Wstęp
Czy w Norwegii naprawdę jest tylko sto sklepów monopolowych,
a za przygotowanie dziecku kanapki z białym pieczywem można
stracić prawa rodzicielskie? I czy to prawda, że na północy kraju
nie ma swojskich spożywczaków, a zakupy trzeba robić na stacjach
benzynowych? Czym Norwegowie różnią się od Duńczyków i Szwedów?
I wreszcie: dlaczego tak uwielbiają hot dogi i mrożoną pizzę?
Te i wiele innych pytań dotyczących Norwegii słyszałam wielokrotnie
i za każdym razem zachwyca mnie ich pomysłowość. Ostatnimi czasy
pojawiło wiele stereotypów na temat tego kraju, a sporo z nich nadal
jest przekazywanych z ust do ust. Coraz więcej osób zdaje się wierzyć
w najdziwniejsze wręcz wymysły, a później opowiadać je osobom
czekającym na lotnisku na samolot do Norwegii. W końcu Norwegia to
specyficzny kraj i mieszkających tam Polaków nic już nie zdziwi, a i
sami Norwegowie zdają się przyjmować wszelkie rewelacje na swój temat
bez mrugnięcia okiem. Może wiedzą, że większość z nich jest wyssana
z palca i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością? Ja jednak myślę, że
w każdej, nawet najzabawniejszej historii jest ziarnko prawdy, może
tylko odrobinę podkoloryzowane i zniekształcone jak każda plotka.
Wiele spośród stereotypów i zabawnych historii, które tu przytaczam,
to właśnie takie usłyszane podczas lotniskowych opowieści. I żeby nie
było – nie podsłuchuję niczyich rozmów! Często jednak bywa tak, że
samoloty latające z Polski do Norwegii są zajęte po sam kokpit przez
Polaków, których żywiołowych rozmów naprawdę trudno nie słyszeć.
Myślę, że i takie historie są nam potrzebne. Pokazują, że to niełatwe
jednoznacznie opisać Norwegię (czy jakikolwiek inny kraj na świecie),
mimo że podejmuje się w tym kierunku wiele prób. Robię to również
i ja. Wierzę, że istnieje „kilka” Norwegii, a każda z nich jest inna
w zależności od tego, kto o niej opowiada i jakie miał doświadczenia
z tym krajem. „Moja” Norwegia jest więc z pewnością inna niż Norwegia
mieszkających tam Polaków czy ta widziana oczami rodowitych
Skandynawów.
Za pomocą tej książki chcę was zabrać w podróż na Północ, która
oczarowała mnie dawno temu i która nie przestaje zaskakiwać za
każdym razem, gdy ją odwiedzam. To zbiór notatek, które przez jakiś
czas gromadziłam w kilku różnych notesach, plikach na komputerze
i wreszcie na blogu. Wierzę, że Szczęśliwy jak łosoś to dopiero początek
mojej przygody z tym krajem, jego językiem i bogatą kulturą. Chcę
pokazać wam Norwegię taką, jaka urzekła mnie dawno temu, gdy
mogłam o niej tylko marzyć i oglądać słabej rozdzielczości zdjęcia na
forach internetowych. Zapraszam was więc na wycieczkę do krainy
fiordów, trolli i brązowego sera. Jednocześnie chcę pokazać wam
Norwegię z całą jej surowością, zacisznością, pięknem natury, ale
także absurdami dnia codziennego. A wszystko to ze szczyptą humoru,
żeby nie było zbyt poważnie. W tej książce nie znajdziecie może
wielu przydatnych rad czy opisów najpiękniejszych tras widokowych;
nie jest to również książka popularnonaukowa. Odkryjecie w niej za
to subiektywny obraz Norwegii, który zauroczył mnie i oczarował od
pierwszego wejrzenia. Ja sama odkrywam ją wciąż na nowo i mam
nadzieję, że nigdy nie jej odkryję do końca. Kilka lat studiów, wiele
podróży i rozmów z Norwegami z pewnością wiele mnie nauczyło i dało
fundament mojej dalszej pracy – chciałabym móc kiedyś powiedzieć,
że chyba zaczynam rozumieć, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi.
Niech ta książka będzie pierwszym krokiem w tę stronę. Oby były też
i kolejne!
Jak to wszystko się zaczęło
Powoli, krok za krokiem, schodzę po ośnieżonych schodkach
samolotu. Po twarzy chłoszcze mnie lodowaty wiatr i już wiem – tak
wygląda Północ. Północ moich marzeń, o której nie przestaję myśleć,
odkąd skończyłam piętnaście lat. A teraz ta Północ rozpościera się
przede mną i zachwyca jeszcze bardziej niż w wyobrażeniach. Jest
marzec 2014 roku, a ja w końcu dotarłam do Tromsø, miasta
położonego ponad trzysta kilometrów za kołem podbiegunowym,
w norweskim fylke Troms[1]. W końcu udało mi się spełnić jedno
z moich największych podróżniczych marzeń – odwiedzenie Paryża
Północy. Jestem oszołomiona samym faktem bycia w tym miejscu.
To właśnie tu mieści się najdalej wysunięty na północ uniwersytet
na świecie i najbardziej północny browar świata[2]. To stąd Roald
Amundsen wyruszył w swą ostatnią podróż, a ja widzę teraz to miasto
na własne oczy i nie mogę uwierzyć, że tu jestem.
Z tym właśnie kojarzy mi się Norwegia. Nie z hałaśliwymi ulicami Oslo
czy spokojem sielskiego Trondheim, ale właśnie z ponurym wiatrem,
wiejącym trzysta pięćdziesiąt kilometrów za kołem podbiegunowym.
Tak zapamiętałam Tromsø w 2014 roku i nawet wielokrotne pobyty
w innych miastach i miasteczkach Norwegii nie były w stanie zatrzeć
tamtego wrażenia ani zmienić mojego wyobrażenia o ojczyźnie wikingów
w ogóle. A wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, gdy jeszcze nie
miałam pojęcia, „jak ta cała Norwegia wygląda”.
Globus prawdę ci powie
Mając piętnaście lat, wpadłam na pomysł diametralnej zmiany mojego
życia. Wtedy też zaświtała mi w głowie myśl o przeprowadzce na
Północ – tak daleko, jak to tylko było możliwe. Zmysł praktyczny wziął
jednak górę nad ambitnymi planami zostania Eskimoską i zamiast
wyprawienia się na biegun północny spojrzałam na globus i intuicyjnie
wybrałam Norwegię. Kraj ten leżał wystarczająco daleko na Północy,
a do tego w Europie – spełniał więc wszystkie warunki mojego raju na
ziemi. Z dnia na dzień postanowiłam nauczyć się języka norweskiego
(o którym wtedy nie miałam jeszcze żadnego pojęcia), zamieszkać
na jakimś odludziu za kołem podbiegunowym i tłumaczyć literaturę
piękną, ogrzewając się przy kominku w małej drewnianej chatce. Dziś
zdaję sobie sprawę z tego, jak pompatycznie i zabawnie to brzmi, ale
mając naście lat, wierzyłam, że podróże palcem po mapie przyniosą mi
kiedyś korzyści i naprawdę zmienią moje życie. Tak się zresztą właściwie
stało, o czym świadczy chociażby ta książka. Co prawda, nie mieszkam
w uroczej chatce za kołem podbiegunowym (jeszcze!), ale nauczyłam
się języka norweskiego i codziennie utwierdzam się w przekonaniu, że
to był trafny wybór. Najważniejsze zadanie z listy odhaczone!
Jako nastolatka nie wiedziałam, że podczas nauki języka norweskiego
przyjdzie mi w rezultacie uczyć się… dwóch języków norweskich!
Podobnie zresztą nie wiedziałam, że wyprawa w kolejne zakątki
Norwegii zaskoczy mnie niesłyszanym nigdy wcześniej dialektem
i coraz to fantazyjniejszymi przepisami na marynowanego dorsza lub
łososia. Chyba nie miałam pojęcia, że nawet w najbardziej niepozornym
miejscu w Norwegii może mnie nagle obezwładnić cudowny widok
zorzy polarnej, której uroku nie odda najlepszy nawet aparat
fotograficzny. Wielokrotnie próbowałam robić zdjęcia zorzy i zawsze
mnie rozczarowują (co po części wynika też zapewne z moich marnych
zdolności fotograficznych). Widok na żywo jest po prostu… o niebo
lepszy.
Widok na Tromsø z tzw. górskiej windy (fjellheisen)
Od tamtej pory aż do dziś uczę się Norwegii i to jest właśnie
wspaniałe. To kraj z nieskończoną ilością tajemnic do odkrycia,
kuszących nas, byśmy za nimi podążali. Tacy są też sami Norwegowie
– trochę nieprzewidywalni. Trochę zimni i niedostępni, ale też na swój
skandynawski sposób serdeczni. Pasują idealnie do kraju, w którym
nawet niepozorna dróżka wzdłuż fiordu może okazać się celem podróży
tysięcy turystów z drugiego końca globu. Ale nie zapominajmy też, że
Norwegia to państwo dobrobytu, które od lat nęci imigrantów z wielu
krajów świata. Norwegia – raj dla jednych i dziwaczny, wąski skrawek
Europy Północnej dla innych. Nikogo nie pozostawia obojętnym – albo
się ją kocha, albo nienawidzi.
[1] Fylke to odpowiednik polskiego województwa; dzieli się na mniejsze jednostki
administracyjne zwane kommuner, które można porównać do polskich gmin.
[2] A do tego kilka innych „wybitnie północnych” atrakcji na świecie.
Norwegowie: piromani i alkoholicy
Ola i Kari Nordmann są raczej weseli, pogodni, pełni optymizmu życiowego. Ale
wyraźne negatywne skutki życia w tych warunkach geograficznych i klimatycznych
też występują. Procent odchyleń od normy równowagi umysłowej jest w Norwegii
nieco większy, niż w krajach Europy kontynentalnej. Zjawiskiem nierzadkim jest
coś, co na kontynencie europejskim należy raczej do wyjątków: piromania,
podpalenie dla podpalenia, bez żadnych konkretnych powodów. Jest to podobno
związane ze zjawiskiem tak długo – w pewnych okresach roku – trwających
ciemności. No i wreszcie alkoholizm, który co prawda nie jest tylko norweską
specjalnością, ale zagadnieniem bardzo poważnym.
Andrzej Bereza-Jarociński, Królestwo Norwegii
To chyba najtrafniejszy opis Norwegów, na jaki dotąd
natrafiłam. Gdy pierwszy raz sięgnęłam po książkę Andrzeja
Berezy-Jarocińskiego, miałam zaledwie kilkanaście lat, a moja wiedza
o Skandynawii była szczątkowa, jeśli w ogóle jakakolwiek, a więc takie
smaczki wydawały mi się wyjątkowo intrygujące. Oczywiście myślałam
też, że na pewno są prawdziwe… Dziś do tego typu rewelacji podchodzę
z dystansem i podobne opisy traktuję z przymrużeniem oka. To trochę
tak, jakby opisać naszego Jana Kowalskiego jako uzależnionego od
alkoholu złodzieja niemieckich samochodów, który w każdą niedzielę
idzie z rodziną do kościoła. Większość z nas zrozumie od razu,
że niewiele w tym prawdy, za to mnóstwo krzywdzących pomówień
i generalizowania. Niemniej jednak taki opis typowego Polaka mógłby
zniechęcić niejednego cudzoziemca do przyjazdu do Polski i tylko
utrwalił funkcjonujące wciąż za granicą stereotypy na nasz temat.
Stereotypy mogą być nawet zabawne, o ile traktujemy je jako żart,
a nie diagnozę danego społeczeństwa. Chciałabym więc, żebyście
potraktowali ten rozdział właśnie w taki sposób – jako nieco ironiczne
i żartobliwe spojrzenie na współczesnych Norwegów. Nie roszczę
sobie najmniejszych nawet praw do opisywania charakteru „typowego
Norwega” czy stawiania tezy, że wszyscy w Norwegii są tacy sami. Bo
absolutnie nie są.
Pamiętam, że gdy pierwszy raz przeczytałam fragment o Oli i Kari
Nordmannach, nie mogłam uwierzyć, że Norwegowie mogą być tak
smutnym narodem. Żyją przecież w pięknym kraju! Nie powinni
być zatem ponurakami z depresją, prawda? Ta myśl powróciła, gdy
dowiedziałam się, że znak rozpoznawczy Tromsø – Tromsøbrua – jest
nazywany „mostem samobójców”. W głowie mi się nie mieściło, że
ktoś mógłby być tak niezadowolony z życia w Paryżu Północy… Wiem,
to bardzo naiwne myślenie. Nadal jednak uważam, że opisywanie
jakiegokolwiek narodu przez pryzmat najczęściej występujących
chorób psychicznych czy statystyk samobójstw to trochę zaklinanie
rzeczywistości. Odsetek samobójstw wyższy niż w innych krajach (choć
w Norwegii wcale taki nie jest, o czym za chwilę) nie oznacza od
razu, że Norwegia sama w sobie ma jakiś magiczny wpływ na swoich
mieszkańców, z których wielu postanawia się rzucić z mostu w nagłym
przypływie depresji. Wspomnę, że ten opis pochodzi z książki wydanej
w 1984 roku, kiedy Norwegia nadal była dla Polaków egzotycznym
krajem, który nie kojarzył im się z absolutnie niczym poza ponuractwem
i depresją. No może jeszcze z zimą i ciemnościami. Mam nadzieję, że
autor tym opisem starał się raczej rozbawić czytelnika, a nie przekonać
go, że Norwegowie to zmagający się z zaburzeniami psychicznymi
i piromanią naród. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie sprawdziła,
jak te statystyki wyglądają dziś.
Z obliczeń naukowców z uniwersytetu w Queensland wynika, że
Skandynawia rzeczywiście znajduje się w europejskiej czołówce, jeśli
chodzi o odsetek osób cierpiących na depresję. Liczby te są jednak
znacznie wyższe w Chorwacji, Holandii czy Szwajcarii. A mimo
to właśnie Skandynawia jest kojarzona z pogrążonymi w smutku
ludźmi, którym w głowie tylko alkoholizm i piromania. Co ciekawe,
kraje skandynawskie słyną z jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy
– z wysokiej wykrywalności chorób psychicznych i skuteczności ich
leczenia. Centralne Biuro Statystyczne (SSB – Statistisk sentralbyrå)
oszacowało, że blisko 12% wszystkich rozpoznawanych obecnie
schorzeń to zaburzenia psychiczne. Wliczają się do nich nie tylko te
najpoważniejsze choroby jak depresja czy zaburzenia osobowości, lecz
także wypalenie zawodowe, które w innych częściach Europy bywa
ignorowane lub uznawane za przejaw lenistwa, a nie chorobę. Być
może to właśnie wczesna diagnostyka i duża otwartość Skandynawów
w tej kwestii sprawiają, że mieszkańcy Północy umieją nie tylko mówić
o swych problemach, lecz także skutecznie je rozwiązywać. I wygląda
na to, że rozwiązują je w zupełnie inny sposób niż poprzez podpalanie
wszystkiego, co popadnie, czy topienie smutków w kieliszku.
Wysoki odsetek samobójstw w Norwegii i pozostałych krajach
skandynawskich to mit. Żaden z grupy krajów skandynawskich nie
znajduje się dziś w czołówce tabeli sporządzonej przez Światową
Organizację Zdrowia. Norwegię, Danię i Szwecję wyprzedzają w tym
niechlubnym rankingu takie kraje, jak chociażby Polska, Francja
i Włochy czy nawet uważana za raj na ziemi Szwajcaria. I nie ma nic
zaskakującego w tym, że nie znajdziemy tam ani Norwegii, ani Szwecji
czy Danii. Byłoby to nieco podejrzane, gdyby kraje skandynawskie,
uznawane przez wielu za najszczęśliwsze państwa świata, borykały się
również z zastraszającymi statystykami samobójstw. Jedno z drugim
po prostu nie idzie w parze.
A co mówią statystyki? Oficjalnych zestawień dotyczących
częstotliwości występowania tego zjawiska próżno szukać, ale po
przeanalizowaniu danych dotyczących państwowych wydatków na
gaszenie pożarów zauważymy, że wzrosły one nieco w ostatnich latach.
SSB oszacowało, że w 2016 roku Norwegia przeznaczyła o 8% więcej
z budżetu państwa na walkę z pożarami i wypadkami, do których była
wzywana straż pożarna. Liczby te jednak nie mówią wiele w temacie
podpaleń. Zapewne również dlatego, że podpalenia często są trudne do
wykrycia.
W kontekście norweskiej piromanii przychodzi mi na myśl pewien
incydent sprzed lat, który wielu Norwegom z pewnością zapadł głęboko
w pamięć. Fani norweskiej muzyki metalowej na pewno już wiedzą,
jaki incydent mam na myśli. W 1992 roku w Bergen spłonął zabytkowy
kościół słupowy – Fantoft Stavkirke. Nie stało się to jednak na skutek
zwykłego pożaru czy nieszczęśliwego wypadku, a właśnie piromanii.
Podejrzanym w sprawie był muzyk Varg Vikernes. Podejrzewano go
również o podpalenie dwóch innych kościołów, a oprócz tego został
skazany za morderstwo kolegi z zespołu, Øysteina Aarsetha. W 2015
roku fani ciężkich brzmień, którzy przyjechali do Bergen na festiwal
Blastfest, odwiedzili zrekonstruowany kościół Fantoft. W wywiadzie dla
norweskiej telewizji NRK kilkoro z uczestników oraz sami organizatorzy
wydarzenia przyznali, że był to ważny punkt w planie festiwalu. Spalenie
kościoła na początku lat dziewięćdziesiątych stanowiło dla lokalnych
muzyków przepustkę do światowej muzyki metalowej, jakkolwiek
dziwnie i nieprzyzwoicie by to nie brzmiało. Nie zapomniano wprawdzie
o szkodach, jednak Norwegowie, jak na pogodny naród przystało, i w
tym wydarzeniu starają się dojrzeć coś pozytywnego.
Warto pamiętać, że podpalenie kościoła Fantoft oraz kilku innych
na początku lat dziewięćdziesiątych to pojedyncze incydenty, a nie
przetaczająca się przez kraj fala piromanii. Myślę, że dziś nikt nie
scharakteryzowałby już Norwegów jako szalonych podpalaczy, choć
właśnie taka myśl przeszła mi przez głowę, gdy pierwszy raz czytałam
książkę Andrzeja Berezy-Jarocińskiego. Na szczęście żadna z cech
opisywanych przez autora nie znalazła pokrycia w rzeczywistości –
wszyscy Norwegowie, których znam, zdają się całkiem zrównoważeni
psychicznie i nie planują raczej żadnych podpaleń.
Norwegów, jak każdego innego narodu, nie da się jednak
scharakteryzować za pomocą jednej czy dwóch cech. Jest ich znacznie
więcej i często się nawzajem wykluczają. Bardzo trafnie opisał to
Thomas Hylland Eriksen w swojej książce Typisk norsk. Stwierdził,
że „wszystkie kraje są krajami wielkich przeciwności”[3] i Norwegia
nie jest tu żadnym wyjątkiem. Nina Witoszek scharakteryzowała
z kolei Norwegię jako „królestwo biedy i bogactwa, które topi się
w dobrobycie”[4].
Oba te opisy są z pewnością prawdziwe chociażby z jednego względu
– żaden z nich nie jest jednoznaczny. Widziany moimi oczami Ola
Nordmann (o tym, kto to taki, za chwilę) to też tylko jedna z wielu
„wersji” Norwega. Jeśli więc wasz Ola Nordmann jest zupełnie inny,
niż ten przedstawiony w tej książce, to świetnie! Oznacza to, że
Andrzej Bereza-Jarociński jednak się mylił i że jest jeszcze nadzieja dla
norweskiego społeczeństwa.
Dla czystej rozrywki postanowiłam więc zabawić się w socjologa
i podjąć próbę opisania typowego Norwega na podstawie własnych
przeżyć. Pilnie obserwowałam Norwegów z mojego otoczenia, ale
również nieznajomych w autobusach, sklepach i na siłowni. Moje
notatki rozrastały się w zastraszającym tempie, a każdy dopisany do
listy przymiotnik wykluczał ten poprzedni. Oto, co udało mi się do tej
pory ustalić.
Kim naprawdę są Kari i Ola Nordmannowie?
Ola Nordmann to taki norweski Jan Kowalski, a Kari to jego żeński
odpowiednik. Ich imiona są tak norweskie, że z pewnością znajdują
się w czołówce listy najpopularniejszych imion. Ola i Kari to klasyczni
Norwegowie. Nieco niezdarni, naiwni, ale też powszechnie lubiani.
Uważani raczej za nieszkodliwych i na swój sposób zabawnych, bo kto
nie lubi serdecznie pośmiać się z innych. Ich sposób bycia jest do bólu
typisk norsk, co ułatwia rozpoznanie ich na zagranicznych wojażach.
A tych ostatnich Ola i Kari odbywają niemało, bo sytuacja materialna
im na to pozwala. W końcu są mieszkańcami najbogatszego kraju
świata!
Ola i Kari na urlop chętnie wybierają się więc til Syden, na Południe.
Z reguły jest to Hiszpania lub Grecja, choć i Włochy czy południowa
Francja również znajdują się w czołówce. Na miejscu Kari i Ola muszą
zadbać o to, by wszystko było koselig[5]; a wszystko po to, by osiągnąć
pełnię szczęścia i wakacyjne zen. Jeśli natomiast z jakiegoś powodu
wycieczka na Południe zmęczy państwa Nordmannów, to zawsze po
powrocie mogą oni wybrać się na weekend do swojej hytte, drewnianej
chatki gdzieś daleko w górach, gdzie ryzyko spotkania innych Kari i Oli
jest znacznie mniejsze niż chociażby na Majorce[6].
Tyle na temat „klasycznych” Norwegów dowie się turysta po
przejrzeniu kilku przewodników i blogów podróżniczych i to wystarczy
mu z pewnością do wyrażania raczej pobłażliwego stosunku do
Skandynawów. Dziarski turysta będzie więc oceniał norweskie
zachowanie i zwyczaje przez pryzmat tego, co przeczytał w książkach.
Każdy Norweg przecież musi mieć hytte, jeść brązowy ser na śniadanie
i chodzić na górskie wycieczki, prawda? Cóż, niektórzy pewnie właśnie
tak spędzają dzień za dniem, ale wyjątków od tej reguły można
w Norwegii spotkać naprawdę sporo, i to nie tylko wśród cudzoziemców.
Każdy mieszkaniec Norwegii ma jakieś mniej lub bardziej mgliste
wyobrażenie o tym, jacy Norwegowie są jako naród. Choćby ich
poczucie inności względem pozostałych narodów skandynawskich,
a już w szczególności Szwedów i Duńczyków. Na samą myśl o „byciu
jak Szwed” typowy Ola Nordmann dostanie małego ataku paniki.
Co innego porównanie norweskiego stylu bycia do islandzkiego lub
farerskiego, które nie budzi aż takich kontrowersji, wiele osób bowiem
wciąż twierdzi, że wyspy te to właściwie przedłużenie Norwegii i w
rzeczywistości powinny identyfikować się z norweską flagą. Jeśli się
nad tym zastanowić, to ma to nawet sens (zastanawiać by się jednak
trzeba dość długo, by dojść do takich wniosków). To w końcu norwescy
osadnicy jako pierwsi dotarli na Wyspy Owcze i Islandię. Było to
co prawda wiele wieków temu, ale Norwegowie od czasu do czasu
wyciągają jeszcze ten fakt na światło dzienne – jako dowód odwagi
i męstwa ich przodków.
A dlaczego porównanie Norwegów do Szwedów i Duńczyków jest
tak bardzo nie na miejscu? Cóż, niektórzy tłumaczą to norweskim
kompleksem niższości spowodowanym wydarzeniami sprzed lat.
Sprzed wielu, wielu lat. Co ciekawe, Norwegowie zdają się żywić nieco
mniejszą niechęć do Duńczyków niż do Szwedów, mimo że to ci pierwsi
mieli nad Norwegią władzę przez blisko czterysta lat. Szwedzi jednak
zaszli Norwegom za skórę w najmniej odpowiednim momencie i to
chyba nigdy nie zostanie im wybaczone. Gdy w 1814 roku Norwegia
zaczynała stawać na nogi i ogłosiła swą niepodległość od Danii oraz
uchwaliła konstytucję, Szwecja postanowiła pokrzyżować jej plany.
W kilka miesięcy po rozwiązaniu duńsko-norweskiej unii zapragnęła
bowiem zagarnąć norweską ziemię dla siebie. Wykorzystując znaczną
przewagę militarną i ekonomiczną, postawiła zachodniemu sąsiadowi
ultimatum – albo Norwegowie „dobrowolnie” zawrą unię personalną
ze Szwecją i uznają jej króla jako swego, albo wybuchnie wojna,
której wynik był wszystkim z góry znany. Norwegowie musieli więc
pochylić głowy i zawrzeć kolejną unię. Kilkumiesięczny okres wolności
odcisnął jednak na nich piętno i teraz domagali się nie tylko własnego
języka czy flagi, lecz także niepodległego kraju, w którym mogliby
w całości wprowadzić nową konstytucję. To właśnie ten okres jest
nazywany w historii Norwegii romantyzmem narodowym. Największe
dzieła literackie i dzieła sztuki pochodzą właśnie z tamtego czasu.
Norwegowie twierdzą, że gdyby nie tacy twórcy jak Henrik Wergeland
czy Adolph Tidemand, ich kraj wyglądałby dziś zupełnie inaczej. To ich
dzieła ukształtowały norweską tożsamość narodową wbrew szwedzkim
naciskom i próbom kontrolowania kraju. Nic więc dziwnego, że uraz do
wschodnich sąsiadów pozostał w Norwegach do dziś, choć poprawność
polityczna zapewne nie pozwala im jej w pełni wyrazić.
Porównywanie się do sąsiadów jest w Norwegii dość powszechne. Gdy
słyszymy w radiu wyniki jakichś zawodów sportowych, to w pierwszej
kolejności podawane są naturalnie osiągnięcia Norwegów, a zaraz
potem Szwedów i Duńczyków. Jest to szczególnie ważne zwłaszcza
wtedy, gdy ci drudzy zajęli niższe od Norwegów pozycje w rankingu.
Jeśli jednak byli wyżej na podium, zaszczyca się ich jedynie krótką
i dość suchą wzmianką oraz nie bardzo szczerymi gratulacjami.
Podobnie jest w przypadku wszystkich innych rankingów i porównań,
w których Norwegowie odnoszą sukcesy. Duńczycy w ostatnich
latach przodowali w tzw. rankingu szczęścia (World Happiness
Report), w którym mierzono poziom zadowolenia z życia mieszkańców
poszczególnych krajów. Gdy w 2017 roku Norwegia znalazła się na
pierwszym miejscu, wyprzedzając Danię o kilka tysięcznych punktu,
wiedzieli o tym wszyscy. Prawdopodobnie z jeszcze większą satysfakcją
i współczuciem patrzono na Szwecję, która zajęła „dopiero” dziesiątą
pozycję. Nie odbierałabym tego jednak jako oznaki nienawiści
Norwegów do sąsiadów, ale raczej jako silną potrzebę rywalizacji
i odnoszenia sukcesów na tym polu. Po latach (a wręcz wiekach!)
politycznej i ekonomicznej zależności Norwegowie w końcu pewnie
stąpają po ziemi i nic dziwnego, że czują potrzebę, by to pokazać.
Wszystko oczywiście w granicach prawa Jante[7], żeby tylko nie zostać
posądzonym o zadzieranie nosa czy zarozumiałość. Ot, Norwegowie
pokonali w rankingu światowym (to bardzo istotne!) Danię i Szwecję.
Z pewnością będą o tym mówić w każdym serwisie informacyjnym
przez kilka tygodni, ale nigdy z wyższością w głosie. I chyba właśnie
tym mogą imponować – choć przez ostatnie dziesięciolecia odnieśli
sporo wyraźnych sukcesów, to cieszą się nimi w ujmujący i skromny
sposób.
Podejrzewam, jaki jest powód takiego podejścia do życia. Czytając
opracowania na temat społeczeństwa norweskiego i zmian, jakie w nim
zaszły w ostatnich latach, można zauważyć pewną prawidłowość –
odniesienie do wspomnianego już kompleksu niższości, o którym
Norwegowie sami czasem mówią. Choć osiągnęli wiele i z pewnością
doceniają własną pracę i wysiłki, to wciąż zdarza im się postrzegać siebie
jako biednych rolników, patrzących z dołu na bardziej doświadczone
Szwecję i Danię – mimo żartów o Szwedach i Duńczykach Norwegowie
doceniają pozycje obu krajów na arenie międzynarodowej, ale mają
niestety tendencję do porównywania się do sąsiadów. W domowym
zaciszu, naturalnie. W rozmowach z sąsiadami zza granicy nigdy nie
dadzą im odczuć tego podziwu. To jeden z większych absurdów,
z którym spotkałam się wielokrotnie – zarówno w rozmowach, jak
i w literaturze oraz mediach. To właśnie miałam na myśli, mówiąc,
że Norwegowie czasem sami sobie zaprzeczają i mówią rzeczy, które
wykluczają się nawzajem. Ale kto tego nie robi?
Spora część społeczeństwa norweskiego mieszka dziś w miastach.
Czasem żartobliwie mówi się, że ponad 50% narodu mieszka w Oslo,
a reszta jest rozsiana po całym kraju. Mimo to w Norwegach ciągle
tkwi wiejska mentalność. Być może dlatego są tak dumni ze swoich
dialektów i mówią nimi nawet wtedy, gdy przyjdzie im wystąpić
w radiu czy telewizji. A jeśli ktoś będzie później żartował z jakiegoś
dialektalnego słowa, to Olę Nordmanna z pewnością to nie zawstydzi.
Taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia gdzieś indziej. Wyobraźmy
sobie dla przykładu, że jakiś polski polityk pochodzący z małej
miejscowości na wschodzie Polski nagle zaczyna mówić w sejmie
rodzimym śpiewnym akcentem, wstawiając przy tym do wypowiedzi
regionalne wyrażenia. Obawiam się, że nie zostałby odebrany zbyt
pozytywnie, mało tego: zapewne zarzucono by mu nawet brak szacunku
dla instytucji, w której się znalazł. Podobnie zresztą jest w codziennym
życiu i w mniej oficjalnych sytuacjach. Trzeba raczej ukrywać wszelkie
regionalne naleciałości, jeśli ktoś takowe posiada. Sama pamiętam,
jak kiedyś z przyzwyczajenia powiedziałam, że coś jest „z wczoraju” (bo
tak właśnie mówi się tam, skąd pochodzę) zamiast „z wczoraj”. Reakcja
rozmówców? Śmiech i pytanie, skąd ja, jak by nie patrzeć filolożka,
wytrzasnęłam tak dziwaczne powiedzenie. Staram się oczywiście nie
popełniać podobnych pomyłek, ale z zazdrością patrzę na Norwegów,
dla których nie liczy się to, czy ktoś powie ittj czy ikke (nie), o ile tylko
to będzie zgodne z jego osobistymi przekonaniami. I choć nie rozumiem
czasem gości w norweskim radiu, którzy mówią jakimś mało znanym
dialektem, to doceniam ich przywiązanie do tradycji i tego, co wynieśli
z domu rodzinnego. Owo zamiłowanie do pielęgnowania tradycji budzi
też we mnie pewne pytanie – czy może przez to silne przywiązanie
Norwegowie czują, że są o szczebelek niżej od nowoczesnych Szwedów
i Duńczyków, którym udało się wykształcić standard swoich języków?
Ja osobiście uważam, że bezgraniczna miłość do dialektów to coś,
co odróżnia Norwegów od ich południowych i wschodnich sąsiadów,
a przecież to jest najważniejsze – żeby nie być jak Duńczyk lub
Szwed!
Norweskie społeczeństwo można scharakteryzować słowami byłej
premier Norwegii, Gro Harlem Brundtland: „To typowo norweskie być
dobrym”[8]. Powiedzenie to zna każdy Norweg; wrosło już ono tak
mocno w norweską mentalność i usposobienie, że nawet ci, którzy
raczej nie są najprzykładniejszymi obywatelami, będą uważali się za
dobrych, bo wynika to przecież z ich narodowości. Norweski paszport
daje przepustkę do bycia dobrym i małe przewinienia na pewno tego
nie zmienią.
Powiedzenie byłej premier Norwegii bywa też często traktowane
z ironią. Norwegów uważa się za społeczność ludzi naiwnych i za bardzo
ufających innym, bo to przecież oczywiste, że wszyscy są dobrzy i mają
dobre zamiary. Na tym niestety potomkowie wikingów czasem tracą.
Zawsze trafi ktoś, kto wykorzysta norweską dobroć na swoją korzyść.
Przykład? Darmowe jedzenie i picie w miejscach publicznych. W wielu
supermarketach przy wejściu stoją termony z kawą i jednorazowe
kubeczki. Robienie zakupów z ciepłą kawą w ręce jest przecież znacznie
przyjemniejsze niż szwendanie się między półkami supermarketu
z samym koszykiem i listą zakupów. Niestety – sama spotkałam się
z tym, że ktoś przychodził do sklepu ze swoim termosem, napełniał go
kawą i wychodził, nie zrobiwszy nawet zakupów.
To smutne, że coraz częściej norweskie zaufanie jest wystawiane na
próbę. Cóż, najwyraźniej typowo norweskie jest także bezgranicznie
ufać ludziom. Z pewnością kiedyś przynosiło to korzyść, ale rosnąca
liczba przybywających do Norwegii imigrantów powoli zmienia i ten
aspekt. Dlatego jeśli podczas podróży po Norwegii widzicie gdzieś
termos z kawą lub darmowe śniadanie to oczywiście, poczęstujcie
się, ale nie róbcie zapasów na kilka kolejnych dni. Mimo ogólnego
przekonania nie da się dyskretnie napełnić półlitrowego termosu
kawą w ciągu dziesięciu sekund, zanim kasjerka w sklepie zauważy.
Wygląda to komicznie i tylko utwierdza Norwegów w przekonaniu, że
inne narody chcą ich wykorzystać.
Samo stwierdzenie, że coś jest „typowo norweskie”, niezwykle często
pojawia się w mediach i życiu codziennym. W co drugiej książce
lifestyle’owej lub z poradami dotyczącymi dekoracji salonu znajdziemy
– prędzej czy później – stwierdzenie, że coś jest typisk norsk. Ten
sam tytuł nosił również jeden z najchętniej oglądanych programów
popularnonaukowych w Norwegii, w którym prowadzący wyjaśniał
pochodzenie norweskich słów i powiedzonek. Znany z występu na
Eurowizji norwesko-białoruski wokalista, Aleksander Rybak, nagrał
nawet hit o tym tytule, w którym z przymrużeniem oka rozprawia się
z norweskimi mitami. W klipie do piosenki zobaczymy więc wyścigi
w robieniu kanapek na drugie śniadanie czy dzierganiu rękawiczek
ze skandynawskim wzorem. Muszę przyznać, że twórcom doskonale
udało się uchwycić najpopularniejsze stereotypy o Norwegach. Jeśli
więc szukacie ekspresowego podsumowania tego, czym jest „typowa
norweskość”, to zerknijcie na teledysk i posłuchajcie piosenki. Poprawa
humoru gwarantowana!
Utarte już i powtarzane przez wielu typisk norsk to nie tylko jakieś
tam puste powiedzenie. To niemalże marka, z której Norwegowie
są niesłychanie dumni. Jeśli coś zasługuje na określenie „typowo
norweskie”, to możemy mieć pewność, że cały naród zatwierdził
autentyczność owego przedmiotu lub miejsca. To przecież takie typowo
norweskie mówić o tym, co jest typowo norweskie. Wspomniany już
Thomas Hylland Eriksen po długich rozważaniach stwierdził, że bycie
typisk norsk polega właściwie na przeznaczaniu kolosalnych sum
z podatków na badania nad tym, co to tak właściwie znaczy typisk
norsk[9]. I rzeczywiście coś w tym jest. Badań i publikacji na ten temat
jest tak wiele, że potrzeba długich lat, by przez nie wszystkie przebrnąć.
A dodatku wciąż pojawiają się nowe!
Zawsze chętnie czytam to, co sami Norwegowie myślą o swoim
usposobieniu. Jeszcze ciekawsze są jednak opinie obcokrajowców,
którzy mają okazję przyjrzeć się Norwegom z boku, nie będąc
częścią ich świata. W ostatnich latach popularność zyskał mieszkający
w Norwegii Kanadyjczyk Julien S. Bourrelle. Wydał on dwa małe
poradniki o tym, jak przetrwać w norweskim społeczeństwie[10] jako
obcokrajowiec. Bourrelle nie tylko z humorem opisuje najdziwniejsze
norweskie zachowania, lecz także doradza, jak sobie z nimi
radzić. W książce znajdziemy też całe mnóstwo obrazków, z których
najpopularniejsza jest grafika przedstawiająca norweski wyraz twarzy.
Na obrazku widzimy cztery twarze, z czego trzy mają ewidentny poker
face, a tylko czwarta jest uśmiechnięta. Podpisy pod nimi brzmią
kolejno: szczęśliwy, smutny, zły, pijany.
Magiczna moc alkoholu w odblokowywaniu norweskich emocji jest
znana od dawien dawna, ale pierwszy raz ktoś, w dodatku nie-Norweg,
odważył się uświadomić Norwegom, że są oni dość trudni w kontaktach
międzyludzkich i tylko szklaneczka czegoś mocniejszego pomaga im się
rozluźnić na tyle, by byli w stanie z kimś porozmawiać dłużej niż przez
dziesięć sekund. Jeśli Norweg kogoś jeszcze nie zna, będzie podchodził
do niego z pewną dozą dystansu. Jest to oczywiście bardzo uprzejmy
i w pewnym sensie nawet przyjazny dystans, ale jednak dystans.
Copyright © Anna Kurek, 2018 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018 Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch Redakcja: Malwina Błażejczak / panbook.pl Korekta: Barbara Kaszubowska Projekt typograficzny wnętrza i łamanie: Barbara Adamczyk Projekt okładki: Ula Pągowska Fotografia na okładce: Kuznetsova Julia / shutterstock.com Fotografie w tekście pochodzą z archiwum autorki Fotografie na stronach rozdziałowych: shutterstock.com Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie. Wydanie elektroniczne 2018 eISBN 978-83-7976-878-3 Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75 redakcja@wydawnictwopoznanskie.com www.wydawnictwopoznanskie.com
Spis treści Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Jak to wszystko się zaczęło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Globus prawdę ci powie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Norwegowie: piromani i alkoholicy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Kim naprawdę są Kari i Ola Nordmannowie? . . . . . . . . . . . . . . 19 Najszczęśliwszy kraj świata . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Norweskie hygge, czyli kos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Wyluzowany jak Norweg . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37 Rysa na idealnym norweskim szkle . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46 Norweski sen . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55 Od pucybuta do milionera . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61 Podłe skrzaty i uwodzicielskie huldry . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 65 Norweg jaki jest, każdy widzi. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73 Norweski szyk i elegancja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 78 Punktualność to cecha milionerów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 86 Jakoś to będzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91 Samodyscyplina kluczem do sukcesu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 94 Wstyd w kraju Ibsena . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101 Zafiksowani na biegunie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 Lutefisk, taco i Grandiosa – co jedzą Norwegowie? . . . . . . . . . . . 121 Szybko, szybko. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 129 Jak wyżywić pięć milionów ludzi?. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 132 Fast food czy łosoś – jak to jest naprawdę? . . . . . . . . . . . . . . . 137 Snusowy uśmiech . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 142 Norwescy bimbrownicy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 148 Sto sklepów monopolowych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 154 Każda okazja jest dobra . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 155 Droga na Północ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 161
Na wakacjach w ogródku sąsiada . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 162 Norweg codzienny i Norweg wakacyjny . . . . . . . . . . . . . . . . . . 163 A na początku było słowo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 168 Błąd – rzecz ludzka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 178 Saamowie i Kvenowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 180 Pod norweskim berłem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 191 Imperialne zapędy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 196 Norweskie Polaków rozmowy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 205 Norweski savoir-vivre w pigułce . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 215 Posłowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 219 Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 222 Dla ciekawych. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 223 Dla moli książkowych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 223 Do poczytania w internecie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 224 Polecamy również . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 227
Różnokolorowa zorza widziana z brzegów Ersfjorden © Yongyut Kumsri
Wstęp Czy w Norwegii naprawdę jest tylko sto sklepów monopolowych, a za przygotowanie dziecku kanapki z białym pieczywem można stracić prawa rodzicielskie? I czy to prawda, że na północy kraju nie ma swojskich spożywczaków, a zakupy trzeba robić na stacjach benzynowych? Czym Norwegowie różnią się od Duńczyków i Szwedów? I wreszcie: dlaczego tak uwielbiają hot dogi i mrożoną pizzę? Te i wiele innych pytań dotyczących Norwegii słyszałam wielokrotnie i za każdym razem zachwyca mnie ich pomysłowość. Ostatnimi czasy pojawiło wiele stereotypów na temat tego kraju, a sporo z nich nadal jest przekazywanych z ust do ust. Coraz więcej osób zdaje się wierzyć w najdziwniejsze wręcz wymysły, a później opowiadać je osobom czekającym na lotnisku na samolot do Norwegii. W końcu Norwegia to specyficzny kraj i mieszkających tam Polaków nic już nie zdziwi, a i sami Norwegowie zdają się przyjmować wszelkie rewelacje na swój temat bez mrugnięcia okiem. Może wiedzą, że większość z nich jest wyssana z palca i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością? Ja jednak myślę, że w każdej, nawet najzabawniejszej historii jest ziarnko prawdy, może tylko odrobinę podkoloryzowane i zniekształcone jak każda plotka. Wiele spośród stereotypów i zabawnych historii, które tu przytaczam, to właśnie takie usłyszane podczas lotniskowych opowieści. I żeby nie było – nie podsłuchuję niczyich rozmów! Często jednak bywa tak, że samoloty latające z Polski do Norwegii są zajęte po sam kokpit przez Polaków, których żywiołowych rozmów naprawdę trudno nie słyszeć. Myślę, że i takie historie są nam potrzebne. Pokazują, że to niełatwe jednoznacznie opisać Norwegię (czy jakikolwiek inny kraj na świecie), mimo że podejmuje się w tym kierunku wiele prób. Robię to również i ja. Wierzę, że istnieje „kilka” Norwegii, a każda z nich jest inna w zależności od tego, kto o niej opowiada i jakie miał doświadczenia
z tym krajem. „Moja” Norwegia jest więc z pewnością inna niż Norwegia mieszkających tam Polaków czy ta widziana oczami rodowitych Skandynawów. Za pomocą tej książki chcę was zabrać w podróż na Północ, która oczarowała mnie dawno temu i która nie przestaje zaskakiwać za każdym razem, gdy ją odwiedzam. To zbiór notatek, które przez jakiś czas gromadziłam w kilku różnych notesach, plikach na komputerze i wreszcie na blogu. Wierzę, że Szczęśliwy jak łosoś to dopiero początek mojej przygody z tym krajem, jego językiem i bogatą kulturą. Chcę pokazać wam Norwegię taką, jaka urzekła mnie dawno temu, gdy mogłam o niej tylko marzyć i oglądać słabej rozdzielczości zdjęcia na forach internetowych. Zapraszam was więc na wycieczkę do krainy fiordów, trolli i brązowego sera. Jednocześnie chcę pokazać wam Norwegię z całą jej surowością, zacisznością, pięknem natury, ale także absurdami dnia codziennego. A wszystko to ze szczyptą humoru, żeby nie było zbyt poważnie. W tej książce nie znajdziecie może wielu przydatnych rad czy opisów najpiękniejszych tras widokowych; nie jest to również książka popularnonaukowa. Odkryjecie w niej za to subiektywny obraz Norwegii, który zauroczył mnie i oczarował od pierwszego wejrzenia. Ja sama odkrywam ją wciąż na nowo i mam nadzieję, że nigdy nie jej odkryję do końca. Kilka lat studiów, wiele podróży i rozmów z Norwegami z pewnością wiele mnie nauczyło i dało fundament mojej dalszej pracy – chciałabym móc kiedyś powiedzieć, że chyba zaczynam rozumieć, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Niech ta książka będzie pierwszym krokiem w tę stronę. Oby były też i kolejne!
Globus na Przylądku Północnym (Nordkapp) © Anibal Trejo
Jak to wszystko się zaczęło Powoli, krok za krokiem, schodzę po ośnieżonych schodkach samolotu. Po twarzy chłoszcze mnie lodowaty wiatr i już wiem – tak wygląda Północ. Północ moich marzeń, o której nie przestaję myśleć, odkąd skończyłam piętnaście lat. A teraz ta Północ rozpościera się przede mną i zachwyca jeszcze bardziej niż w wyobrażeniach. Jest marzec 2014 roku, a ja w końcu dotarłam do Tromsø, miasta położonego ponad trzysta kilometrów za kołem podbiegunowym, w norweskim fylke Troms[1]. W końcu udało mi się spełnić jedno z moich największych podróżniczych marzeń – odwiedzenie Paryża Północy. Jestem oszołomiona samym faktem bycia w tym miejscu. To właśnie tu mieści się najdalej wysunięty na północ uniwersytet na świecie i najbardziej północny browar świata[2]. To stąd Roald Amundsen wyruszył w swą ostatnią podróż, a ja widzę teraz to miasto na własne oczy i nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Z tym właśnie kojarzy mi się Norwegia. Nie z hałaśliwymi ulicami Oslo czy spokojem sielskiego Trondheim, ale właśnie z ponurym wiatrem, wiejącym trzysta pięćdziesiąt kilometrów za kołem podbiegunowym. Tak zapamiętałam Tromsø w 2014 roku i nawet wielokrotne pobyty w innych miastach i miasteczkach Norwegii nie były w stanie zatrzeć tamtego wrażenia ani zmienić mojego wyobrażenia o ojczyźnie wikingów w ogóle. A wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, gdy jeszcze nie miałam pojęcia, „jak ta cała Norwegia wygląda”. Globus prawdę ci powie Mając piętnaście lat, wpadłam na pomysł diametralnej zmiany mojego życia. Wtedy też zaświtała mi w głowie myśl o przeprowadzce na Północ – tak daleko, jak to tylko było możliwe. Zmysł praktyczny wziął jednak górę nad ambitnymi planami zostania Eskimoską i zamiast wyprawienia się na biegun północny spojrzałam na globus i intuicyjnie
wybrałam Norwegię. Kraj ten leżał wystarczająco daleko na Północy, a do tego w Europie – spełniał więc wszystkie warunki mojego raju na ziemi. Z dnia na dzień postanowiłam nauczyć się języka norweskiego (o którym wtedy nie miałam jeszcze żadnego pojęcia), zamieszkać na jakimś odludziu za kołem podbiegunowym i tłumaczyć literaturę piękną, ogrzewając się przy kominku w małej drewnianej chatce. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, jak pompatycznie i zabawnie to brzmi, ale mając naście lat, wierzyłam, że podróże palcem po mapie przyniosą mi kiedyś korzyści i naprawdę zmienią moje życie. Tak się zresztą właściwie stało, o czym świadczy chociażby ta książka. Co prawda, nie mieszkam w uroczej chatce za kołem podbiegunowym (jeszcze!), ale nauczyłam się języka norweskiego i codziennie utwierdzam się w przekonaniu, że to był trafny wybór. Najważniejsze zadanie z listy odhaczone! Jako nastolatka nie wiedziałam, że podczas nauki języka norweskiego przyjdzie mi w rezultacie uczyć się… dwóch języków norweskich! Podobnie zresztą nie wiedziałam, że wyprawa w kolejne zakątki Norwegii zaskoczy mnie niesłyszanym nigdy wcześniej dialektem i coraz to fantazyjniejszymi przepisami na marynowanego dorsza lub łososia. Chyba nie miałam pojęcia, że nawet w najbardziej niepozornym miejscu w Norwegii może mnie nagle obezwładnić cudowny widok zorzy polarnej, której uroku nie odda najlepszy nawet aparat fotograficzny. Wielokrotnie próbowałam robić zdjęcia zorzy i zawsze mnie rozczarowują (co po części wynika też zapewne z moich marnych zdolności fotograficznych). Widok na żywo jest po prostu… o niebo lepszy.
Widok na Tromsø z tzw. górskiej windy (fjellheisen) Od tamtej pory aż do dziś uczę się Norwegii i to jest właśnie wspaniałe. To kraj z nieskończoną ilością tajemnic do odkrycia, kuszących nas, byśmy za nimi podążali. Tacy są też sami Norwegowie – trochę nieprzewidywalni. Trochę zimni i niedostępni, ale też na swój skandynawski sposób serdeczni. Pasują idealnie do kraju, w którym nawet niepozorna dróżka wzdłuż fiordu może okazać się celem podróży tysięcy turystów z drugiego końca globu. Ale nie zapominajmy też, że Norwegia to państwo dobrobytu, które od lat nęci imigrantów z wielu krajów świata. Norwegia – raj dla jednych i dziwaczny, wąski skrawek Europy Północnej dla innych. Nikogo nie pozostawia obojętnym – albo się ją kocha, albo nienawidzi. [1] Fylke to odpowiednik polskiego województwa; dzieli się na mniejsze jednostki administracyjne zwane kommuner, które można porównać do polskich gmin. [2] A do tego kilka innych „wybitnie północnych” atrakcji na świecie.
Norweskie kościoły klepkowe należą do najstarszych zabytków drewnianych w Europie (na zdj. Røldal stavkirke) © RPBaiao
Norwegowie: piromani i alkoholicy Ola i Kari Nordmann są raczej weseli, pogodni, pełni optymizmu życiowego. Ale wyraźne negatywne skutki życia w tych warunkach geograficznych i klimatycznych też występują. Procent odchyleń od normy równowagi umysłowej jest w Norwegii nieco większy, niż w krajach Europy kontynentalnej. Zjawiskiem nierzadkim jest coś, co na kontynencie europejskim należy raczej do wyjątków: piromania, podpalenie dla podpalenia, bez żadnych konkretnych powodów. Jest to podobno związane ze zjawiskiem tak długo – w pewnych okresach roku – trwających ciemności. No i wreszcie alkoholizm, który co prawda nie jest tylko norweską specjalnością, ale zagadnieniem bardzo poważnym. Andrzej Bereza-Jarociński, Królestwo Norwegii To chyba najtrafniejszy opis Norwegów, na jaki dotąd natrafiłam. Gdy pierwszy raz sięgnęłam po książkę Andrzeja Berezy-Jarocińskiego, miałam zaledwie kilkanaście lat, a moja wiedza o Skandynawii była szczątkowa, jeśli w ogóle jakakolwiek, a więc takie smaczki wydawały mi się wyjątkowo intrygujące. Oczywiście myślałam też, że na pewno są prawdziwe… Dziś do tego typu rewelacji podchodzę z dystansem i podobne opisy traktuję z przymrużeniem oka. To trochę tak, jakby opisać naszego Jana Kowalskiego jako uzależnionego od alkoholu złodzieja niemieckich samochodów, który w każdą niedzielę idzie z rodziną do kościoła. Większość z nas zrozumie od razu, że niewiele w tym prawdy, za to mnóstwo krzywdzących pomówień i generalizowania. Niemniej jednak taki opis typowego Polaka mógłby zniechęcić niejednego cudzoziemca do przyjazdu do Polski i tylko utrwalił funkcjonujące wciąż za granicą stereotypy na nasz temat. Stereotypy mogą być nawet zabawne, o ile traktujemy je jako żart, a nie diagnozę danego społeczeństwa. Chciałabym więc, żebyście potraktowali ten rozdział właśnie w taki sposób – jako nieco ironiczne i żartobliwe spojrzenie na współczesnych Norwegów. Nie roszczę sobie najmniejszych nawet praw do opisywania charakteru „typowego Norwega” czy stawiania tezy, że wszyscy w Norwegii są tacy sami. Bo
absolutnie nie są. Pamiętam, że gdy pierwszy raz przeczytałam fragment o Oli i Kari Nordmannach, nie mogłam uwierzyć, że Norwegowie mogą być tak smutnym narodem. Żyją przecież w pięknym kraju! Nie powinni być zatem ponurakami z depresją, prawda? Ta myśl powróciła, gdy dowiedziałam się, że znak rozpoznawczy Tromsø – Tromsøbrua – jest nazywany „mostem samobójców”. W głowie mi się nie mieściło, że ktoś mógłby być tak niezadowolony z życia w Paryżu Północy… Wiem, to bardzo naiwne myślenie. Nadal jednak uważam, że opisywanie jakiegokolwiek narodu przez pryzmat najczęściej występujących chorób psychicznych czy statystyk samobójstw to trochę zaklinanie rzeczywistości. Odsetek samobójstw wyższy niż w innych krajach (choć w Norwegii wcale taki nie jest, o czym za chwilę) nie oznacza od razu, że Norwegia sama w sobie ma jakiś magiczny wpływ na swoich mieszkańców, z których wielu postanawia się rzucić z mostu w nagłym przypływie depresji. Wspomnę, że ten opis pochodzi z książki wydanej w 1984 roku, kiedy Norwegia nadal była dla Polaków egzotycznym krajem, który nie kojarzył im się z absolutnie niczym poza ponuractwem i depresją. No może jeszcze z zimą i ciemnościami. Mam nadzieję, że autor tym opisem starał się raczej rozbawić czytelnika, a nie przekonać go, że Norwegowie to zmagający się z zaburzeniami psychicznymi i piromanią naród. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie sprawdziła, jak te statystyki wyglądają dziś. Z obliczeń naukowców z uniwersytetu w Queensland wynika, że Skandynawia rzeczywiście znajduje się w europejskiej czołówce, jeśli chodzi o odsetek osób cierpiących na depresję. Liczby te są jednak znacznie wyższe w Chorwacji, Holandii czy Szwajcarii. A mimo to właśnie Skandynawia jest kojarzona z pogrążonymi w smutku ludźmi, którym w głowie tylko alkoholizm i piromania. Co ciekawe, kraje skandynawskie słyną z jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy – z wysokiej wykrywalności chorób psychicznych i skuteczności ich leczenia. Centralne Biuro Statystyczne (SSB – Statistisk sentralbyrå) oszacowało, że blisko 12% wszystkich rozpoznawanych obecnie schorzeń to zaburzenia psychiczne. Wliczają się do nich nie tylko te
najpoważniejsze choroby jak depresja czy zaburzenia osobowości, lecz także wypalenie zawodowe, które w innych częściach Europy bywa ignorowane lub uznawane za przejaw lenistwa, a nie chorobę. Być może to właśnie wczesna diagnostyka i duża otwartość Skandynawów w tej kwestii sprawiają, że mieszkańcy Północy umieją nie tylko mówić o swych problemach, lecz także skutecznie je rozwiązywać. I wygląda na to, że rozwiązują je w zupełnie inny sposób niż poprzez podpalanie wszystkiego, co popadnie, czy topienie smutków w kieliszku. Wysoki odsetek samobójstw w Norwegii i pozostałych krajach skandynawskich to mit. Żaden z grupy krajów skandynawskich nie znajduje się dziś w czołówce tabeli sporządzonej przez Światową Organizację Zdrowia. Norwegię, Danię i Szwecję wyprzedzają w tym niechlubnym rankingu takie kraje, jak chociażby Polska, Francja i Włochy czy nawet uważana za raj na ziemi Szwajcaria. I nie ma nic zaskakującego w tym, że nie znajdziemy tam ani Norwegii, ani Szwecji czy Danii. Byłoby to nieco podejrzane, gdyby kraje skandynawskie, uznawane przez wielu za najszczęśliwsze państwa świata, borykały się również z zastraszającymi statystykami samobójstw. Jedno z drugim po prostu nie idzie w parze. A co mówią statystyki? Oficjalnych zestawień dotyczących częstotliwości występowania tego zjawiska próżno szukać, ale po przeanalizowaniu danych dotyczących państwowych wydatków na gaszenie pożarów zauważymy, że wzrosły one nieco w ostatnich latach. SSB oszacowało, że w 2016 roku Norwegia przeznaczyła o 8% więcej z budżetu państwa na walkę z pożarami i wypadkami, do których była wzywana straż pożarna. Liczby te jednak nie mówią wiele w temacie podpaleń. Zapewne również dlatego, że podpalenia często są trudne do wykrycia. W kontekście norweskiej piromanii przychodzi mi na myśl pewien incydent sprzed lat, który wielu Norwegom z pewnością zapadł głęboko w pamięć. Fani norweskiej muzyki metalowej na pewno już wiedzą, jaki incydent mam na myśli. W 1992 roku w Bergen spłonął zabytkowy kościół słupowy – Fantoft Stavkirke. Nie stało się to jednak na skutek zwykłego pożaru czy nieszczęśliwego wypadku, a właśnie piromanii.
Podejrzanym w sprawie był muzyk Varg Vikernes. Podejrzewano go również o podpalenie dwóch innych kościołów, a oprócz tego został skazany za morderstwo kolegi z zespołu, Øysteina Aarsetha. W 2015 roku fani ciężkich brzmień, którzy przyjechali do Bergen na festiwal Blastfest, odwiedzili zrekonstruowany kościół Fantoft. W wywiadzie dla norweskiej telewizji NRK kilkoro z uczestników oraz sami organizatorzy wydarzenia przyznali, że był to ważny punkt w planie festiwalu. Spalenie kościoła na początku lat dziewięćdziesiątych stanowiło dla lokalnych muzyków przepustkę do światowej muzyki metalowej, jakkolwiek dziwnie i nieprzyzwoicie by to nie brzmiało. Nie zapomniano wprawdzie o szkodach, jednak Norwegowie, jak na pogodny naród przystało, i w tym wydarzeniu starają się dojrzeć coś pozytywnego. Warto pamiętać, że podpalenie kościoła Fantoft oraz kilku innych na początku lat dziewięćdziesiątych to pojedyncze incydenty, a nie przetaczająca się przez kraj fala piromanii. Myślę, że dziś nikt nie scharakteryzowałby już Norwegów jako szalonych podpalaczy, choć właśnie taka myśl przeszła mi przez głowę, gdy pierwszy raz czytałam książkę Andrzeja Berezy-Jarocińskiego. Na szczęście żadna z cech opisywanych przez autora nie znalazła pokrycia w rzeczywistości – wszyscy Norwegowie, których znam, zdają się całkiem zrównoważeni psychicznie i nie planują raczej żadnych podpaleń. Norwegów, jak każdego innego narodu, nie da się jednak scharakteryzować za pomocą jednej czy dwóch cech. Jest ich znacznie więcej i często się nawzajem wykluczają. Bardzo trafnie opisał to Thomas Hylland Eriksen w swojej książce Typisk norsk. Stwierdził, że „wszystkie kraje są krajami wielkich przeciwności”[3] i Norwegia nie jest tu żadnym wyjątkiem. Nina Witoszek scharakteryzowała z kolei Norwegię jako „królestwo biedy i bogactwa, które topi się w dobrobycie”[4]. Oba te opisy są z pewnością prawdziwe chociażby z jednego względu – żaden z nich nie jest jednoznaczny. Widziany moimi oczami Ola Nordmann (o tym, kto to taki, za chwilę) to też tylko jedna z wielu „wersji” Norwega. Jeśli więc wasz Ola Nordmann jest zupełnie inny, niż ten przedstawiony w tej książce, to świetnie! Oznacza to, że
Andrzej Bereza-Jarociński jednak się mylił i że jest jeszcze nadzieja dla norweskiego społeczeństwa. Dla czystej rozrywki postanowiłam więc zabawić się w socjologa i podjąć próbę opisania typowego Norwega na podstawie własnych przeżyć. Pilnie obserwowałam Norwegów z mojego otoczenia, ale również nieznajomych w autobusach, sklepach i na siłowni. Moje notatki rozrastały się w zastraszającym tempie, a każdy dopisany do listy przymiotnik wykluczał ten poprzedni. Oto, co udało mi się do tej pory ustalić. Kim naprawdę są Kari i Ola Nordmannowie? Ola Nordmann to taki norweski Jan Kowalski, a Kari to jego żeński odpowiednik. Ich imiona są tak norweskie, że z pewnością znajdują się w czołówce listy najpopularniejszych imion. Ola i Kari to klasyczni Norwegowie. Nieco niezdarni, naiwni, ale też powszechnie lubiani. Uważani raczej za nieszkodliwych i na swój sposób zabawnych, bo kto nie lubi serdecznie pośmiać się z innych. Ich sposób bycia jest do bólu typisk norsk, co ułatwia rozpoznanie ich na zagranicznych wojażach. A tych ostatnich Ola i Kari odbywają niemało, bo sytuacja materialna im na to pozwala. W końcu są mieszkańcami najbogatszego kraju świata! Ola i Kari na urlop chętnie wybierają się więc til Syden, na Południe. Z reguły jest to Hiszpania lub Grecja, choć i Włochy czy południowa Francja również znajdują się w czołówce. Na miejscu Kari i Ola muszą zadbać o to, by wszystko było koselig[5]; a wszystko po to, by osiągnąć pełnię szczęścia i wakacyjne zen. Jeśli natomiast z jakiegoś powodu wycieczka na Południe zmęczy państwa Nordmannów, to zawsze po powrocie mogą oni wybrać się na weekend do swojej hytte, drewnianej chatki gdzieś daleko w górach, gdzie ryzyko spotkania innych Kari i Oli jest znacznie mniejsze niż chociażby na Majorce[6]. Tyle na temat „klasycznych” Norwegów dowie się turysta po przejrzeniu kilku przewodników i blogów podróżniczych i to wystarczy mu z pewnością do wyrażania raczej pobłażliwego stosunku do Skandynawów. Dziarski turysta będzie więc oceniał norweskie zachowanie i zwyczaje przez pryzmat tego, co przeczytał w książkach.
Każdy Norweg przecież musi mieć hytte, jeść brązowy ser na śniadanie i chodzić na górskie wycieczki, prawda? Cóż, niektórzy pewnie właśnie tak spędzają dzień za dniem, ale wyjątków od tej reguły można w Norwegii spotkać naprawdę sporo, i to nie tylko wśród cudzoziemców. Każdy mieszkaniec Norwegii ma jakieś mniej lub bardziej mgliste wyobrażenie o tym, jacy Norwegowie są jako naród. Choćby ich poczucie inności względem pozostałych narodów skandynawskich, a już w szczególności Szwedów i Duńczyków. Na samą myśl o „byciu jak Szwed” typowy Ola Nordmann dostanie małego ataku paniki. Co innego porównanie norweskiego stylu bycia do islandzkiego lub farerskiego, które nie budzi aż takich kontrowersji, wiele osób bowiem wciąż twierdzi, że wyspy te to właściwie przedłużenie Norwegii i w rzeczywistości powinny identyfikować się z norweską flagą. Jeśli się nad tym zastanowić, to ma to nawet sens (zastanawiać by się jednak trzeba dość długo, by dojść do takich wniosków). To w końcu norwescy osadnicy jako pierwsi dotarli na Wyspy Owcze i Islandię. Było to co prawda wiele wieków temu, ale Norwegowie od czasu do czasu wyciągają jeszcze ten fakt na światło dzienne – jako dowód odwagi i męstwa ich przodków. A dlaczego porównanie Norwegów do Szwedów i Duńczyków jest tak bardzo nie na miejscu? Cóż, niektórzy tłumaczą to norweskim kompleksem niższości spowodowanym wydarzeniami sprzed lat. Sprzed wielu, wielu lat. Co ciekawe, Norwegowie zdają się żywić nieco mniejszą niechęć do Duńczyków niż do Szwedów, mimo że to ci pierwsi mieli nad Norwegią władzę przez blisko czterysta lat. Szwedzi jednak zaszli Norwegom za skórę w najmniej odpowiednim momencie i to chyba nigdy nie zostanie im wybaczone. Gdy w 1814 roku Norwegia zaczynała stawać na nogi i ogłosiła swą niepodległość od Danii oraz uchwaliła konstytucję, Szwecja postanowiła pokrzyżować jej plany. W kilka miesięcy po rozwiązaniu duńsko-norweskiej unii zapragnęła bowiem zagarnąć norweską ziemię dla siebie. Wykorzystując znaczną przewagę militarną i ekonomiczną, postawiła zachodniemu sąsiadowi ultimatum – albo Norwegowie „dobrowolnie” zawrą unię personalną ze Szwecją i uznają jej króla jako swego, albo wybuchnie wojna,
której wynik był wszystkim z góry znany. Norwegowie musieli więc pochylić głowy i zawrzeć kolejną unię. Kilkumiesięczny okres wolności odcisnął jednak na nich piętno i teraz domagali się nie tylko własnego języka czy flagi, lecz także niepodległego kraju, w którym mogliby w całości wprowadzić nową konstytucję. To właśnie ten okres jest nazywany w historii Norwegii romantyzmem narodowym. Największe dzieła literackie i dzieła sztuki pochodzą właśnie z tamtego czasu. Norwegowie twierdzą, że gdyby nie tacy twórcy jak Henrik Wergeland czy Adolph Tidemand, ich kraj wyglądałby dziś zupełnie inaczej. To ich dzieła ukształtowały norweską tożsamość narodową wbrew szwedzkim naciskom i próbom kontrolowania kraju. Nic więc dziwnego, że uraz do wschodnich sąsiadów pozostał w Norwegach do dziś, choć poprawność polityczna zapewne nie pozwala im jej w pełni wyrazić. Porównywanie się do sąsiadów jest w Norwegii dość powszechne. Gdy słyszymy w radiu wyniki jakichś zawodów sportowych, to w pierwszej kolejności podawane są naturalnie osiągnięcia Norwegów, a zaraz potem Szwedów i Duńczyków. Jest to szczególnie ważne zwłaszcza wtedy, gdy ci drudzy zajęli niższe od Norwegów pozycje w rankingu. Jeśli jednak byli wyżej na podium, zaszczyca się ich jedynie krótką i dość suchą wzmianką oraz nie bardzo szczerymi gratulacjami. Podobnie jest w przypadku wszystkich innych rankingów i porównań, w których Norwegowie odnoszą sukcesy. Duńczycy w ostatnich latach przodowali w tzw. rankingu szczęścia (World Happiness Report), w którym mierzono poziom zadowolenia z życia mieszkańców poszczególnych krajów. Gdy w 2017 roku Norwegia znalazła się na pierwszym miejscu, wyprzedzając Danię o kilka tysięcznych punktu, wiedzieli o tym wszyscy. Prawdopodobnie z jeszcze większą satysfakcją i współczuciem patrzono na Szwecję, która zajęła „dopiero” dziesiątą pozycję. Nie odbierałabym tego jednak jako oznaki nienawiści Norwegów do sąsiadów, ale raczej jako silną potrzebę rywalizacji i odnoszenia sukcesów na tym polu. Po latach (a wręcz wiekach!) politycznej i ekonomicznej zależności Norwegowie w końcu pewnie stąpają po ziemi i nic dziwnego, że czują potrzebę, by to pokazać. Wszystko oczywiście w granicach prawa Jante[7], żeby tylko nie zostać
posądzonym o zadzieranie nosa czy zarozumiałość. Ot, Norwegowie pokonali w rankingu światowym (to bardzo istotne!) Danię i Szwecję. Z pewnością będą o tym mówić w każdym serwisie informacyjnym przez kilka tygodni, ale nigdy z wyższością w głosie. I chyba właśnie tym mogą imponować – choć przez ostatnie dziesięciolecia odnieśli sporo wyraźnych sukcesów, to cieszą się nimi w ujmujący i skromny sposób. Podejrzewam, jaki jest powód takiego podejścia do życia. Czytając opracowania na temat społeczeństwa norweskiego i zmian, jakie w nim zaszły w ostatnich latach, można zauważyć pewną prawidłowość – odniesienie do wspomnianego już kompleksu niższości, o którym Norwegowie sami czasem mówią. Choć osiągnęli wiele i z pewnością doceniają własną pracę i wysiłki, to wciąż zdarza im się postrzegać siebie jako biednych rolników, patrzących z dołu na bardziej doświadczone Szwecję i Danię – mimo żartów o Szwedach i Duńczykach Norwegowie doceniają pozycje obu krajów na arenie międzynarodowej, ale mają niestety tendencję do porównywania się do sąsiadów. W domowym zaciszu, naturalnie. W rozmowach z sąsiadami zza granicy nigdy nie dadzą im odczuć tego podziwu. To jeden z większych absurdów, z którym spotkałam się wielokrotnie – zarówno w rozmowach, jak i w literaturze oraz mediach. To właśnie miałam na myśli, mówiąc, że Norwegowie czasem sami sobie zaprzeczają i mówią rzeczy, które wykluczają się nawzajem. Ale kto tego nie robi? Spora część społeczeństwa norweskiego mieszka dziś w miastach. Czasem żartobliwie mówi się, że ponad 50% narodu mieszka w Oslo, a reszta jest rozsiana po całym kraju. Mimo to w Norwegach ciągle tkwi wiejska mentalność. Być może dlatego są tak dumni ze swoich dialektów i mówią nimi nawet wtedy, gdy przyjdzie im wystąpić w radiu czy telewizji. A jeśli ktoś będzie później żartował z jakiegoś dialektalnego słowa, to Olę Nordmanna z pewnością to nie zawstydzi. Taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia gdzieś indziej. Wyobraźmy sobie dla przykładu, że jakiś polski polityk pochodzący z małej miejscowości na wschodzie Polski nagle zaczyna mówić w sejmie rodzimym śpiewnym akcentem, wstawiając przy tym do wypowiedzi
regionalne wyrażenia. Obawiam się, że nie zostałby odebrany zbyt pozytywnie, mało tego: zapewne zarzucono by mu nawet brak szacunku dla instytucji, w której się znalazł. Podobnie zresztą jest w codziennym życiu i w mniej oficjalnych sytuacjach. Trzeba raczej ukrywać wszelkie regionalne naleciałości, jeśli ktoś takowe posiada. Sama pamiętam, jak kiedyś z przyzwyczajenia powiedziałam, że coś jest „z wczoraju” (bo tak właśnie mówi się tam, skąd pochodzę) zamiast „z wczoraj”. Reakcja rozmówców? Śmiech i pytanie, skąd ja, jak by nie patrzeć filolożka, wytrzasnęłam tak dziwaczne powiedzenie. Staram się oczywiście nie popełniać podobnych pomyłek, ale z zazdrością patrzę na Norwegów, dla których nie liczy się to, czy ktoś powie ittj czy ikke (nie), o ile tylko to będzie zgodne z jego osobistymi przekonaniami. I choć nie rozumiem czasem gości w norweskim radiu, którzy mówią jakimś mało znanym dialektem, to doceniam ich przywiązanie do tradycji i tego, co wynieśli z domu rodzinnego. Owo zamiłowanie do pielęgnowania tradycji budzi też we mnie pewne pytanie – czy może przez to silne przywiązanie Norwegowie czują, że są o szczebelek niżej od nowoczesnych Szwedów i Duńczyków, którym udało się wykształcić standard swoich języków? Ja osobiście uważam, że bezgraniczna miłość do dialektów to coś, co odróżnia Norwegów od ich południowych i wschodnich sąsiadów, a przecież to jest najważniejsze – żeby nie być jak Duńczyk lub Szwed! Norweskie społeczeństwo można scharakteryzować słowami byłej premier Norwegii, Gro Harlem Brundtland: „To typowo norweskie być dobrym”[8]. Powiedzenie to zna każdy Norweg; wrosło już ono tak mocno w norweską mentalność i usposobienie, że nawet ci, którzy raczej nie są najprzykładniejszymi obywatelami, będą uważali się za dobrych, bo wynika to przecież z ich narodowości. Norweski paszport daje przepustkę do bycia dobrym i małe przewinienia na pewno tego nie zmienią. Powiedzenie byłej premier Norwegii bywa też często traktowane z ironią. Norwegów uważa się za społeczność ludzi naiwnych i za bardzo ufających innym, bo to przecież oczywiste, że wszyscy są dobrzy i mają dobre zamiary. Na tym niestety potomkowie wikingów czasem tracą.
Zawsze trafi ktoś, kto wykorzysta norweską dobroć na swoją korzyść. Przykład? Darmowe jedzenie i picie w miejscach publicznych. W wielu supermarketach przy wejściu stoją termony z kawą i jednorazowe kubeczki. Robienie zakupów z ciepłą kawą w ręce jest przecież znacznie przyjemniejsze niż szwendanie się między półkami supermarketu z samym koszykiem i listą zakupów. Niestety – sama spotkałam się z tym, że ktoś przychodził do sklepu ze swoim termosem, napełniał go kawą i wychodził, nie zrobiwszy nawet zakupów. To smutne, że coraz częściej norweskie zaufanie jest wystawiane na próbę. Cóż, najwyraźniej typowo norweskie jest także bezgranicznie ufać ludziom. Z pewnością kiedyś przynosiło to korzyść, ale rosnąca liczba przybywających do Norwegii imigrantów powoli zmienia i ten aspekt. Dlatego jeśli podczas podróży po Norwegii widzicie gdzieś termos z kawą lub darmowe śniadanie to oczywiście, poczęstujcie się, ale nie róbcie zapasów na kilka kolejnych dni. Mimo ogólnego przekonania nie da się dyskretnie napełnić półlitrowego termosu kawą w ciągu dziesięciu sekund, zanim kasjerka w sklepie zauważy. Wygląda to komicznie i tylko utwierdza Norwegów w przekonaniu, że inne narody chcą ich wykorzystać. Samo stwierdzenie, że coś jest „typowo norweskie”, niezwykle często pojawia się w mediach i życiu codziennym. W co drugiej książce lifestyle’owej lub z poradami dotyczącymi dekoracji salonu znajdziemy – prędzej czy później – stwierdzenie, że coś jest typisk norsk. Ten sam tytuł nosił również jeden z najchętniej oglądanych programów popularnonaukowych w Norwegii, w którym prowadzący wyjaśniał pochodzenie norweskich słów i powiedzonek. Znany z występu na Eurowizji norwesko-białoruski wokalista, Aleksander Rybak, nagrał nawet hit o tym tytule, w którym z przymrużeniem oka rozprawia się z norweskimi mitami. W klipie do piosenki zobaczymy więc wyścigi w robieniu kanapek na drugie śniadanie czy dzierganiu rękawiczek ze skandynawskim wzorem. Muszę przyznać, że twórcom doskonale udało się uchwycić najpopularniejsze stereotypy o Norwegach. Jeśli więc szukacie ekspresowego podsumowania tego, czym jest „typowa norweskość”, to zerknijcie na teledysk i posłuchajcie piosenki. Poprawa
humoru gwarantowana! Utarte już i powtarzane przez wielu typisk norsk to nie tylko jakieś tam puste powiedzenie. To niemalże marka, z której Norwegowie są niesłychanie dumni. Jeśli coś zasługuje na określenie „typowo norweskie”, to możemy mieć pewność, że cały naród zatwierdził autentyczność owego przedmiotu lub miejsca. To przecież takie typowo norweskie mówić o tym, co jest typowo norweskie. Wspomniany już Thomas Hylland Eriksen po długich rozważaniach stwierdził, że bycie typisk norsk polega właściwie na przeznaczaniu kolosalnych sum z podatków na badania nad tym, co to tak właściwie znaczy typisk norsk[9]. I rzeczywiście coś w tym jest. Badań i publikacji na ten temat jest tak wiele, że potrzeba długich lat, by przez nie wszystkie przebrnąć. A dodatku wciąż pojawiają się nowe! Zawsze chętnie czytam to, co sami Norwegowie myślą o swoim usposobieniu. Jeszcze ciekawsze są jednak opinie obcokrajowców, którzy mają okazję przyjrzeć się Norwegom z boku, nie będąc częścią ich świata. W ostatnich latach popularność zyskał mieszkający w Norwegii Kanadyjczyk Julien S. Bourrelle. Wydał on dwa małe poradniki o tym, jak przetrwać w norweskim społeczeństwie[10] jako obcokrajowiec. Bourrelle nie tylko z humorem opisuje najdziwniejsze norweskie zachowania, lecz także doradza, jak sobie z nimi radzić. W książce znajdziemy też całe mnóstwo obrazków, z których najpopularniejsza jest grafika przedstawiająca norweski wyraz twarzy. Na obrazku widzimy cztery twarze, z czego trzy mają ewidentny poker face, a tylko czwarta jest uśmiechnięta. Podpisy pod nimi brzmią kolejno: szczęśliwy, smutny, zły, pijany. Magiczna moc alkoholu w odblokowywaniu norweskich emocji jest znana od dawien dawna, ale pierwszy raz ktoś, w dodatku nie-Norweg, odważył się uświadomić Norwegom, że są oni dość trudni w kontaktach międzyludzkich i tylko szklaneczka czegoś mocniejszego pomaga im się rozluźnić na tyle, by byli w stanie z kimś porozmawiać dłużej niż przez dziesięć sekund. Jeśli Norweg kogoś jeszcze nie zna, będzie podchodził do niego z pewną dozą dystansu. Jest to oczywiście bardzo uprzejmy i w pewnym sensie nawet przyjazny dystans, ale jednak dystans.