym surducie. Kolor tego surduta ostro kłócił się ze śliw- kową barwą jej sukni. Doprawdy trudno było ich nie zauwa- żyć nawet w tak zatłoczonej sali balowej. - A niech to wszyscy diabli! - wyrzucił z siebie w końcu. Stojący obok niego Percy był nieco bardziej wymowny. - Dobry Boże! I po coś to zrobił? Och, wiedziałem, że nie powinieneś się wygłupiać, ale ty się uparłeś. I co teraz będzie? - Zamknij się, Percy. - Zaraz, zaraz, to jest ona, prawda? A więc, na miłość bo ską, kim jest ptaszyna, którą zamknąłeś w swoim domu? Ukra dłeś Malory'emu kochankę, rozumiesz? On cię zabije, Nick - poinformował go Percy rzeczowo. - Zabije cię jak nic, możesz mi wierzyć. Na razie to Nicholas miał ochotę zabić swojego nadmiernie podekscytowanego przyjaciela. - Możesz przestać? Możesz? To posłuchaj. Jedyna przy krość, jaka może mnie spotkać, to wymówki jakiejś wściekłej kobiety, której nie widziałem na oczy.- Lord Malory nie wy zwie mnie z powodu tak idiotycznej pomyłki. W końcu, czy stało się jakieś nieszczęście? - Reputacja damy, Nick - zaczął Percy. - Jeśli to wyjdzie na jaw... - Jak niby miałoby wyjść na jaw? Rusz głową, stary. Jeśli to kochanka Malory'ego, to jak może stracić reputację? Chciał- bym raczej wiedzieć, skąd się wzięła w powozie lady Edding-ton. - Westchnął niczym nieszczęśnik, którego nikt nie rozumie. - Myślę, że lepiej będzie, jak wrócę do domu i ją wypuszczę, kimkolwiek jest. - Może potrzebujesz pomocy? - Percy się uśmiechnął. - Bardzo mnie intryguje tożsamość tej damy. - Zdaje się, że nie będzie usposobiona zbyt towarzysko - zauważył Nicholas. - Jeśli skończy się na rozbitym wazonie, będę mógł mówić o szczęściu. - No tak, myślę, że sam sobie poradzisz, dziękuję bardzo. . Opowiesz mi o wszystkim jutro rano. - Miałem dziwne przeczucie, że takie rozwiązanie będzie ci bardziej odpowiadać - rzucił Nicholas z przekąsem. Błyskawicznie pognał do domu. Zdążył już całkiem otrzeź- wieć i cała ta eskapada wydawała mu się teraz niezbyt rozsąd- nym pomysłem. Modlił się w duchu, żeby tajemnicza dama wykazała się poczuciem humoru. Tyndale otworzył drzwi i odebrał od niego płaszcz, kapelusz i rękawiczki. - Jakieś kłopoty? - spytał Nicholas, spodziewając się dłu giej litanii katastrof. Jednak ku jego zdumieniu nic takiego nie nastąpiło. - Najmniejszych, milordzie. - Żadnych hałasów? - Żadnych. Nicholas wziął głęboki oddech. Prawdopodobnie całą swoją furię zachowała dla niego. - Niech podstawią powóz, Tyndale - polecił, zanim ruszył na górę. Na drugim piętrze było cicho jak w grobowcu. Służba rzad- ko zapuszczała się w te partie domu po zapadnięciu zmroku. Śliczna pokojówka Lucy, która ostatnio wpadła mu w oko, nie ośmieliłaby się pójść na górę, gdyby jej tam nie posłano, a Harris, jego służący, na pewno śpi na pierwszym piętrze, spodziewając się powrotu pana znacznie później. A zatem poza Tyndalem nikt w całym domu nie wie o obecności tajemniczej damy. Ta myśl przyniosła mu pewną ulgę. 45
Na chwilę zatrzymał się przed pokojem, w którym zamknął nieznajomą, po czym przekręcił klucz i szybko otworzył drzwi. Spodziewał się dostać czymś twardym w głowę, ale wi- dok, jaki ujrzał, był nie mniej oszałamiający. Stała w obramowaniu okna, patrząc na niego z zaskakującą bezpośredniością. Nie widział w jej oczach najmniejszego śla- du zawstydzenia, podobnie jak nie dostrzegł lęku na jej pięk- nej, delikatnej twarzy w kształcie serca. Miała niezwykłe, nie- pokojące oczy o egzotycznym wykroju lekko skośnych po- wiek. Ciemnoniebieskie, intensywne, o przejrzystości barwio- nego kryształu. Jej usta były miękkie i pełne, nos prosty i cien- ki. Niezwykłe oczy dziewczyny ocieniała zasłona długich rzęs, gęstych i ciemnych, ponad którymi rysowały się delikatne łuki czarnych brwi. Na tle jej kruczoczarnych włosów, okalających gęstymi drobnymi loczkami twarz, jasna cera nabierała blasku polerowanej kości słoniowej. Była olśniewająco piękna. I miała równie zachwycającą fi- gurę. Choć drobnej budowy, nie miała w sobie nic dziecięce- go. Pod cienką suknią z różowego muślinu rysowały się jędrne, młode piersi. Jej suknia nie była wycięta aż tak głęboko, jak to było ostatnio w modzie, a mimo to dekolt, choć z pozoru niezbyt śmiały, wydał mu się bardziej ekscytujący niż wszystko, co widział ostatnio w Londynie. Zapragnął nagle zsunąć różowy muślin z jej ramion i uwolnić te piękne piersi, podziwiać je w całej ich okazałości, Ze zgrozą uświadomił sobie, że jego męskość obudziła się wbrew jego woli. Boże, od czasów wczesnej młodości nie stracił panowania nad sobą w ten sposób. Żeby jakoś zapanować nad sobą, postanowił się odezwać, powiedzieć coś, cokolwiek. - Witam. Zabrzmiało to, jakby rzucił niedbale: „I co my tu mamy?" i Reggie uśmiechnęła się mimo woli. Był oszałamiająco, po prostu oszałamiająco piękny. Och, nie chodziło przy tym tylko o jego twarz, niewątpliwie fascynującą. Ale z całej jego postaci ema- nował jakiś niepokojący, erotyczny magnetyzm. Był przystoj- niejszy nawet od wuja Anthony'ego, którego zawsze uważała za 46 najbardziej atrakcyjnego, najbardziej pociągającego mężczyznę na świecie. To porównanie nieco ją uspokoiło. Przypominał wuja Tony'ego nie tylko wzrostem i urodą, ale także sposobem, w jaki na nią pa- trzył, unosząc lekko ku górze kąciki ust na znak aprobaty. Ileż razy widziała dokładnie to samo spojrzenie w oczach wuja Antho-ny'ego. Cóż, a zatem mam do czynienia z niepoprawnym kobie-ciarzem i rozpustnikiem, powiedziała sobie. Jakiż inny mężczyzna porwałby swoją kochankę sprzed domu innego mężczyzny? W przypływie zazdrości, na myśl, że jego kochanka i wuj Antho-ny... och, cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej komiczna. - Witam - powtórzyła przekornie. - Zaczynałam się już za stanawiać, kiedy odkryje pan swoją pomyłkę. Z pewnością miał pan na to dość czasu. - Zaczynam się właśnie zastanawiać, czy rzeczywiście po pełniłem pomyłkę, I kiedy tak na panią patrzę, wydaje mi się, że tym razem wreszcie zrobiłem właściwy ruch. Spokojnie zamknął drzwi i oparłszy się o nie, powoli omiótł całą jej postać od góry do dołu śmiałym spojrzeniem pięknych bursztynowych oczu. Reggie poczuła, że przebywanie sam na sam z człowiekiem tego pokroju nie jest bynajmniej takie bez- pieczne dla młodej damy. A jednak z jakiegoś tajemniczego, niepojętego powodu wcale się go nie bała. O zgrozo, pomy- ślała nawet, czy rzeczywiście byłoby czymś tak strasznym od- dać mu swoje dziewictwo. Nagle ogarnął ją zgoła lekkomyśl- ny, zupełnie szalony nastrój! Spojrzała na zamknięte drzwi i postawnego mężczyznę, któ- ry blokował jej jedyną drogę ucieczki. - Powinien się pan wstydzić, sir. Mam nadzieję, że nie za mierza pan skompromitować mnie jeszcze bardziej. - Z pewnością zrobię to, jeśli tylko mi pani na to pozwoli. A zatem? Proszę się dobrze zastanowić, nim pani odpowie - powiedział z rozbrajającym uśmiechem. - Moje serce drży z niecierpliwości. Roześmiała się zachwycona. - Akurat! Wszyscy wiedzą, że tacy rozpustnicy jak pan nie mają serca. 47
Nicholas był wniebowzięty. Czy w ogóle coś mogło ją spe- szyć? Bardzo w to wątpił. - Krzywdzisz mnie, najdroższa, porównując moje serce do serca Malory'ego. - Proszę nawet o tym nie myśleć, sir - zapewniła go. - Ser ce Tony'ego to najbardziej kapryśne serce na świecie. Gdy idzie o stałość uczuć, każdy mężczyzna jest lepszy od niego, nawet pan. I to mówi jego kochanka? Nicholas nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Nawet nie starała się udawać, że jest za- wstydzona. Po prostu zaakceptowała fakt, że Malory nigdy nie będzie jej wierny. Czy dojrzała już do myśli o zmianie ko- chanka? - Czy nie ciekawi panią, czemu ją tu przywiozłem? - spy tał. Sam aż płonął z ciekawości. Dlaczego ona ani trochę się nie gniewa? - Och, nie - odparła lekko. - Domyśliłam się już. - Doprawdy? - Z rozbawieniem czekał na jakąś niepraw dopodobną historyjkę. - Sądził pan, że jestem lady Seleną Eddington i zamierzał pan pozbawić ją przyjemności balu u Shepfordów, podczas gdy pan będzie się świetnie bawił i nie opuści żadnego tańca. - Czy tak było? Nicholas wzdrygnął się, zaskoczony. - Słucham? - Przetańczył pan wszystkie tańce? - Ani jednego. - Ale na pewno ją pan tam widział. Och, szkoda, że nie mogłam zobaczyć pańskiej miny. - Zaśmiała się znowu. - Był pan bardzo zaskoczony? - Taak... kompletnie - przyznał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Jak, u licha, mogła się tego wszystkiego domyślić? Czy powiedział coś, kiedy niósł ją na górę? - Ma pani nade mną przewagę. Zdaje się, że za dużo mó wiłem. 48 - Nie pamięta pan? - Nie za bardzo - przyznał niepewnie. - Obawiam się, że byłem nieźle wstawiony. - Cóż, to wiele wyjaśnia, jak sądzę. Ale nie mówił pan aż tak wiele. Czasem dobrze jest znać osoby, o których mowa. - Zna pani lady Eddington? - Tak. Choć niezbyt dobrze. Poznałam ją dopiero w tym ty godniu. Ale była tak uprzejma, że pożyczyła mi dziś wieczo rem swój powóz. Nagle bez słowa podszedł do niej. Z bliska wyglądała jesz- cze śliczniej. Ku jego zaskoczeniu nie odsunęła się, ale spoj- rzała mu śmiało w oczy, jak gdyby darzyła go całkowitym za- ufaniem. - Jak się pani nazywa? - spytał nieco ochrypłym szeptem. - Regina Ashton. - Ashton? - Zmarszczył brwi z namysłem. - Czy nie tak brzmi rodowe nazwisko earla Penwich? - Tak. A czemu pan pyta? Zna go pan? - Nie. Ale należy do niego kawałek ziemi graniczący z mo ją posiadłością, który od lat staram się kupić, a ten nadęty... nie odpowiada na moje listy. Nie jest pani chyba z nim spokrew niona? - Niestety jestem. Ale na szczęście to dość odległe pokre wieństwo. Nicholas się roześmiał. - Większość kobiet nie powiedziałaby, że to nieszczęście mieć w rodzinie earla. - Naprawdę? To znaczy, że nie miały okazji poznać obec nego earla Penwich. Cieszę się, że nie widziałam tego człowie ka od lat, ale wątpię, by się zmienił. To naprawdę nadęty... Uśmiechnął się. - A zatem, kim są pani rodzice? - Jestem sierotą, sir. - Bardzo mi przykro. - Mnie także. Ale na szczęście mam kochającą rodzinę ze strony matki, która zajęła się moim wychowaniem. Cóż, wy padałoby, żeby i pan się teraz przedstawił. 49
- Nicholas Eden. - Czwarty wicehrabia Montieth? O, słyszałam o panu nie jedno. - Skandaliczne kłamstwa, zapewniam panią. - Nie byłabym taka pewna. - Uśmiechnęła się do niego. - Ale nie musi się pan obawiać, że źle o panu pomyślę. W koń cu nikt nie może się w tej mierze równać z Tonym albo jego bratem Jamesem, jeśli już o to chodzi, a kocham ich obu z ca łego serca. - Obu? Tony'ego i Jamesa Malorych? - Był bezbrzeżnie zdumiony. - Dobry Boże, nie chce chyba pani powiedzieć, że jest pani także kochanką Jamesa Malory'ego! Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Przygryzła wargę, ale to niewiele pomogło. Roześmiała się serdecznie. - Nie widzę w tym nic śmiesznego - mruknął Nicholas chłodno. - Ależ to nieskończenie zabawne, zapewniam pana. Zdaje się, że pan pomyślał może, że ja i Tony... nie, to doprawdy przednie! Muszę powiedzieć Tony'emu... albo lepiej nie. Mógłby uznać, że to wcale nie jest takie śmieszne. Wy, męż czyźni, jesteście czasami tacy poważni. - Westchnęła. - Wi dzi pan, on jest moim wujkiem. - Jeśli woli pani tak go nazywać. Roześmiała się ponownie. - Nie wierzy mi pan, prawda? - Moja droga panno Ashton. - Lady Ashton - poprawiła go. - Dobrze, lady Ashton. Otóż myślę, że zaciekawi panią wiadomość, iż syn Jasona Malory'ego, Derek Malory, jest jed nym z moich najbliższych przyjaciół... - Wiem o tym. - Czyżby? - Tak, pańskim najbliższym przyjacielem, ściślej biorąc. Chodziliście razem do tej samej szkoły, choć pan skończył na ukę kilka lat wcześniej. Zaprzyjaźnił się pan z nim, kiedy in ni od niego stronili, i Derek gorąco pana za to pokochał. Ja tak że wtedy pana pokochałam, choć miałam zaledwie jedenaście lat, kiedy mi o panu opowiedział i nigdy nie widziałam pana na oczy. Kuzyn Derek w kółko o panu opowiadał, kiedy przy- jechał na wakacje ze szkoły. - Czemu więc nigdy o pani nie wspominał? - A czemu miałby o mnie mówić? Jestem pewna, że mie liście ciekawsze tematy do rozmowy niż młodsi krewni. Nicholas się nachmurzył. - A jeśli pani to wszystko zmyśliła? - Oczywiście, że to możliwe - odparła niefrasobliwie, na wet nie próbując go przekonywać. W jej oczach błyskały radosne ogniki. A niech to wszyscy diabli. Była naprawdę piękna. - Ile pani ma lat? - Więc już się pan nie gniewa? - Gniewałem się? - O, i to jak. - Uśmiechnęła się. - Zupełnie nie rozumiem dlaczego. To przecież ja powinnam się gniewać. Mam dzie więtnaście lat, jeśli musi pan wiedzieć, choć nie powinien był pan zadawać tego pytania. Znowu poczuł się swobodnie. Była wspaniała. Nie mógł już dłużej stać tak bezczynnie. Pragnął ją objąć, a równocześnie za nic nie chciał jej przypominać, w jak bardzo niestosownej sytuacji się znaleźli. - Czy to twój pierwszy sezon, Regino? Podobał jej się sposób, w jaki wymawiał jej imię. - A więc uznaje pan, że powiedziałam panu prawdę? - Sądzę, że nie mam innego wyjścia. - Och, nie musi pan tak mocno dawać wyraz swojemu roz czarowaniu. - Jestem zupełnie załamany, jeśli chcesz wiedzieć. - Po wiedział to głosem niskim, matowym i leciutko musnął jej po liczek, delikatnie, żeby jej nie spłoszyć. - Nie chcę, żebyś by ła niewinna. Chcę, żebyś dokładnie wiedziała, co mam na my śli, kiedy mówię, że pragnę się z tobą kochać, Regino. Serce zaczęło jej bić szybciej. - Naprawdę? - wyszeptała. Wzdrygnęła się. Nie, za nic nie może stracić panowania nad sobą. - Oczywiście - powiedzia-
la przekornie. - Chyba widziałam to w pańskich oczach, to spojrzenie. Opuścił rękę i zmrużył oczy. - Skąd możesz wiedzieć, jak wygląda takie spojrzenie? - Ojej, pan się znowu gniewa - powiedziała niewinnie. - Do wszystkich diabłów! - rzucił. - Nie potrafisz zacho wywać się poważnie? - Jeśli zacznę zachowywać się poważnie, lordzie Montieth, oboje możemy mieć poważne kłopoty. Jej ciemne oczy były nieprzeniknione. Dobry Boże, pod ich figlarną, rozbawioną powierzchnią kryła się jakaś druga, zu- pełnie inna dziewczyna. Minęła go i przeszła na środek pokoju. Kiedy spojrzała na niego przez ramię, znowu zobaczył przekorny błysk w jej oczach i zaczepny uśmiech. - To jest mój drugi sezon i widziałam już wielu mężczyzn równie zepsutych jak pan. - W to nie wątpię. - W to, że istnieją równie zepsuci mężczyźni? - W to, że to twój drugi sezon. Jesteś mężatką? - Sugeruje pan, że powinnam mieć męża, skoro zadebiuto= wałam rok temu? Niestety, moja rodzina zdaje się uważać, że nikt nie jest dość dobry dla mnie. To bardzo irytująca sytuacja, może mi pan wierzyć. Nicholas się roześmiał. - Doprawdy, szkoda, że popłynąłem w zeszłym roku do In dii Zachodnich, żeby zobaczyć swoją posiadłość. Gdybym zo- stał w Londynie, spotkalibyśmy się wcześniej. - Starałby się pan o moją rękę? - Starałbym się raczej o... nieco inny kawałek ciebie. Po raz pierwszy Regina się spłoniła.- - To było zbyt śmiałe. - Ale nie tak śmiałe, jak bym tego pragnął. Och, naprawdę jest niebezpieczny, pomyślała. Przystojny, uroczy, zepsuty. A więc dlaczego się nie bala, będąc sam na sam z Nicholasem Edenem? Zdrowy rozsądek mówił jej, że powinna się go obawiać. Wstrzymała oddech, widząc, że znowu się zbliża. Nie od- sunęła się jednak, a on się uśmiechnął. Dostrzegł niewielkie pulsujące miejsce u nasady jej szyi i ogarnęło go nagle obez- władniające pragnienie, żeby dotknąć ustami tego miejsca, po- czuć bicie jej serca. - Ciekaw jestem, czy jesteś aż tak niewinna, jak to sugeru jesz, Regino Ashton. Za nic nie może mu ulec, choćby nie wiadomo jak silnie działał na nią jego uwodzicielski czar. - Znając moją rodzinę, lordzie Montieth, nie powinien pan wątpić w moje słowa. - W ogóle cię nie oburzyło, że cię tu przywiozłem - spytał zaczepnie. - Dlaczego? Przyjrzał się z bliska jej twarzy. - Och, przypuszczam, że całe to zdarzenie wydało mi się dość komiczne - wyznała, ale zaraz dodała: - Choć przez chwilę rzeczywiście się przestraszyłam na myśl, że wujek To ny dowiedział się, dokąd mnie pan zabrał i zjawi się tu nagle, waląc do drzwi, zanim zdąży mnie pan uwolnić. To dopiero by było zamieszanie! A ponieważ nie wierzę, żeby takie zajście udało się utrzymać w tajemnicy, musiałby się pan ze mną oże nić. Co byłoby całkiem niedorzeczne, ponieważ do siebie nie pasujemy. - Czyżby? - spytał rozbawiony. - Ależ z całą pewnością! - powiedziała z udawanym obu rzeniem. - Zakochałabym się w panu bez pamięci, gdy tym czasem pan, rozpustny kobieciarz, ani trochę by się nie zmie nił i złamał moje serce. - Bez wątpienia ma pani rację - westchnął teatralnie, po dejmując grę. - Byłbym okropnym mężem. Nawiasem mó wiąc, nikt nigdy nie zmusiłby mnie do małżeństwa. - Nawet gdyby zrujnował pan moją reputację? Wykrzywił usta wzgardliwie. - Nawet wtedy. Najwyraźniej nie przypadła jej do gustu taka odpowiedź i Nicholas przeklął się w duchu za ten niepotrzebny nadmiar szczerości. Pod wpływem gniewu jego jasnobursztynowe oczy 53
pojaśniały jeszcze bardziej, jak gdyby zapłonęło w nich jakieś nienaturalne światło. Zadrżała, zastanawiając się, jak by wy- glądał, gdyby na serio się rozzłościł. - Zimno ci? - spytał, widząc jak pociera ramiona, na któ rych pojawiła sią gęsia skórka. Czy odważy się ją objąć? Sięgnęła po pelerynkę i owinęła nią luźno szczupłe ramiona. - Myślę, że już czas... - Przestraszyłem cię - powiedział łagodnie. - Nie miałem takiego zamiaru. - Obawiam się, że świetnie wiem, jakie są pańskie inten cje, sir. Schyliła się, żeby nałożyć pantofle, a kiedy się wyprostowała, była już w jego ramionach. Zrobił to tak szybko, że nawet nie zdążyła złapać oddechu. Jego usta miały smak brandy, słodki i odurzający. Wiedziała, o tak, wiedziała, że tak właśnie będzie, tak niebiańsko. Nikt jeszcze nie całował jej tak śmiało, tak namiętnie. Tak mocno objął jej drobną postać, że po raz pierwszy w życiu po- czuła męskie podniecenie. Była oszołomiona i podekscytowa- na, czując dziwne mrowienie w piersiach. Jakieś inne, zagad- kowe uczucie napływało gdzieś z głębi jej ciała. Co to było? Jego usta zawędrowały wzdłuż jej policzka i szyi do tego pulsującego miejsca u nasady szyi, które całował, wciągając za każdym razem jej skórę do ust, ssąc lekko, delikatnie. - Ależ tak nie wolno - zdołała wyszeptać nieswoim gło sem. - A ja muszę, najdroższa, naprawdę muszę. - Uniósł ją, wtuloną w jego ramiona. Wstrzymała oddech. To już wcale nie było zabawne. Znowu przesunął wargami po jej szyi, aż jęknęła cicho. - Proszę mnie zostawić - wydusiła, chwytając oddech. - Derek pana znienawidzi. - Nie dbam o to. - Mój wuj pana zabije. - Przynajmniej będę wiedział za co. - Zmieni pan zdanie, kiedy zobaczy pan Tony'ego z pistole tem w dłoni. Proszę mnie postawić na ziemi, lordzie Montieth. Nicholas opuścił ją ostrożnie, dbając o to, by jej ciało zmy- słowo prześlizgnęło się po nim. - A więc nie byłabyś obojętna? Nadal trzymał jąblisko siebie i czuła niepokojące ciepło je- go ciała. - Oczywiście. Nie chciałabym, żeby pan zginął z powodu jakiejś... niewinnej eskapady. - Czy tak właśnie nazwałabyś nasze spotkanie, gdybym się z tobą kochał? - Roześmiał się, zachwycony. - Miałam na myśli fakt, że mnie pan tu sprowadził. I tak będę musiała się nieźle natrudzić, by Tony nie potraktował tej sprawy zbyt poważnie. - A więc chcesz mnie ochraniać? - spytał łagodnie. Reggie odepchnęła go od siebie. Nie mogła zebrać myśli, kiedy stał tak blisko. Pelerynka spadła na podłogę. Nicholas podniósł ją szarmancko i wręczył z ukłonem. Westchnęła. - Jeśli Tony nie wie, kto mnie uprowadził, nie wspomnę pańskiego imienia. Jeśli wie, wtedy, no cóż, zrobię, co w mo jej mocy, żeby ocalić pańską skórę. Ale nalegam, żeby mnie pan jak najszybciej do niego odwiózł, zanim zrobi coś głupie go i na przykład powiadomi o moim zniknięciu resztę rodzi ny- - A więc przynajmniej dajesz mi nadzieję. - Uśmiechnął się. - Może nie nadaję się na męża, ale mówiono mi, że jestem doskonałym kochankiem. Weźmiesz to pod uwagę? Była poruszona. - Nie potrzebuję kochanka. - A więc będę cię musiał prześladować, dopóki nie zmie nisz zdania - rzucił ostrzegawczo. Kiedy wreszcie wyprowadził ją z domu, pomyślała, że na- prawdę jest niepoprawnym uwodzicielem. Niepoprawnym i jakże kuszącym. Lepiej, żeby Tony namówił Jasona, by zgo- dził się na jej wyjazd z Londynu, ponieważ Nicholas Eden może każdą dziewczynę przywieść do upadku. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. 54 55