Phadra

  • Dokumenty315
  • Odsłony122 936
  • Obserwuję113
  • Rozmiar dokumentów584.0 MB
  • Ilość pobrań85 426

01. Piecdziesiat twarzy grzechu - Linden Caroline

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :745.5 KB
Rozszerzenie:pdf

01. Piecdziesiat twarzy grzechu - Linden Caroline.pdf

Phadra EBooki Skandale
Użytkownik Phadra wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 303 osób, 189 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 163 stron)

Linden Caroline. Skandale 01. Pięćdziesiąt twarzy grzechu. Lady Joan ma dwadzieścia cztery lata i właściwie jest już starą panną. Przez cztery sezony nie zainteresował się nią ani jeden kawaler. Po przeczytaniu skandalizującej książki „Pięćdziesiąt twarzy grzechu” Joan dochodzi do wniosku, że czas zacząć grzeszyć, zanim się naprawdę zestarzeje. A któż mógłby być lepszym wspólnikiem tego przedsięwzięcia, niż Tristan, wicehrabia Burke, przyjaciel brata Joan i jego kompan od kieliszka? Cieszy się reputacją największego uwodziciela w Londynie i wygląda na mężczyznę, który potrafi dać damie wiele zmysłowych przyjemności… Lady Joan nie zna jednak jego sekretu. A Tristan nie zna sekretu lady Joan…. Prolog. Joan Bennet pierwszy raz spotkała Tristana Burke’a, kiedy wpadł do jej sypialni późną nocą odziany jedynie w spodnie. W dłoni trzymał czerwoną różę. Romantyczne konotacje tej sceny umknęły jej uwadze, ale w końcu miała wtedy zaledwie osiem lat. - Gdzie mogę się schować? - spytał bez żadnych wstępów, rozglądając się gorączkowo po pokoju. Joan usiadła w łóżku i przyglądała mu się z zainteresowaniem. To pewnie ten kolega, z którym jej brat Douglas miał przyjechać na wakacje z Eton. Spodziewano ich się w porze kolacji, ale Joan posłano wcześniej do pokoju za używanie brzydkich słów. Nie wiedziała, że są brzydkie, nauczyła się ich od taty, który używał ich całkiem często. Douglas czasami również. Wyglądało jednak na to, że młodym damom takie słownictwo nie uchodzi. Na szczęście papa przemycił do jej pokoju kilka kanapek, więc kara okazała się niezbyt dotkliwa. A teraz ktoś wbiegł do jej pokoju późną nocą, co było niesamowite, i Joan nawet się ucieszyła. - To zależy przed kim - odpowiedziała nieznajomemu. - Przed Douglasem - oznajmił. Zmarszczyła brwi. - Dlaczego się przed nim chowasz? I po co ci ta róża? Zerwałeś ją w ogródku mamy? Znieruchomiał, dziko wymachując ręką na znak, żeby się uciszyła. Posłusznie umilkła i przyglądała się chłopcu, ciekawa, czy mama go zaaprobuje. Miat długie, rozczochrane ciemne włosy i był prawie taki wysoki jak papa, ale chudy jak patyk. Nawet w nikłym świetle księżyca sączącym się przez okna widać mu było żebra. Przez kontrast, jego dłonie i stopy wydawały się za duże. Szczerze mówiąc, wyglądał jak dzikus, a mama nie lubiła dzikusów. Nagle przywarł do ściany tuż koło drzwi. Joan spojrzała na nie, spodziewając się, że za chwilę ktoś wpadnie do środka, ale nic takiego się nie stało. Chłopiec stał przyciśnięty do ściany i także wbijał wzrok w drzwi. Joan ponownie zmarszczyła brwi. - Jak się nazywasz? - spytała szeptem. Zignorował ją. - Wydaje mi się, że powinieneś stąd wyjść - dodała nieco głośniej. Tym razem spojrzał na nią. Jego oczy błysnęły dziko w mroku. Powolnym gestem przytknął palec do ust. Dopiero wtedy Joan zaczęła się naprawdę bać.

- Idź stąd - zażądała. Drzwi otworzyły się bez ostrzeżenia. - Mam cię, złodziejaszku! - Douglas wpadł do środka i stanął jak wryty. - Joan? - zapytał, rozejrzawszy się po pokoju. - Czego chcesz? - burknęła. - Spałam. - Eee… przepraszam. - Cofnął się o krok. - Zdawało mi się, że słyszę… Nie mów nic mamie, dobrze? Ojej! - Odskoczył i klepnął się dłonią po szyi. Jego przyjaciel wychynął z cienia cicho jak duch i połaskotał go różą w kark. W mgnieniu oka obaj upadli i poturlali się po podłodze, wściekle okładając się pięściami. Przetaczali się po całym pokoju, jakby chcieli się pozabijać, aż w końcu któryś zaczepił stopą o nogę krzesła, które przewróciło się z głośnym hałasem. - Douglas, przestań - Joan próbowała przywołać ich do porządku, ale nie zwracali na to uwagi i tłukli się dalej. Zaczęła nasłuchiwać. - Douglas! - zawołała głośniej. - Papa idzie! Tym razem brat zareagował na jej słowa. - Co? - spytał. - Ktoś tu idzie - powtórzyła, wychylając się przez krawędź łóżka, żeby na nich spojrzeć. - Pewnie papa. W każdym razie kiedy ona wstawała w nocy i pakowała się w jakieś kłopoty, zwykle strofował ją ojciec. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie dorośnie i przeprowadzi się do prawdziwego panieńskiego apartamentu, z dala od rodziców - Jasna cholera! - zaklął Douglas, który nagle spokorniał. Odwrócił się, żeby spojrzeć w twarz kolegi. Było mu trochę trudno, bo ten trzymał go za szyję w zapaśniczym uścisku. - Dostaniemy lanie. Obaj skoczyli na równe nogi, zapominając o bójce. Wyglądali teraz jak przerażone dwunastolatki, którymi zresztą byli. Nieznajomy chłopiec zwrócił się do Joan. - Gdzie możemy się schować? - zapytał. Już drugi raz, pomyślała, a głośno odparła: - Dlaczego miałabym ci powiedzieć? Nie wiem nawet, kim jesteś. Wpakujecie mnie w straszne kłopoty jeśli wam pomogę, a i tak wysłali mnie za karę do pokoju bez kolacji. I to z twojej winy, Douglas… - Daj spokój, Joan - przerwał jej brat. - Pomóż nam, a przysięgam, zostaniemy twoimi dłużnikami na zawsze. - No cóż… - Skrzyżowała ramiona, zastanawiając się nad jego słowami. Dobrze wiedziała, że dla Douglasa „zawsze” nie oznacza nawet całego dnia. W końcu podjęła decyzję. - Właźcie pod łóżko. Tylko bądźcie cicho! - dodała, gdy spełnili jej polecenie. Opuściła narzutę, żeby nie było ich widać. W korytarzu rozległo się szuranie stóp, a po chwili skrzypnęły otwierane drzwi. - Joan? - Do pokoju zajrzał papa, w szlafroku i starych bamboszach. - Nie śpisz, skarbie? - Nie, tato - szepnęła. - Przepraszam, nie chciałam cię obudzić. Wszedł do środka. - Dlaczego nie śpisz, dziecino? - Zobaczył przewrócone krzesło i zmarszczył brwi. Wyskoczyła z łóżka i z trudem zaczęła je podnosić. - Przepraszam, papo, to ja je przewróciłam. Nie mogłam zasnąć, więc chodziłam po pokoju i byłam trochę nieuważna. Ojciec wziął od niej krzesło i postawił na miejsce. Potem otoczył córkę ramieniem i posadził z powrotem na łóżku.

- Dlaczego nie mogłaś spać? - spytał, otulając ją kołdrą. Joan nie musiała udawać, że trzęsie się jej podbródek. - Byłam trochę głodna - odrzekła cicho. Wcale nie skłamała, bo kiedy Douglas z kolegą ją obudzili, przypomniała sobie, że ominęła ją kolacja. Ojciec uśmiechnął się i pokiwał głową. - Nie dziwię się. Ale teraz lepiej nic nie jedz, bo od pełnego żołądka będziesz miała złe sny. Westchnęła. - Wiem, tato. Pocałował ją w czoło. - Spróbuj zasnąć. Jutro rano zjesz obfite, smakowite śniadanie i wszystko będzie dobrze. Zgoda? - Tak, tatusiu. - Dobranoc, córeczko. - Dobranoc, papciu. Lekko rozburzył jej włosy i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę nasłuchiwała oddalających się kroków, a potem wychyliła się z łóżka. - Możecie już iść - szepnęła. Brat wypełzł spod łóżka. - Jesteś aniołem, Joan - powiedział z szerokim uśmiechem. -Tak przy okazji, to jest Tristan Burkę, mój kumpel ze szkoły. Tristan stanął obok niego. Przy solidnie zbudowanym Douglasie wydawał się jeszcze chudszy. - Tristan Burkę, młoda damo, do usług - przedstawił się. - Dlaczego się chowacie? - spytała. - I dlaczego biegacie po domu w środku nocy? Douglas zrobił głupią minę. - Założyliśmy się. - I kto wygrał? Tristan po raz pierwszy się uśmiechnął. Oczy mu rozbłysły, a na policzku pojawił się uroczy dołeczek. - Ja - przyznał z nieskrywaną dumą. - Oszukiwałeś - mruknął Douglas. - Na pewno. - Udowodnij to. - Uśmiech Tristana stał się zawadiacki. Douglas burknął coś pod nosem, ale już nie wspominał o oszukiwaniu. - O co się założyliście? - dopytywała Joan. Temat był na tyle ciekawy, że pozwolił jej zapomnieć o kruczeniu w brzuchu. Tristan podniósł do góry różę, nieco pogniecioną w trakcie zawziętej walki na podłodze. - Zerwałem różę - oznajmił. Joan czekała na dalsze wyjaśnienia, ale nie powiedział nic więcej. - Gdzie? Po co? Założyliście się o różę? Po co wam ona? - Po nic - odparł Douglas. - Nieważne. Chodźmy, Tris. - Podszedł cicho do drzwi, otworzył je i ostrożnie wyjrzał na korytarz. Tristan spojrzał na niego, a potem na Joan. - To dla ciebie - szepnął, podając jej kwiat. - Za to, że uratowałaś nas przed laniem. Wzięła różę z zadowoleniem, ale była zbyt mądra, by nie zorientować się, że to wybieg dla odwrócenia jej uwagi. - Dlaczego się zakładaliście? - ponowiła pytanie, lecz Tristan był już przy drzwiach. Zanim chłopcy wymknęli się z jej pokoju, Douglas cichym szeptem jeszcze raz podziękował jej za ratunek. Gdy wyszli, Joan położyła różę obok poduszki i z westchnieniem opadła na łóżko.

Kwiat był piękny, ale gdyby Tristan naprawdę chciał okazać swoją wdzięczność, powinien jej przynieść przynajmniej ciasteczko. Po raz drugi spotkała Tristana Burke’a dopiero kilka lat później. Zgodnie z jej pierwszym wrażeniem okazał się prawdziwym dzikusem i matka za nic w świecie nie chciała zaprosić go ponownie. Rozrabiał razem z Douglasem przez całe wakacje, a zakład o różę, w którym chodziło o to, kto zerwie ją z ogrodu bez otwierania drzwi, był ich najłagodniejszym wybrykiem. Po zaledwie trzech dniach matka uznała, że Tristan ma zły wpływ na jej dzieci i całkowicie odizolowała Joan od chłopców. Spotykali się tylko przy posiłkach. Mimo dezaprobaty matki Douglas przyjaźnił się z Tristanem przez całe Eton i uniwersytet. Często wspominał o nim w listach do siostry, opisując rozmaite przygody, które wspólnie przeżywali. Relacje te zazwyczaj urywały się w połowie, gdy Douglas dochodził do wniosku, że młoda dama nie powinna dowiadywać się o podobnych rzeczach. W rezultacie Joan miała wrażenie, że Tristan Burkę jest jeszcze bardziej szalony, niż jej się wydawało. Jesienią tego roku, w którym skończyła szesnaście lat, zmarł lord Burkę. Joan z całą rodziną pojechała złożyć kondolencje Tristanowi, który odziedziczył tytuł wicehrabiego Burke’a. Poznała go od razu - to był ten wysoki, szczupły mężczyzna z rękami w kieszeniach, który obserwował wszystko z ponurą miną. Rodzice poszli złożyć wyrazy współczucia jego ciotce, lady Burkę, a Joan podeszła do Tristana. - Przykro mi z powodu pańskiej straty - powiedziała cicho. Prychnął głośno, nawet na nią nie spojrzawszy. Wciąż nie dbał, by się porządnie uczesać, ale tym razem przynajmniej związał długie ciemne włosy w kucyk. Ubranie, choć doskonałej jakości, wisiało na nim jak na manekinie. Zawahała się, nie wiedząc, co ma znaczyć jego reakcja. - Nienawidzą mnie - rzekł nieoczekiwanie spokojnym, a zarazem jadowitym głosem. Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem. Lady Burkę, odziana w głęboką czerń, siedziała pod przeciwną ścianą wyprostowana jak królowa, a towarzyszące jej córki, również w żałobnych sukniach, co chwila podawały matce świeże chusteczki. Skłoniła głowę, gdy rodzice Joan składali jej kondolencje. Joan miała wrażenie, że smutek starej damy jest szczery. - Ciotka Mary i moje kuzynki - ciągnął Tristan. - Uważają mnie za poganina, utracjusza niewartego tytułu i myślą, że wyrzucę je na ulicę. - Dlaczego miałyby tak myśleć? - Joan powinna ugryźć się w język, zanim zadała to pytanie, zdecydowanie niestosowne. Skarciła się w myślach, bo ostatnio próbowała nabrać nawyków prawdziwej damy, żeby nie narobić sobie wstydu w przyszłym roku, kiedy zadebiutuje w towarzystwie. - Ponieważ słuchają plotek i czytują skandalizujące gazetki. -W końcu odwrócił się i popatrzył prosto na nią. Jego oczy lśniły zielenią. O mało się nie cofnęła pod ich intensywnym spojrzeniem. - Pani też to robi, panno Bennet? - Pewnie, że tak - odparła śmiało, żeby mu dokuczyć. Irytowała ją ta poza pochmurnego poety. Widać było, że Tristana nie obchodzi śmierć wuja. Najważniejsza była niechęć ciotki. - To wspaniała zabawa, nie sądzi pan? Wszyscy wiedzą, że te plotki to kompletne bzdury. Wbił w nią wzrok. - Nie wszyscy - rzucił. - Wszyscy, którzy mają choć trochę oleju w głowie - odparła. -Opamiętają się, kiedy się okaże, że pan nie zamierza wyrzucić ich na ulicę - dodała, wskazując głową damy siedzące pod przeciwległą ścianą.

Zerknął przelotnie na ciotkę i kuzynki. - No cóż, to jednak bardzo kusząca perspektywa - wyznał. - Niech pan nie będzie śmieszny. Po co je wyrzucać? Lepiej znaleźć sobie własny dom. Chociaż Joan kochała rodziców, zawsze marzyła o samodzielnym mieszkaniu. Douglas dostał własne locum, gdy tylko ukończył uniwersytet. Był wtedy niewiele straszy od niej. Tyle że jej nigdy nie pozwolą wynająć domu w mieście i prowadzić tam wesołego, światowego życia. Tristan Burkę powinien się cieszyć z tego, co mu przypadło w udziale, zamiast zawracać sobie głowę drobnymi niedogodnościami. Skrzywił się. - Nic pani nie rozumie. Joan westchnęła. - Oczywiście, że nie - przyznała. - Nigdy nie zrozumiem, jak to jest być dżentelmenem z własnym majątkiem i robić, na co ma się ochotę, bez obawy, że ktoś się sprzeciwi. Niech mnie Bóg broni przed takim nieludzkim uciskiem. Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi. - Impertynentka z pani - stwierdził. - Dziękuję - odparła z promiennym uśmiechem, choć miała ogromną ochotę go spoliczkować. Tristan Burkę wpatrywał się w nią jeszcze chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Jego zielone oczy pojaśniały, a na policzku pojawił się ten uroczy dołeczek, który pamiętała sprzed lat. Wyglądał jak uosobienie radości. - Zapamiętam panią, panno Bennet - powiedział. - Lubię im-pertynentki. - Och - odparła nieswoim głosem, cichym i jakby zdyszanym. -Naprawdę? To jest pan pierwszy… Znowu się roześmiał. Wyglądał jak sam szatan - kusiciel. Pochylił się ku niej i rzekł cicho: - Ale założę się, że nie ostatni… W jego oczach nie było rozbawienia ani nawet szacunku, lecz to spojrzenie, wędrujące po jej twarzy, włosach i sylwetce, sprawiło, że Joan prawie zapomniała o oddychaniu. Nagle pożałowała, że zjadła dodatkową muffinkę na śniadanie. Czy dżentelmeni tak patrzą na damy? Na nią? Jeśli tak… Zadrżała, uświadomiwszy sobie, jak bardzo jej się to spodobało. Trzeci raz spotkali się osiem lat później. Przez ten czas zdążyła się kilka razy zakochać, dwóch zalotników złamało jej serce, jeden o mało nie wywołał skandalu, ale nikt jej się nie oświadczył. Zaczynało jej grozić staropanieństwo. A on miał opinię największego zawadiaki w całym Londynie. Wyrósł na takiego szalonego utracjusza, na jakiego zapowiadał się w dzieciństwie. Wystarczyło, że wszedł do pokoju, a już plotkarskie języki szły w ruch, damy zaczynały wzdychać i widać było, że wywiera naprawdę Niebezpieczny Wpływ. Właśnie wtedy Joan się w nim zakochała. ROZDZIAŁ 1. Londyn, 1822. Jak to bywa w przełomowych momentach życia, wszystko zaczęło się od drobiazgu. - Lady Drummond powiedziała mi, że wybierają się jutro na bal u Malcolmów - oznajmiła przy śniadaniu lady Bennet. - Co ty powiesz - mruknął jej mąż, nie podnosząc wzroku znad gazety. - Naturalnie razem z córkami - dodała matka. - Hm. - Ojciec nie przejął się zbytnio tą informacją, podobnie jak Joan. To nic nowego, że lady Drummond idzie na bal z obiema córkami. Felicity była całkiem miła, ale Helena potrafiła

mistrzowsko zranić fałszywymi komplementami. Zawsze udawało jej się powiedzieć coś, co z pozoru wydawało się miłe, ale potem Joan zawsze czuła się za gruba i za stara. Zakonotowała sobie w myślach, że będzie musiała uważać i unikać Heleny na balu. - Douglas też musi pójść - powiedziała lady Bennet. To było coś nowego. - Dlaczego? - spytała Joan. - Przecież nigdy nie chodzi na bale. Matka powoli sączyła herbatę. - Tym razem musi - odparła wreszcie. - Felicity Drummond spodziewa się jego obecności. - Naprawdę? - Joan spojrzała na nią ze zdziwieniem. - A niby czemu miałaby oczekiwać obecności Douglasa? Chyba nie myśli… czy raczej nie oczekuje… - Joan! - skarciła ją matka. - Przepraszam, mamo - tłumaczyła się Joan. - Nie miałam pojęcia, że ona się podoba Douglasowi. Tylko to chciałam powiedzieć. - Będzie z nich piękna para - orzekła lady Bennet, mierząc córkę ostrym spojrzeniem. - A Douglasowi Felicity Drummond podoba się nie mniej niż każda inna dama. George, czy ty mnie słuchasz? - zwróciła się do męża. - Każdego słowa, kochanie - odparł potulnie, ale wciąż nie podnosił głowy znad gazety. - Nie uważasz, że Douglas i najstarsza córka Drummondów tworzyliby piękną parę? - Cudowną. - W takim razie Douglas musi pójść na jutrzejszy bal do Malcolmów. - Matka uśmiechnęła się z triumfem, jakby to rozwiązywało sprawę. - Poślij do niego posłańca z wiadomością zaraz po śniadaniu, zanim zdąży zaplanować sobie coś innego. Raczej zanim wymyśli jakąś wiarygodną wymówkę, pomyślała Joan. - Albo lepiej sam mu o tym powiedz, kochanie - dodała lady Bennet, rozsmarowując dżem na toście. - Ojcu nie będzie mógł odmówić. To w końcu zwróciło uwagę baroneta. - Co takiego? Nie ma mowy. Douglas jest już dorosły. Mogę mu posłać wiadomość, ale nie zamierzam mu rozkazywać. Lady Bennet spojrzała na męża. - George, proszę cię. - Nic z tego, Marion - odparł kategorycznie i wrócił do lektury gazety. Lady Bennet zacisnęła wargi i nie odezwała się, ale jej twarz stanowiła studium zawiedzionych nadziei. Joan aż za dobrze znała tę minę. Matka będzie w milczeniu przetrawiać urazę, kipiąc gniewem jak czajnik na ogniu, aż w końcu ciśnienie stanie się nie do wytrzymania i wybuchnie… A wszystko skrupi się na niej, Joan, która w odróżnieniu od brata szczęściarza nadal mieszkała z rodzicami i nie mogła uciec przed gwałtownym temperamentem swojej rodzicielki. Ponieważ już nieraz znajdowała się w podobnej sytuacji, postanowiła jakoś temu zaradzić. - Mogę odwiedzić Douglasa i zapytać, czy wybiera się na ten bal - zaproponowała. - To bardzo miło z twojej strony, Joan - odparła matka. Wciąż rzucała mężowi gniewne spojrzenia, a on nadal je ignorował. - Sama bym się do niego wybrała, ale jestem pewna, że będzie wolał spotkać się z tobą. Bo mnie będzie mógł odmówić, pomyślała Joan. - Nie powinnaś jeszcze wychodzić, mamo, przecież dopiero co wstałaś po przeziębieniu. A ja chętnie go odwiedzę. Uwielbiam wpadać do Douglasa bez zapowiedzi. Lady Bennet wyraźnie się zaniepokoiła. - Dlaczego, kochanie? Joan uśmiechnęła się. - Może zastanę go z pozieleniałą twarzą, otumanionego po nocnym pijaństwie, i wyciągnę z

niego różne obietnice - wyjaśniła beztroskim tonem. Matka zamknęła na moment oczy, ale nie podjęła rękawicy. Chyba naprawdę postanowiła ożenić Douglasa z Felicity Drummond. - W takim razie niech ci obieca, że jutro zjawi się na balu -powiedziała. - Tylko niech się przedtem nie upije! Joan już zaczęła podnosić się z krzesła, ale na te słowa opadła na nie z powrotem. - To za wiele - orzekła. - Byłam skłonna namówić go, żeby przyszedł, ale kazać mu, żeby był trzeźwy? Ojciec parsknął śmiechem. Nawet matka się uśmiechnęła, choć trochę krzywo. - Idź już, zbytnico. Pomyśleć tylko, iż kiedyś mi się zdawało, że ciebie nie będę musiała o nic dwa razy prosić. - Bo nie musisz - odparła Joan z uśmiechem. - Przecież wybieram się do Douglasa, prawda? I jutro, zamiast pić i hazardować się po całym Londynie, mój drogi brat będzie grzecznie obtańcowywał Felicity Drummond na balu u Malcolmów. Zgodnie z twoim życzeniem, prawda? - Nie mów takich rzeczy, Joan - skarciła ją matka. -I koniecznie powiedz Douglasowi, żeby się nie spóźnił! - zawołała, bo Joan już była przy drzwiach, przesyłając dłonią pocałunek ojcu, który w odpowiedzi puścił do niej oczko. Papa jest jedyną nadzieją Douglasa, pomyślała, wspinając się po schodach. Douglas przejmie kiedyś nie tylko tytuł i fortunę ojca, ale także jego spokojne, swobodne zachowanie. Przynajmniej wszyscy mamy taką nadzieję. Na razie nic nie wskazuje na to, że odziedziczył żelazny charakter po matce. Jeśli wierzyć rodzinnym legendom, papcio był równie szalonym utracjuszem jak Douglas, dopóki mamcia go nie usidliła i nie ucywilizowała. Teraz jest najlepszym człowiekiem na świecie, więc jeśli Douglas kiedyś wyrośnie ze swoich okropnych nawyków i stanie się podobny do ojca, świat tylko na tym skorzysta. Zanim to jednak nastąpi, ona nie omieszka wykorzystać wszelkich okazji, jakie się przed nią otwierały z powodu szalonych zwyczajów brata. Pewna, że będzie spał co najmniej do południa po nocnym pijaństwie, ubrała się pośpiesznie i wyszła z domu. Im wcześniej się u niego pojawi, tym bardziej Douglas będzie chciał się jej pozbyć. To zaś znacznie zwiększy szanse, że spełni jej prośby. A gdy już złoży swoją obietnicę - może nawet na piśmie, co byłoby całkiem sympatyczne z jego strony - ona będzie miała sporo wolnego czasu, zanim matka zacznie się o nią niepokoić. Douglas mieszka! na tyle blisko, że nie musiała brać ze sobą służącej jako przyzwoitki, co oznaczało odrobinę swobody. Młodym damom dawano znacznie mniej wolności niż kawalerom, toteż okazje spędzenia godziny bez niczyjej kontroli zdarzały się niezmiernie rzadko. Chociaż ja, myślała z pewną niechęcią, idąc do odległego o kilka przecznic domu Douglasa, właściwie już nie jestem młodą damą. Mam dwadzieścia cztery lata. Spędziła w Londynie cztery sezony bez choćby jednych oświadczyn, a potem następne trzy, ot tak sobie, i wcale nie czuła się jak zgorzkniała stara panna. Wręcz przeciwnie, cieszyła się każdą minutą wolności, ku rozpaczy swojej rodzicielki. Przez chwilę zamajaczyła jej przerażająca wizja przyszłości, w której zajmuje się wyłącznie załatwianiem różnych spraw matce, no bo co innego miałaby robić kobieta bez męża i własnych dzieci? W pewnym momencie rodzice przestaną jej kupować nowe suknie i pantofelki. Stare panny nie muszą ładnie wyglądać. Zresztą ona nie wyglądała ładnie nawet w najmodniejszych sukniach. Skoro do tej pory nie pomogły jej złapać męża, to jaka jest szansa, że pomogą, kiedy się zestarzeje i jeszcze bardziej zbrzydnie? Nic dziwnego, że po takich rozważaniach dotarła do brata w ponurym nastroju. To

niesprawiedliwe, dumała, wchodząc na schody. Douglas ma dwadzieścia osiem lat, a matka dopiero teraz zaczęła sugerować, że czas, by się wreszcie ustatkował. O małżeństwie Joan już nawet nie wspominała, najwyraźniej przekonana, że córka zostanie starą panną. Tak, to okropnie niesprawiedliwe. Z kwaśną miną zastukała kołatką. Kiedy po minucie nikt nie podszedł do drzwi, uniosła kołatkę i huknęła nią kilka razy, mając nadzieję, że każdy dźwięk trafi jej wstrętnego brata dokładnie w środek czoła. Znieruchomiała w pół ruchu, gdy drzwi otwarły się nagle i ktoś wrzasnął jej prosto w twarz: - Czego?! To nie był kamerdyner ani nawet lokaj. W dodatku był prawie nagi. Choć, szczerze mówiąc, akurat to wcale nie jest takie złe, pomyślała. Nigdy przedtem nie widziała nagiej męskiej piersi, a teraz mogła ją sobie obejrzeć z bliska. W dodatku była to pierś wyjątkowo udana. Szczupła i umięśniona, bez śladu miękkości albo rozlazłości, z cienką kreską ciemnych włosów schodzącą w dół i kryjącą się w spodniach. - Czego? - warknął mężczyzna po raz drugi. Oderwała wzrok od jego sutków - to niesamowite, ale do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że mężczyźni też je mają - i spojrzała na twarz. - Chce pani obudzić umarłego? - Owszem - wypaliła bez namysłu. - Ale jeśli umarł, muszę osobiście skopać zwłoki, żeby się upewnić. Mamusi będzie na tym zależało. Przez twarz mężczyzny przemknął cały zestaw różnych emocji: szok, rozbawienie, ból i w końcu zrozumienie. - Szuka pani Benneta. - Tak - potwierdziła. W końcu go rozpoznała. Nie widzieli się od lat, ale przez ten czas niejedno o nim słyszała. Tristan, lord Burkę, cieszył się w pełni zasłużoną złą sławą. W całym Londynie nie było większego zbereźnika, utracjusza, karciarza, kobieciarza… ani obiektu zainteresowania miejscowych plotkarzy. A teraz stał w progu domu jej brata ubrany tylko w niedopięte spodnie, które w każdej chwili mogły się zsunąć z jego szczupłych bioder. Bardzo intrygujące. - Czyżby wizyty dam, które chcą skopać Douglasa, zdarzały się co dzień? Odwrócił się i spojrzał w głąb domu. - Nie, raczej nie codziennie - odparł. Uśmiechnęła się krzywo. - No tak. Przypuszczam, że przychodzą tu w zupełnie innym celu. I że nie są to damy, dodała w duchu. Gdyby przypadkiem zaskoczyła brata w łóżku z ladacznicą, do końca życia nie dałaby mu o tym zapomnieć. Tristan Burkę nie zaprosił jej do środka, ale że nie miała ochoty sterczeć w progu jak poborca podatkowy, kiedy tylko odchylił się nieco, prawdopodobnie chcąc spojrzeć na schody, przemknęła obok niego i weszła do holu. Był długi, wąski i ciemny. Wiedziała, że brat ma służbę, ale prawdopodobnie poinstruował wszystkich, że do trzeciej po południu nie wolno im wpuszczać gości, światła ani świeżego powietrza. Zdjęła rękawiczki i spojrzała na mężczyznę, który nadal przytrzymywał drzwi, wpatrując się w nią z wyraźnym zdziwieniem. - Co słychać, lordzie Burkę? - spytała swobodnym tonem. Powoli zamknął drzwi. - Wszystko w porządku, panno… Westchnęła w duchu. Więc tak łatwo ją zapomnieć? A może on jest taki tępy? - Joan Bennet - przedstawiła się. - Jestem siostrą Douglasa. Spotkaliśmy się co najmniej tuzin

razy. Właściwie tylko kilka razy i to ładnych parę lat temu, ale lord Burkę nie wyglądał na kogoś, kto chciałby się z nią spierać. - Naprawdę? - Założył ramiona na piersi. Jakimś cudem udało mu się przybrać srogi wygląd, pomimo negliżu, nieogolonej twarzy i rozczochranych włosów. Zauważyła, że nadal są długie i swobodnie opadają mu na ramiona… o wiele szersze i bardziej muskularne, niż zapamiętała. - Wygląda na to, że ilekroć się spotykamy, jest pan zawsze w negliżu - rzuciła i uśmiechnęła się słodko, widząc jego głupią minę. - Och, czyżby pan zapomniał, jak wpadł do mojej sypialni? Zmrużył oczy i zbladł tak, że zauważyła to nawet w półmroku. - Teraz sobie panią przypomniałem - rzekł cicho. - Ta mała impertynentka. Skinęła głową. - Właśnie. Mogę iść na górę? Domyślam się, że Douglas jest jeszcze w łóżku - powiedziała i skierowała się w stronę schodów. - Dokąd pani idzie? Do jasnej… do licha, nie może pani przecież wpaść do męskiej sypialni o tej porze! - wykrzyknął i ruszył za nią. Odwróciła się, by stanąć z nim oko w oko. Stał trzy stopnie niżej, więc mogła spojrzeć z góry na jego nagi tors. - A pan do mojej wpadł - odpaliła. -I to w środku nocy. Jego twarz o wysokich kościach policzkowych zabarwił purpurowy rumieniec. - Byliśmy wtedy dziećmi. Znacząco popatrzyła na jego owłosioną pierś. - Jak widać, teraz już nie jesteśmy. Ku jej niezmiernemu zachwytowi skrzyżował ramiona, jakby chciał się zasłonić. Musiała przygryźć policzek od środka, żeby nie zachichotać. - Matka przysłała mnie tu na rozmowę z Douglasem, a im dłużej pan trzyma mnie na dole, tym mniej czasu zostanie mi dla siebie po spełnieniu tego obowiązku. Proszę się nie kłopotać, wiem, gdzie jest jego pokój - dodała, widząc, że już otworzył usta, by zaprotestować. Potem odwróciła się i ruszyła na górę, słysząc ciężkie kroki lorda Burkę‘a za plecami. Tak jak się spodziewała, Douglas leżał pogrążony w pijackim śnie. Przez chwilę przyglądała się wybrzuszeniu pod kocami. Kiedy uznała, że to na pewno jedna osoba, nie dwie, podeszła do okna i odsłoniła grube story. Koce nawet nie drgnęły. Otworzyła okno, wpuszczając powiew wiosennego powietrza, a wraz z nim turkot powozów z ulicy. Nadal nic. Może to tylko koce, a Douglas jest gdzieś indziej, przemknęło jej przez głowę. Jeżeli tak, musiałaby albo szukać brata, albo wrócić do domu i powiedzieć matce, że go nie zastała. Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Chwyciła brzeg koca i mocno szarpnęła. Douglas podniósł głowę i zamrugał. Oczy miał przekrwione i mętne. - Niech to szlag - zaklął stłumionym głosem. - Kim ty jesteś, do cholery? - Twoją siostrą - odparła, przykrywając go z powrotem. Jeden rzut oka na goły tyłek braciszka w zupełności jej wystarczył. - Matka mnie tu przysłała. Douglas naciągnął koc na głowę i wymamrotał wyjątkowo szpetne przekleństwo. Joan zapamiętała je sobie do przyszłego użytku, naturalnie wyłącznie prywatnego. Gdyby dała się przyłapać matce na używaniu wulgarnych słów, miałaby nieliche kłopoty. - Kazała ci jutro wieczorem przyjść na bal do Malcolmów - powiedziała, z hurgotem przyciągając do łóżka jedyne krzesło, jakie znalazła w pokoju. - Zadzwonić po herbatę?

- Wynoś się - warknął Douglas spod koca. - Przykro mi, ale nic z tego, dopóki nie obiecasz, że tam przyjdziesz. Obiecujesz? - Nie - jęknął słabym głosem. Sięgnęła po sznur dzwonka i pociągnęła. - Na dole poradziłam sobie z twoim półnagim przyjacielem -oznajmiła. - Co on tu w ogóle robi? Zamiast zawołać lokaja, sam otworzył drzwi i zobaczyłam jego nagi tors. W dodatku nakrzyczał na mnie. Douglas, słuchasz mnie? - Nie - jęknął znowu. - To dobrze - powiedziała. - Mam ochotę sobie ponarzekać, równie dobrze mogę to zrobić teraz. Ściągnął koc z twarzy. - Co mam zrobić, żebyś sobie poszła? - spytał. - Obiecać na piśmie, że przyjdziesz na bal do Malcolmów. - Na piśmie? - Tak. W ten sposób udowodnię matce, że naprawdę to obiecałeś, i nie będzie mnie obwiniać, jeśli nie przyjdziesz mimo przyrzeczenia. Popatrzył na nią nieco przytomniejszym wzrokiem. - Jesteś okropna, Joan - powiedział. - Naprawdę okropna. Złapała koc, bo chciał się znów pod nim schować. - Ten bal to nie mój pomysł - odparła. - Nawet tata ma go w nosie. Ale mama uparła się, że będziecie tworzyć piękną parę z Felicity Drummond. - Felicity Drummond? - Douglas zrobił komiczną tępą minę. -A kto to jest? - Możesz zlekceważyć polecenie mamy i nie pojawić się na balu, ale ryzykujesz, że zaręczą cię z Felicity zaocznie. To całkiem miła dziewczyna - zapewniła szczerze, nie wspominając jednak o złośliwej siostrze i pazernej matce. Do pokoju wszedł służący, zdyszany i półprzytomny, jakby dopiero co wstał z łóżka. - Tak, sir, co mogę dla pana zrobić? - spytał. -I dla panienki - dodał niepewnie, zaskoczony widokiem Joan. - Poproszę herbatę - odpowiedziała. - Wyrzuć ją za drzwi, Murdoch - wykrztusił Douglas spod koca. - Napadła mnie w łóżku! Joan zignorowała go. - Bardzo mocną herbatę - poleciła służącemu, który patrzył to nią, to na koc, pod którym krył się jej brat. -I muffinki, jeśli są. Służący wyraźnie się wahał, ale w końcu podjął decyzję. Ukłonił się Joan i ruszył do drzwi, by spełnić jej polecenie. - I brandy! - zawołał za nim Douglas. - Nie zapomnij o pieprzonej brandy! - Douglas, ty draniu - mruknęła Joan. - A ty jesteś wiedźmą! - odciął się z urazą i rzucił jej wściekłe spojrzenie. - Ja nie budzę cię o świcie jazgotem o jakichś balach, zaręczynach i matce. Boże, przez ciebie będę miał koszmarny ból głowy przez resztę dnia. Podeszła do niewielkiego biurka. Zrzuciła z niego stos zmiętych krawatów, otworzyła kałamarz i napisała na czystej kartce krótki tekst obietnicy stawienia się na balu. Potem zaniosła kartkę i pióro do łóżka. - Podpisz, to sobie pójdę. Spojrzał na kartkę jak na jadowitego węża. - Chyba żartujesz! Westchnęła.

- W takim razie zostaję. Może mi doradzisz, jaką suknię powinnam sobie zamówić. Może niebieską? Jak sądzisz? To twarzowy kolor, ale mam już kilka niebieskich. Matka uważa, że najlepiej mi w różowym, ale ja go nie lubię. Żółty jest jeszcze gorszy… Douglas naciągnął koc na głowę. - …więc chyba zielony. Nie, w zielonym wyglądam jak tuja. To może pomarańczowy… Co o tym myślisz? - Złoty - podpowiedział znajomy głos od progu. - Powinna pani ubierać się na złoto. Nie zaskoczył jej. Spodziewała się, że wejdzie do sypialni Douglasa. Dobrze, że pojawił się tak szybko. Jeśli się z nim pokłóci, Douglas tym bardziej będzie chciał się jej pozbyć. Odwróciła się do niego z pełnym entuzjazmu uśmiechem i… zamarła. Tristan Burkę wyglądał jak młody bóg, nawet kiedy był niezadowolony, rozespany i prawie nagi. A teraz, gdy związał włosy w kucyk i otulił się ciemnozielonym szlafrokiem, stał się uosobieniem uwodziciela. Spoglądał na nią spod ciężkich powiek takim wzrokiem, jakby fascynowała go nie mniej niż on ją. ROZDZIAŁ 2. Zanim Tristan znalazł szlafrok, wściekła Furia dopadła swoją ofiarę. Potem zaś wypatroszyła ją i wyfiletowała, na co wskazywał coraz bardziej rozpaczliwy głos dochodzący spod koca. Przez dłuższą chwilę stał w progu i rozkoszował się sceną, która rozgrywała się przed jego oczami. Douglas Bennet, niepoprawny utracjusz i przyszły dziedzic fortuny i baronii, chował się pod kocem jak smarkacz, podczas gdy Furia - jego siostra, jeśli wierzyć jej słowom - siedziała spokojnie przy łóżku i opowiadała mu o sukniach. Tyle że wcale nie przypominała Furii. Była całkiem zwyczajna. Trochę więcej niż przeciętnego wzrostu, o zaokrąglonej figurze, która nie pasowała do aktualnych kanonów damskiej urody. Pewnie uważają, że jest za gruba, pomyślał. Jedyną rzecz, która powinna być krągła u kobiety, czyli piersi, przykrywały całe akry koronki, a halki pod suknią w różowe pasy dodatkowo poszerzały jej figurę. Miała ładne włosy, ale zakręciła je w te okropne ciasne loczki, których nienawidził. Twarz wydawała się niebrzydka, chociaż może tylko z powodu niecnej radości, która lśniła w jej oczach, gdy Douglas bez powodzenia próbował uniknąć salonowej konwersacji. Tristan aż się wzdrygnął, kiedy wspomniała o kolorze pomarań-czowym. Większość kobiet wyglądała w nim źle, a dla niej byłby wręcz fatalny. Lord Burkę uważał się za konesera kobiet i sukien. Kochał kobiety, szczególnie te piękne, a co do mniej urodziwych uważał, że mogą wyglądać całkiem korzystnie w pięknych, dobrze dobranych sukniach. - Złoty - powiedział. - Powinna pani ubierać się na złoto. Odwróciła się, by na niego spojrzeć. Na jej twarzy malował się zachwyt, ale chwilę później zamarła. Już wcześniej zdążył za-uważyć kolor jej oczu. Głęboki, ciepły brąz, jak świeża kawa, ze złotymi iskierkami. Zdecydowanie powinna ubierać się na złoto, w odcieniu, który podkreślałby jej niewątpliwie piękną cerę. Gdyby zmieniła uczesanie i włożyła coś atrakcyjnego, byłaby całkiem do rzeczy, pomyślał. Potem przypomniał sobie, że przede wszystkim jest Furią, a tego rodzaju kobiet miał już szczerze dość. Wystarczyła mu ciotka i kuzynki. Po drugie, była siostrą Douglasa Benneta, a z siostrami kolegów od kieliszka się nie igra, chyba że chodzi o ślub, choć i wtedy jest to ryzykowne. Po trzecie, i najważniejsze, to nie była kobieta w jego stylu, z tymi głupimi loczkami, biustem okrytym koronką jak całunem i siłą, z jaką walnęła tą kołatką. Zupełnie jak Hefajstos w kowadło. Na litość boską, żaden mężczyzna nie chciałby takiej kobiety.

- Czy pan tu zamieszkał na stałe? - spytała, kiedy odzyskała mowę. - Na dwa miesiące - wyjaśnił. - Aż naprawią dach mojego domu. - Jak to dobrze - mruknęła z przekąsem - że Douglas wreszcie będzie miał towarzysza występków na wyciągnięcie ręki. Uniósł brwi. - Występków? Jakże szybko dokonała pani oceny sytuacji. - To pierwsza rzecz, która kojarzy się z moim bratem - odparła, lustrując go spojrzeniem od stóp do głów. - Domyślam się, że z panem również. - Boże wielki - zamruczał. - A więc było to pani pierwsze skojarzenie, kiedy tylko otworzyłem drzwi. Mam to potraktować jak komplement? Iskierki zalśniły w jej oczach. - Raczej nie - odpowiedziała. - Wyobraziłam sobie, jak leżycie kompletnie pijani we własnych nieczystościach i odsypiacie noc, zapewne chrapiąc wniebogłosy. - Posłała mu uroczy uśmiech. - Uważa pan to za komplement? - Cóż za doskonała znajomość tematu - odciął się, obrzucając ją złośliwym spojrzeniem. - Czyżby pani się z nami lumpowała? Nie przypominam sobie, żebym widział panią pijaną w sztok, ale tak precyzyjny opis nie może być wytworem czystej imaginacji. - Wręcz przeciwnie - sprostowała. - Mam bardzo żywą wyobraźnię. Jego wzrok znów powędrował w dół i prześliznął się po koronkach przy dekolcie, które nie potrafiły zamaskować gorączkowego pulsowania na szyi. Czy to był gniew? A może coś zupełnie innego? To dziwne, ale cięty język Furii bardzo mu się podobał. - Ja też - mruknął. - Nie wątpię - odparowała natychmiast. - Zwłaszcza jeżeli sądzi pan, że sobie stąd pójdę, nie uzyskawszy od mojego ukochanego braciszka obietnicy stawienia się jutro na balu. Pochyliła się i znowu szturchnęła palcem kształt pod kocem. - Douglas, pomyśl, z jaką radością mamusia odwiedzi cię dziś po południu, a potem jutro rano, żeby przypomnieć ci o przyrzeczeniu. Powiem jej, że ją zaprosiłeś… Bennet wyskoczył z kryjówki i chwycił pióro i kałamarz. Roz-chlapując atrament po łóżku, złożył podpis na dole kartki podsuniętej przez siostrę. - Masz! Dasz mi wreszcie spokój? Uśmiechnęła się triumfalnie, machając papierem, żeby wysuszyć atrament. - Ależ naturalnie! Powiedziałam przecież, że pójdę, jak tylko mi to obiecasz. Teraz mama będzie miała dowód, że dałeś mi słowo. Dzięki, Douglas. Miło było cię widzieć. Złożyła kartkę i włożyła do woreczka. - Tylko nie zapomnij. Bal jest jutro wieczorem. Nie każ mi tu wracać, żeby ci przypomnieć… - Idź stąd wreszcie - warknął i zakopał się w koce i poduszki. Joan tylko się uśmiechnęła i lekko pokręciła głową. Napawała się swym zwycięstwem. Tristan zmarszczył brwi. Niech Bóg zachowa biednego Benneta. Musiał mieć straszne dzieciństwo w jej towarzystwie. Wstała i ruszyła do wyjścia, ale zatrzymała się przed nim. Wyraz zadowolenia zniknął z jej twarzy. - Proszę wybaczyć, sir. - Za to, że dręczyła pani tego biedaka, zanim zdążył wstać z łóżka? Nie ma mowy, nie wybaczę - odparł. Ściągnęła brwi.

- Stoi pan w drzwiach - wyjaśniła tonem, który podawał w wątpliwość właściwą liczbę klepek w jego głowie. - Trzeba było o tym pomyśleć, zanim pani nas naszła - mruknął. - Ach, rzeczywiście, zapomniałam, że pan tu teraz mieszka. Być może w roli kamerdynera, który wypytuje gości? - Oszałamia pani wdziękiem i dowcipem - ironizował. - I dlatego nie pozwala mi pan odejść? - zagruchała, zalotnie trzepocąc rzęsami. - Przyznam, że nie sądziłam, iż kiedykolwiek mój brat będzie świadkiem, jak półnagi mężczyzna napastuje mnie i obraża w jego własnym domu! - podniosła głos, nadając każdemu słowu dramatyzm godny pani Siddons. - Słowo daję, będzie musiał wyzwać pana za to na pojedynek! - Daj jej wyjść! - wrzasnął Bennet spod poduszki. - Na litość boską, Burkę, zabierz ją stąd! - Już wychodzę, kochany braciszku - odpowiedziała i trzepnęła ręką w koc. - Do zobaczenia jutro wieczorem. Tym razem Tristan odsunął się, gdy podeszła do drzwi. - Miłego dnia, panno Bennet. Obdarzyła go promiennym uśmiechem. - Dobrze się zaczął, prawda? Do widzenia, lordzie Burkę. Przemknęła obok, pozostawiając smugę zapachu perfum. Cudownego zapachu - miękkiego i ciepłego, ale nienatrętnego ani nieprzesłodzonego do obrzydliwości. Tristan nieco zrewidował swoją opinię. Kobiety, które ładnie pachniały, podobały mu się znacznie bardziej niż niepotrafiące dobrać perfum. Przeniósł wzrok na Benneta skulonego pod stosem koców. Było mu szkoda przyjaciela, który spędził tyle lat pod jednym dachem z tym dragonem w spódnicy, ale był też ciekaw, skąd ta dziewczyna ma tyle energii i zdecydowania. Bennet, w odróżnieniu od siostry, dawał się prowadzić jak na sznurku. Na przykład grzecznie podpisał podsuniętą przez nią kartkę, zobowiązując się do spędzenia nocy wśród głodnych lwic żerujących na londyńskim targowisku małżeńskim. Tristan wyrwałby jej ten papier i spalił na popiół na jej oczach, z bezczelnym uśmiechem na twarzy. Nietrudno sobie wyobrazić, jak by na to zareagowała… - Burkę - w głosie Benneta brzmiało oszołomienie i nuta paniki - ja w końcu podpisałem ten cholerny papier. - Jak ostatni idiota - zgodził się Tristan z przyjacielem i opadł na krzesło przy łóżku. - Nie mogę iść na ten bal do Macmillanów. - Malcolmów - poprawił go Tristan. Bennet usiadł na łóżku i odrzucił koce. - Przecież muszę być na premierze nowej opery - jęczał. - Będą tancerki z Francji. - Święta prawda. - Więc chyba rozumiesz, że nie mogę iść na ten cholerny bal! -wrzasnął Bennet. - Zanim tydzień się skończy, wszystkie najlepsze dziewczęta będą już zajęte. Tristan wzruszył ramionami. - To nie idź na bal. - Nie mogę. - Bennet westchnął ciężko. - Przecież Joan ma moją obietnicę na piśmie. Jeśli nie pójdę, poniosę straszne konsekwencje. - Siostrzyczka znów cię odwiedzi? - Tristan był wstrząśnięty. -Ktoś powinien ją w końcu okiełznać. - Nie, gorzej. - Bennet zadygotał. - Matka. Najpierw każe mi przyjść na herbatę. Potem chodzić na bale. Kotyliony. Musicale. Pogawędki o filozofii… Mówił to z taką miną, jakby opisywał kolejne kręgi piekieł. Chociaż zdaniem Tristana tak

właśnie mogło wyglądać piekło. - No to idź na ten bal. - Burkę wstał i ruszył ku drzwiom. W końcu to nie był jego problem. - Boże, nie mogę! Muszę odzyskać tę kartkę, zanim matka ją zobaczy. - No to się pośpiesz - rzucił Tristan sucho. Trzask zamykanych drzwi odbił się echem w klatce schodowej dobrą chwilę temu. -Już wyszła. - Chryste! - Bennet wyskoczył z łóżka i zaczął szukać spodni. Tristan już wychodził, kiedy jego przyjaciel zawołał: - Burkę, czekaj! Musisz mi pomóc… - Niby dlaczego? - Tristan podrapał się po podbródku. - Powinieneś pokazać, gdzie jest jej miejsce i wyrzucić ją z domu. Bennet zaśmiał się gorzko, wciągając koszulę przez głowę. - Nie znasz Joan, jeśli myślisz, że można z nią sobie poradzić w taki sposób. Pomóż mi, chłopie, bo zrobią ze mnie gulasz… - Sam jesteś sobie winien - mruknął Burkę, ale w końcu pogodził się z losem. - Jak mam ci niby pomóc? Przecież ona mnie nie lubi, to było widać. Bennet wciągnął już buty. - Ty umiesz dogadywać się z kobietami. Po prostu… - Machnął ręką. - Przekonaj ją, żeby oddała ten papier. Tristan wolałby przekonać siostrę przyjaciela, żeby zrezygnowała z pomarańczowej sukni i wybrała złotą. Tak, ze złotego jedwabiu o ciepłym odcieniu, z głębokim dekoltem odsłaniającym ramiona i szyję… I ani cala koronki. Suknia powinna przylegać do bioder i talii. Ciekawe, czy ma wciętą talię? Przy takim biuście wąska talia byłaby idealna. Pod tymi cholernymi falbanami może się kryć prawdziwa Wenus. - Burkę, błagam - jęczał Bennet. - Pomóż mi ten jeden jedyny raz, jestem w rozpaczliwej potrzebie. Co mnie obchodzi jej talia albo jak wyglądałyby jej włosy, gdyby je rozpuścić, dumał Tristan Przecież to Furia i szantażystka. Nie można rzucić przyjaciela na pastwę machinacji takiej kreatury, nawet jeśli to jego siostra. Burkę spojrzał na Douglasa i skinął głową. - Dobrze. Tylko się ubiorę. Kiedy zszedł na dół, Bennet nerwowo krążył po holu, z irytacją wiążąc krawat. - Pewnie już dochodzi do domu - powiedział, przeczesując palcami włosy. - Dobry Boże, co za megiera! - Nie może być aż tak zła - odparł Tristan, mając na myśli ciotkę i kuzynki. To były prawdziwe megiery, tak samo wygadane jak panna Bennet, ale pozbawione jej inteligencji. One również uwielbiały piękne suknie, ale nie miały biustu. Były śmiałe, ale bez fantazji. - Nie mieszkałeś z nią w jednym domu - mruknął Bennet i otworzył drzwi. Przedpokój zalał słoneczny blask. Douglas zmrużył oczy i zaklął szpetnie, ale pośpiesznie zbiegł po schodach na ulicę. Na dole zatrzymał się, niepewny, w którą stronę skręcić. - Do licha! Którędy mogła pójść? - Zapewne w stronę domu. - Tristan zszedł za przyjacielem i nasunął kapelusz na oczy. Psiakrew, ależ tu było jasno. - Kategorycznie odmawiam ścigania jej do domu twoich rodziców. Bennet wziął głęboki oddech. - Więc idź w drugą stronę - powiedział, wskazując na wschód. -Joan lubi włóczyć się sama po mieście. Przy każdej okazji wymyka się do księgarni i do modystek. Myśli, że o tym nie wiem. Spróbuję ją złapać, zanim dotrze do domu. A jeśli już dotarła…? - Zadygotał. - Poproszę o pomoc

ojca. Tristan zaczął się zastanawiać, dlaczego do tej pory nie zauważył, że Bennet jest takim fajtłapą, ale skinął głową. Douglas odpowiedział takim samym gestem i ruszył na zachód, prawie biegiem. Tristan poszedł w przeciwną stronę, w kierunku sklepów. Do którego z nich skierowałaby się samotna młoda dama? I czy w ogóle wybrała się do sklepu? Nie widział, żeby na schodach czekała na nią służąca, więc pewnie przyszła do brata sama, a młodej damie nie wypada chodzić po mieście bez przyzwoitki. Najprawdopodobniej ruszyła do domu, żeby złożyć matce u stóp łup zdobyty w zwycięskiej potyczce z Douglasem. A Bennet okazał się takim tchórzem, że zdecydowanie sobie na to zasłużył, przyznał Tristan w duchu. Z drugiej strony, pozwolił mu u siebie zamieszkać, dzięki czemu Burkę mógł pilnować robotników, nie czyniąc przy tym zamieszania. Ciotka bez wątpienia wykorzystałaby każdy pretekst, aby zarzucać mu, że źle zarządza majątkiem, choć w tym przypadku chodziło o naprawę stuletniego dachu, o który wuj kompletnie nie dbał. Gdyby zatroszczył się o jego stan, przeciekająca od dziesięciu lat woda nie zniszczyłaby górnego piętra, belki by nie przegniły i cała konstrukcja nie zawaliłaby się, tak jak to się stało w zeszłym miesiącu podczas ulewnego deszczu. Skręcił w Bond Street, bez większych nadziei wypatrując pasiastej różowej sukni. Dzięki Bogu, była tak jaskrawa, że zauważyłby ją z odległości pół mili. Dlaczego, do diabła, niektóre kobiety nie potrafią się odpowiednio ubierać? Czemu ślepo podążają za modą, niezależnie od tego, czy pasuje do ich urody czy nie? Kolorem panny Bennet był złoty i wszystkie ciepłe, głębokie barwy harmonizujące z jej ciemnymi włosami i kremową cerą. Na pewno nie różowy. Co, do cholery, ma zrobić, gdyby ją jednak spotkał? Przecież na pewno nie odda mu tego papieru bez walki, a Tristan nie zamierzał toczyć z nią bojów u modystki albo krawcowej. Nie chciał też rozmawiać z nią w cztery oczy, niezależnie od tego, jak wielką miałby satysfakcję, pokazując pannie Bennet, gdzie jest jej miejsce. Zatrzymał się przy jakiejś wystawie i popatrzył na starannie ułożone bele jedwabiu. W tym odcieniu błękitu też byłoby jej do twarzy, pomyślał, a potem zaklął pod nosem. Dragon w spódnicy. Diablica. I siostra przyjaciela. Nie, takiej kobiecie na pewno nie byłoby do twarzy w błękicie. Odwrócił się od witryny i żwawym krokiem ruszył dalej. To nie jego wina, że Bennet nie potrafił się jej sprzeciwić. I nie jego zmartwienie, jeśli tenże Bennet znajdzie się wbrew swej woli na balu u Malcolmów, czy może u Macmillanów, i będzie musiał obtańcowywać połowę londyńskich panien na wydaniu. Sądząc z tego, jak płaszczył się przed własną siostrą, ożenią go przed upływem paru miesięcy, i pewnie dostanie mu się kolejna Furia. Kobiety tego rodzaju lubią trzymać się razem. Lady Bennet na pewno już wybrała mu żonę i nagnie go do swojej woli z równą łatwością jak wichura, przyginająca młode drzewko do ziemi. Przykro będzie stracić takiego życzliwego towarzysza, lecz Tristan nie zamierzał stawać pomiędzy Furią a jej przeciwnikiem. Bennet będzie musiał poradzić sobie sam. Przecież to śmieszne słuchać kobiety…. jakiejkolwiek kobiety. Szczerze mówiąc, należało porozmawiać z Bennetem i powiedzieć mu, że musi zacząć zachowywać się jak mężczyzna i pokazać siostrze, gdzie jest jej miejsce. To by mu najbardziej pomogło. Nagle kątem oka spostrzegł różowe paski, które znikały w niedużej księgarni. Zwolnił kroku i uśmiechnął się leniwie. Niepomny, że przed chwilą przyrzekł sobie unikać Joan Bennet jak zarazy, ruszył jej śladem. ROZDZIAŁ 3. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał, gdy Joan weszła do niewielkiego pomieszczenia. Zatrzymała

się na progu i odetchnęła z rozkoszą. Nie chodziło jej tylko o zapach książek, charakterystyczną woń papieru i farby drukarskiej, która przypominała jej bibliotekę w Helston Hall, kornwalijskiej posiadłości jej rodziny. Było to jedyne miejsce, gdzie mogła oddawać się swemu zamiłowaniu do przygód i skandali, aczkolwiek tylko w myślach. Dziś ten zapach oznaczał o wiele więcej - był to aromat wolności. Następną godzinę mogła spędzić, gdzie jej się żywnie podobało. Wprawdzie Bond Street nie obiecywała dzikich i niebezpiecznych przygód, jeśli nie liczyć ryzyka, że spotka którąś ze znajomych matki, ale w nudnym życiu dobrze urodzonej starej panny każda chwila swobody uderzała do głowy jak wino. Zwłaszcza gdy miało się całkiem atrakcyjny cel. Spuszczając dyskretnie oczy, podeszła do księgarza i cicho odchrząknęła. - Witam panią. Czym mogę służyć? - Skłonił się z uśmiechem, zacierając ręce. - Szuka pani czegoś konkretnego? - Owszem - odparła z uśmiechem. - Może ma pan nowy odcinek Pięćdziesięciu twarzy grzechu? Nie bez powodu zajrzała właśnie do tej księgarni. Jej właściciel nawet nie mrugnął, słysząc tytuł. Nie sprzeciwił się ani słowem, a chyba nawet puścił do niej oko. - Właśnie dostałem kilka egzemplarzy dziś rano. Są jeszcze na zapleczu. Zapakować jeden dla pani? - Tak, poproszę. - Joan ledwie opanowała ochotę, by podskoczyć z radości. Nowy numer i przyszedł zaledwie dziś rano! Pewnie prosto z drukarni. Zdąży go przeczytać co najmniej raz, zanim jutro wieczorem przekaże go Abigail i Penelope, które też wybierały się na bal u Malcolmów. Tylko jedno mogło być lepsze od czytania kolejnego odcinka: omawianie go z przyjaciółkami podnieconym szeptem, pod osłoną wachlarzy. Od kiedy pojawiło się Pięćdziesiąt twarzy grzechu, bale stały się całkiem znośne. Księgarz zniknął za kotarą wiodącą na zaplecze, a Joan ruszyła między półki i z niewinną miną stanęła obok grubych, nobliwie wyglądających ksiąg pokrytych grubą warstwą kurzu. Wolała nie podchodzić do tomików umieszczonych pod tylną ścianą. Cierpiałaby potem z powodu jakiejś powieści, której nie mogłaby ani kupić, ani przemycić do domu. Na szczęście Pięćdziesiąt twarzy grzechu drukowano w postaci broszury, którą można było ukryć pod szalem albo nawet - jak to Joan kiedyś zrobiła w przypływie desperacji - za podwiązką. Dzwonek nad drzwiami znowu brzęknął, więc odwróciła się w stronę półki, opuszczając rondo czepka, by przysłoniło jej twarz. Przez chwilę panowała cisza, a potem rozległy się powolne, miarowe kroki zmierzające prosto w jej stronę. Joan zacisnęła wargi i przesunęła się na bok, wbijając wzrok w grzbiety książek, chociaż nie byłaby w stanie odczytać tytułu żadnej z nich. To były niewątpliwie męskie kroki, co oznaczało, że ten dżentelmen nawet jej nie zauważy, chyba że niefortunnym zbiegiem okoliczności okaże się znajomym jej rodziców. Nie wiedzieć czemu, matka znała wszystkich wścibskich natrętów w Londynie. Jeżeli to ktoś taki, informacja o jej nielegalnej wizycie w księgarni wcześniej czy później dotrze do uszu lady Bennet. Kroki zbliżyły się i zatrzymały przy tej samej półce, przy której stała. Joan zdjęła z niej pierwszą lepszą książkę i otworzyła ją, odwracając się tyłem do przybysza. Chociaż powtarzała sobie w duchu, że ma święte prawo wejść do księgarni, serce tłukło się w jej piersi jak oszalałe. Zakupy u Hatcharda nie zrobiłyby wrażenia na matce, ale za odwiedziny w tej księgarni, nie wspominając już o ich celu, zamknięto by ją w pokoju co najmniej na miesiąc. Zmusiła się, by oddychać normalnie, każdym włóknem swej istoty nasłuchując i modląc się, aby te kroki wreszcie się oddaliły. Zamiast tego zbliżały się coraz bardziej. Miała wrażenie, że odbijają się od

ścian głośnym echem. Przewróciła kartkę z nonszalancką miną. Gdzie jest ten księgarz? Zaraz się z nim porachuje, jeśli okaże się, że wcale nie ma najnowszej broszury. - Jeżeli odda pani kartkę podpisaną przez Benneta, nikomu nie powiem, że czytuje tu pani nieprzyzwoite poezje - mruknął znajomy głos. Joan zamarła. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odpowiedziała drżącym głosem, przewracając stronę i tym razem zmuszając się, by przeczytać kilka linijek. Dzięki Panu Najwyższemu i wszystkim świętym wcale nie były to nieprzyzwoite poezje. - To niegrzecznie przeszkadzać, kiedy ktoś czyta. - Doprawdy? - Długie ramię sięgnęło nad jej głową i zdjęło z półki zakurzoną, zniszczoną książkę. - A napastować kogoś w sypialni i szantażować, by zrzekł się wolności, to niby grzecznie? - Jak pan śmie oskarżać damę o tak haniebne zbrodnie. - Znowu przewróciła stronę. - Przecież to czyste oszczerstwa. Lord Burkę oparł się o półkę i niedbale otworzył książkę. - Widziałem to na własne oczy niespełna pół godziny temu. - Czyżby? - Zatrzepotała rzęsami. - Kiedy będzie pan o tym opowiadał, niech pan nie zapomni dodać, że był wtedy w szokującym negliżu. Mój brat zażąda od pana satysfakcji, zanim nadejdzie wieczór. Odpowiedział spokojnym, promiennym uśmiechem. Tak jak się obawiała, ten przeklęty drań nie miał żadnych zahamowań. Zielone oczy błysnęły szatańską radością, a na policzku pojawił się znajomy dołeczek. - Już jej zażądał. Jak pani myśli, dlaczego tu jestem? Proszę mi oddać ten papier i rozejdziemy się każde w swoją stronę, jakby nigdy nic. - Lordzie Burkę, niech pan się nie miesza do nie swoich spraw. Mój brat jest już dorosły, ciałem, jeśli nie umysłem, ale proszę mi wierzyć, że nawet gdyby potrzebował opiekuna, byłby pan ostatnią osobą nadającą się do tej roli. Podpisał ten dokument z własnej nieprzymuszonej woli - mówiąc to, spojrzała na niego z wyższością i pewnością siebie. - A pani mi go odda, również z własnej nieprzymuszonej woli. - Uśmiechał się w sposób, który przywodził na myśl leniwe uwodzicielskie karesy. Zawsze marzyła, że ktoś kiedyś spojrzy na nią w taki sposób, jakby był gotów pójść za nią na kraj świata. Nie przypuszczała jednak, że będzie wtedy chodziło o głupi świstek papieru. Z trzaskiem zamknęła książkę i odłożyła ją na półkę. - Nie zamierzam niczego panu oddawać, ani z własnej, ani z nieprzymuszonej woli. Uniósł brew. - Nie? - Nigdy w życiu. - Nigdy w życiu? Odchyliła głowę i uśmiechnęła się szeroko. - Nigdy w życiu. Pochylił się i jego twarz znalazła się o kilka cali od jej twarzy. - Mogę sprawić, że zmieni pani zdanie - wyszeptał. Serce trzepotało jej w piersi. Wyglądał, jakby chciał ją pocałować, gorąco, namiętnie, do utraty zmysłów. Szczerze mówiąc, miała na to wielką ochotę. Przecież każda kobieta ma prawo, aby ktoś ją pocałował w ten sposób choćby raz w życiu… Ale z drugiej strony, czasem lepiej nie wiedzieć, co się traci, żeby nie mieć grzesznych tęsknot. Dlaczego rozwiązłe życie, jakie prowadził Tristan

Burkę, nie miało zgubnego wpływu na jego wygląd? Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby był tłusty albo dziobaty. - Nigdy - powtórzyła, wmawiając sobie, że mówi szczerze. Nawet gdyby ją pocałował, choć wątpiła, żeby się do tego zmusił, niezależnie od obietnic, jakie składał Douglasowi, i tak nie miałaby złudzeń. Wiedziałaby, że robi to tylko po to, by odzyskać papier. Gdyby miała stracić głowę z powodu pocałunku, musiałby to być prawdziwy pocałunek, z namiętności, po to, żeby ją uwieść, a nie oszukać. Przez chwilę nie odpowiadał. Zmrużył oczy i wodził wzrokiem po jej twarzy. - Nadal jest pani impertynencka - rzekł wreszcie. - To się kiedyś zemści. - Och, dziękuję! - odparła, siląc się na swobodny ton. - Właśnie spełniłam swoją maleńką życiową ambicję. - Same z panią kłopoty. Nie powinno się pani napuszczać na niewinnych, niczego niepodejrzewających londyńskich mężczyzn. Teraz ona zmrużyła oczy. Wszedł na śliski grunt. - Zdaje mi się, że to raczej pan jest w kłopotach. Nawet Douglas w końcu pogodzi się z losem. Przecież ten papier nie ma żadnego znaczenia. Matka tak czy inaczej zmusi go, żeby przyszedł na ten bal, i on dobrze o tym wie. - To niech go pani odda. - Nic z tego. - Mógłbym go odebrać siłą. - Obrzucił ją spojrzeniem chłodnym jak powiew zimowego wiatru. O mało nie zadygotała. - Nie, jednak nie. Wolałbym dostać go od pani po dobroci. - Po pańskim trupie, lordzie Burkę - głos ją zawiódł i wypowiedziała jego nazwisko gardłowo, prawie szeptem. - Poza tym -dodała szybko, by zatrzeć to wrażenie - bal odbędzie się jutro. Jeśli tak bardzo zależy panu na tej kartce, prześlę ją panu pojutrze z samego rana, przewiązaną różową wstążeczką. Znowu rozciągnął wargi w uśmiechu. - Domyślam się, że ma pani mnóstwo różowych wstążek. Mimo że w różowym zdecydowanie nie jest pani do twarzy. - To nie pańska sprawa - odparła zimno. - No cóż, muszę przyznać, że dzięki sukni bez trudu panią wy-patrzyłem. Te paski widać z odległości dwóch przecznic. Joan wiedziała, że nie jest ładna. A różowa suknia, która wydawała się urocza na szkicach krawcowej, na niej wyglądała nieciekawie, wbrew temu, co mówiła matka. Ale wytykanie jej takich rzeczy było po prostu bezczelnością. Tristan Burkę, chociaż miał fascynujący nagi tors i pochylał się nad nią, jakby był jej kochankiem, był zwykłym arogantem. Co gorsza, zepsuł jej całą radość z tych kilku skradzionych chwil wolności. Księgarz gdzieś zniknął, lecz nawet Pięćdziesiąt twarzy grzechu nie byłoby wystarczającą nagrodą za spędzenie jeszcze paru minut w towarzystwie lorda Gbura. Najchętniej dałaby mu w twarz. - Dziękuję za tę nieproszoną i niemile widzianą poradę - wycedziła przez zęby. - Mam nadzieję, że doprowadzicie się z Douglasem nawzajem do szaleństwa. Proszę mu powiedzieć, że widzimy się jutro na balu u Malcolmów. Odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami. Tristan skrzywił się, gdy opuściła go już po raz drugi tego dnia. Najwyraźniej Bennet od dawna nie potrafił uporać się z siostrą i dziewucha utrwaliła sobie złe nawyki. Co gorsza, ten błysk w oku, gdy mu się sprzeciwiała, zdradzał radość i dumę z twardego uporu. Jego pierwsze wrażenie było

trafne. To Furia we własnej osobie, której należy unikać jak ognia. Odegnał od siebie myśl o tym, jakby się zachowała, gdyby spróbował mocniej ją przycisnąć. Jego wzrok padł na trzymaną w ręku książkę. Co sprowadziło pannę Bennet do tego sklepiku? Nie było tu mdłych poradników ani głupich gotyckich powieści, jak u Hatcharda. Doszedł do wniosku, że pewnie weszła tu bezmyślnie, przypadkiem, i odłożył tomik niezwykle sprośnej poezji na półkę. Chwilę wcześniej walczył z pokusą odczytania jej kilku zwrotek tylko po to, aby zobaczyć, jak głęboki rumieniec okrasi jej śliczną cerę. - Bardzo proszę, madame. - Niski, łysiejący mężczyzna w fartuchu księgarza wyszedł z zaplecza, dzierżąc w ręku niewielką paczkę. Zatrzymał się zdziwiony i rozejrzał po sklepie. - Proszę wybaczyć, sir, ale przed chwilą była tu pewna młoda dama. - Dama musiała nagle wyjść - wyjaśnił Tristan. - Zdumiewające! - księgarz był wyraźnie zaskoczony. - No cóż, ktoś inny na pewno to kupi. Odłożył paczuszkę. - Czym mogę panu służyć, sir? Tristan popatrzył na paczkę. A więc nie przyszła tu przypadkiem, chciała kupić coś konkretnego. Pakiet był płaski i cienki, przewiązany sznurkiem. Co to mogło być? - Wezmę to dla tej damy. I to także. Podał księgarzowi książkę, której nie zdążył odstawić na półkę. Ten sięgnął po nią z porozumiewawczym spojrzeniem. - Doskonale, sir - rzekł. - Zapakować? - Nie trzeba - odpowiedział Tristan i odliczył pieniądze. Wziął obie książki i wyszedł na Bond Street, ciekaw, w którą stronę skierowała się panna Bennet. Ruszył wzdłuż ulicy, zaglądając do każdego sklepu w poszukiwaniu różowych pasków, ale zniknęły na dobre. Nie miał ochoty przyznać, że przez niego wypadła z księgarni bez swojego zakupu. Nie, sama sobie była winna. Gdyby okazała więcej rozsądku, oddałaby mu ten przeklęty papier, który jej brat podpisał jak ostatni głupek. Tristan podziękowałby jej grzecznie, poszedł w swoją stronę i nigdy więcej nie musiałby się do niej odzywać. Zamiast tego będzie musiał się z nią spotkać, a nawet sam jej szukać. Po pierwsze dlatego, że jeszcze nigdy nie wyszedł z żadnej potyczki jako przegrany, zwłaszcza z potyczki z kobietą. Po drugie, miał jej książkę i był ciekaw, jaką zrobi minę, kiedy ją dostanie. Zastanawiał się, czy jej rumieniec będzie szkarłatny, czy też ciemny jak jesienna róża. Kiedy wrócił do kamienicy przy Halfmoon Street, zastał już tam Benneta. Przyjaciel wybiegł mu naprzeciw do holu. - Masz ten papier? - spytał niecierpliwie. - Nie. - Tristan rzucił kapelusz na wieszak za drzwiami. Nie trafił i nakrycie głowy potoczyło się pod stół. Bennet zaklął i zanurzył dłonie w zmierzwionych włosach. - Przeklęta Joan! Po coś ty ją tu wpuszczał, do licha ciężkiego? - Trzeba było mnie uprzedzić. - Tristan podniósł kapelusz, wrócił na poprzednie miejsce, ocenił odległość i po raz drugi rzucił w stronę wieszaka. Znowu chybił. - Uprzedzić? - zirytował się Bennet. - Jakaś baba dobija się do domu o świcie, a ty pozwalasz jej wejść do mojej sypialni? Tristan znowu podniósł kapelusz i wrócił pod drzwi. - Gdyby to była kobieta innego rodzaju - powiedział, ustawiając się do rzutu i wbijając wzrok w wieszak - wyrzuciłbyś mnie z domu, gdybym ją przegonił.

- Przecież to było jasne jak słońce, że nie masz do czynienia z kimś takim! - Bennet zmarszczył brwi. - Oszukujesz. Stanąłeś dobre pół jarda bliżej niż przedtem. - Nieprawda - zaprotestował Tristan, ale na wszelki wypadek cofnął się o krok. - Założę się o funta, że stąd trafię. - O gwineę, że nie trafisz. Burkę uśmiechnął się i skinął głową, po czym, ugiąwszy lekko kolana, obrócił kapelusz w dłoni i jeszcze raz puścił go w powietrze. Kapelusz poleciał prosto do celu i zatrzymał się na wieszaku. Zakołysał się niebezpiecznie, ale w końcu osiadł na miejscu. Tristan zacisnął pięść w geście triumfu, a Bennet zaklął pod nosem. - Odlicz mi z czynszu - rzekł Tristan. Ściągnął rękawiczki i podał lokajowi, który z opóźnieniem pojawił się w holu. - I radzę ci trzymać się z dala od siostry. Ta kobieta przynosi same kłopoty. - Jakbym o tym nie wiedział od dwudziestu lat - mruknął Bennet. Przeszedł do salonu i ciężko opadł na fotel. Tristan dołączył do niego, zajmując sąsiedni. - Dzięki, że próbowałeś ją znaleźć, Burkę - powiedział Douglas. - Znalazłem ją - uściślił Tristan i zawołał w stronę holu: -Murdoch, podaj kawę i boczek. Skoro już wstaliśmy, to zjedzmy przynajmniej śniadanie. - Znalazłeś ją? - powtórzył zdumiony Douglas. - To dlaczego nie masz tego papieru? Myślałem, że potrafisz od każdej kobiety wycyganić wszystko, co tylko zechcesz. - Dobry Boże, Bennet, traktujesz mnie, jakbym był jakimś oszustem. - Tylko w sprawach damsko-męskich. Tristan pogroził mu palcem. - Nie zamierzam zbliżać się do twojej siostry. Jak już mówiłem, ta kobieta przynosi same kłopoty. Bennet popatrzył na niego z wyraźnym rozbawieniem. - Odmówiła ci. - Odmówiła oddania tej kartki - potwierdził Tristan. - Byłeś głupi, że ją w ogóle podpisałeś. - Na nic słynny urok Burke’a - parsknął Bennet. - Spławiła go stara panna! Tristan rzucił mu gniewne spojrzenie. - Kazała mi powtórzyć, że zobaczycie się jutro na balu u Malcolmów. Uśmiech Benneta natychmiast przygasł. Westchnął i pociągnął solidny łyk brandy. - Do diabła - jęknął. - No to wpadłem jak śliwka w kompot. Starałem się unikać matki, bo ojciec mnie ostrzegał, że tym rażeni to poważna sprawa. Jeśli nie pójdę, drogo za to zapłacę. Kiedy Joan pokaże matce tę cholerną kartkę, bo domyślam się, że ją ciągle ma mimo twoich zabiegów… - Miłego wieczoru - przerwał mu Tristan. - Obiecuję, że dołożę wszelkich starań, aby się stąd wyprowadzić, zanim staniesz na progu z panną młodą. - To tylko jeden cholerny bal. - To koniec twojego kawalerskiego żywota. Kiedy raz posłuchasz jakiejś kobiety, niechybnie wpakujesz głowę w małżeńskie jarzmo. To tylko kwestia czasu. Bennet zacisnął zęby i zmarszczył brwi. - Zamknij się, Burkę. - Z mojego doświadczenia wynika, że kobiety dobierają się według charakterów. Pewnie ma dla ciebie w zanadrzu prawdziwą Gorgonę. - Nie zamierzam się żenić - warknął Bennet. - Od razu - dopowiedział Tristan, żeby się z nim podrażnić. - Do diabła! - Bennet zerwał się z fotela. - W takim razie ty też musisz iść. Gdybyś przywiódł

Joan do rozsądku, nie wpakowałbym się w kłopoty. - Nie wpakowałbyś się w kłopoty, gdybyś okazał odrobinę odwagi i nie podpisał tego lichwiarskiego kwitu - odparował Burkę. Bennet wymierzył palec w jego stronę. - To ty ją wpuściłeś i ty pozwoliłeś jej wyjść z tym papierem. Ty go jej nie odebrałeś, chociaż tłumaczyłem ci, jak poważna to sprawa. Jesteś mi więc winien przynajmniej tyle. Wypowiem ci mieszkanie, jeżeli nie pójdziesz ze mną na ten przeklęty bal. Tristan westchnął. I tak chciał tam pójść, choćby dla emocji, jakie wzbudzi ponowne spotkanie z Furią. - Dobrze już, dobrze. Ale jesteś mi winien gwineę. ROZDZIAŁ 4. Joan szybko pożałowała swojego wybuchu w księgarni. Tristan Burkę był gburem, ale to nie powód, żeby przez niego zepsuć sobie samotny spacer, który był taką rzadkością w jej życiu. Wypadła ze sklepu w pasji tylko po to, aby nadziać się na jedną z ukochanych przyjaciółek matki, która szła chodnikiem prosto w jej stronę. Marzenia o wizycie u ulubionej modystki, gdzie mogłaby ochłonąć przy wybieraniu nowego kapelusza, rozwiały się jak dym. Jedyną szansą na uniknięcie kłopotów był teraz szybki powrót do domu. Jeśli ją spytają, co tu robiła, powie, że tylko odrobinę zboczyła z drogi, by obejrzeć jedwabie na wystawie. Z mocno bijącym sercem i lekko pochyloną głową ruszyła szybkim krokiem ku najbliższej przecznicy, skręciła w nią i pośpiesznie skierowała się do domu. Zanim dotarła do South Audley Street, jej irytacja przerodziła się w głębokie rozgoryczenie. Dlaczego lord Burkę interesował się, czy jej brat pójdzie na ten bal, czy nie? Co go to obchodziło? Bez wątpienia to Douglas kazał mu ruszyć za nią w pościg, co było wyjątkowo podłe. Wymogła na bracie tę obietnicę na piśmie tylko po to, żeby mu utrzeć nosa, i gdyby grzecznie poprosił, oddałaby mu kartkę z własnej woli. W ten sposób byłby jej winien przysługę, którą musiałby oddać w przyszłości. Sam powinien na to wpaść. Tymczasem zachował się okropnie, napuszczając na nią przyjaciela aroganta. Postanowiła zatem przekazać kartkę matce, i to od razu. - Douglas będzie jutro na balu u Malcolmów, tak jak sobie życzyłaś, mamo - powiedziała do lady Bennet, którą zastała w pokoju dziennym przy pisaniu listów. - Szczerze mówiąc, całkiem chętnie się zgodził. - Naprawdę? - Matka uniosła brwi. - Oczywiście. - Joan teatralnym gestem podała jej kartkę. -Obiecał mi to na piśmie. Lady Bennet z podejrzliwą miną przeczytała kartkę, a potem skinęła głową. - Bardzo dobrze. Dziękuję ci, Joan. Najwyraźniej dysponujesz wielką siłą perswazji. Joan uśmiechnęła się mściwie. - O tak. W rzeczy samej. - Kazałam Janet wyprasować ci tę nową niebieską suknię -oznajmiła matka. - W najnowszym Ackermannie jest urocza fryzura, masz ochotę na coś takiego? Janet na pewno zdąży, jeśli odpowiednio wcześnie zabierze się do czesania. Joan zerknęła na czasopismo podsunięte przez matkę. Na ilustracji widniała szczupła i subtelna młoda dama. Zaplecione włosy miała upięte w koronę umocowaną niewielką tiarą i ozdobioną eleganckim strusim piórem. Jej twarz otaczały drobne loczki. Czyste piękno i finezja. Joan marzyła,

aby tak wyglądać. - Jest cudowna. Matka rozpromieniła się. - Prawda? I w dodatku modna. - Lady Bennet przywiązywała ogromną wagę do mody. Z drugiej strony… Joan przyjrzała się bliżej. Młoda dama na ilustracji była niewątpliwie bardzo piękna w sukni ozdobionej muślinową siateczką i z tą wyrafinowaną fryzurą. Jednak była też znacznie drobniejsza od niej. Joan już nieraz decydowała się na uczesanie lub suknię zgodne z najnowszą modą, a potem z rozpaczą przekonywała się, że są dla niej zupełnie nietwarzowe. Choćby to pióro. Tylko podkreśli jej wzrost. Nic tak bardzo nie wprawia młodej damy w zakłopotanie, jak spojrzenia dżentelmenów wędrujące po jej sylwetce coraz wyżej i wyżej, jakby przyglądali się straszliwej amazonce. - Może jednak bez tego pióra - mruknęła. - Nie podoba ci się? - Matka ściągnęła brwi i popatrzyła na ilustrację. - Doda mi kilka cali - wyjaśniła Joan. Lady Bennet obracała w dłoniach katalog, szukając wyjścia z sytuacji. Wzrost córki zawsze był kłopotliwym tematem. W odróżnieniu od swojej niewysokiej rodzicielki, mogła swobodnie patrzeć ojcu prosto w oczy i była tylko trochę niższa od brata. - Może Janet powinna upiąć je ukośnie, tak jak tutaj - orzekła wreszcie starsza dama. - Powinnaś mieć coś, co podkreśli kontur twarzy. - Może jeszcze więcej loczków? - Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Musimy zrobić próbę. - Oczywiście. - Joan nieco poweselała, przyglądając się ilustracji. Cudownie byłoby wyglądać tak wytwornie. Jej nowa błękitna suknia miała podobny fason do sukni damy na ilustracji. Może w połączeniu z uczesaniem uda się uzyskać wrażenie elegancji. Skinęła głową do pięknej dziewczyny z katalogu. Nowa fryzura i nowa suknia nie wybawią jej od spędzenia wieczoru w towarzystwie innych niezamężnych, niepopularnych młodych dam, mimo to warto było spróbować. Przynajmniej będzie miała o czym rozmawiać z przyjaciółkami, tym bardziej że za sprawą lorda Gburka-Burke’a nie poplotkują o Pięćdziesięciu twarzach grzechu. Prawdopodobnie największą atrakcją balu stanie się Douglas, który zapewne pojawi się na solidnym rauszu i będzie się okropnie zachowywał. - Naprawdę sądzisz, że Douglas poślubi Felicity Drummond? -spytała odruchowo. Matka odwróciła głowę i zakaszlała, zasłaniając usta chusteczką. - Cóż to za pytanie, moja droga? - odparła po chwili. - Felicity Drummond to bardzo dobra partia, a czas już najwyższy, żeby Douglas się ożenił. Felicity jest bardzo miła, ma dobre koneksje i niezły posag. Do tej pory nie zainteresował się żadną inną, więc czemu właśnie z nią nie miałby zaznać małżeńskiego szczęścia? -Lady Bennet wróciła do pisania listu. - Czy masz coś przeciw temu? - spytała jeszcze. Joan pomyślała, że warto byłoby przypomnieć rodzicielce, jaka okropna jest matka Felicity. Korciło ją też, by zapytać, dlaczego Douglas ma żenić się akurat teraz, skoro zachowuje się jak dzikus i w ogóle nie myśli o poważnym związku. Przecież nie potrzebuje żadnego posagu i nie wygląda na znudzonego swoim stylem życia, który według Joan sprowadzał się głównie do picia, hazardu i przelotnych romansów z aktorkami i dziewkami z tawern. Gdyby nie sport, pewnie dawno by się roztył i nabawił podagry. To jednak nie miało żadnego znaczenia. Decyzje matki były nieodwołalne. Przynajmniej tym razem na celu znalazł się Douglas, a nie ona.

- Skądże - odparła. - Felicity jest urocza. - Świetnie. - Lady odchrząknęła i odłożyła pióro. Dotknęła gardła i znowu zakaszlała. - Zadzwoń po panią Hudson, dobrze, kochanie? Napiłabym się herbaty. Joan wstała i pociągnęła za sznur dzwonka. Wymknęła się na korytarz, gdy tylko zjawiła się gospodyni, a potem poszła do siebie, z braku innych rozrywek zabierając na górę magazyn Ackermanna. Usiadła na szezlongu przy oknie i otworzyła czasopismo. Pominęła pouczające, nudne działy traktujące o gospodarstwie domowym i historii, których celem było edukowanie czytelniczek, i na początek przeczytała nowelki i wiersze. Potem bez specjalnego zainteresowania przekartkowała artykuł o niedawnej wystawie malarstwa. Chętnie by ją obejrzała, gdyby tylko mogła. Matka akceptowała muzykę, ale obrazy stanowiły owoc zakazany, bo pod pretekstem mitologii mogły przedstawiać nieskromne sceny. Joan nie rozumiała, dlaczego naga męska pierś jest zdaniem matki okropnym widokiem. Przecież oczekiwano, że wyjdzie za maż i będzie musiała pozwolić mężowi na różne swobodne zachowania w stosunku do swojej własnej obnażonej osoby. Kuzynka Mariah, która od dwóch lat była mężatką, wtajemniczyła ją we wszystkie sekrety obowiązków małżeńskich, choć w jej ujęciu były to najprzyjemniejsze obowiązki na świecie. Joan była przekonana, że Mariah często widuje obnażony tors swego męża i równie często doświadcza uciech cielesnych na przeróżne fascynujące sposoby. Inaczej nie zaszłaby w ciążę, a przecież za kilka tygodni miała rodzić. Gdyby Mariah nie była jej ukochaną kuzynką i najbliższą powiernicą, Joan szalałaby z zazdrości. Tymczasem jedyny nagi męski tors, który widziała, należał do Tristana Burke’a. Fakt, widok był całkiem przyjemny, co w zasadzie potwierdzało obawy matki, że jest to nieprzyzwoicie ekscytujące, ale z pewnością jej nie zdemoralizował. Stanowił natomiast dowód na to, jak bardzo wygląd dżentelmena może nie przystawać do jego charakteru. Tors lorda Burke’a okazał się intrygujący, lecz wszystko inne w tym człowieku było po prostu okropne. Wróciła do przeglądania magazynu i zaczęła kartkować dział o modzie. Złoty kolor, powiedział. Co lord Burkę mógł wiedzieć o damskiej modzie? Nigdy nie przyznałaby się do tego na głos, ale głęboki odcień złota całkiem jej się podobał. Lubiła takie intensywne, głębokie barwy, choć twierdziła, że są nieodpowiednie dla panienki. Jeśli kiedykolwiek uda jej się zostać mężatką, pierwszą rzeczą, jaką zrobi, będzie obstalowanie szkarłatnej sukni - tylko dlatego, że uwielbia czerwony kolor. Ale jutro wieczorem będzie wyglądać elegancko w błękicie. Wprawdzie bladym, lecz za to ozdobionym piękną koronką przy dekolcie. A włosy - to jedno było w niej naprawdę piękne - będą upięte w uroczą koronę, jak u tej damy na ilustracji. Miała szczerą nadzieję, że lord Burkę przyjdzie na bal i na jej widok oniemieje z zachwytu. ROZDZIAŁ 5. Tristan już po kilku minutach przypomniał sobie, dlaczego unika wieczorków i balów. Po pierwsze, towarzystwo. Nie miał nic przeciwko zatłoczonym pomieszczeniom, zwłaszcza jeśli w środku tłumu odbywał się pojedynek na pięści. Nienawidził natomiast kobiecych spojrzeń: niektóre były wyrachowane, inne zgorszone, a pozostałe po prostu wścibskie. Lady Malcolm wpatrywała się w niego ze zdumieniem, kiedy pojawił się w jej progu w ślad za Bennetem, i jak się okazało, była to najgrzeczniejsza reakcja na jego widok. Co chwila napotykał spojrzenia szczególnie odważnych dam, więc odpowiadał na nie dwuznacznymi uśmieszkami. Młodsze się czerwieniły, starsze odwracały, a te w średnim wieku czasem odpowiadały uśmiechem. Mało go to obchodziło.

Tego wieczoru zamierzał załatwić swoje porachunki tylko z jedną z nich, a ona akurat się spóźniała. - Co za pech, odsiadywać wyrok, kiedy sędziego jeszcze nie ma w sali - mruknął do Benneta, który z ponurą miną opierał się o kominek. - Jeśli wyjdę, matka natychmiast pojawi się u mnie i udzieli mi reprymendy - odparł Douglas. Zatrzymał przechodzącego lokaja i wziął z tacy dwa kieliszki wina. - Napijmy się chociaż na koszt Malcolma. Drugi problem z balami to wino, przypomniał sobie Tristan. Mało kto częstuje gości najlepszymi trunkami. Pociągnął łyk z podanego mu kieliszka i westchnął. Albo ten burgund jest bardzo kiepski, albo został ochrzczony wodą. Nie było sensu go pić. Bennet już zdążył opróżnić prawie cały kieliszek. - Nie mam pojęcia, co ugryzło moją matkę, ale wyraźnie zaszkodziło jej to na głowę. Dlaczego chce, żebym się żenił? Nie powinna najpierw zająć się Joan? Bóg jeden wie, że miałaby wtedy zajęcie na następne dziesięciolecie. - Może uznała, że to sprawa z góry przegrana. Bennet dopił wino. - Pewnie tak. Joan wszystkich doprowadza do szału. - To prawda - przyznał Tristan. Przekonał się o tym na własnej skórze. Teraz też był bliski obłędu, bezskutecznie rozglądając się po sali w poszukiwaniu tej przeklętej baby. - Mimo wszystko matka nie powinna się aż tak interesować moim ożenkiem - stwierdził Bennet. - Nie potrzebuję pieniędzy i podoba mi się życie, jakie prowadzę. Co mógłbym zyskać dzięki małżeństwu? Tristan zastanowił się nad tym. Co daje małżeństwo mężczyźnie? - Poczucie bezpieczeństwa - powiedział w końcu. - Gdyby twoja sytuacja finansowa uległa zmianie, trudniej ci będzie znaleźć bogatą żonę. Jeśli zaczniesz już teraz, będziesz miał dużo więcej kandydatek do wyboru. - Jakiej zmianie? - prychnął Bennet. - Nawet ja nie jestem aż tak głupi, by szastać pieniędzmi na prawo i na lewo. Zresztą wolałbym raczej oszczędzać, niż wziąć sobie żonę, która dzień i noc będzie mi trąbić do ucha jakieś głupoty. Nie, to musi być jakaś nowa mania mojej matki. Nie dam się w to wrobić. - Racja - potwierdził Tristan machinalnie, bo dostrzegł kątem oka ruch przy wejściu. Furia w końcu pojawiła się na balu. Była tak wysoka, że zauważył ją od razu, zwłaszcza z tym piórem na głowie. - Możesz pójść i sam jej to powiedzieć. Bennet aż podskoczył. - Matka już tu jest? Dzięki Bogu. Im szybciej zatańczę z tą jej ulubienicą, tym szybciej będę sobie mógł pójść. Nie brzmiało to jak stawianie twardego oporu manipulacjom lady Bennet, ale Tristan postanowił powstrzymać się od komentarza. Patrzył, jak Bennet przedziera się przez tłum niczym szarżujący byk. Jego siostra zdążyła się już odłączyć od drobnej starszej pani, która pewnie była ich matką. Śledząc wzrokiem pióro chwiejące się na jej głowie, zastanawiał się, czemu kobiety chcą wyglądać jak na pół oskubane strusie. Dołączyła do grupki młodych dam; kiepsko je było widać, choć Tristan przewyższał wzrostem większość zgromadzonych gości. Spochmurniał i pociągnął solidny łyk wina. Właśnie sobie przypomniał, że damy to istoty stadne. A on chciał się z nią rozmówić na osobności. Obserwował ją przez kilka tańców, z których jeden był długim szkockim reelem. Obok przechodzili lokaje z pełnymi tacami, a on machinalnie wychylał kolejne kieliszki wina i wymieniał je na pełne. Klaret okazał się trochę bardziej przyswajalny od burgunda, ale do dobrego było mu