Rozdział 1
Londyn Lato, 1847
- Nie chodzi o to, że byłaś złodziejką, Samantho. Chodzi o to, że wciąż
wytykasz swoim pracodawcom ich słabostki, a oni nie życzą sobie tego. -
Adorna, lady Bucknell, mówiła cichym, beznamiętnym głosem, i ktokolwiek
przysłuchiwałby się rozmowie, pomyślałby, że ze spokojem przyjęła niedawne
zwolnienie Samanthy.
Samantha Prendregast nie dała się oszukać. Stała przed jej biurkiem z
uniesioną brodą, ściągniętymi łopatkami, tak jak uczyła ją Adorna.
- Nie, proszę pani.
Biblioteka Szacownej Akademii Guwernantek urządzona była w
bladoniebieskim odcieniu i na tym tle bujna blond uroda Adorny jaśniała jak
diament w satynie.
- Ostrzegałam cię co do pana Wordlawa. Mówiłam ci, że jest służbistą,
który uważa, że kobiety powinny być widziane, lecz nie słyszane, a ty mnie
zapewniałaś, że sobie z nim poradzisz.
Samantha powstrzymała się przed kołysaniem na obcasach.
- Tak, proszę pani.
- A mimo to w ciągu dwóch krótkich miesięcy wróciłaś do Szacownej
Akademii Guwernantek bez pracy, bez referencji i z gwarancją, że mściwy pan
Wordlaw rozpowie o twojej złodziejskiej reputacji wśród tych nielicznych,
którzy cię jeszcze nie znają. - Adorna splotła dłonie. - A więc co masz na swoje
usprawiedliwienie tym razem?
Samantha pomyślała o tym, co powinna powiedzieć, jak mogłaby
ułagodzić Adornę, ale przestała kłamać, gdy przestała kraść.
- Wyśmiewa swojego syna. Dzieciak nie chce uczyć się prawa. Mały
Norman już się jąka, a kiedy ojciec ośmieszał go przed całą rodziną, zrobiło mi
się go żal i chciałam dać jego ojcu nauczkę.
- Więc powiedziałaś jego żonie o kochance, a kochankę przekonałaś, żeby
go porzuciła. Jak mogłoby to przynieść korzyść młodemu Normanowi?
- Ojciec pani Wordlaw kontroluje pieniądze. Zabrała syna i odeszła od
Wordlawa, co powinna zrobić już dawno temu, ale była zbyt dumna, żeby
przyznać się do pomyłki. Dziadek Normana dopilnuje, żeby Norman mógł
spełnić swoje marzenia. - Samantha przypomniała sobie, jak nauka bardzo
chłopca fascynowała. - Sądzę, że dzieciak odkryje coś wspaniałego.
- A co z kochanką?
- To moja znajoma z czasów ulicznych. Z przyjemnością pozbyła się
starego sukinsyna dla młodego lorda Penwyna.
- Jak jej się to udało?
- Zaaranżowałam to.
Ciche westchnienie Adorny oznaczało rezygnację.
- Z pewnością.
- Moja pani, przykro mi, że straciłam posadę i przyniosłam wstyd
Szacownej Akademii Guwernantek.
Samancie naprawdę było przykro, bardziej niż umiała to wyrazić.
- Ale nie żałuję, że pomogłam Normanowi.
- Tak, ja również nie żałuję. Jednak są delikatniejsze metody działania.
Samantha żałowała, że zawiodła Adornę - ponownie.
- Wiem, naprawdę wiem. Staram się pamiętać, co mi pani mówiła, ale
czasami puszczają mi nerwy i długo nie jestem w stanie się opanować. A
później jest już za późno.
- Usiądź. - Adorna wskazała obite niebieskim atłasem krzesło.
Samantha usiadła z gracją.
Adorna zabrała ją z ulicy sześć lat temu i przez pierwsze trzy lata
Samantha studiowała każde słowo i ruch swej dobrodziejki w nadziei, że zyska
jej urok i piękno. Teraz, mając dwadzieścia dwa lata, uświadomiła sobie, że
wysoka blondynka z charakterem wikinga i skłonnością do niewyparzonego
języka nigdy nie będzie w stanie naśladować powściągliwego i delikatnego
sposobu bycia Adorny. Jednak czas spędzony na obserwacji pozwolił Samancie
poznać skrywaną naturę patronki. Najgorsza część nagany była skończona.
Teraz musiała ponieść konsekwencje.
I doskonale wiedziała, jak ponosi się konsekwencje. Nauczyła się tego nie
od Adorny, lecz od ojca, który jak tylko zaczęła chodzić, uczył ją jak kraść
portfele, uśmiechając się przy tym uroczo przez cały czas.
- Pan Wordlaw miał solidnie podbite oko, gdy przyszedł tu na skargę -
powiedziała Adorna.
Samantha zacisnęła chudą pięść.
Adorna dodała:
- Tak myślałam. Czy zaatakował cię?
- Próbował. Po tym, jak wyprowadziła się jego żona. - Szarpali się tylko
przez krótką chwilę, ale ramię Samanthy nadal odczuwało skutki tej szarpaniny.
Nie okazywała, jak bardzo ta sytuacja ją przeraziła, nie przyznałaby się również,
że często w nocy budziła się z przerażeniem i walącym sercem. - To obrzydliwy
mały człowieczek.
- Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Większość ludzi nie nazwałaby
go małym.
- Nie o wzrost mi chodzi, lecz o jego charakter.
- Hm. Tak. W każdym razie jest szanowanym sędzią.
- Szanowanym?
- Przez jakiś czas. Dopóki nie rozpowiem plotek, które ten szacunek
podważą.
- Jest pani dobra. - Samantha skrzyżowała dłonie na udach i usiłowała
sprawiać wrażenie pokornej.
Najwyraźniej nie udało się jej, gdyż głos Adorny stał się ostrzejszy.
- Ale nawet wtedy, moja droga młoda wojowniczko o sprawiedliwość,
będą ci, którzy wierzą, że kobieta powinna dotrzymywać swojej przysięgi bez
względu na to, jak bardzo skorumpowany jest jej mąż.
- Głównie mężczyźni.
- Głównie. - Adorna postukała palcami w leżący przed nią list i spojrzała
w dal. - Pewnym problemem ze znalezieniem dla ciebie miejsca jest fakt, że
jesteś atrakcyjną, młodą kobietą.
- Dziękuję, pani. - Adorna nauczyła Samanthę wielu rzeczy, między
innymi tego, jak zrobić najlepszy użytek ze swojej urody. Samantha splatała w
warkocz platynowe włosy, upinała je wokół uszu i w luźny węzeł z tyłu głowy.
Miała pełne usta - jej zdaniem zbyt pełne, ale Adorna powiedziała, że mężczyźni
z pewnością chcieliby je całować. Okazało się to prawdą, chociaż nie zależało
jej na takim doświadczeniu.
Była zbyt szczupła. Wiedziała o tym. Adorna też tak sądziła. Jednak coś
w jej smukłych, silnych ramionach, eterycznym ciele, sposobie poruszania się
przyciągało uwagę. Bardziej niż by sobie tego życzyła, ponieważ w dzieciństwie
nabyła wiedzę o mężczyznach, kobietach, i o tym jak działają ich ciała, i nie
chciała mieć z tym nic wspólnego.
Nic, co powiedziała Adorna, nie mogło zmienić zdania Samanthy.
- Problem ze znalezieniem ci posady wiąże się z twoją poprzednią
profesją. Gdybyś nie była tak sławną - a raczej niesławną - złodziejką, byłoby
teraz łatwiej.
Samantha odezwała się językiem ulicy ze swojego dzieciństwa.
- Dawałam im tylko to, co chcieli, pani. Trochę przygody i podniecenia.
Nie moja wina, że pieklili się o skradziony portfel
Adorna nie uśmiechnęła się.
- W tym problem. Byłaś dobrze ubrana. Piękna. Wciągałaś ich w ciemne
zaułki i okradałaś, a im się to podobało.
Samantha przestała mówić slangiem i wróciła do czystego akcentu
wyższych sfer, którego nauczyła ją Adorna.
- Przynajmniej mężczyźni. Kobiety nie były takie tolerancyjne.
- Uważałam się za osobę całkiem tolerancyjną. Nie kazałam cię powiesić.
- Nigdy nie rozumiałam dlaczego.
Nie rozumiała również, skąd Adorna wiedziała, że jej torba została
przecięta, ale z czasem zrozumiała, że Adorna posiada szósty zmysł w
kontaktach z ludźmi i przerażającą wiedzę o wszystkim wokół.
- Zobaczyłam w tobie coś, co mi się spodobało. - Adorna złagodniała i
roześmiała się. - Przypominałaś mnie samą.
- Pani nigdy nie musiała kraść.
- Nie, ale miałam ojca, który chciał, żebym wyszła za mąż dla jego
korzyści. - Spojrzała na rozłożony przed nią list. - Znalazłam rozwiązanie
twojego problemu. Musisz opuścić Londyn.
Samantha zerwała się na równe nogi.
- Wyjechać z Londynu? - krzyknęła.
- Dama zawsze panuje nad swoim głosem.
Samantha spróbowała mówić normalnym tonem, ale nie była w stanie.
- Wyjechać z Londynu? - powtórzyła.
- Mam tu list od pułkownika Williama Gregory'ego z Kumbrii.
- Kumbria?
- W Krainie Jezior.
- Kraina Jezior? Ale przecież to... na prowincji.
- Świeże powietrze.
Samantha machnęła dłonią.
- To jest na północy... Daleko na północy. I na zachód. W górach.
Wielkich, groźnych górach.
- Jest tam śnieg. Orzeźwiający, czysty, biały śnieg. Są czyste strumienie.
Piękne niebieskie jeziora. Zazdroszczę ci. Każdy dzień będzie jak wakacje.
Oszołomiona Samantha spojrzała na Adornę, próbując w wyrazie jej
twarzy odnaleźć coś, co wskazywałoby, że kobieta żartuje.
Nie żartowała.
- Pułkownik Gregory rozpaczliwie potrzebuje guwernantki dla swoich
dzieci. Jesteś guwernantką i do tego bardzo dobrą.
- Wiem, ale... Na prowincji?
Przed oczami stanął jej obraz, który kiedyś widziała w Royal Museum.
Wijąca się wiejska droga. Wybujałe, zielone drzewa. Jeleń przemykający przez
las. A w oddali błękitne jezioro i górskie szczyty przykryte chmurami.
Najbardziej obrzydliwy sielankowy obrazek, jaki można sobie wyobrazić.
- Pracować dla... pułkownika? W służbie Jej Królewskiej Mości?
- Młodszy syn, wysłany do wojska, odbywał służbę w Indiach. Tam
ożenił się z Angielką, która uchodziła za piękną i dobrą. Byli bardzo szczęśliwi.
Trzy lata temu jego starszy brat zmarł i pułkownik Gregory odziedziczył
rodzinną posiadłość. Zanim mógł wrócić do domu, jego żona została zabita w
tajemniczych okolicznościach. Mówi się, że musiał ją strasznie kochać, bo od
tamtej pory nie spojrzał na inną kobietę.
Adorna zamilkła i po chwili Samantha zrozumiała, że czeka na
odpowiedni komentarz.
- To tragiczne.
- Kiedy pułkownik Gregory powrócił ze swoją rodziną, o jego historii
mówił cały Londyn. Oczywiście dlatego, że matrony miały nadzieję, iż osiądzie
w Londynie, gdzie mógłby znaleźć sobie nową żonę. Zamiast tego od razu
pojechał do swojego domu na wsi w Silvermere, niedaleko Devil's Feli i tam
pozostał.
- Devil's Feli? - W głowie Samanthy od razu pojawił się obraz ruin
zamczyska, usytuowanego na kamienistej skale, na tle burzowego nieba.
- To podobno urocze miejsce.
Jeśli ktoś lubi nietoperze. Samantha spytała:
- Czy poznała pani pułkownika Gregory'ego?
- Nie, ale jest oficerem i dżentelmenem, który cieszy się nieskazitelną
opinią i szacunkiem swoich przełożonych. - Adorna spojrzała uważnie na
Samanthę. - Jestem pewna, że nie da ci powodu do kolejnego skandalu.
- Mam nadzieję, proszę pani.
Adorna chrząknęła. Samantha poprawiła się szybko:
- Jestem pewna, że nie, proszę pani.
Adorna założyła okulary i przeczytała fragment listu pułkownika.
- Ponieważ mój dom znajduje się na odludziu (Samantha pisnęła cicho)
guwernantka nie będzie musiała martwić się o swoje bezpieczeństwo. Drogi są
patrolowane przez lokalną milicję, którą zorganizowałem, a która jest
wspierana przez moich ludzi.
Nie zważając na niechęć Samanthy, Adorna powiedziała:
- A kilka linijek dalej pułkownik Gregory pisze: Proponuję
wynagrodzenie w wysokości czterech funtów tygodniowo, a także ekwiwalent na
herbatę i cukier oraz co tydzień pól dnia wolnego. Pozwolę również
guwernantce na tydzień wolnego rocznie, by mogła odwiedzić rodzinę. -
Spojrzała znad okularów. - Bardzo hojne. O wiele bardziej niż to, co mogłabyś
zarobić tu, w Londynie.
- Ale proszę pani, tam nawet nie dociera kolej. - Jeśli Samantha miała
opuścić miasto, musiała być pewna, że będzie mogła w każdej chwili wrócić.
- Koleją dotrzesz w tamte okolice - zapewniła ją Adorna. - Pułkownik
Gregory pisze: Powinna pojechać pociągiem do Yorku, a tam przesiąść się do
powozu, który zawiezie ją do Hawksmouth. W zajeździe powinna powiedzieć
właścicielowi kim jest, a on dowiezie ją do Silvermere, gdzie będą na nią
oczekiwać jej podopieczni i ja.
- Dlatego płaci cztery funty miesięcznie. - Samantha z łatwością mogła
wyobrazić sobie pustkowie, na które chciała ją zesłać Adorna. - Nikt nie
zechciałby mieszkać w dziczy.
- Nie dlatego. - Adorna wczytywała się w list. - Chodzi o dzieci.
- O dzieci? - Robiło się coraz gorzej. - Co jest nie tak z dziećmi?
Pułkownik Gregory pisze, że wszystko z nimi w porządku.
- Jeśli tak pisze, to znaczy, że z pewnością coś jest nie w porządku.
- To prawda. Sama tak pomyślałam. Z pewnością jest ich dużo.
- Dużo? - spytała zaniepokojona Samantha. - Co to znaczy dużo?
Adorna sprawdziła w liście.
- Sześcioro, od czterech do dwunastu lat.
- Pułkownik Gregory nie próżnował! - A Samantha z pewnością nie
takiego pracodawcy oczekiwała. Gburowaty typ, który chciał, żeby guwernantka
zajęła się jego liczną gromadką, gdy on będzie uganiał się po okolicy za
bandytami.
Samantha rozłożyła ręce, prosząc o wyrozumiałość.
Adorna zdjęła okulary, złożyła je i położyła na stole, ze starannością,
która wydawała się nienaturalna.
- Uważam, że powinnaś przyjąć tę posadę.
Och, nie. Adorna rzadko mówiła z takim zdecydowaniem. Wprawdzie
niemal zawsze udawało się jej dostać to, czego chciała, ale z reguły osiągała to
taktem i sprytem. Gdy mówiła tak zdecydowanym tonem, oznaczało to, że
ofiara nie mogła liczyć na wyrozumiałość.
- Pani?
- Nadszarpnęłaś przychody pana Wordlawa, jego pozycję i męską dumę, a
ta duma nie spocznie, dopóki nie pogrzebie całkowicie twojej reputacji. Nie
znajdę ci żadnej innej posady w Londynie.
- Ale… ale ja nigdy nie wyjeżdżałam z Londynu.
- Sama jesteś sobie winna. Teraz musisz ponieść konsekwencje. - Adorna
wpatrywała się w Samanthę. - Pojedziesz do Krainy Jezior. Już wysiałam list do
pułkownika Gregory'ego, że powinien cię oczekiwać w ciągu dwóch tygodni. I
jeszcze jedno, Samantho.
Poważny ton Adorny zwracał uwagę.
- Tak, proszę pani?
- Pod żadnym pozorem nie mów pułkownikowi o swojej przeszłości.-
Adorna skrzyżowała dłonie na blacie biurka. - Dowiadywałam się o niego i
powiedziano mi, że jest dobrym człowiekiem, sprawiedliwym, ale
nietolerancyjnym.
- Złodziej pozostaje złodziejem aż do śmierci? - Bunt ściskał ją za gardło.
- To nic nowego. Mogę zostać świętą, a te dranie nadal będą mnie oceniać.
- Nie bądź wulgarna - upomniała ją Adorna. - I obiecaj, że będziesz
dyskretna.
Samantha uśmiechnęła się z goryczą.
- Obiecuję, proszę pani. Nic nie powiem temu moraliście.
Rozdział 2
Kraina Jezior
Dwa tygodnie później
Samantha stała w trawie obok swojego bagażu i patrzyła z otwartymi
ustami za powozem, który w chmurze kurzu pędził z powrotem drogą do wioski
Hawksmouth.
- Co ja powiedziałam? - krzyknęła za młodym woźnicą, który kompletnie
ją zignorował.
Spytała tylko, czy wilki nadal jedzą mieszkańców wioski. Czy będzie
musiała ratować dzieci przed niedźwiedziami. I czy pułkownik Gregory trzymał
żywy inwentarz w domu. Wszystkie te kwestie powinny zostać wyjaśnione, ale
młodzik z zajazdu Hawksmouth obraził się i wyrzucił ją tutaj.
Okolica była tak przerażająca, jak sobie wyobrażała. Drzewa rosnące
wzdłuż drogi przechodziły w ciemny las, gdzie, jak była pewna, grasowały
niedźwiedzie z długimi pazurami i kłami zbrukany-mi krwią. Niedźwiedzie,
które teraz ją osaczały, śliniąc się z głodu i czekając na zmrok, by ją dopaść i
rozszarpać na kawałki. Przed sobą miała otwartą przestrzeń. Jedna z tych łąk,
którą, jak sądziła, mijał powóz w drodze tutaj. Łąka ogromna i zielona,
opadająca i wznosząca się, pocięta liniami białych kamiennych ogrodzeń i
rozciągająca się po horyzont. Po łąkach chodziły wielkookie, żujące trawę owce,
ciągle wypatrując... wilków.
Tak, wilków. Tu musiały być wilki. Wyobrażała sobie, jak się skradają,
wlepiając czerwone ślepia w swoją ofiarę, aż nagle zauważają większy i bardziej
smakowity kawał mięsa. Ją.
Zadrżała i powoli pochyliła się nad kufrem. Ador-nie chyba zrobiło się żal
swojej protegowanej, ponieważ zadbała o to, aby Samantha na wygnaniu była
odpowiednio ubrana. Podarowała jej niezliczoną ilość kreacji, szali, płaszczy,
kapeluszy i butów. Niestety wszystko zgnije na tej dróżce; zaraz zapadnie noc, a
Samantha nadal będzie tu siedzieć, stając się łakomym kąskiem dla wszelkich
drapieżników, i nikt nawet nie usłyszy jej krzyków.
Ruszyła w stronę Silvermere. Rozejrzała się wokół. Wśród drzew robiło
się coraz ciemniej. Słońce zbliżało się do horyzontu, ku górskim przepaściom,
gdzie za chwilę miało zniknąć. Gdyby była rozsądna, wróciłaby do bagażu i
spędziła ostatnie chwile ze swoją garderobą, jednak wola przetrwania była zbyt
silna. Chociaż wiedziała, że nie miało to większego sensu, musiała spróbować
dotrzeć do celu. Poprawiła torbę na ramieniu. Miała tylko nadzieję, że te ruiny
zamku znajdują się na końcu drogi.
Minęła jezioro, nieruchome, niebieskie, wyglądające na przerażająco
głębokie i zimne. Zapewne mieszkały tam różne okropności. Wiedziała to,
ponieważ od czasu do czasu dobiegał ją plusk wody. Być może była to ryba. A
może jakiś potwór, nurkujący w głębinach. Słyszała o potworach mieszkających
w jeziorach. Niedawno czytała książkę o takim stworze ze Szkocji.
Przyspieszyła. Przypomniała sobie gotyckie powieści, które z taką
przyjemnością pakowała do kufra. Jeśli uda się jej przeżyć, wyrzuci je... Ale
może nie do jeziora. Mogłoby to rozjuszyć potwora.
Spojrzała przed siebie, mając nadzieję, że zobaczy jakiś budynek. Nie
było tam niczego. Tylko wijąca się, wznosząca i opadająca droga. Drzewa o
wybujałej zieleni. A nad wszystkim królowały surowe, skaliste i obojętne góry.
Młody woźnica wskazał na nie i powiedział, że tutaj w Kumbrii nazywają je
„spadami". Spytała, czy nazywają się tak dlatego, że ludzie z nich spadają, czy
też dlatego, że one zwalają się na ludzi. To pytanie wydawało się jej logiczne,
ale najwyraźniej rozzłościło woźnicę.
Słońce zaszło zbyt gwałtownie, zalewając górskie szczyty czerwienią.
Obłoki mgły uniosły się z drzew, a potem odpłynęły, jakby wessane przez
niewidzialnego olbrzyma. Mrok rozlał się między drzewami i w przydrożnym
rowie.
Zwolniła i poprawiła uwierający gorset.
Prawdę powiedziawszy, żaden szanujący się wilk nie chciałby jej zjeść.
Od czterech dni była w podróży - dwa dni w pociągu, krótka noc w zajeździe w
Yorku, a potem dwa dni w powozie. Powieki piekły ją z niewyspania, brązowa
suknia była wymięta i nieświeża, a stopy...
Stanęła i oparła się o drzewo.
- Bolą mnie stopy.
To jednak nie miało żadnego znaczenia, gdyż usłyszała trzask w
zaroślach. Drogą na wprost niej pędził koń. Mężczyzna w siodle wyciągnął
ramię, chwycił ją za kołnierz i zagrzmiał:
- Stój! Co tu robisz?
Łapiąc go za nadgarstek, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Kim jesteś, że tak niegrzecznie mnie wypytujesz?
Duży, wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych, schludnie ostrzyżonych
włosach. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, mocną szczękę, a na
dodatek cudownie szerokie bary, smukłą talię i bez wątpienia silne ramiona.
Jego nadgarstek był twardy, żylasty i tak szeroki, że nie mogła objąć go palcami.
Mogłaby przypuszczać, że kiedy ją zobaczy, szczupłą, drobną, młodą
kobietę, uratuje ją. On jednak zamiast tego wzmocnił tylko uścisk.
Jej początkowa ulga, że to człowiek, a nie wilk lub potwór, osłabła.
Trzymał ją tak blisko, że czulą ciepło końskiego ciała i jego pot. Końskie kopyta
były tak blisko jej stóp, że chciała się cofnąć, a gdy przysuną! zwierzę jeszcze
bliżej, pisnęła ze strachu.
- Przestań! Ta bestia zmiażdży mi stopy.
- Nie ruszaj się, a wszystko będzie w porządku. Dobrze pamiętała ton
głosu policjanta, gdy schwytał złodzieja, a ten mężczyzna mówił tym samym
tonem, ostro. Pogardliwie. Nieprzejednanie.
- Nazywam się Samantha Prendregast i jestem nową guwernantką w
Silvermere.
Mężczyzna puścił jej kołnierz. Westchnęła z ulgą i poprawiła strój.
- Tak już lepiej. A teraz - kim ty jesteś i co robisz, jeżdżąc po drogach i
łapiąc młode kobiety za...
Pochylił się i zdjął torbę z jej ramienia. Wyciągnęła po nią rękę.
Trzymał torbę poza jej zasięgiem.
- Co robisz? - wrzasnęła. Dobrze wiedziała co robił; po prostu nie mogła
w to uwierzyć. Cóż za ironia, że ją okradziono, gdy tylko opuściła Londyn.
Włożył rękę do środka, a potem wyciągnął jej zawartość. Chustkę. Klucze
do kufra. Skrawek biletu kolejowego. I skromną, bardzo skromną sumę
pieniędzy.
Nigdy nie popełniła tego błędu, żeby nosić więcej niż kilka funtów w
torbie. Pieniądze trzymała wetknięte za podwiązkę. Dziś, jeśli opuściło ją
szczęście, on domyśli się tego i od razu zanurkuje pod jej spódnicę. Jednak
mężczyzna włożył wszystkie rzeczy z powrotem i oddał jej torbę.
- Dlaczego poruszasz się pieszo? Czy zdarzył się wypadek? - Chociaż
puścił jej kołnierz, to ton jego głosu był nadal rozkazujący, a nawet ostrzejszy.
- W pewnym sensie. Młodzik z Zajazdu Hawksmouth wyrzucił mnie i
mój bagaż przy drodze i wrócił do miasta.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej obraziło go coś, co powiedziałam.
Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów.
- Mogę sobie wyobrazić.
Zeskoczył z siodła.
Była wysoka, jednak on był wyższy. Musiał mieć ponad metr
osiemdziesiąt. Do tej chwili nie odczuwała strachu. Jednak teraz w jej głowie
pojawiły się myśli o gwałcie i morderstwie i po raz drugi w ciągu kilku tygodni
pożałowała, że nie zna więcej sposobów na zniechęcenie nachalnego zalotnika.
Kiedyś wbiła paznokcie w szyję pana Wordlawa i uciekła w pośpiechu. Nie
sądziła, że to podziała na tego typa.
- Kim jesteś? - spytała ponownie. Równie dobrze mogła się nie odzywać.
- Czy masz jakieś dokumenty, potwierdzające twoją tożsamość?
- Mam list od lady Bucknell.
- Pokaż.
- Jest w moim kufrze. - Ucieszyła się. Nawet gdyby miało oznaczać to
kłopoty, nawet gdyby ją torturował, ponieważ jej nie wierzył, chciała dać
nauczkę temu człowiekowi, który groził i straszył bezbronne kobiety na
pustkowiu.
Pochylił się nad nią i wpatrywał się, jakby chciał odgadnąć jej myśli.
Dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Z każdą chwilą robiło się coraz
ciemniej, nigdy wcześniej nie widziała takiej ciemności, pozbawionej miejskich
świateł. Na niebie pojawiły się gwiazdy, jak małe żarzące się węgielki w
wielkim, czarnym palenisku, a on wydawał się teraz cieniem. Nie mogła
opanować drżenia.
- Skąd pani pochodzi, panno Prendregast? - Wyczuła kpinę w jego
głębokim głosie.
- Z Londynu.
- Nigdy wcześniej nie opuszczała pani Londynu, mam rację?
- Nigdy. - W napięciu czekała, że powie coś złośliwego na temat
mieszczuchów.
Zaśmiał się tylko, rozbawiony jej ignorancją.
- Mam nadzieję, ze jest pani doskonałą guwernantką.
Zesztywniała.
- Jestem.
- To dobrze.
Zawrócił konia, wskoczył na niego i odjechał w stronę lasu.
Popatrzyła za nim z ulgą, zaskoczeniem.
- Proszę zaczekać! - krzyknęła. - Powinien pan mnie uratować!
Żadnej odpowiedzi, tylko słabnący odgłos końskich kopyt.
- Coś może mnie zjeść! Jak daleko jest do Silvermere? - wrzasnęła. - Czy
możesz komuś powiedzieć, że tu jestem? - I ciszej dodała: - Ty nieczuły gburze,
zostaw mi przynajmniej kij, żebym mogła odganiać niedźwiedzie.
Nic z tego. Nadal znajdowała się pośrodku dziczy, zmierzając w stronę
domu oddalonego o wiele mil stąd.
Szlochając, potarła piekące powieki. Potem wyprostowała ramiona i
pomaszerowała przed siebie. W Londynie nigdy nie panowała cisza. Ciągle
słychać było stukot kół powozów, płacz dzieci, muzykę lub gwar dobiegający z
tawern. Tutaj cisza była przytłaczająca, czasami tylko przerywał ją łopot
skrzydeł lub trzask w zaroślach. Oddałaby wszystko za jakiś dźwięk, który
rozproszyłby tę wstrętną, nienaturalną ciszę.
Wtedy w oddali dostrzegła światło błyskawicy i usłyszała pierwszy
pomruk burzy.
- Uważaj czego pragniesz, dziewczyno - wymamrotała do siebie. -
Doigrałaś się.
Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i każdy krok kosztował ją coraz
więcej wysiłku. Potykała się o koleiny, kamienie, ale nawet zmęczenie nie
zmusiłoby jej, by iść łąką wzdłuż drogi. Węże. Wiedziała, że muszą być tam
węże. A błyskawice były coraz bliżej, oślepiając ją za każdym razem błyskiem i
ogłuszając grzmotem.
Początkowo hałas na drodze wzięła za kolejny grzmot. Potem
uświadomiła sobie... pomyślała... to brzmiało zupełnie jak...
Zamarła. Schowała się w ciemności.
W oddali pojawiły się dwie kołyszące się latarnie... Powóz! Niebo
rozświetliła błyskawica - miała rację! To był powóz. Gdyby nie była taka
zmęczona, krzyczałaby z radości. Musiała tylko zwrócić na siebie uwagę
woźnicy. Pojazd jechał w jej stronę, kołysząc się na boki. Gdy był bliżej, stanęła
na poboczu, zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękoma. Po raz pierwszy od
okropnego spotkania z panem Wordlawem dopisało jej szczęście, powóz
zatrzymał się. Lokaj zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi. Podała mu dłoń, a on
pomógł jej znaleźć się w luksusowym wnętrzu.
- Jadę do…
- Silvermere. Tak, panno Prendregast, wiemy. - Zamknął drzwi.
Siedziała w ciemności. Przesunęła dłonią po obiciu siedzenia i
zastanawiała się co… jak… Ten mężczyzna. Był zbyt leniwy, żeby sam ją
uratować, ale pewnie wysłał tych ludzi.
Powóz zawrócił i ruszył z taką prędkością, że Samantha opadła na
siedzenie. Była zbyt zmęczona, żeby robić coś innego, niż odpoczywać.
Zastanawiała się, czy powinna się martwić, że została porwana, i stwierdziła, że
porwanie było niewielką ceną za możliwość siedzenia.
Jechali na tyle długo, że zdążyła zapaść w sen. Ocknęła się, gdy powóz
zwolnił i się zatrzymał.
Drzwi otworzyły się i lokaj podał jej rękę; przyjęła ją i stanęła na stopniu.
Jej oczom ukazała się olśniewająca rezydencja.
Rozdział 3
Samanthę obudził brzęk naczyń obok łóżka. Odgarnęła włosy z oczu i
obserwowała, jak młoda, pulchna służąca odsłania oliwkowozłote zasłony.
Pokój zalało poranne słońce i Samantha zamrugała.
- Dzień dobry, panienko - odezwała się odziana w czarno-biały mundurek
służąca, dygając przy tym nieznacznie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat,
dziecko natury, które tryskało zdrowiem, świeżym powietrzem i krochmalem. -
Mam na imię Clarinda. Przyniosłam pani śniadanie.
- Dziękuję. - Samantha usiadła. - Która godzina?
- Dobrze po siódmej, ale była pani zmęczona po wczorajszej marszrucie.
Samantha rozejrzała się po pokoju, którego nie zdążyła obejrzeć zeszłej
nocy. Jej sypialnia na drugim piętrze była przestronna. Jak wszystko w rym
domu, emanowała dostatkiem. Między innymi za sprawą ciemnych dębowych
mebli, rzeźbionych i ciężkich, i łóżka - szerokiego, z długą narzutą i materacem
z pierza. A co najważniejsze, była tu osobna ubieralnia z bieżącą wodą, jak się
domyśliła, ze zbiornika na dachu.
To była ta rudera, gdzie, jak myślała, sześcioro dzieci i ociężały
pułkownik mieszkają pod jednym dachem z żywym inwentarzem?
- Proszę, panienko. - Clarinda położyła tacę na kolanach Samanthy i
uniosła srebrną pokrywę, uwalniając zapach świeżych jajek, pikantnych
kiełbasek, maślanych bułeczek, płatków owsianych gęstych od miodu, i
pokrojonej gruszki oproszonej cynamonem. - Kucharz nie wiedział, co panienka
lubi, więc przygotował wszystkiego po trochu.
- Wygląda wspaniale. - Samantha wzięła głęboki oddech i uświadomiła
sobie, że po raz pierwszy od czasu, gdy opuściła Londyn, czuje głód.
Clarinda nalała herbaty.
- Ach, jaki cudowny dzień, panienko.
Samantha zauważyła, że na zewnątrz było słonecznie. Olbrzymie korony
drzew ocierały się o okna i przez gałęzie widziała niebo tak niebieskie, że
patrzenie na nie było niemal bolesne. Gdzieniegdzie jasność przysłaniała
chmura.
Clarinda podeszła do staromodnego kominka i dorzuciła polan do ognia.
- Wczoraj ludzie zabrali pani kufer z drogi. - Clarinda poklepała dłonią
pomalowaną na czarno drewnianą skrzynię ze skórzanymi pasami i ciężkimi
zamkami. Spod czepka wyzierały niepokorne jasnobrązowe włosy, a piwne oczy
świeciły z ciekawości. - Czy mam rozpakować?
- Tak. Gdybyś mogła. Klucz jest… Gdzie jest torba?
- Tutaj, panienko? - Clarinda podniosła czarną, aksamitną torbę z toaletki.
- Tak, dziękuję. - Samantha wyciągnęła rękę, uszczęśliwiona, że nie
zgubiła jej gdzieś ze zmęczenia.
Zastanawiała się, czy wczorajsze zdarzenie jej się przywidziało. Marsz w
ciemności. Ten mężczyzna, pędzący przez zarośla. A potem, gdy już myślała, że
jest uratowana, i to przez dżentelmena, on zaczął zasypywać ją pytaniami jak
jakiś prawnik i zabrał jej torbę.
No dobrze. Nie przywłaszczył jej sobie. Ale odjechał, nie oferując żadnej
pomocy. Co za prostak!
Chociaż… no cóż, jakim cudem powóz nadjechał tak szybko?
Wszystko wydawało się zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdziwe,
poza bolącymi stopami. Nigdy też nie zapomni, jak oniemiała, wychodząc z
powozu i widząc posiadłość Silvermere. Szeroki, czteropiętrowy budynek
wznosił się w ciemności ponad portyk. We wszystkich oknach jarzyły się
światła. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi było otwarte, a pani Shelbourn,
dystyngowana, dojrzała gospodyni zapraszała ją gestem do środka.
- Pośpiesz się, kochana, czeka na ciebie ciepły posiłek.
Samantha nie była w stanie dużo zjeść, ale teraz najadła się do syta.
Skończywszy, nalała resztkę herbaty do filiżanki i wstała z łóżka. Przeszła przez
dywan, a potem na palcach po drewnianej podłodze zbliżyła się do okna.
Spojrzała na park, który tworzyły wspaniałe połacie trawnika, wielkie,
stare drzewa, których wierzchołków nie mogła dojrzeć, a gdzieniegdzie widniała
altana, klomby pełne kwiatów i krzewy, przycięte na kształt lwów i ptaków.
Teren był piękny, a co ważniejsze…
- Nie widzę stąd gór.
- Tak, panienko, ale są tam. Góry otaczają Silvermere, jak olbrzymie
ramiona. Są wspaniałe.
- Hm. - Samantha odwróciła się plecami do okna. - Czy burza przyniosła
deszcz?
- To była straszna nawałnica, pioruny błyskały od jednego wierzchołka
góry do drugiego, a deszcz zalał górskie strumienie. - Clarinda uśmiechnęła się
do niej, a w jej różowych, gładkich policzkach pojawiły się dołeczki. - Musiała
pani być śmiertelnie zmęczona, skoro przespała pani całą burzę. Gdy pani się
ubierze, pułkownik Gregory chciałby z panią porozmawiać.
- Tak. Oczywiście. Jak sobie życzy.
Czy pułkownik Gregory będzie równie dużym zaskoczeniem, jak jego
dom? Z pewnością Samantha już nie wyobrażała sobie posiwiałego,
skostniałego wojownika. Ktokolwiek był właścicielem tego domu, musiał mieć
pojęcie o dobrym smaku, mimo iż spędził wiele lat w Indiach, penetrując
tamtejsze bezdroża i nieustannie zapładniając swoją żonę.
Podała Clarindzie klucz.
- Jaki jest pułkownik?
- Ach, panienko, to dobry człowiek. - Clarinda uklękła przy kufrze i
zaczęła siłować się z zamkiem.
Samantha czekała, ale dziewczyna nie powiedziała nic więcej.
- Czy jest bardzo stary?
- Nie bardzo. Nie tak stary jak mój dziadek.
- Och. - Samantha znowu wyobraziła sobie, że jest siwy.
- Ale moja mama mówi, że jest przystojny.
Bardzo siwy. Pewnie ma stalowoszare oczy.
- I zbyt surowy dla swoich dzieci, ale nie słyszała pani tego ode mnie. -
Clarinda wyciągnęła pierwszą suknię, z bladoróżowego perkalu, i przewiesiła ją
przez oparcie krzesła. Następna była z kwiecistej, szafirowej popeliny. W końcu
sięgnęła po suknię z ciemnozielonej serży. - Panienko, czy mam to uprasować?
Samantha rozmyślała o żołnierzu w mundurze, który na nią czekał. Zrzędliwi,
podstarzali mężczyźni dobrze reagowali na młodość i urok.
- Nie, raczej nie. Chyba lepsza będzie ta różowa.
Clarinda przyjrzała się sukni, a potem Samancie.
- Zobaczymy.
Wzięła suknię i wyszła.
Zanim wróciła, Samantha zdążyła dopić herbatę, umyć się w misce
stojącej w ubieralni i nałożyć bieliznę. Gdy Clarinda zakładała jej suknię przez
głowę, Samantha spytała:
- Dlaczego pułkownik Gregory jest taki surowy dla swoich dzieci?
- To przez jego wojskowe wykształcenie. Chce, żeby wykonywały
rozkazy, równo maszerowały. Żeby nigdy się nie brudziły, a jeśli tak się stanie,
żeby czyściły swoje buty, aż będą lśnić.
Samantha uniosła brwi.
- Te dzieci muszą być święte. No cóż, nie będę miała nic do roboty!
Clarinda wybuchnęła śmiechem.
- To się okaże, panienko.
- Psst! - dźwięk rozległ się w korytarzu na drugim piętrze.
Samantha zatrzymała się w drodze na spotkanie z pułkownikiem
Gregorym i rozejrzała się uważnie. Drzwi były lekko uchylone. Wyglądały zza
nich trzy buzie i trzy ręce machaniem zachęcały ją do podejścia.
- Mnie wołacie? - Samantha wskazała na siebie. Jakby nie wiedziała.
- Ciii! - Dzieci przyłożyły palce wskazujące do ust, a potem znowu
zaczęły machać rękoma, żeby podeszła. Samantha, rozbawiona i zaciekawiona,
weszła do sypialni. Przy ścianie stały trzy żelazne łóżka nakryte kapami. Na
siedzisku przy oknie w równym rzędzie poukładane były lalki. Wszystkie
zabawki ustawione zostały w równych rzędach. W oknach wisiały proste
zasłony. Samantha uświadomiła sobie, że pokój dziewczynek bardziej
przypominał sierociniec niż sypialnię dzieci z zamożnej rodziny.
Potem stanęło przed nią sześcioro ciemnowłosych dzieci, te, które stały
przy drzwiach i te, które czekały w środku. Samantha zdała sobie sprawę, że
każde z tych dzieci było dziewczynką. Pułkownik miał same córki.
Prawie się roześmiała. Od czasu rozmowy z Adorną niepokoiła się
swoimi obowiązkami. Martwiła się, że po raz pierwszy wzięła na siebie więcej,
niż mogła udźwignąć. Jednak dziewczynki z arystokracji były przecież słodkie,
skromne i łatwe w wychowaniu, i tylko wojskowy, próbujący narzucić im
żołnierskie normy, mógł pomyśleć, że to trudne zadanie.
- Witam, moje dzieci! Czy to wy jesteście moimi nowymi
podopiecznymi? - spytała radośnie Samantha.
Najwyższa dziewczynka, ślicznotka z już widocznym zarysem piersi i
poważną miną, wyciągnęła zza pleców szpicrutę i uderzyła się nią w czarne,
sięgające do kostki buty.
- Czy to pani jest nową guwernantką?
Zaskoczona Samantha przyjrzała się dziewczynce i jej siostrom, w
identycznych, prostych, ciemnoniebieskich sukienkach, z białymi fartuszkami
na wierzchu. Każda dziewczynka miała włosy mocno splecione w warkocz i
przewiązane ciemnoniebieską wstążką, takie same buty do kostki, a na ich
buziach malował się wyraz nieufności i agresji.
- Tak, nazywam się panna Samantha Prendregast. - Coś kazało jej dodać:
- Możecie mówić do mnie panno Prendregast.
- Ja jestem Agnes. - Dziewczynka wskazała następną w kolejności, która
powinna się odezwać.
- Ja jestem Vivian. - Ta dziewczynka była równie wysoka jak jej siostra,
zaskakująco atrakcyjna, z ciemnymi włosami i ładnymi brwiami.
Agnes wskazywała szpicrutą. Kolejne dziecko o ciemnych włosach i
niebieskich oczach oznajmiło:
- Mara.
Samantha odzyskała równowagę i uśmiechnęła się ciepło.
- Miło was poznać, Vivian i Maro. Ile masz lat, Vivian?
- Jedenaście.
- A ty, Maro?
- Dziewięć.
Agnes zerkała na Samanthę.
- Proszę nie przerywać.
- Jesteś za młoda na wydawanie rozkazów - powiedziała miękko
Samantha. - Może się zastanowisz, zanim zaczniesz.
Jakby zaskoczona delikatną reprymendą, Agnes zamrugała, a potem
odzyskała pewność siebie.
- Nie.
Ton jej głosu kogoś Samancie przypominał. Samantha skrzywiła się.
Kogoś, kogo niedawno spotkała. Ale kogo?
Agnes wskazała kolejną dziewczynkę.
- Henrietta. - To dziecko, brunetka z brązowymi oczami, najwyraźniej nie
rozumiało planu ośmieszenia nowej guwernantki i grzecznie dygnęło.
Nigdy niesłuchająca rozkazów, zwłaszcza od rozwydrzonych dzieci,
Samantha przerwała.
- Jakie piękne imię, Henrietto. Masz siedem lat?
Henrietta ostrożnie przytaknęła, z szeroko otwartymi oczyma.
- Skąd pani wiedziała?
- Umiem zgadywać.
Agnes uderzyła szpicrutą w but, żeby zwrócić na siebie uwagę, a potem
wskazała na uśmiechnięte, szczerbate dziecko.
- Emmeline - powiedziała szczerbata dziewczynka.
- Masz pięć lat?
- Tak. I wypadły mi zęby.
- Widzę - Samantha zareagowała uśmiechem. Emmeline była urocza.
Agnes z naburmuszoną miną wskazała na najmniejszą dziewczynkę, z
równie ciemnymi włosami i oczyma jak starsze siostry. Dziewczynka włożyła
palec do buzi i wpatrywała się w dywan.
Agnes wzdychając powiedziała:
- To Kyla.
Kyla podbiegła do Agnes i ukryła twarz w spódnicy siostry.
Agnes pogładziła ją po włosach i spojrzała na Samanthę, jakby
prowokując ją do zrobienia jakiejś uwagi.
- Najwyraźniej Kyla cię ubóstwia - powiedziała Samantha. - I ma ku temu
powód. To ty utrzymujesz harmonię w rodzinie, prawda?
- Tak. Nie potrzebujemy pani. - Agnes się wyprostowała. - Wyjaśnimy
pani, dlaczego powinna wracać do domu.
Samantha również się wyprostowała.
- Nie mogę.
- Może pani! Musi pani!
- Zostałam wysłana do Kumbrii z wyraźnym poleceniem od mojego
pracodawcy, żeby tu zostać i uczyć ciebie i twoje siostry wszystkiego, co wiem
o geografii, grze na pianinie, pisaniu, czytaniu, literaturze, manierach, językach
obcych…
- Nie potrzebuję tego! - przerwała jej Agnes.
Samantha uniosła brwi.
- Wydaje mi się, że potrzebujesz. - Spojrzała na dziewczynki. - Wszystkie
potrzebujecie.
Mara wystąpiła do przodu. Było w niej coś łobuzerskiego. Miała na sobie
takie samo ubranie jak pozostałe dziewczynki, jednak sukienka była
pognieciona. Na fartuchu widniała wielka, różowa, mokra plama. Włosy
zaplecione jak u sióstr, ale wokół twarzy wiły się niesforne kosmyki. Nie
przeszkadzało jej to, by powiedzieć:
- Tata nie lubi guwernantek.
- Twój tata mnie zatrudnił.
Vivian włączyła się do walki.
- Zwolnił już pięć guwernantek, więc ich nie lubi.
- A ile miałyście guwernantek?
- Jedenaście - odparła Agnes.
- Jedenaście! - Samantha nie chciała zdradzać zaskoczenia, ale była
zaskoczona.
Jeśli miarą sukcesu była zuchwałość, te dzieci osiągnęły wspaniały
wynik.
- Co się stało z pozostałymi?
- Odeszły.
- Dlaczego?
Wszystkie dziewczynki jednocześnie rozłożyły ręce i wzruszyły
ramionami.
- No cóż. - Samantha wzięła głęboki oddech. - Ale nie martwcie się. Wasz
tata mnie polubi. Wszyscy mnie lubią, zwłaszcza dzieci.
A jeśli były jakieś dzieci, które potrzebowały guwernantki, to właśnie te.
Podeszła do Agnes, prowodyrki tej małej rebelii.
- A jeśli on mnie nie polubi, to bez znaczenia, bo wy mnie polubicie.
Henrietta postanowiła wmieszać się w sprawę.
- Nie, nie polubimy!
- Nie! - potwierdziła Agnes.
- Ja ją lubię - odezwała się Emmeline. - Jest zabawna.
Samantha kiwnęła głową do Emmeline, swojego nowego sprzymierzeńca.
Kyla wystawiła głowę ze spódnicy Agnes.
- Ja też ją lubię.
Drobne ciałko Emmeline zesztywniało z oburzenia.
- Nie lubisz. Ona jest moja!
Samantha wzięła Emmeline za rękę i dziewczynka uspokoiła się.
- Wszystko w porządku. - Usiadła na drewnianym krzesełku dla lalek i
wskazała dłonią na Vivian. - Można mnie lubić, dlatego wasz tata mnie nie
zwolni.
Vivian przysunęła się bliżej. Emmeline przytuliła się do niej.
- A poza tym jestem z Londynu i nie wiem nic o życiu na wsi.
- Naprawdę? - spytała Agnes.
Samantha niemal widziała trybiki w jej głowie, w której powstawał plan
podstępu. Niestety Samantha miała inne plany.
- Ale wiem mnóstwo rzeczy o modzie i mogę wam powiedzieć, że
mundurki, które nosicie, są okropne.
Agnes i Vivian spojrzały najpierw na siebie, a potem na swoje ubranie.
Samantha mówiła dalej:
- Mogłybyśmy je trochę upiąć, żeby ładniej wyglądały.
- Naprawdę? - wykrzyknęła Vivian. - Mam dość noszenia tych
koszmarnych fartuchów każdego dnia.
- Być może wasz tata mógłby przywieźć nam trochę materiału na nowe
sukienki.
Oczywiście w ramach nauki szycia.
- Mrugnęła do Agnes.
Agnes rzuciła jej wrogie spojrzenie.
Kyla podbiegła, przysiadła obok Samanthy i spytała:
- A czy ja też mogę mieć nową sukienkę?
Agnes skrzywiła się i odwróciła głowę. Głaszcząc policzek Ryli,
Samantha uświadomiła sobie, że będzie musiała zdobyć zaufanie Agnes.
- Oczywiście, że możesz, kociaczku.
Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły o ścianę.
Samantha wstała, ściskając dłonie Emmeline i Henrietty.
W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, barczysty… wyglądał znajomo.
Miał schludnie przystrzyżone ciemne włosy, wystające kości policzkowe,
mocno zarysowaną szczękę, długi nos.
Ogarnął wzrokiem pokój, a potem spojrzał na każdą dziewczynkę z
osobna. Wpatrywały się w niego w niemym buncie.
- Dzień dobry, ojcze. - Agnes zbliżyła się do niego o parę kroków.
W tej chwili Samantha uświadomiła sobie, dlaczego głos dziewczynki i
jej sposób bycia wydały się znajome. Agnes była taka, jak jej ojciec. Władcza,
zdecydowana. Nieznośna.
Mężczyzna, którego spotkała ostatniej nocy, był jej nowym pracodawcą,
pułkownikiem Williamem Gregorym.
Rozdział 4
W świetle dnia pułkownik Gregory wyglądał jeszcze korzystniej - i
groźniej - niż w ciemności. Nosił się na czarno. Czarna wełniana marynarka.
Czarne buty, nieskazitelnie czyste. Biała koszula, mocno wykrochmalona i
wyprasowana. I czarny krawat, zawiązany z wojskową precyzją. Wszystko szyte
na miarę… Świetnie dopasowane do umięśnionej sylwetki.
Był typem mężczyzny, który przyciąga uwagę kobiet. Zdecydowanie
przyciągnął uwagę Samanthy i czuła się z tym niezręcznie. Miała ochotę
nawrzeszczeć na niego za to, że zostawił ją w ciemności. Pragnęła wtopić się w
bladokremową ścianę i obserwować go, aż zrozumiałaby przyczynę drżenia
swoich kolan i ucisku w żołądku.
A może... nie w żołądku. Czuła ucisk niżej, nie bolesny, ale... Nie
wiedziała, co to było, wiedziała jednak, że jej się nie podoba. Łatwiej było
zrozumieć gniew.
Przyglądał się Kyli, która stała i pocierała rękawem nos, i Marze, która
pocierała stopą o łydkę.
- Stanąć w rzędzie! - rozkazał.
Pośpiesznie uformowały szereg, Agnes stała na jednym końcu, a Kyla na
drugim. Na baczność, jak mali, posłuszni żołnierze, ze ściągniętymi łopatkami i
uniesionymi podbródkami.
Podszedł do Agnes, zawrócił w prawo i przeszedł wzdłuż szeregu.
Zatrzymał się i gestem nakazał Emmeline poprawienie fartucha, co
niezwłocznie uczyniła. Potem przeszedł z powrotem i zatrzymał się przed Marą.
- Maro, co to za piskliwy dźwięk?
Mara rozejrzała się wokół zmieszana.
- Jaki dźwięk, ojcze?
- Och, czekaj. - Pochylił się, aż ich oczy się spotkały. - Już wiem, co to
jest. To twoje buty piszczą za pastą na moich butach.
Mara spojrzała na swoje poniszczone i matowe trzewiki. A potem
spojrzała na błyszczące buty ojca.
Gdy w oczach Mary pojawiły się łzy, Samantha się odezwała.
Christina Dodd Oblubienica (My Favorite Bride)
Rozdział 1 Londyn Lato, 1847 - Nie chodzi o to, że byłaś złodziejką, Samantho. Chodzi o to, że wciąż wytykasz swoim pracodawcom ich słabostki, a oni nie życzą sobie tego. - Adorna, lady Bucknell, mówiła cichym, beznamiętnym głosem, i ktokolwiek przysłuchiwałby się rozmowie, pomyślałby, że ze spokojem przyjęła niedawne zwolnienie Samanthy. Samantha Prendregast nie dała się oszukać. Stała przed jej biurkiem z uniesioną brodą, ściągniętymi łopatkami, tak jak uczyła ją Adorna. - Nie, proszę pani. Biblioteka Szacownej Akademii Guwernantek urządzona była w bladoniebieskim odcieniu i na tym tle bujna blond uroda Adorny jaśniała jak diament w satynie. - Ostrzegałam cię co do pana Wordlawa. Mówiłam ci, że jest służbistą, który uważa, że kobiety powinny być widziane, lecz nie słyszane, a ty mnie zapewniałaś, że sobie z nim poradzisz. Samantha powstrzymała się przed kołysaniem na obcasach. - Tak, proszę pani. - A mimo to w ciągu dwóch krótkich miesięcy wróciłaś do Szacownej Akademii Guwernantek bez pracy, bez referencji i z gwarancją, że mściwy pan Wordlaw rozpowie o twojej złodziejskiej reputacji wśród tych nielicznych, którzy cię jeszcze nie znają. - Adorna splotła dłonie. - A więc co masz na swoje usprawiedliwienie tym razem? Samantha pomyślała o tym, co powinna powiedzieć, jak mogłaby ułagodzić Adornę, ale przestała kłamać, gdy przestała kraść. - Wyśmiewa swojego syna. Dzieciak nie chce uczyć się prawa. Mały Norman już się jąka, a kiedy ojciec ośmieszał go przed całą rodziną, zrobiło mi się go żal i chciałam dać jego ojcu nauczkę. - Więc powiedziałaś jego żonie o kochance, a kochankę przekonałaś, żeby go porzuciła. Jak mogłoby to przynieść korzyść młodemu Normanowi? - Ojciec pani Wordlaw kontroluje pieniądze. Zabrała syna i odeszła od Wordlawa, co powinna zrobić już dawno temu, ale była zbyt dumna, żeby
przyznać się do pomyłki. Dziadek Normana dopilnuje, żeby Norman mógł spełnić swoje marzenia. - Samantha przypomniała sobie, jak nauka bardzo chłopca fascynowała. - Sądzę, że dzieciak odkryje coś wspaniałego. - A co z kochanką? - To moja znajoma z czasów ulicznych. Z przyjemnością pozbyła się starego sukinsyna dla młodego lorda Penwyna. - Jak jej się to udało? - Zaaranżowałam to. Ciche westchnienie Adorny oznaczało rezygnację. - Z pewnością. - Moja pani, przykro mi, że straciłam posadę i przyniosłam wstyd Szacownej Akademii Guwernantek. Samancie naprawdę było przykro, bardziej niż umiała to wyrazić. - Ale nie żałuję, że pomogłam Normanowi. - Tak, ja również nie żałuję. Jednak są delikatniejsze metody działania. Samantha żałowała, że zawiodła Adornę - ponownie. - Wiem, naprawdę wiem. Staram się pamiętać, co mi pani mówiła, ale czasami puszczają mi nerwy i długo nie jestem w stanie się opanować. A później jest już za późno. - Usiądź. - Adorna wskazała obite niebieskim atłasem krzesło. Samantha usiadła z gracją. Adorna zabrała ją z ulicy sześć lat temu i przez pierwsze trzy lata Samantha studiowała każde słowo i ruch swej dobrodziejki w nadziei, że zyska jej urok i piękno. Teraz, mając dwadzieścia dwa lata, uświadomiła sobie, że wysoka blondynka z charakterem wikinga i skłonnością do niewyparzonego języka nigdy nie będzie w stanie naśladować powściągliwego i delikatnego sposobu bycia Adorny. Jednak czas spędzony na obserwacji pozwolił Samancie poznać skrywaną naturę patronki. Najgorsza część nagany była skończona. Teraz musiała ponieść konsekwencje. I doskonale wiedziała, jak ponosi się konsekwencje. Nauczyła się tego nie od Adorny, lecz od ojca, który jak tylko zaczęła chodzić, uczył ją jak kraść portfele, uśmiechając się przy tym uroczo przez cały czas.
- Pan Wordlaw miał solidnie podbite oko, gdy przyszedł tu na skargę - powiedziała Adorna. Samantha zacisnęła chudą pięść. Adorna dodała: - Tak myślałam. Czy zaatakował cię? - Próbował. Po tym, jak wyprowadziła się jego żona. - Szarpali się tylko przez krótką chwilę, ale ramię Samanthy nadal odczuwało skutki tej szarpaniny. Nie okazywała, jak bardzo ta sytuacja ją przeraziła, nie przyznałaby się również, że często w nocy budziła się z przerażeniem i walącym sercem. - To obrzydliwy mały człowieczek. - Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Większość ludzi nie nazwałaby go małym. - Nie o wzrost mi chodzi, lecz o jego charakter. - Hm. Tak. W każdym razie jest szanowanym sędzią. - Szanowanym? - Przez jakiś czas. Dopóki nie rozpowiem plotek, które ten szacunek podważą. - Jest pani dobra. - Samantha skrzyżowała dłonie na udach i usiłowała sprawiać wrażenie pokornej. Najwyraźniej nie udało się jej, gdyż głos Adorny stał się ostrzejszy. - Ale nawet wtedy, moja droga młoda wojowniczko o sprawiedliwość, będą ci, którzy wierzą, że kobieta powinna dotrzymywać swojej przysięgi bez względu na to, jak bardzo skorumpowany jest jej mąż. - Głównie mężczyźni. - Głównie. - Adorna postukała palcami w leżący przed nią list i spojrzała w dal. - Pewnym problemem ze znalezieniem dla ciebie miejsca jest fakt, że jesteś atrakcyjną, młodą kobietą. - Dziękuję, pani. - Adorna nauczyła Samanthę wielu rzeczy, między innymi tego, jak zrobić najlepszy użytek ze swojej urody. Samantha splatała w warkocz platynowe włosy, upinała je wokół uszu i w luźny węzeł z tyłu głowy. Miała pełne usta - jej zdaniem zbyt pełne, ale Adorna powiedziała, że mężczyźni z pewnością chcieliby je całować. Okazało się to prawdą, chociaż nie zależało jej na takim doświadczeniu.
Była zbyt szczupła. Wiedziała o tym. Adorna też tak sądziła. Jednak coś w jej smukłych, silnych ramionach, eterycznym ciele, sposobie poruszania się przyciągało uwagę. Bardziej niż by sobie tego życzyła, ponieważ w dzieciństwie nabyła wiedzę o mężczyznach, kobietach, i o tym jak działają ich ciała, i nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Nic, co powiedziała Adorna, nie mogło zmienić zdania Samanthy. - Problem ze znalezieniem ci posady wiąże się z twoją poprzednią profesją. Gdybyś nie była tak sławną - a raczej niesławną - złodziejką, byłoby teraz łatwiej. Samantha odezwała się językiem ulicy ze swojego dzieciństwa. - Dawałam im tylko to, co chcieli, pani. Trochę przygody i podniecenia. Nie moja wina, że pieklili się o skradziony portfel Adorna nie uśmiechnęła się. - W tym problem. Byłaś dobrze ubrana. Piękna. Wciągałaś ich w ciemne zaułki i okradałaś, a im się to podobało. Samantha przestała mówić slangiem i wróciła do czystego akcentu wyższych sfer, którego nauczyła ją Adorna. - Przynajmniej mężczyźni. Kobiety nie były takie tolerancyjne. - Uważałam się za osobę całkiem tolerancyjną. Nie kazałam cię powiesić. - Nigdy nie rozumiałam dlaczego. Nie rozumiała również, skąd Adorna wiedziała, że jej torba została przecięta, ale z czasem zrozumiała, że Adorna posiada szósty zmysł w kontaktach z ludźmi i przerażającą wiedzę o wszystkim wokół. - Zobaczyłam w tobie coś, co mi się spodobało. - Adorna złagodniała i roześmiała się. - Przypominałaś mnie samą. - Pani nigdy nie musiała kraść. - Nie, ale miałam ojca, który chciał, żebym wyszła za mąż dla jego korzyści. - Spojrzała na rozłożony przed nią list. - Znalazłam rozwiązanie twojego problemu. Musisz opuścić Londyn. Samantha zerwała się na równe nogi. - Wyjechać z Londynu? - krzyknęła. - Dama zawsze panuje nad swoim głosem.
Samantha spróbowała mówić normalnym tonem, ale nie była w stanie. - Wyjechać z Londynu? - powtórzyła. - Mam tu list od pułkownika Williama Gregory'ego z Kumbrii. - Kumbria? - W Krainie Jezior. - Kraina Jezior? Ale przecież to... na prowincji. - Świeże powietrze. Samantha machnęła dłonią. - To jest na północy... Daleko na północy. I na zachód. W górach. Wielkich, groźnych górach. - Jest tam śnieg. Orzeźwiający, czysty, biały śnieg. Są czyste strumienie. Piękne niebieskie jeziora. Zazdroszczę ci. Każdy dzień będzie jak wakacje. Oszołomiona Samantha spojrzała na Adornę, próbując w wyrazie jej twarzy odnaleźć coś, co wskazywałoby, że kobieta żartuje. Nie żartowała. - Pułkownik Gregory rozpaczliwie potrzebuje guwernantki dla swoich dzieci. Jesteś guwernantką i do tego bardzo dobrą. - Wiem, ale... Na prowincji? Przed oczami stanął jej obraz, który kiedyś widziała w Royal Museum. Wijąca się wiejska droga. Wybujałe, zielone drzewa. Jeleń przemykający przez las. A w oddali błękitne jezioro i górskie szczyty przykryte chmurami. Najbardziej obrzydliwy sielankowy obrazek, jaki można sobie wyobrazić. - Pracować dla... pułkownika? W służbie Jej Królewskiej Mości? - Młodszy syn, wysłany do wojska, odbywał służbę w Indiach. Tam ożenił się z Angielką, która uchodziła za piękną i dobrą. Byli bardzo szczęśliwi. Trzy lata temu jego starszy brat zmarł i pułkownik Gregory odziedziczył rodzinną posiadłość. Zanim mógł wrócić do domu, jego żona została zabita w tajemniczych okolicznościach. Mówi się, że musiał ją strasznie kochać, bo od tamtej pory nie spojrzał na inną kobietę. Adorna zamilkła i po chwili Samantha zrozumiała, że czeka na odpowiedni komentarz. - To tragiczne.
- Kiedy pułkownik Gregory powrócił ze swoją rodziną, o jego historii mówił cały Londyn. Oczywiście dlatego, że matrony miały nadzieję, iż osiądzie w Londynie, gdzie mógłby znaleźć sobie nową żonę. Zamiast tego od razu pojechał do swojego domu na wsi w Silvermere, niedaleko Devil's Feli i tam pozostał. - Devil's Feli? - W głowie Samanthy od razu pojawił się obraz ruin zamczyska, usytuowanego na kamienistej skale, na tle burzowego nieba. - To podobno urocze miejsce. Jeśli ktoś lubi nietoperze. Samantha spytała: - Czy poznała pani pułkownika Gregory'ego? - Nie, ale jest oficerem i dżentelmenem, który cieszy się nieskazitelną opinią i szacunkiem swoich przełożonych. - Adorna spojrzała uważnie na Samanthę. - Jestem pewna, że nie da ci powodu do kolejnego skandalu. - Mam nadzieję, proszę pani. Adorna chrząknęła. Samantha poprawiła się szybko: - Jestem pewna, że nie, proszę pani. Adorna założyła okulary i przeczytała fragment listu pułkownika. - Ponieważ mój dom znajduje się na odludziu (Samantha pisnęła cicho) guwernantka nie będzie musiała martwić się o swoje bezpieczeństwo. Drogi są patrolowane przez lokalną milicję, którą zorganizowałem, a która jest wspierana przez moich ludzi. Nie zważając na niechęć Samanthy, Adorna powiedziała: - A kilka linijek dalej pułkownik Gregory pisze: Proponuję wynagrodzenie w wysokości czterech funtów tygodniowo, a także ekwiwalent na herbatę i cukier oraz co tydzień pól dnia wolnego. Pozwolę również guwernantce na tydzień wolnego rocznie, by mogła odwiedzić rodzinę. - Spojrzała znad okularów. - Bardzo hojne. O wiele bardziej niż to, co mogłabyś zarobić tu, w Londynie. - Ale proszę pani, tam nawet nie dociera kolej. - Jeśli Samantha miała opuścić miasto, musiała być pewna, że będzie mogła w każdej chwili wrócić. - Koleją dotrzesz w tamte okolice - zapewniła ją Adorna. - Pułkownik Gregory pisze: Powinna pojechać pociągiem do Yorku, a tam przesiąść się do powozu, który zawiezie ją do Hawksmouth. W zajeździe powinna powiedzieć właścicielowi kim jest, a on dowiezie ją do Silvermere, gdzie będą na nią
oczekiwać jej podopieczni i ja. - Dlatego płaci cztery funty miesięcznie. - Samantha z łatwością mogła wyobrazić sobie pustkowie, na które chciała ją zesłać Adorna. - Nikt nie zechciałby mieszkać w dziczy. - Nie dlatego. - Adorna wczytywała się w list. - Chodzi o dzieci. - O dzieci? - Robiło się coraz gorzej. - Co jest nie tak z dziećmi? Pułkownik Gregory pisze, że wszystko z nimi w porządku. - Jeśli tak pisze, to znaczy, że z pewnością coś jest nie w porządku. - To prawda. Sama tak pomyślałam. Z pewnością jest ich dużo. - Dużo? - spytała zaniepokojona Samantha. - Co to znaczy dużo? Adorna sprawdziła w liście. - Sześcioro, od czterech do dwunastu lat. - Pułkownik Gregory nie próżnował! - A Samantha z pewnością nie takiego pracodawcy oczekiwała. Gburowaty typ, który chciał, żeby guwernantka zajęła się jego liczną gromadką, gdy on będzie uganiał się po okolicy za bandytami. Samantha rozłożyła ręce, prosząc o wyrozumiałość. Adorna zdjęła okulary, złożyła je i położyła na stole, ze starannością, która wydawała się nienaturalna. - Uważam, że powinnaś przyjąć tę posadę. Och, nie. Adorna rzadko mówiła z takim zdecydowaniem. Wprawdzie niemal zawsze udawało się jej dostać to, czego chciała, ale z reguły osiągała to taktem i sprytem. Gdy mówiła tak zdecydowanym tonem, oznaczało to, że ofiara nie mogła liczyć na wyrozumiałość. - Pani? - Nadszarpnęłaś przychody pana Wordlawa, jego pozycję i męską dumę, a ta duma nie spocznie, dopóki nie pogrzebie całkowicie twojej reputacji. Nie znajdę ci żadnej innej posady w Londynie. - Ale… ale ja nigdy nie wyjeżdżałam z Londynu. - Sama jesteś sobie winna. Teraz musisz ponieść konsekwencje. - Adorna wpatrywała się w Samanthę. - Pojedziesz do Krainy Jezior. Już wysiałam list do pułkownika Gregory'ego, że powinien cię oczekiwać w ciągu dwóch tygodni. I
jeszcze jedno, Samantho. Poważny ton Adorny zwracał uwagę. - Tak, proszę pani? - Pod żadnym pozorem nie mów pułkownikowi o swojej przeszłości.- Adorna skrzyżowała dłonie na blacie biurka. - Dowiadywałam się o niego i powiedziano mi, że jest dobrym człowiekiem, sprawiedliwym, ale nietolerancyjnym. - Złodziej pozostaje złodziejem aż do śmierci? - Bunt ściskał ją za gardło. - To nic nowego. Mogę zostać świętą, a te dranie nadal będą mnie oceniać. - Nie bądź wulgarna - upomniała ją Adorna. - I obiecaj, że będziesz dyskretna. Samantha uśmiechnęła się z goryczą. - Obiecuję, proszę pani. Nic nie powiem temu moraliście.
Rozdział 2 Kraina Jezior Dwa tygodnie później Samantha stała w trawie obok swojego bagażu i patrzyła z otwartymi ustami za powozem, który w chmurze kurzu pędził z powrotem drogą do wioski Hawksmouth. - Co ja powiedziałam? - krzyknęła za młodym woźnicą, który kompletnie ją zignorował. Spytała tylko, czy wilki nadal jedzą mieszkańców wioski. Czy będzie musiała ratować dzieci przed niedźwiedziami. I czy pułkownik Gregory trzymał żywy inwentarz w domu. Wszystkie te kwestie powinny zostać wyjaśnione, ale młodzik z zajazdu Hawksmouth obraził się i wyrzucił ją tutaj. Okolica była tak przerażająca, jak sobie wyobrażała. Drzewa rosnące wzdłuż drogi przechodziły w ciemny las, gdzie, jak była pewna, grasowały niedźwiedzie z długimi pazurami i kłami zbrukany-mi krwią. Niedźwiedzie, które teraz ją osaczały, śliniąc się z głodu i czekając na zmrok, by ją dopaść i rozszarpać na kawałki. Przed sobą miała otwartą przestrzeń. Jedna z tych łąk, którą, jak sądziła, mijał powóz w drodze tutaj. Łąka ogromna i zielona, opadająca i wznosząca się, pocięta liniami białych kamiennych ogrodzeń i rozciągająca się po horyzont. Po łąkach chodziły wielkookie, żujące trawę owce, ciągle wypatrując... wilków. Tak, wilków. Tu musiały być wilki. Wyobrażała sobie, jak się skradają, wlepiając czerwone ślepia w swoją ofiarę, aż nagle zauważają większy i bardziej smakowity kawał mięsa. Ją. Zadrżała i powoli pochyliła się nad kufrem. Ador-nie chyba zrobiło się żal swojej protegowanej, ponieważ zadbała o to, aby Samantha na wygnaniu była odpowiednio ubrana. Podarowała jej niezliczoną ilość kreacji, szali, płaszczy, kapeluszy i butów. Niestety wszystko zgnije na tej dróżce; zaraz zapadnie noc, a Samantha nadal będzie tu siedzieć, stając się łakomym kąskiem dla wszelkich drapieżników, i nikt nawet nie usłyszy jej krzyków. Ruszyła w stronę Silvermere. Rozejrzała się wokół. Wśród drzew robiło się coraz ciemniej. Słońce zbliżało się do horyzontu, ku górskim przepaściom,
gdzie za chwilę miało zniknąć. Gdyby była rozsądna, wróciłaby do bagażu i spędziła ostatnie chwile ze swoją garderobą, jednak wola przetrwania była zbyt silna. Chociaż wiedziała, że nie miało to większego sensu, musiała spróbować dotrzeć do celu. Poprawiła torbę na ramieniu. Miała tylko nadzieję, że te ruiny zamku znajdują się na końcu drogi. Minęła jezioro, nieruchome, niebieskie, wyglądające na przerażająco głębokie i zimne. Zapewne mieszkały tam różne okropności. Wiedziała to, ponieważ od czasu do czasu dobiegał ją plusk wody. Być może była to ryba. A może jakiś potwór, nurkujący w głębinach. Słyszała o potworach mieszkających w jeziorach. Niedawno czytała książkę o takim stworze ze Szkocji. Przyspieszyła. Przypomniała sobie gotyckie powieści, które z taką przyjemnością pakowała do kufra. Jeśli uda się jej przeżyć, wyrzuci je... Ale może nie do jeziora. Mogłoby to rozjuszyć potwora. Spojrzała przed siebie, mając nadzieję, że zobaczy jakiś budynek. Nie było tam niczego. Tylko wijąca się, wznosząca i opadająca droga. Drzewa o wybujałej zieleni. A nad wszystkim królowały surowe, skaliste i obojętne góry. Młody woźnica wskazał na nie i powiedział, że tutaj w Kumbrii nazywają je „spadami". Spytała, czy nazywają się tak dlatego, że ludzie z nich spadają, czy też dlatego, że one zwalają się na ludzi. To pytanie wydawało się jej logiczne, ale najwyraźniej rozzłościło woźnicę. Słońce zaszło zbyt gwałtownie, zalewając górskie szczyty czerwienią. Obłoki mgły uniosły się z drzew, a potem odpłynęły, jakby wessane przez niewidzialnego olbrzyma. Mrok rozlał się między drzewami i w przydrożnym rowie. Zwolniła i poprawiła uwierający gorset. Prawdę powiedziawszy, żaden szanujący się wilk nie chciałby jej zjeść. Od czterech dni była w podróży - dwa dni w pociągu, krótka noc w zajeździe w Yorku, a potem dwa dni w powozie. Powieki piekły ją z niewyspania, brązowa suknia była wymięta i nieświeża, a stopy... Stanęła i oparła się o drzewo. - Bolą mnie stopy. To jednak nie miało żadnego znaczenia, gdyż usłyszała trzask w zaroślach. Drogą na wprost niej pędził koń. Mężczyzna w siodle wyciągnął ramię, chwycił ją za kołnierz i zagrzmiał: - Stój! Co tu robisz? Łapiąc go za nadgarstek, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Kim jesteś, że tak niegrzecznie mnie wypytujesz? Duży, wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych, schludnie ostrzyżonych włosach. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, mocną szczękę, a na dodatek cudownie szerokie bary, smukłą talię i bez wątpienia silne ramiona. Jego nadgarstek był twardy, żylasty i tak szeroki, że nie mogła objąć go palcami. Mogłaby przypuszczać, że kiedy ją zobaczy, szczupłą, drobną, młodą kobietę, uratuje ją. On jednak zamiast tego wzmocnił tylko uścisk. Jej początkowa ulga, że to człowiek, a nie wilk lub potwór, osłabła. Trzymał ją tak blisko, że czulą ciepło końskiego ciała i jego pot. Końskie kopyta były tak blisko jej stóp, że chciała się cofnąć, a gdy przysuną! zwierzę jeszcze bliżej, pisnęła ze strachu. - Przestań! Ta bestia zmiażdży mi stopy. - Nie ruszaj się, a wszystko będzie w porządku. Dobrze pamiętała ton głosu policjanta, gdy schwytał złodzieja, a ten mężczyzna mówił tym samym tonem, ostro. Pogardliwie. Nieprzejednanie. - Nazywam się Samantha Prendregast i jestem nową guwernantką w Silvermere. Mężczyzna puścił jej kołnierz. Westchnęła z ulgą i poprawiła strój. - Tak już lepiej. A teraz - kim ty jesteś i co robisz, jeżdżąc po drogach i łapiąc młode kobiety za... Pochylił się i zdjął torbę z jej ramienia. Wyciągnęła po nią rękę. Trzymał torbę poza jej zasięgiem. - Co robisz? - wrzasnęła. Dobrze wiedziała co robił; po prostu nie mogła w to uwierzyć. Cóż za ironia, że ją okradziono, gdy tylko opuściła Londyn. Włożył rękę do środka, a potem wyciągnął jej zawartość. Chustkę. Klucze do kufra. Skrawek biletu kolejowego. I skromną, bardzo skromną sumę pieniędzy. Nigdy nie popełniła tego błędu, żeby nosić więcej niż kilka funtów w torbie. Pieniądze trzymała wetknięte za podwiązkę. Dziś, jeśli opuściło ją szczęście, on domyśli się tego i od razu zanurkuje pod jej spódnicę. Jednak mężczyzna włożył wszystkie rzeczy z powrotem i oddał jej torbę. - Dlaczego poruszasz się pieszo? Czy zdarzył się wypadek? - Chociaż puścił jej kołnierz, to ton jego głosu był nadal rozkazujący, a nawet ostrzejszy. - W pewnym sensie. Młodzik z Zajazdu Hawksmouth wyrzucił mnie i
mój bagaż przy drodze i wrócił do miasta. - Dlaczego? - Najwyraźniej obraziło go coś, co powiedziałam. Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. - Mogę sobie wyobrazić. Zeskoczył z siodła. Była wysoka, jednak on był wyższy. Musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Do tej chwili nie odczuwała strachu. Jednak teraz w jej głowie pojawiły się myśli o gwałcie i morderstwie i po raz drugi w ciągu kilku tygodni pożałowała, że nie zna więcej sposobów na zniechęcenie nachalnego zalotnika. Kiedyś wbiła paznokcie w szyję pana Wordlawa i uciekła w pośpiechu. Nie sądziła, że to podziała na tego typa. - Kim jesteś? - spytała ponownie. Równie dobrze mogła się nie odzywać. - Czy masz jakieś dokumenty, potwierdzające twoją tożsamość? - Mam list od lady Bucknell. - Pokaż. - Jest w moim kufrze. - Ucieszyła się. Nawet gdyby miało oznaczać to kłopoty, nawet gdyby ją torturował, ponieważ jej nie wierzył, chciała dać nauczkę temu człowiekowi, który groził i straszył bezbronne kobiety na pustkowiu. Pochylił się nad nią i wpatrywał się, jakby chciał odgadnąć jej myśli. Dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, nigdy wcześniej nie widziała takiej ciemności, pozbawionej miejskich świateł. Na niebie pojawiły się gwiazdy, jak małe żarzące się węgielki w wielkim, czarnym palenisku, a on wydawał się teraz cieniem. Nie mogła opanować drżenia. - Skąd pani pochodzi, panno Prendregast? - Wyczuła kpinę w jego głębokim głosie. - Z Londynu. - Nigdy wcześniej nie opuszczała pani Londynu, mam rację? - Nigdy. - W napięciu czekała, że powie coś złośliwego na temat mieszczuchów.
Zaśmiał się tylko, rozbawiony jej ignorancją. - Mam nadzieję, ze jest pani doskonałą guwernantką. Zesztywniała. - Jestem. - To dobrze. Zawrócił konia, wskoczył na niego i odjechał w stronę lasu. Popatrzyła za nim z ulgą, zaskoczeniem. - Proszę zaczekać! - krzyknęła. - Powinien pan mnie uratować! Żadnej odpowiedzi, tylko słabnący odgłos końskich kopyt. - Coś może mnie zjeść! Jak daleko jest do Silvermere? - wrzasnęła. - Czy możesz komuś powiedzieć, że tu jestem? - I ciszej dodała: - Ty nieczuły gburze, zostaw mi przynajmniej kij, żebym mogła odganiać niedźwiedzie. Nic z tego. Nadal znajdowała się pośrodku dziczy, zmierzając w stronę domu oddalonego o wiele mil stąd. Szlochając, potarła piekące powieki. Potem wyprostowała ramiona i pomaszerowała przed siebie. W Londynie nigdy nie panowała cisza. Ciągle słychać było stukot kół powozów, płacz dzieci, muzykę lub gwar dobiegający z tawern. Tutaj cisza była przytłaczająca, czasami tylko przerywał ją łopot skrzydeł lub trzask w zaroślach. Oddałaby wszystko za jakiś dźwięk, który rozproszyłby tę wstrętną, nienaturalną ciszę. Wtedy w oddali dostrzegła światło błyskawicy i usłyszała pierwszy pomruk burzy. - Uważaj czego pragniesz, dziewczyno - wymamrotała do siebie. - Doigrałaś się. Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i każdy krok kosztował ją coraz więcej wysiłku. Potykała się o koleiny, kamienie, ale nawet zmęczenie nie zmusiłoby jej, by iść łąką wzdłuż drogi. Węże. Wiedziała, że muszą być tam węże. A błyskawice były coraz bliżej, oślepiając ją za każdym razem błyskiem i ogłuszając grzmotem. Początkowo hałas na drodze wzięła za kolejny grzmot. Potem uświadomiła sobie... pomyślała... to brzmiało zupełnie jak... Zamarła. Schowała się w ciemności.
W oddali pojawiły się dwie kołyszące się latarnie... Powóz! Niebo rozświetliła błyskawica - miała rację! To był powóz. Gdyby nie była taka zmęczona, krzyczałaby z radości. Musiała tylko zwrócić na siebie uwagę woźnicy. Pojazd jechał w jej stronę, kołysząc się na boki. Gdy był bliżej, stanęła na poboczu, zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękoma. Po raz pierwszy od okropnego spotkania z panem Wordlawem dopisało jej szczęście, powóz zatrzymał się. Lokaj zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi. Podała mu dłoń, a on pomógł jej znaleźć się w luksusowym wnętrzu. - Jadę do… - Silvermere. Tak, panno Prendregast, wiemy. - Zamknął drzwi. Siedziała w ciemności. Przesunęła dłonią po obiciu siedzenia i zastanawiała się co… jak… Ten mężczyzna. Był zbyt leniwy, żeby sam ją uratować, ale pewnie wysłał tych ludzi. Powóz zawrócił i ruszył z taką prędkością, że Samantha opadła na siedzenie. Była zbyt zmęczona, żeby robić coś innego, niż odpoczywać. Zastanawiała się, czy powinna się martwić, że została porwana, i stwierdziła, że porwanie było niewielką ceną za możliwość siedzenia. Jechali na tyle długo, że zdążyła zapaść w sen. Ocknęła się, gdy powóz zwolnił i się zatrzymał. Drzwi otworzyły się i lokaj podał jej rękę; przyjęła ją i stanęła na stopniu. Jej oczom ukazała się olśniewająca rezydencja.
Rozdział 3 Samanthę obudził brzęk naczyń obok łóżka. Odgarnęła włosy z oczu i obserwowała, jak młoda, pulchna służąca odsłania oliwkowozłote zasłony. Pokój zalało poranne słońce i Samantha zamrugała. - Dzień dobry, panienko - odezwała się odziana w czarno-biały mundurek służąca, dygając przy tym nieznacznie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, dziecko natury, które tryskało zdrowiem, świeżym powietrzem i krochmalem. - Mam na imię Clarinda. Przyniosłam pani śniadanie. - Dziękuję. - Samantha usiadła. - Która godzina? - Dobrze po siódmej, ale była pani zmęczona po wczorajszej marszrucie. Samantha rozejrzała się po pokoju, którego nie zdążyła obejrzeć zeszłej nocy. Jej sypialnia na drugim piętrze była przestronna. Jak wszystko w rym domu, emanowała dostatkiem. Między innymi za sprawą ciemnych dębowych mebli, rzeźbionych i ciężkich, i łóżka - szerokiego, z długą narzutą i materacem z pierza. A co najważniejsze, była tu osobna ubieralnia z bieżącą wodą, jak się domyśliła, ze zbiornika na dachu. To była ta rudera, gdzie, jak myślała, sześcioro dzieci i ociężały pułkownik mieszkają pod jednym dachem z żywym inwentarzem? - Proszę, panienko. - Clarinda położyła tacę na kolanach Samanthy i uniosła srebrną pokrywę, uwalniając zapach świeżych jajek, pikantnych kiełbasek, maślanych bułeczek, płatków owsianych gęstych od miodu, i pokrojonej gruszki oproszonej cynamonem. - Kucharz nie wiedział, co panienka lubi, więc przygotował wszystkiego po trochu. - Wygląda wspaniale. - Samantha wzięła głęboki oddech i uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od czasu, gdy opuściła Londyn, czuje głód. Clarinda nalała herbaty. - Ach, jaki cudowny dzień, panienko. Samantha zauważyła, że na zewnątrz było słonecznie. Olbrzymie korony drzew ocierały się o okna i przez gałęzie widziała niebo tak niebieskie, że patrzenie na nie było niemal bolesne. Gdzieniegdzie jasność przysłaniała chmura. Clarinda podeszła do staromodnego kominka i dorzuciła polan do ognia.
- Wczoraj ludzie zabrali pani kufer z drogi. - Clarinda poklepała dłonią pomalowaną na czarno drewnianą skrzynię ze skórzanymi pasami i ciężkimi zamkami. Spod czepka wyzierały niepokorne jasnobrązowe włosy, a piwne oczy świeciły z ciekawości. - Czy mam rozpakować? - Tak. Gdybyś mogła. Klucz jest… Gdzie jest torba? - Tutaj, panienko? - Clarinda podniosła czarną, aksamitną torbę z toaletki. - Tak, dziękuję. - Samantha wyciągnęła rękę, uszczęśliwiona, że nie zgubiła jej gdzieś ze zmęczenia. Zastanawiała się, czy wczorajsze zdarzenie jej się przywidziało. Marsz w ciemności. Ten mężczyzna, pędzący przez zarośla. A potem, gdy już myślała, że jest uratowana, i to przez dżentelmena, on zaczął zasypywać ją pytaniami jak jakiś prawnik i zabrał jej torbę. No dobrze. Nie przywłaszczył jej sobie. Ale odjechał, nie oferując żadnej pomocy. Co za prostak! Chociaż… no cóż, jakim cudem powóz nadjechał tak szybko? Wszystko wydawało się zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdziwe, poza bolącymi stopami. Nigdy też nie zapomni, jak oniemiała, wychodząc z powozu i widząc posiadłość Silvermere. Szeroki, czteropiętrowy budynek wznosił się w ciemności ponad portyk. We wszystkich oknach jarzyły się światła. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi było otwarte, a pani Shelbourn, dystyngowana, dojrzała gospodyni zapraszała ją gestem do środka. - Pośpiesz się, kochana, czeka na ciebie ciepły posiłek. Samantha nie była w stanie dużo zjeść, ale teraz najadła się do syta. Skończywszy, nalała resztkę herbaty do filiżanki i wstała z łóżka. Przeszła przez dywan, a potem na palcach po drewnianej podłodze zbliżyła się do okna. Spojrzała na park, który tworzyły wspaniałe połacie trawnika, wielkie, stare drzewa, których wierzchołków nie mogła dojrzeć, a gdzieniegdzie widniała altana, klomby pełne kwiatów i krzewy, przycięte na kształt lwów i ptaków. Teren był piękny, a co ważniejsze… - Nie widzę stąd gór. - Tak, panienko, ale są tam. Góry otaczają Silvermere, jak olbrzymie ramiona. Są wspaniałe. - Hm. - Samantha odwróciła się plecami do okna. - Czy burza przyniosła deszcz?
- To była straszna nawałnica, pioruny błyskały od jednego wierzchołka góry do drugiego, a deszcz zalał górskie strumienie. - Clarinda uśmiechnęła się do niej, a w jej różowych, gładkich policzkach pojawiły się dołeczki. - Musiała pani być śmiertelnie zmęczona, skoro przespała pani całą burzę. Gdy pani się ubierze, pułkownik Gregory chciałby z panią porozmawiać. - Tak. Oczywiście. Jak sobie życzy. Czy pułkownik Gregory będzie równie dużym zaskoczeniem, jak jego dom? Z pewnością Samantha już nie wyobrażała sobie posiwiałego, skostniałego wojownika. Ktokolwiek był właścicielem tego domu, musiał mieć pojęcie o dobrym smaku, mimo iż spędził wiele lat w Indiach, penetrując tamtejsze bezdroża i nieustannie zapładniając swoją żonę. Podała Clarindzie klucz. - Jaki jest pułkownik? - Ach, panienko, to dobry człowiek. - Clarinda uklękła przy kufrze i zaczęła siłować się z zamkiem. Samantha czekała, ale dziewczyna nie powiedziała nic więcej. - Czy jest bardzo stary? - Nie bardzo. Nie tak stary jak mój dziadek. - Och. - Samantha znowu wyobraziła sobie, że jest siwy. - Ale moja mama mówi, że jest przystojny. Bardzo siwy. Pewnie ma stalowoszare oczy. - I zbyt surowy dla swoich dzieci, ale nie słyszała pani tego ode mnie. - Clarinda wyciągnęła pierwszą suknię, z bladoróżowego perkalu, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła. Następna była z kwiecistej, szafirowej popeliny. W końcu sięgnęła po suknię z ciemnozielonej serży. - Panienko, czy mam to uprasować? Samantha rozmyślała o żołnierzu w mundurze, który na nią czekał. Zrzędliwi, podstarzali mężczyźni dobrze reagowali na młodość i urok. - Nie, raczej nie. Chyba lepsza będzie ta różowa. Clarinda przyjrzała się sukni, a potem Samancie. - Zobaczymy. Wzięła suknię i wyszła. Zanim wróciła, Samantha zdążyła dopić herbatę, umyć się w misce
stojącej w ubieralni i nałożyć bieliznę. Gdy Clarinda zakładała jej suknię przez głowę, Samantha spytała: - Dlaczego pułkownik Gregory jest taki surowy dla swoich dzieci? - To przez jego wojskowe wykształcenie. Chce, żeby wykonywały rozkazy, równo maszerowały. Żeby nigdy się nie brudziły, a jeśli tak się stanie, żeby czyściły swoje buty, aż będą lśnić. Samantha uniosła brwi. - Te dzieci muszą być święte. No cóż, nie będę miała nic do roboty! Clarinda wybuchnęła śmiechem. - To się okaże, panienko. - Psst! - dźwięk rozległ się w korytarzu na drugim piętrze. Samantha zatrzymała się w drodze na spotkanie z pułkownikiem Gregorym i rozejrzała się uważnie. Drzwi były lekko uchylone. Wyglądały zza nich trzy buzie i trzy ręce machaniem zachęcały ją do podejścia. - Mnie wołacie? - Samantha wskazała na siebie. Jakby nie wiedziała. - Ciii! - Dzieci przyłożyły palce wskazujące do ust, a potem znowu zaczęły machać rękoma, żeby podeszła. Samantha, rozbawiona i zaciekawiona, weszła do sypialni. Przy ścianie stały trzy żelazne łóżka nakryte kapami. Na siedzisku przy oknie w równym rzędzie poukładane były lalki. Wszystkie zabawki ustawione zostały w równych rzędach. W oknach wisiały proste zasłony. Samantha uświadomiła sobie, że pokój dziewczynek bardziej przypominał sierociniec niż sypialnię dzieci z zamożnej rodziny. Potem stanęło przed nią sześcioro ciemnowłosych dzieci, te, które stały przy drzwiach i te, które czekały w środku. Samantha zdała sobie sprawę, że każde z tych dzieci było dziewczynką. Pułkownik miał same córki. Prawie się roześmiała. Od czasu rozmowy z Adorną niepokoiła się swoimi obowiązkami. Martwiła się, że po raz pierwszy wzięła na siebie więcej, niż mogła udźwignąć. Jednak dziewczynki z arystokracji były przecież słodkie, skromne i łatwe w wychowaniu, i tylko wojskowy, próbujący narzucić im żołnierskie normy, mógł pomyśleć, że to trudne zadanie. - Witam, moje dzieci! Czy to wy jesteście moimi nowymi podopiecznymi? - spytała radośnie Samantha. Najwyższa dziewczynka, ślicznotka z już widocznym zarysem piersi i poważną miną, wyciągnęła zza pleców szpicrutę i uderzyła się nią w czarne,
sięgające do kostki buty. - Czy to pani jest nową guwernantką? Zaskoczona Samantha przyjrzała się dziewczynce i jej siostrom, w identycznych, prostych, ciemnoniebieskich sukienkach, z białymi fartuszkami na wierzchu. Każda dziewczynka miała włosy mocno splecione w warkocz i przewiązane ciemnoniebieską wstążką, takie same buty do kostki, a na ich buziach malował się wyraz nieufności i agresji. - Tak, nazywam się panna Samantha Prendregast. - Coś kazało jej dodać: - Możecie mówić do mnie panno Prendregast. - Ja jestem Agnes. - Dziewczynka wskazała następną w kolejności, która powinna się odezwać. - Ja jestem Vivian. - Ta dziewczynka była równie wysoka jak jej siostra, zaskakująco atrakcyjna, z ciemnymi włosami i ładnymi brwiami. Agnes wskazywała szpicrutą. Kolejne dziecko o ciemnych włosach i niebieskich oczach oznajmiło: - Mara. Samantha odzyskała równowagę i uśmiechnęła się ciepło. - Miło was poznać, Vivian i Maro. Ile masz lat, Vivian? - Jedenaście. - A ty, Maro? - Dziewięć. Agnes zerkała na Samanthę. - Proszę nie przerywać. - Jesteś za młoda na wydawanie rozkazów - powiedziała miękko Samantha. - Może się zastanowisz, zanim zaczniesz. Jakby zaskoczona delikatną reprymendą, Agnes zamrugała, a potem odzyskała pewność siebie. - Nie. Ton jej głosu kogoś Samancie przypominał. Samantha skrzywiła się. Kogoś, kogo niedawno spotkała. Ale kogo? Agnes wskazała kolejną dziewczynkę.
- Henrietta. - To dziecko, brunetka z brązowymi oczami, najwyraźniej nie rozumiało planu ośmieszenia nowej guwernantki i grzecznie dygnęło. Nigdy niesłuchająca rozkazów, zwłaszcza od rozwydrzonych dzieci, Samantha przerwała. - Jakie piękne imię, Henrietto. Masz siedem lat? Henrietta ostrożnie przytaknęła, z szeroko otwartymi oczyma. - Skąd pani wiedziała? - Umiem zgadywać. Agnes uderzyła szpicrutą w but, żeby zwrócić na siebie uwagę, a potem wskazała na uśmiechnięte, szczerbate dziecko. - Emmeline - powiedziała szczerbata dziewczynka. - Masz pięć lat? - Tak. I wypadły mi zęby. - Widzę - Samantha zareagowała uśmiechem. Emmeline była urocza. Agnes z naburmuszoną miną wskazała na najmniejszą dziewczynkę, z równie ciemnymi włosami i oczyma jak starsze siostry. Dziewczynka włożyła palec do buzi i wpatrywała się w dywan. Agnes wzdychając powiedziała: - To Kyla. Kyla podbiegła do Agnes i ukryła twarz w spódnicy siostry. Agnes pogładziła ją po włosach i spojrzała na Samanthę, jakby prowokując ją do zrobienia jakiejś uwagi. - Najwyraźniej Kyla cię ubóstwia - powiedziała Samantha. - I ma ku temu powód. To ty utrzymujesz harmonię w rodzinie, prawda? - Tak. Nie potrzebujemy pani. - Agnes się wyprostowała. - Wyjaśnimy pani, dlaczego powinna wracać do domu. Samantha również się wyprostowała. - Nie mogę. - Może pani! Musi pani! - Zostałam wysłana do Kumbrii z wyraźnym poleceniem od mojego
pracodawcy, żeby tu zostać i uczyć ciebie i twoje siostry wszystkiego, co wiem o geografii, grze na pianinie, pisaniu, czytaniu, literaturze, manierach, językach obcych… - Nie potrzebuję tego! - przerwała jej Agnes. Samantha uniosła brwi. - Wydaje mi się, że potrzebujesz. - Spojrzała na dziewczynki. - Wszystkie potrzebujecie. Mara wystąpiła do przodu. Było w niej coś łobuzerskiego. Miała na sobie takie samo ubranie jak pozostałe dziewczynki, jednak sukienka była pognieciona. Na fartuchu widniała wielka, różowa, mokra plama. Włosy zaplecione jak u sióstr, ale wokół twarzy wiły się niesforne kosmyki. Nie przeszkadzało jej to, by powiedzieć: - Tata nie lubi guwernantek. - Twój tata mnie zatrudnił. Vivian włączyła się do walki. - Zwolnił już pięć guwernantek, więc ich nie lubi. - A ile miałyście guwernantek? - Jedenaście - odparła Agnes. - Jedenaście! - Samantha nie chciała zdradzać zaskoczenia, ale była zaskoczona. Jeśli miarą sukcesu była zuchwałość, te dzieci osiągnęły wspaniały wynik. - Co się stało z pozostałymi? - Odeszły. - Dlaczego? Wszystkie dziewczynki jednocześnie rozłożyły ręce i wzruszyły ramionami. - No cóż. - Samantha wzięła głęboki oddech. - Ale nie martwcie się. Wasz tata mnie polubi. Wszyscy mnie lubią, zwłaszcza dzieci. A jeśli były jakieś dzieci, które potrzebowały guwernantki, to właśnie te. Podeszła do Agnes, prowodyrki tej małej rebelii.
- A jeśli on mnie nie polubi, to bez znaczenia, bo wy mnie polubicie. Henrietta postanowiła wmieszać się w sprawę. - Nie, nie polubimy! - Nie! - potwierdziła Agnes. - Ja ją lubię - odezwała się Emmeline. - Jest zabawna. Samantha kiwnęła głową do Emmeline, swojego nowego sprzymierzeńca. Kyla wystawiła głowę ze spódnicy Agnes. - Ja też ją lubię. Drobne ciałko Emmeline zesztywniało z oburzenia. - Nie lubisz. Ona jest moja! Samantha wzięła Emmeline za rękę i dziewczynka uspokoiła się. - Wszystko w porządku. - Usiadła na drewnianym krzesełku dla lalek i wskazała dłonią na Vivian. - Można mnie lubić, dlatego wasz tata mnie nie zwolni. Vivian przysunęła się bliżej. Emmeline przytuliła się do niej. - A poza tym jestem z Londynu i nie wiem nic o życiu na wsi. - Naprawdę? - spytała Agnes. Samantha niemal widziała trybiki w jej głowie, w której powstawał plan podstępu. Niestety Samantha miała inne plany. - Ale wiem mnóstwo rzeczy o modzie i mogę wam powiedzieć, że mundurki, które nosicie, są okropne. Agnes i Vivian spojrzały najpierw na siebie, a potem na swoje ubranie. Samantha mówiła dalej: - Mogłybyśmy je trochę upiąć, żeby ładniej wyglądały. - Naprawdę? - wykrzyknęła Vivian. - Mam dość noszenia tych koszmarnych fartuchów każdego dnia. - Być może wasz tata mógłby przywieźć nam trochę materiału na nowe sukienki. Oczywiście w ramach nauki szycia. - Mrugnęła do Agnes.
Agnes rzuciła jej wrogie spojrzenie. Kyla podbiegła, przysiadła obok Samanthy i spytała: - A czy ja też mogę mieć nową sukienkę? Agnes skrzywiła się i odwróciła głowę. Głaszcząc policzek Ryli, Samantha uświadomiła sobie, że będzie musiała zdobyć zaufanie Agnes. - Oczywiście, że możesz, kociaczku. Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły o ścianę. Samantha wstała, ściskając dłonie Emmeline i Henrietty. W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, barczysty… wyglądał znajomo. Miał schludnie przystrzyżone ciemne włosy, wystające kości policzkowe, mocno zarysowaną szczękę, długi nos. Ogarnął wzrokiem pokój, a potem spojrzał na każdą dziewczynkę z osobna. Wpatrywały się w niego w niemym buncie. - Dzień dobry, ojcze. - Agnes zbliżyła się do niego o parę kroków. W tej chwili Samantha uświadomiła sobie, dlaczego głos dziewczynki i jej sposób bycia wydały się znajome. Agnes była taka, jak jej ojciec. Władcza, zdecydowana. Nieznośna. Mężczyzna, którego spotkała ostatniej nocy, był jej nowym pracodawcą, pułkownikiem Williamem Gregorym.
Rozdział 4 W świetle dnia pułkownik Gregory wyglądał jeszcze korzystniej - i groźniej - niż w ciemności. Nosił się na czarno. Czarna wełniana marynarka. Czarne buty, nieskazitelnie czyste. Biała koszula, mocno wykrochmalona i wyprasowana. I czarny krawat, zawiązany z wojskową precyzją. Wszystko szyte na miarę… Świetnie dopasowane do umięśnionej sylwetki. Był typem mężczyzny, który przyciąga uwagę kobiet. Zdecydowanie przyciągnął uwagę Samanthy i czuła się z tym niezręcznie. Miała ochotę nawrzeszczeć na niego za to, że zostawił ją w ciemności. Pragnęła wtopić się w bladokremową ścianę i obserwować go, aż zrozumiałaby przyczynę drżenia swoich kolan i ucisku w żołądku. A może... nie w żołądku. Czuła ucisk niżej, nie bolesny, ale... Nie wiedziała, co to było, wiedziała jednak, że jej się nie podoba. Łatwiej było zrozumieć gniew. Przyglądał się Kyli, która stała i pocierała rękawem nos, i Marze, która pocierała stopą o łydkę. - Stanąć w rzędzie! - rozkazał. Pośpiesznie uformowały szereg, Agnes stała na jednym końcu, a Kyla na drugim. Na baczność, jak mali, posłuszni żołnierze, ze ściągniętymi łopatkami i uniesionymi podbródkami. Podszedł do Agnes, zawrócił w prawo i przeszedł wzdłuż szeregu. Zatrzymał się i gestem nakazał Emmeline poprawienie fartucha, co niezwłocznie uczyniła. Potem przeszedł z powrotem i zatrzymał się przed Marą. - Maro, co to za piskliwy dźwięk? Mara rozejrzała się wokół zmieszana. - Jaki dźwięk, ojcze? - Och, czekaj. - Pochylił się, aż ich oczy się spotkały. - Już wiem, co to jest. To twoje buty piszczą za pastą na moich butach. Mara spojrzała na swoje poniszczone i matowe trzewiki. A potem spojrzała na błyszczące buty ojca. Gdy w oczach Mary pojawiły się łzy, Samantha się odezwała.