Phadra

  • Dokumenty315
  • Odsłony122 936
  • Obserwuję113
  • Rozmiar dokumentów584.0 MB
  • Ilość pobrań85 426

01 Tajemnice Becketow - Kasey Michaels

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

01 Tajemnice Becketow - Kasey Michaels.pdf

Phadra EBooki Romney Marsh
Użytkownik Phadra wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 158 osób, 128 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 260 stron)

Kasey Michaels Tajemnice Becketów Tłu​ma​cze​nie: Anna Pie​tra​szew​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Lon​dyn, 1811 Chan​ce Bec​ket sie​dział ze zo​bo​jęt​nia​łą miną w sa​lo​nie swej geo​r​giań​skiej re​zy​den​cji przy Up​per Bro​ok Stre​et, usy​tu​owa​nej za​le​d​wie dwie uli​ce od Hyde Par​ku. O dzi​wo, zu​peł​nie nie zwra​- cał uwa​gi na urzą​dzo​ne ze sma​kiem wy​twor​ne wnę​trze. Na​tu​ral​nie był w peł​ni świa​do​my przy​jem​ne​go oto​cze​nia, tyle że w ogó​le nie dbał o to, co ma przed ocza​mi. Jak to moż​li​we? Prze​cież tego wła​śnie pra​gnął, o ta​kim lo​kum za​wsze ma​rzył. I za​pra​co​wał na owo lo​kum w po​cie czo​ła, nie​mal wy​łącz​nie wła​sny​mi si​ła​mi. Wła​śnie, nie​mal. I w tym cały kło​pot. Tak na​praw​dę ni​g​dy ni​- cze​go nie osią​gnął sam. Jego roz​le​głą edu​ka​cję sfi​nan​so​wał oj​- ciec, Ain​sley Bec​ket, ta​jem​ni​czy i nie​przy​zwo​icie bo​ga​ty mi​zan​- trop z Rom​ney Marsh. A ten dom? To tak​że pre​zent. Od zmar​łe​go te​ścia. Na​wet me​- ble, łącz​nie z po​kry​tą je​dwa​biem ka​na​pą, na któ​rej się obec​nie roz​pie​rał, przy​pa​dły mu w udzia​le wraz z żoną, jako część jej po​sa​gu. Upił nie​śpiesz​nie łyk wina. Jesz​cze przed chwi​lą kie​li​szek zwi​- sał bez​wład​nie w jego pal​cach tuż nad pod​ło​gą. Nie​wie​le bra​ko​- wa​ło, a po​pla​mił​by dro​go​cen​ny fran​cu​ski dy​wan. Całe jego ży​cie to jed​na wiel​ka far​sa i kunsz​tow​na mi​sty​fi​ka​- cja. Mar​na na​miast​ka nie​do​ści​gnio​nych ma​rzeń, któ​re ho​łu​bił w dzie​ciń​stwie. Dżen​tel​me​nem trze​ba się uro​dzić, nie zo​sta​je się nim na ży​cze​nie ani z przy​pad​ku. Do​bre chę​ci, skro​jo​ny na mia​rę sur​dut i wpo​jo​na za mło​du ogła​da nie wy​star​czą, żeby z au​ten​ty​zmem od​gry​wać rolę świa​tow​ca. Jego ży​cio​wy do​ro​- bek był jak wiel​ka​noc​na wy​dmusz​ka, z wierz​chu wzo​rzy​sta i pstra, lecz pu​sta w środ​ku. Nie​ste​ty nie mógł li​czyć na nic wię​cej. Ja​kiś czas temu po​rzu​-

cił na​dzie​ję i po​zbył się wszel​kich złu​dzeń. Bo i po cóż kar​mić się mrzon​ka​mi? Po​zo​sta​wa​ło mu już tyl​ko za​dbać o to, by Ali​ce nie po​szła w jego śla​dy. Nie chciał, żeby je​dy​na cór​ka upodob​ni​- ła się do po​wierz​chow​ne​go i nie​czu​łe​go ojca. – Za po​zwo​le​niem, sir… ko​lej​na kan​dy​dat​ka cze​ka na dole już od kil​ku go​dzin. Ze​chce się pan z nią roz​mó​wić? Je​śli nie, na​- tych​miast ją od​pra​wię… Bec​ket za​mru​gał i spoj​rzał nie​obec​nym wzro​kiem na ka​mer​- dy​ne​ra. Hm, roz​mo​wa to za​wsze ja​kaś od​mia​na. Przy​naj​mniej prze​sta​nie się nad sobą uża​lać. – Wy​bacz, Gib​bons, zda​je się, że po​pa​dłem w za​du​mę. To pew​nie przez tę po​nu​rą aurę. Brr, okrop​ność. Po​wia​dasz, że jest jesz​cze jed​na? Są​dzi​łem, że od​strę​cza​ją​ca pani Bil​lings​ga​te była ostat​nia. – Przed​ostat​nia, sir. Jesz​cze raz prze​pra​szam za żonę. Prze​py​- ta​ła​by pre​ten​dent​ki sama, ale bie​dac​two jesz​cze nie​do​ma​ga. Cały czas ma ka​tar i… – Ża​den kło​pot, Gib​bons, a te​raz do rze​czy. Nie mamy chwi​li do stra​ce​nia. Trze​ba do​pro​wa​dzić spra​wę do koń​ca jesz​cze przed na​szym wy​jaz​dem. A czas na​gli. Wiesz prze​cież, ja​kie to waż​ne. – Na​tu​ral​nie, sir. Po​zwo​lę so​bie nad​mie​nić, że pan​na Car​ru​- thers jest zde​cy​do​wa​nie naj​młod​sza i naj​le​piej uło​żo​na ze wszyst​kich, z któ​ry​mi do tej pory roz​ma​wia​li​śmy. – Och, nie rób​że mi na​dziei, mój dro​gi, nie chcę się roz​cza​ro​- wać. I bła​gam, tyl​ko nie prze​pra​szaj zno​wu za nie​obec​ność pani Gib​bons. Znam two​ją żonę nie od dziś. Wiem, że nie ścią​gnę​ła na sie​bie cho​ro​by tyl​ko po to, żeby przy​kuć się do łóż​ka aku​rat wte​dy, kie​dy zmu​szo​ny je​stem na​jąć nową pia​stun​kę. Nie opu​- ści​ła​by mnie w po​trze​bie. – Istot​nie, pro​szę pana. Tak czy owak, naj​moc​niej za nią prze​- pra​szam, to zna​czy… nie​zmier​nie mi przy​kro, że… – Do​brze już do​brze, daj​my temu po​kój. – Chan​ce mach​nął ręką i pod​szedł do bar​ku. Spo​tka​nia z po​ten​cjal​ny​mi niań​ka​mi oka​za​ły się wy​jąt​ko​wo wy​czer​pu​ją​ce. Ist​na dro​ga przez mękę. Nie spo​sób przejść przez coś ta​kie​go o su​chym py​sku. – Za​ła​- twi​my to w try​bie przy​spie​szo​nym, do​brze? Obie​ca​łem Ali​ce, że

zje​my ra​zem pod​wie​czo​rek, choć już na wstę​pie po​in​for​mo​wa​ła mnie, że to nie ja będę go​ściem ho​no​ro​wym. Ten za​szczyt przy​- pad​nie, jak zwy​kle, jej plu​szo​we​mu kró​licz​ko​wi. – Ma się ro​zu​mieć, sir. Pą​czek za​wsze jest naj​waż​niej​szy. Nie mo​że​my po​zwo​lić, żeby pa​nien​ka Ali​ce zbyt dłu​go na nas cze​ka​- ła. Ośmie​lę się za​uwa​żyć, że bez niej ten dom sta​nie się sa​mot​- nym i po​nu​rym gma​szy​skiem. – Ow​szem, Gib​bons, nie da się ukryć. Na​sze sło​necz​ko za​bie​- rze ze sobą cały blask tego miej​sca. Ale co ro​bić? Nie ma rady. Mu​si​my mieć na wzglę​dzie jej do​bro. Lon​dyn to nie miej​sce dla dziec​ka osie​ro​co​ne​go przez mat​kę. – Nie ina​czej, sir, nie ina​czej… – Słu​żą​cy ukło​nił się i wy​szedł. Bec​ket sta​nął przy ko​min​ku i splótł ręce na ple​cach. Był nie​- mal pe​wien, że spo​tka go sro​gi za​wód. Nie pierw​szy tego dnia. Pą​czek, po​my​ślał bez związ​ku. Do​bry oj​ciec pa​mię​tał​by imię ulu​bio​nej za​baw​ki dziec​ka. – Pan​na Ju​lia Car​ru​thers, sir – za​anon​so​wał ka​mer​dy​ner, otwo​rzyw​szy na oścież drzwi. – Dzień do​bry, pa​nie Bec​ket – ode​zwa​ła się, po czym wkro​czy​- ła do po​ko​ju z wdzię​kiem księż​nicz​ki prze​bra​nej za że​bracz​kę. Wy​glą​da​ła jak cór​ka zu​bo​ża​łe​go mły​na​rza, któ​ra wy​stro​iła się od​święt​nie z ra​cji nie​dziel​ne​go na​bo​żeń​stwa. Cóż, gdy​by była za​moż​na, nie pró​bo​wa​ła​by za​trud​nić się jako pia​stun​ka. – Dzień do​bry. Pro​szę spo​cząć, pan​no Car​ru​thers – rzekł, wska​zu​jąc ge​stem ka​na​pę przy ko​min​ku. Sam ujął w dłoń kie​li​- szek i za​jął miej​sce w fo​te​lu na​prze​ciw niej. – Przy​cho​dzi pani z ogło​sze​nia, jak ro​zu​miem? – za​ga​ił po chwi​li. – Zga​dza się. – Mia​ła nie​na​gan​ną dyk​cję i nie​ska​zi​tel​ny ak​- cent, szczę​śli​wie nie​ska​żo​ny na​le​cia​ło​ścia​mi ro​dem z Pic​ca​dil​ly – rzecz god​na naj​wyż​szej po​chwa​ły. Go​rzej z jej to​nem, zde​cy​- do​wa​nie nie dość uni​żo​nym jak na jego gust. W każ​dym ra​zie jej sło​wa nie brzmia​ły aż tak słu​żal​czo, jak by so​bie tego ży​czył. Za to ide​al​nie wy​pro​sto​wa​na syl​wet​ka za​wsty​dzi​ła​by nie​jed​ne​- go żoł​nie​rza na musz​trze. Przy​glą​dał jej się z nie​ja​ką kon​ster​na​cją, gdy ścią​ga​ła nie​- śpiesz​nie rę​ka​wicz​ki. Jed​na z nich była sta​ran​nie za​ce​ro​wa​na

na kciu​ku. Jej zgrab​ne dło​nie o dłu​gich smu​kłych pal​cach i schlud​nych, krót​ko przy​cię​tych pa​znok​ciach na​tych​miast przy​- ku​ły jego uwa​gę. Ode​rwał od nich wzrok do​pie​ro, gdy unio​sła ra​mio​na, żeby zdjąć wy​słu​żo​ny słom​ko​wy ka​pe​lusz. Gę​ste wło​sy o przy​jem​nym od​cie​niu blond upię​ła wy​so​ko z tyłu gło​wy w duży, odro​bi​nę nie​rów​ny kok. Tak cia​sny, że aż przy​kro było pa​trzeć na na​cią​gnię​tą do gra​nic skó​rę na jej skro​niach i czo​le. Pro​fa​na​cja, po​my​ślał, wzdra​ga​jąc się w du​chu. Przyj​rzaw​szy się uważ​niej jej twa​rzy, za​uwa​żył, że ma wy​jąt​- ko​wo ład​ną cerę, ja​sną, ale ze śla​da​mi ru​mień​ców, a więc nie pa​pie​ro​wo bia​łą, jak u nie​któ​rych bla​do​li​cych An​gie​lek. Jej nos był kształt​ny i pro​sty, usta mia​ła dość wy​dat​ne, ale nie za​nad​to, a wy​raź​nie za​ry​so​wa​ny pod​bró​dek świad​czył za​pew​ne o sil​nym cha​rak​te​rze. Nie​któ​rzy ani chy​bi uzna​li​by go za ozna​kę de​ter​- mi​na​cji. Ku swe​mu zdu​mie​niu od​krył, że jest nią za​in​try​go​wa​ny. For​tu​na naj​wy​raź​niej prze​sta​ła jej sprzy​jać i mimo tego, że zna​la​zła się w kło​po​tli​wym po​ło​że​niu, no​si​ła się z nie​wy​mu​szo​- ną god​no​ścią. Praw​do​po​dob​nie po​cho​dzi​ła z do​bre​go domu i ode​bra​ła sta​ran​ne wy​cho​wa​nie – cze​go nie​ste​ty nie mógł po​- wie​dzieć o so​bie. W tym wzglę​dzie była za​tem zde​cy​do​wa​nie bo​gat​sza od nie​go. Naj​bar​dziej, przy​naj​mniej w tej chwi​li, po​do​- ba​ło mu się w niej to, że w prze​ci​wień​stwie do swo​ich po​przed​- ni​czek była czy​sta i pach​ną​ca. Hi​gie​na oso​bi​sta po​zo​sta​łych kan​dy​da​tek, de​li​kat​nie mó​wiąc, po​zo​sta​wia​ła wie​le do ży​cze​nia. Je​śli los się do nie​go uśmiech​nie, pan​na Car​ru​thers oka​że się w do​dat​ku wy​star​cza​ją​co zde​spe​ro​wa​na, by przy​jąć roz​sąd​ne wy​na​gro​dze​nie i nie wy​brzy​dzać, kie​dy każe jej po​rzu​cić uro​ki sto​li​cy na rzecz nie​szcze​gól​nie uro​kli​we​go Rom​ney Marsh. Oby się nie prze​li​czył. Naj​waż​niej​sze, że nie jest szka​ra​dą, jak inne nie​do​szłe nia​nie. Ali​ce z pew​no​ścią nie uciek​nie z krzy​kiem na jej wi​dok. Ga​pił się na nią jak cie​lę na ma​lo​wa​ne wro​ta, ale uprzy​tom​nił to so​bie do​pie​ro, gdy za​dar​ła lek​ko pod​bró​dek i spoj​rza​ła na nie​go zie​lo​ny​mi ocza​mi. Ech, cóż to były za oczy… nie​sa​mo​wi​- te… opra​wio​ne dłu​gi​mi rzę​sa​mi i sta​ro​mod​nie wy​pro​fi​lo​wa​ny​mi brwia​mi. Te ostat​nie się​ga​ły zbyt ni​sko i były zbyt pro​ste, aby je uznać za zgod​ne z naj​now​szy​mi tren​da​mi.

– Naj​moc​niej prze​pra​szam, pan​no Car​ru​thers – za​czął po​- spiesz​nie. – Do​my​ślam się, że ka​za​li​śmy pani dłu​go cze​kać. Może na​pi​je się pani le​mo​nia​dy? Ju​lia zmarsz​czy​ła czo​ło. W re​la​cjach z chle​bo​daw​cą na​le​ża​ło za​cho​wać sto​sow​ny dy​stans. Wo​la​ła​by się nie na​rzu​cać, ale sko​- ro tak bar​dzo chce jej się pić… – Dzię​ku​ję, chęt​nie, je​śli pan tak miły. Nie weź​mie mi pan za złe, je​że​li spy​tam, jak wie​le kan​dy​da​tek ubie​ga się o po​sa​dę? – Och, mie​li​śmy ich dziś cał​kiem spo​ro. Jak do​tąd żad​na nie wzbu​dzi​ła mo​je​go za​ufa​nia. Pani zja​wi​ła się jako ostat​nia. – Pod​szedł do bar​ku, na któ​rym trzy​mał dzba​nek z le​mo​nia​dą dla Ali​ce. Schy​lił się i otwo​rzyw​szy szaf​kę pod bla​tem, wy​jął z niej czy​stą szklan​kę. Pan​na Car​ru​thers sko​rzy​sta​ła z tego, że stoi do niej ty​łem, i bez​kar​nie wle​pi​ła w nie​go wzrok. Nie mo​gła nie za​uwa​żyć, że Chan​ce Bec​ket jest wy​so​ki i ide​al​nie zbu​do​wa​ny. Przy​pusz​cza​ła, że nie ma na nim ani gra​ma zbęd​ne​go tłusz​czu. Od​no​to​wa​ła tak​że, że na znak ża​ło​by nosi na ra​mie​niu czar​ną opa​skę. Nie spo​dzie​wa​ła się, że przyj​dzie jej roz​ma​wiać z męż​czy​zną, na do​da​tek mło​dym i nie​ziem​sko przy​stoj​nym. Są​dzi​ła, że bę​- dzie mia​ła do czy​nie​nia z ko​bie​tą. Z roz​my​słem ubra​ła się jak na roz​mo​wę z po​dejrz​li​wą ma​tro​ną, któ​ra nie ży​czy so​bie, aby jej mąż, czy też do​ro​śli sy​no​wie, wo​dzi​li po​żą​dli​wym okiem za na​ję​tą przez nią po​mo​cą do​mo​wą. Przed wyj​ściem dłu​go oglą​da​ła się w lu​strze, żeby spraw​dzić efekt swo​ich wy​sił​ków. Wy​glą​da​ła prze​okrop​nie. Mia​ła na so​bie naj​gor​sze ubra​nie, praw​dzi​we łach​ma​ny, a wło​sy ścią​gnę​ła z twa​rzy i upię​ła tak cia​sno, że aż roz​bo​la​ła ją gło​wa, jak​by w cią​gu trzech go​dzin, któ​re spę​dzi​ła w ocze​ki​wa​niu na swo​ją ko​lej, cała krew od​pły​nę​ła jej ze skro​ni. Dość po​wie​dzieć, że po​- zo​sta​łe kan​dy​dat​ki spo​glą​da​ły na nią jak na od​ra​ża​ją​ce ku​rio​- zum. Upiw​szy łyk le​mo​nia​dy, stwier​dzi​ła z roz​anie​le​niem, że na​pój jest schło​dzo​ny lo​dem. Nie każ​dą ro​dzi​nę stać było na taki mało uży​tecz​ny zby​tek. Po​my​śla​ła z bło​go​ścią o tym, jak wspa​nia​le by​ło​by po​że​gnać wresz​cie cięż​kie cza​sy oraz ży​cie po​zba​wio​ne ja​kich​kol​wiek wy​gód. Łak​nę​ła odro​bi​ny luk​su​su jak ka​nia

dżdżu. W za​mian za na​miast​kę nor​mal​no​ści, go​to​wa była uże​- rać się z całą hor​dą roz​wy​drzo​nych urwi​sów. – Bar​dzo panu dzię​ku​ję – po​wie​dzia​ła, ści​ska​jąc w dło​ni szklan​kę. – Tego mi było trze​ba. – Od​wró​ci​ła wzrok, uda​jąc, że nie wi​dzi tak​su​ją​ce​go spoj​rze​nia, ja​kim ob​rzu​cał ją po​ten​cjal​ny chle​bo​daw​ca. Miał zie​lo​ne oczy, tak jak ona, ale na tym koń​czy​ły się po​do​- bień​stwa. Jej wła​sne po​noć przy​po​mi​na​ły bar​wą wio​sen​ną tra​- wę. Tak w każ​dym ra​zie ma​wiał jej nie​od​ża​ło​wa​ny papa. Oczy pana Bec​ke​ta lśni​ły nie​po​wta​rzal​nym od​cie​niem ciem​nej zie​le​ni prze​cho​dzą​cej w gra​fit. Wy​glą​da​ły jak wzbu​rzo​ne mor​skie fale o zmierz​chu. I były nie​po​spo​li​cie in​te​li​gent​ne. Po​czu​ła, że się de​ner​wu​je, a to za​wsze zwia​sto​wa​ło kło​po​ty. Ile​kroć coś wy​pro​wa​dzi​ło ją z rów​no​wa​gi, ty​le​kroć zło​ści​ła się na samą sie​bie i za​czy​na​ła ro​bić i mó​wić rze​czy, któ​re w in​nych oko​licz​no​ściach nie przy​szły​by jej na​wet do gło​wy. In​ny​mi sło​- wy, by​wa​ła nie​roz​waż​na i upar​ta jak osioł. Tego tak​że do​wie​- dzia​ła się o so​bie od ojca. Nie wie​dzieć cze​mu sama obec​ność pana Bec​ke​ta wpra​wia​ła ją w nie​po​kój. Sie​dzia​ła jak na roz​ża​rzo​nych wę​glach, a on przy​glą​dał jej się z za​cie​ka​wie​niem i upar​cie mil​czał. Cze​mu tak na nią pa​trzy? I dla​cze​go nic nie mówi? Może to ona po​win​- na ode​zwać się pierw​sza? Pew​nie chciał​by usły​szeć coś o jej kwa​li​fi​ka​cjach. Nie… le​piej jesz​cze się na​pi​je. Niech zo​ba​czy, że po​tra​fi uży​wać szklan​ki jak cy​wi​li​zo​wa​ny czło​wiek. Chry​ste, co też przy​cho​dzi jej do gło​wy? – Mam na​dzie​ję, że ze​chce mnie pan za​trud​nić. Tym spo​so​- bem oszczę​dzi pan so​bie dal​szych roz​mów. – Uzna​ła, że za​- brzmia​ło to do​sko​na​le, i uśmiech​nę​ła się do wła​snych my​śli. Te​- raz jego ko​lej. Nie​co ośmie​lo​na, zaj​rza​ła mu w oczy. Fa​scy​no​wał ją. Jak wąż fa​scy​nu​je man​gu​stę, nie​świa​do​mą tego, że za mo​- ment zo​sta​nie po​żar​ta. Rety, znów po​no​si ją wy​obraź​nia. Nie jest wca​le aż taki groź​ny. Praw​do​po​dob​nie. Miał wy​ra​zi​ste rysy, nie​ty​po​we dla więk​szo​ści ro​do​wi​tych An​- gli​ków. Jed​no z jego ro​dzi​ców było za​pew​ne cu​dzo​ziem​cem. Sta​ro​świec​ko dłu​gie wło​sy zwią​zał na kar​ku je​dwab​ną wstąż​ką. Ich koń​ców​ki mia​ły znacz​nie ja​śniej​szy ko​lor niż pa​sma na

czub​ku gło​wy. Na​zwa​ła​by go ciem​nym blond. Moc​ny nos, wy​- dat​ne usta i wy​so​kie ko​ści po​licz​ko​we mo​gły świad​czyć o wło​- skich ko​rze​niach. Może któ​ryś z jego pro​to​pla​stów był rzym​- skim wo​jow​ni​kiem, któ​ry uwiódł ja​kieś nie​win​ne an​giel​skie dziew​czę? Skończ​że wresz​cie z tymi nie​do​rzecz​ny​mi fan​ta​zja​mi, upo​- mnia​ła się w du​chu. Nie pora na dur​ne żar​ty. Za​kry​ła dło​nią usta i dys​kret​nie za​ka​sła​ła w pięść. Do​szła do wnio​sku, że je​śli cze​goś nie zro​bi, będą tkwi​li tak w nie​skoń​czo​ność, aż obo​je wy​zio​ną du​cha ze sta​ro​ści, a ich cia​ła za​mie​nią się w proch. Chan​ce usi​ło​wał skle​cić na po​cze​ka​niu ja​kieś sen​sow​ne, a przede wszyst​kim za​sad​ne py​ta​nie. To, o co miał ocho​tę za​py​- tać, nie było ani za​sad​ne, ani tym bar​dziej sto​sow​ne. Ni​jak nie po​tra​fił so​bie wy​tłu​ma​czyć, dla​cze​go tak ude​rza​ją​co ład​na dziew​czy​na pra​gnie na​jąć się w cu​dzym domu jako słu​żą​ca. Ko​- bie​ta taka jak ona po​win​na mieć wła​sny dom, wła​sne​go męża i wła​sne dzie​ci. – Nie przed​sta​wi​ła pani jesz​cze re​fe​ren​cji – po​wie​dział w koń​- cu, przy​po​mniaw​szy so​bie, ten jak​że istot​ny de​tal. Wes​tchnę​ła cięż​ko i spoj​rza​ła mu od​waż​nie w oczy. – Nie​ste​ty, oba​wiam się, że ta​ko​wych nie po​sia​dam. Ba​wię w Lon​dy​nie od bar​dzo nie​daw​na. Ni​g​dy do​tąd nie zaj​mo​wa​łam się dzieć​mi, ale choć nie mogę po​chwa​lić się bo​ga​tym do​świad​- cze​niem, nie brak mi za​pa​łu ani do​brych chę​ci. Ode​bra​łam tak​- że sta​ran​ne wy​kształ​ce​nie, więc mam od​po​wied​nie kwa​li​fi​ka​- cje. Nie była wcze​śniej nia​nią? Może to i le​piej. W ja​kimś sen​sie. Był​by to pierw​szy raz dla nich oboj​ga. Sam rów​nież nie za​trud​- niał do​tych​czas pia​stun​ki. Sko​ro żad​ne z nich nie ma po​ję​cia, co robi, z pew​no​ścią raź​niej im bę​dzie przejść przez trud​ne po​- cząt​ki ra​zem. I ra​zem prze​trzy​mać naj​gor​sze. – Są​dząc po ak​cen​cie, po​cho​dzi pani z Kent. Mam ra​cję? – Nie są​dzi​łam, że to aż tak oczy​wi​ste – przy​zna​ła z uśmie​- chem. – Tak, wy​cho​wa​łam się w Haw​khurst. Mój świę​tej pa​mię​- ci oj​ciec był miej​sco​wym wi​ka​rym, choć uro​dził się w Wim​ble​- do​nie. – Haw​khurst, po​wia​da pani? Hm… to cał​kiem nie​da​le​ko Rom​-

ney Marsh… Przy​pusz​czam, że ra​czej nie ma pani ocho​ty wra​- cać w ro​dzin​ne stro​ny? Zmarsz​czy​ła brwi. – Je​śli oba​wia się pan, że mo​gła​bym ry​chło po​rzu​cić po​sa​dę z po​wo​du tę​sk​no​ty za do​mem, to pra​gnę pana uspo​ko​ić. Mój oj​- ciec nie żyje, a in​nej ro​dzi​ny nie mam. Nic i nikt tam na mnie nie cze​ka. – Ach, hi​sto​ria sta​ra jak świat – skwi​to​wał bez na​my​słu. Rap​- tem po​czuł się o wie​le swo​bod​niej. – Na​sza bo​ha​ter​ka to uko​- cha​na je​dy​nacz​ka uwiel​bia​ne​go papy, któ​ry go​tów przy​chy​lić jej nie​ba. Wio​dą we dwój​kę ży​wot skrom​ny, acz szczę​śli​wy, do cza​- su gdy oj​ciec prze​no​si się na łono Abra​ha​ma i po​zo​sta​wia cór​kę bez da​chu nad gło​wą i środ​ków do ży​cia. W tym miej​scu spra​wy przy​bie​ra​ją tra​gicz​ny ob​rót. Do​praw​dy nie mo​gła pani wy​my​ślić cze​goś ory​gi​nal​niej​sze​go, pan​no Car​ru​thers? Pani opo​wieść brzmi jak żyw​cem wy​ję​ta z tan​det​nych ro​man​si​deł, któ​re moja żona po​chła​nia​ła pa​sja​mi ra​zem z górą sło​dy​czy. Ju​lia po​de​rwa​ła się na rów​ne nogi, upusz​cza​jąc przy oka​zji rę​- ka​wicz​ki. Gdy​by była męż​czy​zną, ci​snę​ła​by mu jed​ną z nich pro​sto w twarz i wy​zwa​ła go na po​je​dy​nek. Jako ko​bie​ta nie​wie​- le mo​gła zro​bić, żeby się na nim ode​grać. Po​zo​sta​wa​ło jej tyl​ko wy​co​fać się z twa​rzą i wyjść z tego domu z wy​so​ko pod​nie​sio​- nym czo​łem. I niech dia​bli po​rwą jego i tę po​sa​dę! – Uznał pan, że nie za​szko​dzi za​ba​wić się moim kosz​tem? Bra​wo, mam na​dzie​ję, że spra​wi​ło to panu przy​jem​ność. Da​ru​je pan, ale nie wi​dzę po​wo​du, aby prze​dłu​żać tę roz​mo​wę. Że​- gnam pana. Chan​ce pod​niósł się i wy​cią​gnął rękę, jak​by chciał ją po​- wstrzy​mać przed uciecz​ką. Nie przy​szło mu do gło​wy, że może być aż tak draż​li​wa. Cóż, cza​sa​mi by​wał gru​bo​skór​ny. Szko​da tyl​ko, że za​po​mniał o po​trze​bach cór​ki. – Naj​moc​niej pa​nią prze​pra​szam, pan​no Car​ru​thers – rzekł na​le​ży​cie skru​szo​nym to​nem. Praw​dę mó​wiąc, był zde​spe​ro​wa​- ny. – Za​cho​wa​łem się nie​wy​ba​czal​nie, a moja uwa​ga była gru​- biań​ska i ze wszech miar nie​sto​sow​na. Nie znaj​du​ję ni​cze​go na swo​je uspra​wie​dli​wie​nie. Może je​dy​nie tyle, że mam za sobą wy​jąt​ko​wo dłu​gi i mę​czą​cy dzień. – Roz​ło​żył bez​rad​nie ręce. –

Gdy​by przy​nio​sła pani ze sobą re​fe​ren​cje… Przy​po​mnia​ła so​bie, że nie ma środ​ków do ży​cia, i wcią​gnę​ła gło​śno po​wie​trze. Po na​my​śle do​szła do wnio​sku, że mimo mi​- zer​nych za​so​bów le​piej bę​dzie po​szu​kać szczę​ścia gdzie in​dziej. Jej wy​trzy​ma​łość mia​ła swo​je gra​ni​ce. – Mó​wi​łam już, że nie mam re​fe​ren​cji – oznaj​mi​ła z wy​stu​dio​- wa​nym spo​ko​jem. – Mogę za sie​bie rę​czyć je​dy​nie wła​snym sło​- wem ho​no​ru, ale zda​je się, że w sto​li​cy to za mało. Jej wy​ra​fi​no​- wa​ni i nie​uprzej​mi miesz​kań​cy po​trze​bu​ją znacz​nie wię​cej. Do wi​dze​nia panu. Prze​mknę​ło mu przez myśl, żeby za​trzy​mać ją siłą, ale ry​chło po​rzu​cił ten po​mysł. Uznał, że nie​wie​le zy​ska w jej oczach, je​śli przy​wią​że ją do krze​sła. Do dia​ska! – za​klął w du​chu. Kie​dy w koń​cu po​ja​wi​ła się od​po​wied​nia kan​dy​dat​ka, już na wstę​pie mu​siał wszyst​ko ze​psuć. Że też nie po​tra​fi trzy​mać ję​zy​ka za zę​- ba​mi! Co gor​sza, do​pu​ścił do tego, że zy​ska​ła nad nim prze​wa​- gę. Te​raz to ona była górą, a on ko​rzył się przed nią, jak​by mia​- ła wy​świad​czyć mu wiel​ką przy​słu​gę. Niech ją li​cho! – Chwi​lecz​kę – ode​zwał się, nim zdą​ży​ła po​ka​zać mu ple​cy. – Pro​szę za​cze​kać. Był​bym zo​bo​wią​za​ny, gdy​by ze​chcia​ła pani to jesz​cze prze​my​śleć. I na​praw​dę, szcze​rze prze​pra​szam za swój szcze​niac​ki wy​bryk. Za​wa​ha​ła się. Roz​pacz​li​wie po​trze​bo​wa​ła pie​nię​dzy, a on mógł​by re​gu​lar​nie wy​pła​cać jej pen​sję. Poza tym nie po​gar​dzi​- ła​by wy​god​nym łóż​kiem i da​chem nad gło​wą. Jej obec​ne lo​kum nie było szcze​gól​nie za​chę​ca​ją​ce. W do​dat​ku co​dzien​nie mu​sia​- ła za nie sło​no pła​cić. Pod​nio​sła wzrok i spoj​rza​ła po​now​nie na Cha​se’a Bec​ke​ta. Nie po​tra​fi​ła od​mó​wić so​bie tej przy​jem​no​ści. Jego oczy mia​ły bar​wę wzbu​rzo​ne​go oce​anu, co rzecz ja​sna nie mia​ło naj​mniej​sze​go wpły​wu na jej de​cy​zję. – Cóż, je​śli jest pan skłon​ny przy​mknąć oko na brak re​fe​ren​- cji… – Ta​tu​siu, Pącz​ko​wi chce się jeść. Nie może się do​cze​kać pod​- wie​czor​ku… Oby​dwo​je od​wró​ci​li gło​wy w stro​nę drzwi. – Ali​ce? Mia​łaś za​cze​kać na mnie na gó​rze. – Cze​ka​łam, ale okrop​nie dłu​go nie przy​cho​dzi​łeś, więc ze​-

szłam, żeby cię po​szu​kać. Ju​lia wpa​try​wa​ła się w dziew​czyn​kę jak urze​czo​na. Mała wy​- glą​da​ła wy​pisz wy​ma​luj jak che​ru​bi​nek z ob​ra​zu Bot​ti​cel​le​go, od zło​tych lo​ków na gło​wie po bia​łe sa​ty​no​we pan​to​fel​ki. W do​- dat​ku była nie​mal do​kład​ną ko​pią ojca, mi​nia​tu​ro​wym Chan​- ce’em Bec​ke​tem w de​li​kat​niej​szym, dam​skim wy​da​niu. – Ma pan wspa​nia​łą có​recz​kę, pa​nie Bec​ket – po​wie​dzia​ła ści​- szo​nym gło​sem. – Jest taka ślicz​na… i bar​dzo do pana po​dob​na. Pew​nie roz​pie​ra pana duma, kie​dy pan na nią spo​glą​da. Ile ma lat? – Pięć – od​parł za​sko​czo​ny. – Pół roku temu zmar​ła jej mat​ka. Oba​wiam się, że odro​bi​nę za bar​dzo jej po​bła​żam. Po​win​na ba​- wić się w swo​im po​ko​ju, pro​si​łem ją, żeby… – Po​win​na ba​wić się tam, gdzie chce, a naj​wy​raź​niej chce być bli​sko pana. Prze​su​nął dło​nią po wło​sach i od​gar​nął pa​smo, któ​re wy​su​nę​- ło mu się z ku​cy​ka. – Wy​pa​da​ło​by, że​bym was so​bie przed​sta​wił. – Dzię​ku​ję, po​ra​dzi​my so​bie same. – Po​de​szła zde​cy​do​wa​nym kro​kiem do dziec​ka i przy​kuc​nę​ła w po​bli​żu. – Dzień do​bry, mam na imię Ju​lia – rze​kła z uśmie​chem. – Miło mi cię po​znać, Ali​ce. Czy to Pą​czek? Jest uro​cza. Ali​ce zer​k​nę​ła na żół​te​go kró​licz​ka, któ​ry wy​sta​wał jej spod pa​chy. – Pą​czek to chło​piec – po​pra​wi​ła, pod​ty​ka​jąc Ju​lii pod nos za​- baw​kę. – Za​wią​za​li​śmy mu z tatą nie​bie​ską wstą​żecz​kę na szyi. Wi​dzisz? Pą​czek jest chłop​cem, praw​da, ta​tu​siu? Pan Bec​ket prze​szedł przez po​kój i po​ło​żył cór​ce rękę na ra​- mie​niu. Ów gest, choć za​pew​ne nie​uświa​do​mio​ny, był nie​zwy​kle wy​mow​ny. „Jest moja, oznaj​miał świa​tu. Trak​tuj ją, jak na​le​ży, w prze​ciw​nym ra​zie bę​dziesz mieć ze mną do czy​nie​nia”. – Tak, w tym ty​go​dniu Pą​czek jest chłop​cem. A gdzież to się po​dzie​wa two​ja pia​stun​ka, mło​da damo? Mała wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Zno​wu śpi. Ona za​wsze tyl​ko śpi. – Albo cho​wa się po ką​tach, żeby po​pi​jać – mruk​nął pod no​- sem jej oj​ciec.

Ju​lia na​tych​miast wy​czu​ła, że to jej mo​ment, i po​sta​no​wi​ła chwy​tać byka za rogi. – Je​śli pan so​bie ży​czy, mogę za​cząć od za​raz, pa​nie Bec​ket. – Na​praw​dę jest pani na to go​to​wa, pan​no Car​ru​thers? – Po​- chy​lił się i cmok​nął có​recz​kę w czu​bek gło​wy. Trze​ba było od razu przy​pro​wa​dzić ją na dół i użyć jako kar​ty prze​tar​go​wej. Że też nie przy​szło mu to do gło​wy… – Wra​caj na górę, kru​szy​no, za​raz do cie​bie przyj​dę. Ali​ce była tak za​ję​ta wpa​try​wa​niem się w Ju​lię, że nie zwró​ci​- ła na nie​go uwa​gi. – Ład​na je​steś. Ma​mu​sia też była ład​na. Zo​sta​niesz na pod​- wie​czo​rek? – Nie wiem, ko​cha​nie, mu​sisz spy​tać tatę. – Pan​na Car​ru​thers pod​nio​sła się z klę​czek i po​pa​trzy​ła wy​cze​ku​ją​co na Chan​ce’a. Kie​dy się uśmiech​nął, ser​ce na mo​ment za​trzy​ma​ło się Ju​lii w pier​si. – Mam ro​zu​mieć, że się do​ga​da​li​śmy? – Cóż, na to wy​glą​da. Uśmiech cał​ko​wi​cie prze​obra​żał jej twarz. Z za​le​d​wie ład​nej zmie​niał ją w nie​mal pięk​ną. Szko​da tyl​ko, że praw​do​po​dob​nie uśmie​cha​ła się wy​łącz​nie dla​te​go, że uda​ło jej się po​ko​nać go w nie​rów​nej wal​ce. – Za​tem, za​ła​twio​ne. Po​zwo​li pani, że kwe​stię pen​sji omó​wi​- my in​nym ra​zem. Aha, jesz​cze jed​no. Mu​szę pa​nią uprze​dzić, że nie zo​sta​nie​my dłu​go w Lon​dy​nie. Za dwa dni wy​jeż​dża​my. – Wy​jeż​dża​my? – po​wtó​rzy​ła nie​obec​nym to​nem. Ali​ce wła​- śnie wzię​ła ją za rękę, a jej ser​ce wy​ko​na​ło ko​lej​ne​go fi​koł​ka. – Do​kąd? Ma pan re​zy​den​cję na wsi? – Ow​szem, mam, ale nie tam się uda​je​my. Od​wio​zę pa​nią i Ali​- ce do Rom​ney Marsh w Kent. To ma​ją​tek mo​je​go ojca. Zo​sta​nie​- cie tam na ja​kiś czas. Ja tym​cza​sem wró​cę do sto​li​cy i swo​ich obo​wiąz​ków w Mi​ni​ster​stwie Woj​ny. Na​dal pali się pani do tej po​sa​dy, mimo że utknie pani na od​lu​dziu? Ju​lia ści​snę​ła rącz​kę swo​jej no​wej pod​opiecz​nej. – Sko​ro będę nia​nią Ali​ce, nie mam nic prze​ciw​ko temu. Poza tym nie prze​pa​dam za Lon​dy​nem. Szcze​rze mó​wiąc, wolę spo​- koj​ne ży​cie na wsi.

– Cóż, w ta​kim ra​zie bę​dzie pani za​do​wo​lo​na. Moi krew​ni po​- wi​ta​ją was na ło​nie ro​dzi​ny z otwar​ty​mi ra​mio​na​mi. – A pan? – za​py​ta​ła śmia​ło. Jego cór​ka już ją za​ak​cep​to​wa​ła, więc nie mu​sia​ła się ni​cze​go oba​wiać. Ani po​wścią​gać ję​zy​ka. – Nie lubi pan wsi? Czy tyl​ko tam​tych stron? Jest sta​now​czo zbyt prze​ni​kli​wa, stwier​dził w du​chu Chan​ce i po​sta​no​wił za​koń​czyć tę nie​wy​god​ną dla sie​bie roz​mo​wę. – Kent to głów​nie wiatr, mo​cza​ry, mo​rze i mgła. No i owce. Cza​sem mam wra​że​nie, że jest tam wię​cej owiec niż lu​dzi, a ci nie​licz​ni, któ​rzy ze​chcie​li osiąść w oko​li​cy na sta​łe, sami są jak błęd​ne owce. Więc ow​szem, zga​dła pani, nie lu​bię tam​tych stron. – Nie wie​dzieć cze​mu rap​tem za​pra​gnął zo​stać sam. – Wy​ba​czy pani, ale mam do za​ła​twie​nia coś pil​ne​go. Mi​łe​go pod​- wie​czor​ku. – Ale, ta​tu​siu, obie​ca​łeś! – Ali​ce ode​rwa​ła się od Ju​lii i po​pę​- dzi​ła za nim. Nę​ka​ny po​czu​ciem winy przy​sta​nął i po​gła​skał ją po gło​wie. – Tak, masz ra​cję, kru​szy​no – przy​znał ze skru​chą. – Za​bierz Ju​lię na górę i po​każ jej swój po​kój. Nie​ba​wem do was do​łą​czę. – To nic – oznaj​mi​ła spo​koj​nie dziew​czyn​ka, kie​dy jej oj​ciec znik​nął w ko​ry​ta​rzu. – Ta​tuś czę​sto za​po​mi​na o róż​nych rze​- czach. Pani Jen​kins mówi, że to dla​te​go, że zu​peł​nie o mnie nie dba, ale ja wiem, że to nie​praw​da. Jest smut​ny, bo nie ma już z nami ma​mu​si. – Na​gle na jej buzi po​ja​wił się sze​ro​ki uśmiech. – Nie​dłu​go po​je​dzie​my w od​wie​dzi​ny do dziad​ka. Będą tam wszyst​kie moje cio​cie i wszy​scy wuj​ko​wie i nikt już wię​cej nie bę​dzie smut​ny. – Bar​dzo mą​dra z cie​bie dziew​czyn​ka. – Pan​na Car​ru​thers uśmiech​nę​ła się i wy​cią​gnę​ła do niej dłoń. – A te​raz po​wiedz mi, pta​szy​no, czy lu​bi​my pa​nią Jen​kins – do​da​ła po​waż​nym to​- nem, kie​dy zmie​rza​ły w stro​nę scho​dów. Mała prych​nę​ła i po​trzą​snę​ła zło​ty​mi lo​ka​mi. – Nie, Ju​lio. Nie lu​bi​my pani Jen​kins. Ani tro​chę. Chra​pie jak na​ję​ta i nie​ład​nie pach​nie. To bar​dzo do​brze, że wo​la​ła​by we​- pchnąć so​bie kij w oko, niż za​miesz​kać w Bec​ket Hall. Przy​naj​- mniej z nami nie po​je​dzie. Pą​czek i ja mamy te​raz cie​bie, więc nie mu​si​my się nią wię​cej przej​mo​wać. – Pod​nio​sła gło​wę i spoj​-

rza​ła z na​my​słem na nową nia​nię. – Cze​mu nie​któ​rzy lu​dzie wpy​cha​ją so​bie kij w oko? Nie ro​zu​miem… – Ja też nie, ale przez chwi​lę sama mia​łam na to ocho​tę, kie​dy roz​ma​wia​łam z two​im oj​cem. We​szły do prze​stron​ne​go po​miesz​cze​nia, któ​re wy​glą​da​ło przy​tul​nie, ale mia​ło sta​now​czo za mało okien. – Spo​tka​ło cię wiel​kie szczę​ście, Ali​ce – orze​kła Ju​lia. – Nie każ​de dziec​ko ma taki pięk​ny po​kój. – Nie​praw​da – od​par​ła z gro​bo​wą miną Bec​ke​tów​na. – Wca​le nie mam szczę​ścia. Je​stem sie​ro​tą bez mat​ki i moje ży​cie już ni​- g​dy nie bę​dzie ra​do​sne i bez​tro​skie. – Nie​trud​no się było do​my​- ślić, że po​wtó​rzy​ła co do joty cu​dze sło​wa. – Pani Jen​kins ci tak po​wie​dzia​ła, praw​da? Dziew​czyn​ka ski​nę​ła gło​wą i przy​tu​li​ła moc​niej kró​licz​ka. – Jest zła, że nie cho​dzę ubra​na na czar​no. Upie​ra​ła się, że po​win​nam no​sić czar​ne su​kien​ki, ale tata po​wie​dział, że nie ma ta​kiej po​trze​by, i za​bro​nił jej o tym wspo​mi​nać. A kie​dy się cza​- sem ro​ze​śmie​ję, pani Jen​kins pa​trzy na mnie wil​kiem i mówi, że je​stem nie​nor​mal​na. Co to zna​czy, że je​stem nie​nor​mal​na? Sta​ra ję​dza, sama jest nie​nor​mal​na, po​my​śla​ła ze zło​ścią pan​- na Car​ru​thers, uśmie​cha​jąc się życz​li​wie do pod​opiecz​nej. – Nie za​przą​taj so​bie tym głów​ki. Pani Jen​kins ple​cie an​dro​ny, ot co. – Zna​ła Ali​ce od za​le​d​wie kwa​dran​sa, a już go​to​wa była sta​nąć dla niej do wal​ki ze smo​ka​mi, gdy​by za​szła taka po​trze​- ba. Naj​chęt​niej otwo​rzy​ła​by okno, żeby wpu​ścić do środ​ka tro​- chę po​wie​trza. Przy oka​zji mo​gła​by wy​pchnąć kosz​mar​ną pia​- stun​kę wprost na tro​tu​ar. – Oho, zda​je się, że to nasz pod​wie​- czo​rek – do​da​ła na wi​dok mło​dej po​ko​jów​ki, któ​ra wła​śnie wnio​sła do środ​ka ogrom​ną tacę. Ali​ce po​drep​ta​ła do sto​łu i usia​dła na jed​nym z krze​seł wraz z nie​od​łącz​nym kró​licz​kiem. Tym​cza​sem słu​żą​ca pod​nio​sła na​- gle gło​wę i sta​nę​ła jak wry​ta ze wzro​kiem utkwio​nym w Ju​lii. – Za po​zwo​le​niem, kim pani jest? – za​py​ta​ła wy​stra​szo​na. – Ju​lia Car​ru​thers, miło mi. Nowa… pia​stun​ka pa​nien​ki Ali​ce. A to​bie jak na imię? – Bet​ty​ann – dziew​czy​na uśmiech​nę​ła się i dy​gnę​ła, po czym zer​k​nę​ła w stro​nę drzwi, zza któ​rych do​bie​ga​ło gło​śne chra​pa​-

nie. – Czy to zna​czy, że pani Jen​kins wkrót​ce nas opu​ści? – za​py​- ta​ła z na​dzie​ją w gło​sie. Ju​lia bez​wied​nie po​dą​ży​ła wzro​kiem za jej spoj​rze​niem. – Czę​sto jej się to zda​rza? – Prze​mknę​ło jej przez myśl, że pani Jen​kins nie obu​dził​by na​wet wy​strzał z ar​ma​ty. Jak za​tem mia​ła​by pil​no​wać dziec​ka, któ​re w każ​dej chwi​li mo​gło wy​- mknąć się nie​po​strze​że​nie z po​ko​ju? Ali​ce ro​bi​ła to praw​do​po​- dob​nie re​gu​lar​nie. – Na okrą​gło – od​po​wie​dzia​ła na py​ta​nie Bet​ty​ann. – Prze​sia​- du​je tam ca​ły​mi dnia​mi. Zwy​kle śpi jak za​bi​ta, a pa​nien​ka bie​ga po ca​łym domu i plą​cze nam się pod no​ga​mi. Na​tu​ral​nie zu​peł​- nie nam to nie prze​szka​dza, ale… sama pani ro​zu​mie. Ktoś prze​cież po​wi​nien się nią za​jąć… zwłasz​cza te​raz… Więc co bę​- dzie z pa​nią Jen​kins? Odej​dzie ze służ​by? – Nim kur za​pie​je, już jej tu nie bę​dzie, bądź pew​na – od​par​ła zde​cy​do​wa​nie pan​na Car​ru​thers. Po tym jak do​sta​ła upra​gnio​- ną po​sa​dę, po​czu​ła się bar​dzo pew​na sie​bie. – Pa​nien​ka Ali​ce i ja nie​ba​wem wy​jeż​dża​my do Bec​ket Hall. – Och, to zna​ko​mi​cie się skła​da. Przy​nio​słam owsian​kę. Pro​- szę skosz​to​wać, póki cie​pła. Za​raz po​dam do​dat​ko​wy ta​lerz. – Po​daj dwa. Ma z nami zjeść pan Bec​ket. – Nie​ste​ty, oba​wiam się, że wy​szedł. Sama wi​dzia​łam. Pan Gib​bons mówi, że przy​sła​li po nie​go umyśl​ne​go z Mi​ni​ster​stwa Woj​ny. Po​noć ja​kaś nie​cier​pią​ca zwło​ki spra​wa. Pan Bec​ket jest tam waż​ną per​so​ną. – Ta​tuś znów so​bie po​szedł? Ale prze​cież obie​cał, że do mnie przyj​dzie… Po​ko​jów​ka spoj​rza​ła z uśmie​chem na małą. – Tata nie​dłu​go wró​ci. A pan​na Car​ru​thers z pew​no​ścią do​- trzy​ma pa​nien​ce to​wa​rzy​stwa. Zo​sta​nie pani, praw​da? – spy​ta​- ła, zwra​ca​jąc gło​wę w stro​nę Ju​lii. – Zo​sta​wi​łam ba​gaż w go​spo​dzie Pod Bia​łym Ko​niem przy Fet​- ter Lane. Czy ktoś mógł​by go ode​brać? – Na​tu​ral​nie. Pan Gib​bons po​śle tam za​raz lo​ka​ja. Nie wiem tyl​ko, gdzie pa​nią umie​ścić. Po​ra​dzi​ła​bym się na​szej go​spo​dy​ni, pani Gib​bons, ale bie​dac​two od prze​szło dwóch ty​go​dni zma​ga się z uciąż​li​wym kasz​lem. I co ja mam te​raz zro​bić? Boże dro​gi,

wszyst​ko na mo​jej gło​wie… Jak ja so​bie po​ra​dzę…? Słu​żą​ca wpa​dła w nie lada po​płoch. – Och, nie martw się, to dzie​cin​nie pro​ste – uspo​ko​iła ją pan​- na Car​ru​thers. – Umieść moje rze​czy w po​ko​ju pani Jen​kins, kie​dy już tu do​trą. – Pani Jen​kins? Ale prze​cież… – Nie bę​dzie jej już po​trzeb​ny. Bet​ty​ann po​sła​ła Ju​lii sze​ro​ki uśmiech, któ​re​mu bra​ko​wa​ło jed​ne​go z dol​nych zę​bów. – No tak, mó​wi​ła pani, że od​je​dzie, nim kur za​pie​je. By​ło​by cu​dow​nie, gdy​by znik​nę​ła z na​sze​go ży​cia. Wszyst​kim wy​szło​by to na do​bre, ale czy pan Bec​ket po​zwo​lił pani ją od​pra​wić? – Pan Bec​ket za​trud​nił mnie na jej miej​sce – od​po​wie​dzia​ła nowa nia​nia, tyl​ko odro​bi​nę mi​ja​jąc się z praw​dą. – Siądź z nami do sto​łu, Ju​lio – wy​mam​ro​ta​ła Ali​ce z usta​mi peł​ny​mi owsian​ki. – Pą​czek chce ci opo​wie​dzieć o po​dró​ży na księ​życ, któ​rą od​był wczo​raj na grzbie​cie ogrom​ne​go go​łę​bia o imie​niu Si​mon. Przy​wieź​li ze sobą mnó​stwo smacz​ne​go sera. – Pa​nien​ka Ali​ce ma buj​ną wy​obraź​nię – stwier​dzi​ła życz​li​wie po​ko​jów​ka. – Praw​dzi​wa z niej ma​rzy​ciel​ka. – Wszyst​kie dzie​ci od​wie​dza​ją cza​sem kra​inę wy​obraź​ni – od​- par​ła Ju​lia. – Kie​dy roz​mó​wisz się z pa​nem Gib​bon​sem, za​bierz pa​nien​kę na dół do sa​lo​nu. Ja tym​cza​sem roz​pra​wię się z pa​nią Jen​kins. – Są​dzi pani, że nie obej​dzie się bez awan​tu​ry? – Nie strasz​ne mi awan​tu​ry, zwłasz​cza je​śli znaj​dę za tymi drzwia​mi to, co spo​dzie​wam się tam zna​leźć. – Sia​da​jąc do sto​- łu, pan​na Car​ru​thers za​sta​na​wia​ła się, co w nią wstą​pi​ło. Skąd w niej tyle od​wa​gi? Zro​zu​mia​ła to, gdy spoj​rza​ła na Ali​ce. Mia​ły ze sobą wie​le wspól​ne​go. Ona tak​że jako dziew​czyn​ka wy​cho​- wy​wa​ła się bez mat​ki. Była prze​ko​na​na, że po​łą​czy je sil​na więź i sta​ną się so​bie bar​dzo bli​skie. Oj​ciec dziew​czyn​ki mógł się oka​zać nie​co tward​szym orze​- chem do zgry​zie​nia, ale nie za​mie​rza​ła mar​twić się tym na za​- pas. Któż może wie​dzieć, co przy​nie​sie przy​szłość? Dziś do​sta​ła od losu nad​spo​dzie​wa​nie wie​le. Znów mia​ła dach nad gło​wą, a w per​spek​ty​wie po​wrót na uko​cha​ną wieś. W do​dat​ku po​wie​-

rzo​no jej opie​kę nad uro​czą małą dziew​czyn​ką. Było z cze​go się cie​szyć. Nie​mal na​tych​miast po przy​jeź​dzie do Lon​dy​nu do​szła do wnio​sku, że sto​li​ca to nie miej​sce dla niej. Gdy​by ktoś nie zo​- sta​wił na ław​ce ga​ze​ty, zmie​rza​ła​by wła​śnie w ro​dzin​ne stro​ny ku ży​ciu w skraj​nym ubó​stwie. Nie bez po​wo​du wy​bra​ła się w po​dróż do wiel​kiej me​tro​po​lii, nie bez po​wo​du zna​la​zła ga​ze​tę, a w niej ogło​sze​nie pana Bec​- ke​ta. I nie bez po​wo​du Ali​ce zbie​gła na dół w de​cy​du​ją​cym mo​- men​cie. Nie była prze​sąd​ną fa​ta​list​ką, mimo to wie​rzy​ła, że nic nie dzie​je się bez przy​czy​ny. Zna​la​zła się w tym domu, bo tak jej było pi​sa​ne. Pan Bec​ket na ra​zie wciąż sta​no​wił dla niej za​gad​kę, ale Ju​lia ni​g​dy nie stro​ni​ła od wy​zwań. Uzna​ła, że po​win​na stać się dla nie​go ab​so​lut​nie nie​odzow​na, i po​sta​no​wi​ła jak naj​ry​chlej wpro​- wa​dzić ów plan w ży​cie. Oj​ciec za​wsze jej po​wta​rzał, że aby spra​wy po​to​czy​ły się po na​szej my​śli, wy​star​czy po​stę​po​wać zgod​nie z pla​nem i trzy​mać się ści​śle jego za​ło​żeń. – Wy​śmie​ni​ta owsian​ka – oznaj​mi​ła z en​tu​zja​zmem, uśmie​cha​- jąc się ser​decz​nie do Ali​ce.

ROZDZIAŁ DRUGI Chan​ce oparł się o za​głó​wek i wy​mam​ro​tał pod no​sem prze​- kleń​stwo. Bil​ly znów ścią​gnął za moc​no wo​dze, a po​de​ner​wo​wa​- ne ko​nie szarp​nę​ły gwał​tow​nie w przód. Upły​nę​ło tyle lat, a ten utra​pie​niec ni​cze​go się nie na​uczył. Na​dal lep​szy był z nie​go maj​tek niż stan​gret z praw​dzi​we​go zda​rze​nia. Cóż, nie on je​den uda​je w ży​ciu ko​goś, kim nie jest. Bec​ket wes​tchnął i po​wró​cił my​śla​mi do za​koń​czo​ne​go wła​śnie spo​tka​- nia z sir Hen​rym Ca​bo​tem, jed​nym z wyż​szych ran​gą urzęd​ni​- ków w Mi​ni​ster​stwie Woj​ny. – To miło z pań​skiej stro​ny, że zja​wia się pan tak szyb​ko, pa​- nie Bec​ket – kan​ce​li​sta odło​żył pió​ro i spoj​rzał na nie​go znad ster​ty do​ku​men​tów. – Oba​wia​li​śmy się, że nie za​sta​nie​my już pana w domu. Po​nie​waż ob​sta​je pan przy wy​jeź​dzie, mi​ni​ster stwier​dził, że grze​chem by​ło​by nie wy​ko​rzy​stać tego do na​- szych ce​lów. In​ny​mi sło​wy, do​szli​śmy do wnio​sku, że po​wi​nien pan po​zo​stać przez ja​kiś czas w Rom​ney Marsh… Daj​my na to dwa, trzy ty​go​dnie, może na​wet cały mie​siąc, je​że​li od​kry​je pan coś god​ne​go uwa​gi. – God​ne​go uwa​gi, sir? – za​py​tał bez en​tu​zja​zmu Chan​ce. – Za​- mie​rza​łem od​wieźć tyl​ko cór​kę do ro​dzi​ny i nie​zwłocz​nie wró​cić do Lon​dy​nu. – Tak, tak, wie​my o tym, ale mi​ni​ster jest zda​nia, że w tej sy​- tu​acji nad​mier​ny po​śpiech był​by nie​wska​za​ny. Po na​ra​dzie z lor​dem Gre​en​ley z Mi​ni​ster​stwa Ma​ry​nar​ki uznał, że sko​ro już pan tam bę​dzie, rów​nie do​brze może pan się na coś przy​dać. Krót​ko mó​wiąc, nie za​szko​dzi, je​śli sko​rzy​sta pan ze spo​sob​no​- ści i zro​bi coś po​ży​tecz​ne​go. – Ca​bot zmarsz​czył czo​ło i zer​k​- nąw​szy na tekst, któ​ry wła​śnie skoń​czył pi​sać, opró​szył pa​pier za​syp​ką. – Po​ży​tecz​ne​go, sir? – po​wtó​rzył Bec​ket. Za​czy​nał czuć się jak pa​pu​ga, ale nie​mal każ​da roz​mo​wa z sir Hen​rym prze​bie​ga​ła

tak samo. Na​le​ża​ło ogra​ni​czyć wła​sne wy​po​wie​dzi do mi​ni​mum, uważ​nie słu​chać i po​ta​ki​wać. – Go​to​we. – Zwierzch​nik opie​czę​to​wał list i pod​niósł na nie​go wzrok. – Tak, po​ży​tecz​ne​go, mó​wię prze​cież. Miesz​kał pan w oko​li​cy przez kil​ka lat, więc za​pew​ne wie pan co nie​co o miej​- sco​wym wol​nym han​dlu. Chan​ce zmarsz​czył czo​ło. – Oba​wiam się, że nie​wie​le. Nie spę​dzi​łem w Bec​ket Hall zbyt wie​le cza​su, więc moja wie​dza na ten te​mat jest ra​czej zni​ko​- ma. – Do​praw​dy? Cóż, na pań​skim miej​scu też uciekł​bym stam​tąd w te pędy. Nie ma nic nud​niej​sze​go niż ży​cie na wsi. Tak czy ina​czej, jako że bę​dzie pan z wi​zy​tą u ro​dzi​ny, w do​dat​ku w to​- wa​rzy​stwie ma​ło​let​niej cór​ki, nikt nie bę​dzie pana o nic po​dej​- rze​wał. – A kto i o co, je​śli wol​no spy​tać, miał​by mnie po​dej​rze​wać? – Bec​ket za​dał to py​ta​nie, choć do​sko​na​le znał na nie od​po​wiedź. – Idzie o to, żeby pan odro​bi​nę po​wę​szył. Dys​kret​nie i nie​ofi​- cjal​nie, ma się ro​zu​mieć. Po​roz​ma​wia pan z do​wódz​twem stra​ży przy​brzeż​nej, z na​szy​mi ochot​ni​ka​mi, dra​go​na​mi i cel​ni​ka​mi. Prze​myt to nic nad​zwy​czaj​ne​go… nie​ste​ty. Dla nie​któ​rych stał się chle​bem po​wsze​dnim. Ów ha​nieb​ny pro​ce​der kwit​nie na ca​- łym wy​brze​żu, lecz ostat​nio do​cie​ra​ją do nas nad wy​raz nie​po​- ko​ją​ce wie​ści. I to wła​śnie z Rom​ney Marsh. Skarb pań​stwa tra​- ci mnó​stwo pie​nię​dzy, ale nie to jest naj​gor​sze. An​glia i Fran​cja po​zo​sta​ją w sta​nie woj​ny, a ci pro​sta​cy ro​bią in​te​re​sy z ża​bo​ja​- da​mi, albo, co gor​sza, prze​rzu​ca​ją ich na na​sze te​ry​to​rium. Prze​klę​ci zdraj​cy! – To ubo​dzy lu​dzie, któ​rzy nie są w sta​nie utrzy​mać ro​dzi​ny, choć uczci​wie na to pra​cu​ją. Pań​stwo nie pła​ci im za weł​nę wy​- star​cza​ją​co dużo, więc sprze​da​ją ją Fran​cu​zom i przy​wo​żą od nich na sprze​daż po kil​ka ba​ry​łek bran​dy i tro​chę her​ba​ty. To nic nie​zwy​kłe​go, jak sam był pan ła​skaw za​uwa​żyć. Miesz​kań​cy Marsh pa​ra​ją się kor​sar​stwem od wie​ków. Woj​na z Fran​cją ra​- czej tego nie zmie​ni. – Je​śli będę po​trze​bo​wał wy​kła​du, Bec​ket, to cię o nie​go po​- pro​szę. Ostat​nie do​nie​sie​nia z tego re​jo​nu po​ka​zu​ją, że cho​dzi

o coś znacz​nie po​waż​niej​sze​go niż kil​ku mal​kon​ten​tów, któ​rzy li​cząc na ła​twy za​ro​bek, zaj​mu​ją się szmu​gler​ką. Mó​wi​my o do​- sko​na​le zor​ga​ni​zo​wa​nej gru​pie dzia​ła​ją​cej na ogrom​ną ska​lę. Pań​ska mi​sja jest pro​sta. Po​roz​ma​wia pan oso​bi​ście z na​szy​mi przed​sta​wi​cie​la​mi i da im pan do​bit​nie do zro​zu​mie​nia, że wie​- my o ich ra​żą​cej nie​kom​pe​ten​cji. Już daw​no po​win​ni byli wy​ła​- pać owych ban​dy​tów i po​sta​wić ich przed są​dem. Chan​ce po​pa​trzył bez​na​mięt​nie na roz​mów​cę. – Ro​zu​miem, że w związ​ku z rze​czo​ną nie​kom​pe​ten​cją lo​kal​- nych władz, to ja po​wi​nie​nem schwy​tać co naj​mniej kil​ku tam​- tej​szych zło​czyń​ców? Pa​no​wie zaś będą mo​gli przed​sta​wić to jako wiel​ki suk​ces i do​ko​nać na ło​trach pu​blicz​nej eg​ze​ku​cji. Naj​le​piej tu, w Lon​dy​nie, ku prze​stro​dze in​nych im po​dob​nych oprysz​ków? – Cóż taki mło​dy, po​staw​ny i sil​ny mło​dzie​niec jak pan… Przy​- pusz​czam, że w po​je​dyn​kę po​ra​dził​by pan so​bie znacz​nie le​piej niż oni wszy​scy ra​zem wzię​ci… Ale, jak ro​zu​miem, pan oczy​wi​- ście żar​tu​je. Zresz​tą, na​wet gdy​by pan nie żar​to​wał, nie chce​- my na​ra​żać pana na bez​po​śred​nie nie​bez​pie​czeń​stwo. Jest pan dla nas zbyt cen​ny. – Ca​bot uśmiech​nął się bez​czel​nie wrę​czył mu dwa li​sty. – Może pan ich użyć we​dle wła​sne​go uzna​nia. Je​- den jest z mi​ni​ster​stwa Woj​ny, a dru​gi z Mi​ni​ster​stwa Ma​ry​nar​- ki. Ob​ja​śnia​ją na​tu​rę pań​skiej mi​sji i udzie​la​ją panu wszel​kich nie​zbęd​nych peł​no​moc​nictw. Dzię​ki nim bę​dzie pan mógł wejść, gdzie​kol​wiek i kie​dy​kol​wiek pan ze​chce. To wszyst​ko. – Urzęd​- nik po​pa​trzył na Bec​ke​ta wzro​kiem wy​ma​ga​ją​ce​go ro​dzi​ca. – Pa​mię​taj, li​czy​my na cie​bie, synu. Parę dni temu ja​kiś zu​chwa​ły plu​ga​wiec miał czel​ność wy​słać kil​ka ba​ry​łek prze​my​co​nej bran​dy do re​zy​den​cji jej wy​so​ko​ści księż​nej Wa​lii. Dasz wia​rę? Kon​tra​ban​da czy nie, fran​cu​ska bran​dy nie mia​ła so​bie rów​- nych. Chan​ce był wię​cej niż pe​wien, że księż​na i jej damy dwo​- ru ra​czy​ły się nie​le​gal​nym trun​kiem bez naj​mniej​szych opo​rów. Na szczę​ście za​wcza​su ugryzł się w ję​zyk i nie po​dzie​lił się owym spo​strze​że​niem z sir Hen​rym Ca​bo​tem. Te​raz zmie​rzał z po​wro​tem do domu. Jego po​wóz prze​ci​skał się z mo​zo​łem przez ciż​bę in​nych po​jaz​dów, a on pla​no​wał po​- dróż do Rom​ney Marsh. Za​mie​rzał przy​spie​szyć bieg wy​da​rzeń

i ru​szyć w dro​gę wcze​snym ran​kiem, za​nim zwierzch​ni​cy zdą​żą przy​dzie​lić mu jesz​cze jed​no za​da​nie. Tym spo​so​bem przy​po​mniał so​bie o no​wej do​mow​nicz​ce, nie​- ulęk​nio​nej i har​dej Ju​lii Car​ru​thers. Za​sta​na​wiał się, jak szyb​ko „pan​na re​zo​lut​na” zdo​ła przy​go​to​wać się do wy​jaz​du. Uśmiech​nął się zgryź​li​wie. Za​pew​ne nie zaj​mie jej to wię​cej niż se​kun​dę. Wy​star​czy, że wsią​dzie na mio​tłę. Cóż, na​wet je​śli rze​czy​wi​ście oka​że się ję​dzą z pie​kła ro​dem, i tak bę​dzie o nie​- bo lep​sza niż pani Jen​kins. Praw​do​po​dob​nie każ​dy był​by lep​szy od pani Jen​kins. Nie poj​mo​wał, dla​cze​go Be​atri​ce za​trud​ni​ła tę ogra​ni​czo​ną i nie​czu​łą ko​bie​tę do opie​ki nad dziec​kiem. I dla​cze​go, na li​tość bo​ską, sam w porę nie za​uwa​żył, że na​le​ży jak naj​szyb​ciej się jej po​zbyć? Od​po​wiedź była pro​sta. Ani on, ani jego zmar​ła żona nie po​- świę​ca​li cór​ce zbyt wie​le uwa​gi. Ali​ce rzad​ko przy​jeż​dża​ła z nimi do Lon​dy​nu, a oni jesz​cze rza​dziej od​wie​dza​li ją na wsi. W ich krę​gach dzieć​mi opie​ko​wa​ły się pia​stun​ki, a nie ro​dzi​ce. Było to po​wszech​nie przy​ję​te i ni​ko​go nie ra​zi​ło. Co nie zna​czy, że na​le​ża​ło tak po​stę​po​wać. Każ​dy z odro​bi​ną in​tu​icji zda​wał so​bie spra​wę z tego, że za​nie​dby​wa​nie wła​sne​go po​tom​stwa może mieć ka​ta​stro​fal​ne skut​ki i nie po​win​no być nor​mą. Po krót​kiej cho​ro​bie i śmier​ci Be​atri​ce Chan​ce wpraw​dzie ka​- zał przy​wieźć Ali​ce do Lon​dy​nu, ale był zbyt po​chło​nię​ty swo​imi obo​wiąz​ka​mi w Mi​ni​ster​stwie Woj​ny, żeby po​rząd​nie się nią za​- jąć. Cór​ka mimo wszyst​ko go uwiel​bia​ła, a jego gry​zło su​mie​nie. Cza​sa​mi wo​lał​by, żeby go nie​na​wi​dzi​ła albo przy​naj​mniej trak​- to​wa​ła jak po​wie​trze. Po​trze​bo​wa​ła mi​ło​ści i sta​bi​li​za​cji. Praw​dzi​we​go domu i życz​- li​wych, ko​cha​ją​cych lu​dzi, któ​rzy oto​czą ją na​le​ży​tą opie​ką. W Bec​ket Hall bę​dzie jej le​piej. Jed​no dziec​ko wię​cej nie zro​bi ojcu róż​ni​cy. Ain​sley przy​gar​nie ją tak, jak przy​gar​nął Chan​ce’a i jego przy​bra​ne ro​dzeń​stwo. Wte​dy bę​dzie mógł wró​cić do Lon​dy​nu i do nor​mal​ne​go, cy​wi​- li​zo​wa​ne​go ży​cia, któ​re​go prze​cież za​wsze pra​gnął. To nic, że ostat​nio, jak wszyst​ko inne, jawi mu się ono w po​nu​rych bar​-

wach. Kie​dy po​wóz za​trzy​mał się przed do​mem, wy​sko​czył na uli​cę, nie cze​ka​jąc, aż lo​kaj otwo​rzy mu drzwicz​ki i opu​ści scho​dek. – Ju​tro z sa​me​go rana ru​sza​my do Bec​ket Hall – rzu​cił w stro​- nę woź​ni​cy. – Bądź go​to​wy do dro​gi, Bil​ly. I każ przy​go​to​wać dru​gi po​wóz na ba​ga​że. Zi​gno​ro​waw​szy en​tu​zja​stycz​ne „hur​ra”, któ​re roz​le​gło się za jego ple​ca​mi, po​ko​nał bie​giem scho​dy i wbiegł do środ​ka. Nikt nie wy​szedł mu na spo​tka​nie. W holu nie było ży​wej du​- szy. Ani jed​ne​go słu​żą​ce​go, któ​ry po​wi​nien czu​wać przy wej​- ściu, żeby wi​tać ewen​tu​al​nych go​ści. Ktoś mógł​by wy​nieść z par​te​ru cały do​by​tek i ża​den z do​mow​ni​ków nie zo​rien​to​wał​- by się, co się świę​ci. Zda​je się, że bez czuj​ne​go oka pani Gib​- bons dom sta​wał na gło​wie. Zdjął ka​pe​lusz i rę​ka​wicz​ki i po​zbyw​szy się płasz​cza, ru​szył na górę, skąd do​bie​ga​ły nie​po​ko​ją​ce ha​ła​sy. Do​pie​ro na pię​trze zo​rien​to​wał się, że to pod​nie​sio​ne dam​skie gło​sy. Tyl​ko tego mu bra​ko​wa​ło. Co naj​mniej po​ło​wa służ​by tło​czy​ła się pod za​mknię​ty​mi drzwia​mi ba​wial​ni. – Co tu się wy​pra​wia? – za​py​tał, nie kry​jąc nie​za​do​wo​le​nia. – Cóż to za pie​kiel​ne wrza​ski? – Pan Bec​ket? – Gib​bons przedarł się przez zbie​go​wi​sko swo​- ich pod​wład​nych i po​wi​tał go z nie​ja​kim zdzi​wie​niem. Oprócz ma​jor​do​mu​sa w grup​ce cie​kaw​skich zna​la​zło się kil​ka po​ko​jó​- wek, co naj​mniej trzech lo​ka​jów, a na​wet po​słu​gacz​ka z kuch​ni. Ta ostat​nia mia​ła na so​bie ogrom​ny bia​ły far​tuch i ści​ska​ła w ręku coś, co wy​glą​da​ło jak na wpół osku​ba​na kura. – To pani Jen​kins – po​in​for​mo​wał z prze​ję​ciem Gib​bons. – I pan​na Car​ru​thers. Bie​dac​two. Szcze​rze jej współ​czu​ję, ale na​- le​ża​ło się spo​dzie​wać ta​kie​go ob​ro​tu spraw. Od po​cząt​ku mó​wi​- łem, że nie pój​dzie po do​bro​ci. – Nie pój​dzie po do​bro​ci? – po​wtó​rzył osłu​pia​ły Chan​ce. – Kto? – Do​pie​ro po chwi​li uprzy​tom​nił so​bie, że cho​dzi o pa​nią Jen​kins, i prze​klął w du​chu wła​sną bez​myśl​ność. Przy​jął do pra​- cy Ju​lię Car​ru​thers mię​dzy in​ny​mi dla​te​go, że jej po​przed​nicz​ka ka​te​go​rycz​nie od​mó​wi​ła wy​jaz​du na wieś. Szko​da tyl​ko, że

w na​tło​ku zda​rzeń za​po​mniał ową po​przed​nicz​kę od​pra​wić. W związ​ku z tym miał te​raz w domu dwie nia​nie, czy​li o jed​ną za dużo. Zda​je się, że ka​mer​dy​ner na​zwał Ju​lię „bie​dac​twem”. Czyż​by pani Jen​kins przy​pu​ści​ła fron​tal​ny atak na swo​ją na​stęp​- czy​nię? Ta ko​bie​ta była zdol​na do wszyst​kie​go… – Gdzie jest moja cór​ka? – za​py​tał, mie​rząc słu​żą​ce​go mor​der​- czym spoj​rze​niem. – Je​śli nie chcesz, że​bym spa​lił cię żyw​cem i po​ćwiar​to​wał two​je zwę​glo​ne szcząt​ki, le​piej żeby nie było jej te​raz z tymi dwie​ma har​pia​mi. Gib​bons skrzy​wił się, jak​by najadł się dzieg​ciu. – Ależ, na​tu​ral​nie, że jej tam nie ma, sir! Pa​nien​ka Ali​ce zo​- sta​ła z Bet​ty​ann w swo​im po​ko​ju. Mia​ło być na od​wrót, to zna​- czy, na​wet ze​szły obie do ba​wial​ni, żeby nie prze​szka​dzać, ale wte​dy pani Jen​kins zbie​gła po scho​dach, drąc się wnie​bo​gło​sy, a za​raz za nią przy​bie​gła pan​na Car​ru​thers. Wi​dząc, co się świę​ci, Bet​ty​ann – za​wsze mó​wi​łem, że to by​stra dziew​czy​na – po​rwa​ła na​szą kru​szy​nę na ręce i po​pę​dzi​ła z nią z po​wro​tem na górę. I całe szczę​ście, bo sło​wo daję, mia​ły tu miej​sce dan​- tej​skie sce​ny. Wy​ba​czy pan kry​ty​kę, ale moim zda​niem po​wi​- nien pan był za​ła​twić spra​wę do koń​ca. Może oby​ło​by się bez awan​tur. – Świę​te sło​wa, Gib​bons. Po​ma​gam mi​ni​strom pro​wa​dzić woj​- nę, a nie po​tra​fię za​pro​wa​dzić ładu we wła​snym domu. I jak to o mnie świad​czy? Nie, nie mu​sisz od​po​wia​dać. To zby​tecz​ne. Wra​caj​cie do swo​ich obo​wiąz​ków. To nie przed​sta​wie​nie. A ty, Gib​bons, każ na​tych​miast spa​ko​wać do​by​tek pani Jen​kins i wy​- nieś jej ku​fry przed wyj​ście dla służ​by. Daję ci dzie​sięć mi​nut. – Tak jest, sir. A co z rze​cza​mi pan​ny Car​ru​thers? Ri​chards przy​niósł je z go​spo​dy i zo​sta​wił w kuch​ni. Ży​czy so​bie pan, że​- bym umie​ścił je w po​ko​ju dzie​cin​nym? – Rób, co uwa​żasz za sto​sow​ne, od tej pory zda​ję się we wszyst​kim na cie​bie. Wy​star​czy mi spra​wo​wa​nia obo​wiąz​ków pana domu jak na je​den dzień. Zresz​tą za​pew​ne po​ra​dzisz so​bie nie go​rzej ode mnie. Oby two​ja żona jak naj​prę​dzej wró​ci​ła do zdro​wia. – Z tymi sło​wy Bec​ket wy​pro​sto​wał ra​mio​na i otwo​- rzyw​szy po​dwój​ne drzwi, wkro​czył zde​cy​do​wa​nie do ba​wial​ni. Pani Jen​kins tkwi​ła po​środ​ku po​ko​ju, pod​pie​ra​jąc się pod po​-

tęż​ne boki. Na​tych​miast rzu​ci​ła mu się w oczy. Trud​no by​ło​by nie za​uwa​żyć oso​by o tak po​kaź​nych kształ​tach. – Mó​wię ci po raz ostat​ni, ni​g​dzie się stąd nie ru​szę! Po​cze​kaj no tyl​ko, aż nasz go​guś wró​ci do domu! Wte​dy zo​ba​czy​my, kto ma tu coś do po​wie​dze​nia! Jesz​cze bę​dziesz mia​ła się z pysz​na, na​dę​ta pa​niu​siu! Pan​na Car​ru​thers jesz​cze go nie za​uwa​ży​ła. Sie​dzia​ła na krze​śle pod oknem i wy​glą​da​ła ni​czym kró​lo​wa na tro​nie. Spra​- wia​ła wra​że​nie zu​peł​nie nie​po​ru​szo​nej, a jej wy​pro​sto​wa​ne ple​- cy i nie​na​gan​na po​stu​ra świad​czy​ły o sto​ic​kim spo​ko​ju. Wi​dać cór​ki du​chow​nych są ula​ne z twar​de​go krusz​cu. – Sko​ro pani na​le​ga, mo​że​my prze​brnąć przez to od po​cząt​ku – ode​zwa​ła się, ze wzro​kiem utkwio​nym w roz​mów​czy​nię. Nic dziw​ne​go, że nie spusz​cza jej z oczu. Pani Jen​kins go​to​wa była w każ​dej chwi​li rzu​cić się na nią z pię​ścia​mi, a bio​rąc pod uwa​- gę ga​ba​ry​ty obu pań, wal​ka nie by​ła​by wy​rów​na​na. – Na milę zio​nie od pani al​ko​ho​lem! Po​nad​to jest pani nie​czu​ła i okrut​na w sto​sun​ku do swo​jej pod​opiecz​nej. Taka po​sta​wa woła o po​- mstę do nie​ba. Nie po​win​na pani zbli​żać się do dzie​ci, a już na pew​no nie na​da​je się pani na pia​stun​kę dziew​czyn​ki, któ​ra opła​ku​je mat​kę. Nie wstyd pani? Pan Bec​ket zo​sta​nie o wszyst​- kim po​in​for​mo​wa​ny, kie​dy ra​czy wresz​cie wró​cić do domu i za​- pa​no​wać nad wszech​obec​nym cha​osem, jaki tu pa​nu​je. Słu​chał ich od nie​speł​na mi​nu​ty, a obie zdą​ży​ły go już ob​ra​- zić. Naj​pierw go​guś, a po​tem kom​plet​ny nie​udacz​nik, któ​ry nie po​tra​fi za​jąć się ba​ła​ga​nem we wła​snym ży​ciu. Nie miał ocho​ty wy​słu​chi​wać dal​szych obelg. Kto wie, cze​go jesz​cze by się do​- wie​dział o swo​ich nie​do​stat​kach? – Za po​zwo​le​niem, dro​gie pa​nie – za​czął au​to​ry​ta​tyw​nie. – Go​guś ra​czył wresz​cie wró​cić do domu. Ze​chcą mi pa​nie wy​ja​- śnić, co się tu dzie​je? Pan​na Car​ru​thers mia​ła dość ro​zu​mu, by za​cho​wać mil​cze​nie. Za to pani Jen​kins na​tych​miast za​czę​ła wrzesz​czeć. – A! Jest pan! – prych​nę​ła roz​sier​dzo​na, od​wra​ca​jąc się, żeby na nie​go spoj​rzeć. – Ry​chło w porę! Ta dzie​wu​cha pa​no​szy się tu jak pies. Mia​ła czel​ność mnie od​pra​wić! Mnie! Da pan wia​- rę? Żad​na pierw​sza lep​sza wy​wło​ka nie bę​dzie mi mó​wi​ła, co