PiotrW91

  • Dokumenty134
  • Odsłony25 213
  • Obserwuję22
  • Rozmiar dokumentów449.7 MB
  • Ilość pobrań12 925

10 - nigdy cię nie skłamię - Plotkara - Cecily von Ziegesar

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

10 - nigdy cię nie skłamię - Plotkara - Cecily von Ziegesar.pdf

PiotrW91 EBooki
Użytkownik PiotrW91 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

CECILY VON ZIEGESAR NIGDY CI NIE SKŁAMIĘ plotkara 10 Prawda jest piękna, bez wątpienia; lecz równie piękne bywają kłamstwa. Ralph Waldo Emerson

 tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja. hej, ludzie! Wydaje się wam czasem, że jesteście największymi szczęściarzami pod słońcem? Cóż, pomyłka: to ja jestem największą szczęściarą. Właśnie się opalam na absolutnie przecudnej plaży w East Hampton, na którą wstęp mają tylko najlepsi. Patrzę, jak śliczni chłopcy ściągają pastelowe koszulki Lacoste i wcierają balsam do opalania Coppertone w brązowe ramiona. Nie bez powodu każdy nowojorczyk, który nie chce całkiem porzucić miasta, odpoczywa w Hamptons; z tej samej przyczyny ludzie noszą buty Christiana Louboutina i latają pierwszą klasą. To jest po prostu najlepsze. A skoro mowa o najlepszym, to nie ma nic wspanialszego niż Eres. Jestem skromną dziewczyną, ale uważam, że wyglądam oszałamiająco w górze od bikini w kolorze mango i chłopięcych szortach w tym samym odcieniu. No dobra, może nie jestem zbyt skromna, ale dlaczego miałabym być? Gdybyście wyglądały tak urzekająco jak ja, rozciągnięta na białym piasku w East Hampton, też byście się tym pochwaliły. W prywatnej szkole dla dziewcząt przy Upper East Side nauczyłam się, że to nie grzech mówić prawdę, nawet jeśli siebie przedstawia się wtedy w samych superlatywach. Bogu dzięki, przyszło już lato i wreszcie możemy zacząć pracowicie... odpoczywać. Po wyczerpującym czerwcu nadszedł lipiec wraz z delikatną bryzą znad cieśniny i rezerwacjami we wszystkich najlepszych restauracjach w Hamptons. Gorący i duszny Manhattan jest tuż - tuż, ale my wolimy spacerować boso w bikini Eres lub Missoni albo w batikowych sarongach Calypso i jeździć platynowymi kabrioletami po Main Street w East Hampton, w poszukiwaniu wiecznie nieuchwytnych miejsc parkingowych i chłopców w szortach Billabong. To my, chłopcy o wyzłoconych słońcem włosach, którzy przyjeżdżają z Montauk z deskami surfingowymi na bagażnikach cherokee. To my, dziewczyny, które chichoczą na plażowych ręcznikach w kolorze limetki i maliny albo dopieszczają się w salonie Aveda w Bridgehampton po opalaniu. To my, książęta i księżniczki z Upper East Side - teraz królujemy na plaży. Jeśli jesteś jednym z nas, czyli wybrańcem losu, zobaczę cię tu w okolicy. Najwyraźniej sezon zaczął się na  plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony internetowej: www.gossipgirl.net (przyp. red.). *

dobre, zwłaszcza teraz, gdy kilkoro z naszych ulubieńców zaszczyciło nas swoją obecnością. A ściśle mówiąc... DYNAMICZNY DUET Wiecie, ja też nie mogę za nimi nadążyć. Prognozy pogody dotyczące tych dwóch zmieniają się każdego dnia. Są przyjaciółkami? Wrogami? Zaprzyjaźnionymi wrogami? Kochankami? Wiecie, o kim mówię: B i S. I jedno wiem na pewno. Zostały właśnie certyfikowanymi, oficjalnymi ikonami świata mody. Co prawda my wiedzieliśmy o tym od dawna, ale do elity świata mody ten fakt dotarł dopiero teraz. Po spotkaniu z B i S na planie Śniadania u Freda pewna wyrocznia dobrego smaku - tak, ta która nosi aksamitne kapcie z monogramem, ma wybielone zęby i całoroczną opaleniznę z Palm Beach - postanowiła zatrzymać obie dziewczyny w swojej posiadłości w Georgica Pond w charakterze muz. Mam nadzieję, że tamtejsza menażeria (która, jak słyszałam, składa się z kilku psiaków, pary lam i dwóch przerażająco chudych modelek z oczami jak spodki, wyrwanych z mroków Estonii, żeby zostać gwiazdami nadchodzącej kampanii reklamowej) nie będzie zazdrosna o nowe koleżanki. A zresztą, kogo ja oszukuję? Te dwie zawsze są obiektem podobnych uczuć. W końcu jest im czego zazdrościć. NADESZŁO LATO, ALE ŻYCIE NIE JEST ŁATWE... dla całej reszty. Najwyraźniej niektórzy mają monopol na szczęście, a inni - poza nami - nie. Na przykład: Biedny N codziennie pracuje przy domu trenera albo nudzi się nad basenem w Georgica Pond, sam jak palec. Dlaczego jest taki smutny? Z powodu rozstania z tą odrażającą, strzelającą gumą dziewczyną? Uwierzcie, nie rozpoznałaby bikini od Eres, nawet gdyby ktoś rzucił nim prosto w jej gło- wę farbowaną na blond farbą Clairol numer 102. Ale jakby co, chętnie pana pocieszę... Biedna V, uwięziona we własnym piekle - mieszka ze swoją miłością, O, ale nie może go pocałować. Wyciera z czarnych bojówek Carhatt wyschnięte smarki, podczas gdy nadpobudliwi chłopcy, którymi się opiekuje, bekają alfabet. I biedny D... Chociaż może nie zasłużył na litość, skoro zdradził V z tą dziwaczką od jogi, i to teraz, gdy V wylądowała w bladoróżowym pokoju jego młodszej siostry J. Poza tym nadal ma swoją „pracę” i wiecznie wypełniony kubek kawy rozpuszczalnej Folgers. Czasem odnoszę wrażenie, że woli kiepską kawę i fatalną poezję od dziewczyn. Niepojęte! Wasze e - maile P: Droga P! Nie wiem, do kogo innego się zwrócić, więc pomóż mi, proszę. Próbowałem poderwać moją

śliczną sąsiadkę z góry, ale nie wypaliło. A potem poznałem jej niesamowitą współlokatorkę i wyszło coś fantastycznego... a przynajmniej tak mi się wydawało. To był taki romantyczny związek pod tytułem: „Lato w mieście”. Nawet zaproponowała, żebym ją odwiedził w Hamptons. Któregoś ranka zapukałem do niej, ale już jej nie zastałem. Żadnych mebli, ubrań, żadnego listu, nic. Co jest? Zadzwonić do niej, czy to już lekka przesada? Porzucony i Załamany O: Drogi P&Z! Najlepsze z nas trudno utrzymać. Jeśli tak ci jest pisane, wróci i obsypie cię delikatnymi jak płatki róż pocałunkami. Jeśli nie, zachowaj wspomnienia i pogódź się z przelotną naturą wakacyjnych miłości. A przy okazji, skoro jesteś do wzięcia, może ja wyleczę twoje serduszko? Przyślij mi zdjęcie! P. P: Droga P! Najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam, to kopie dwóch dziewczyn, które kojarzę z miasta, ślicznej blondynki i szczupłej brunetki, chichoczące na plaży w okolicach Maidstone Arms. Byty jak podróbki Louisa Vuittona z ulicznego straganu. Z daleka wyglądają prawie jak oryginały, ale z bliska... Cóż, pewnych rzeczy nie da się podrobić. Kto to jest? Widząca Podwójnie (albo Poczwórnie) P: Droga WPaP! Teraz, kiedy pewna blondynka i brunetka stały się muzami bardzo znanego i ekstrawaganckiego projektanta mody, będziemy widzieć coraz więcej takich podróbek. To doprowadzi chłopców do szaleństwa. Pytanie tylko, kto dorwie oryginały? P. Na celowniku B kupuje nowy bagaż, co zaprowadziło ją do Barneys, potem do Tod's i wreszcie do Bally. Czy ta dziewczyna nigdy się nie męczy? Najwyraźniej nie, tak samo jak jej czarna karta American Express, którą matka właśnie jej oddała po szaleństwie zakupowym w Londynie. No, no! S w kiosku na rogu Osiemdziesiątej Czwartej i Madison zdjęła z półki wszystkie czasopisma z modą i plotkami o gwiazdach, ukradkiem sprawdzając, czy nie piszą czegoś o niej. W końcu dziewczyna potrzebuje jakiejś lektury na plaży. Przygnębiony N zgarnia sześciopak ciepławej corony w nędznym mo- nopolowym w Hampton Bays. Nie wiadomo, czy gromadzi zapasy na romantycznego grilla o zachodzie słońca na plaży, czy po prostu topi smutki. Biorąc pod uwagę wydarzenia z imprezy dla ekipy filmowej Śniadania u Freda, pewnie to drugie. V i D razem (ale nie tak, jak myślicie) w winiarni na rogu Dziewięćdziesiątej Drugiej i Amsterdam robią zakupy. Są zupełnie jak stare małżeństwo: wybierają papier toaletowy i nie uprawiają seksu. K i I w Union

Square Whole Foods jak nieprzytomne obijają się koszykami o wszystkich klientów, podczas gdy ich czarna limuzyna czeka przed sklepem. Dobra rada, dziewczyny: możecie kupować rzeżuchę, wafle ryżowe i wodę mineralną, ale kiedy się częstujecie pięcioma (albo sześcioma, a nawet siedmioma) truflami czekoladowymi dla klientów, żegnacie się z dietą, która zapewnia piękny tyłek w bikini. Chociaż trzeba przyznać, że to pychota. Po tygodniowej nieobecności C pojawia się ponownie na scenie towarzyskiej. Okazuje się, że chował się w ulubionym apartamencie na ostatnim piętrze w no- wym hotelu Broatdeck przy Gansevoort Street... i nie był tam sam. U boku miał pewną farbowaną blondynkę z odrostami przynajmniej na centymetr. Pamiętacie ją? Wiem, że N na pewno jej nie zapomniał. Ludzie, zapowiada się gorący, duszny i pracowity lipiec, ale ja nie wiem co to odpoczynek. Zawsze znajdziecie u mnie najświeższe wieści, kto przychodzi, kto odchodzi, kto wprasza się na najbardziej odlotowe imprezy na Gin Lane, Further Lane i do tych tandetnych nocnych klubów w Hamptons, kto wykrada się pod chłodną osłoną nocy. W końcu jestem wszędzie. W każdym razie wszędzie, gdzie warto. Wiecie, że mnie kochacie. plotkara

S i B zerkają w krzywe lustro - Halo? Halo? - Blair Waldorf i Serena van der Woodsen weszły do skąpo umeblowanego holu futurystycznej rezydencji Baileya Wintera w East Hampton. Na zewnątrz kwitły hortensje, temperatura wciąż rosła, a w powietrzu latały pyłki. Ale w środku panował chłód. Dom był wysprzątany na wysoki połysk. Blair upuściła na podłogę, której wzór przypominał pasy zebry, łososiową skórzaną torbę z Tod's i znowu krzyknęła: - Halo?! Jest tu kto? Serena przesunęła na czubek głowy klasyczne okulary przeciwsłoneczne Chanel w drewnianej oprawie. Przyzwyczajona była do mieszkań pełnych antyków, ale gdyby miała letni domek, chciałaby, żeby wyglądał właśnie tak: lśniący, czysty i bez żadnych gratów. - Jesteście, jesteście, jesteście! Znany projektant zbiegł wypolerowanymi hebanowymi schodami jak przyduży dzieciak w bożonarodzeniowy ranek, klaszcząc w ręce i przekrzykując szczekanie pięciu mopsów, które pędziły tuż za nim. Blair wymieniła z nim trzy pocałunki w powietrzu. Nigdy wcześniej nie zauważyła, że jest tak niski; jego głowa znajdowała się dokładnie na wysokości jej podbródka. Bailey przygotował kostiumy do Śniadania u Freda - filmu, który miał być remakiem Śniadania u Tiffany'ego z Audrey Hepburn. Główną rolę gra w nim najstarsza i najlepsza przyjaciółka Blair, Serena. Po zakończeniu zdjęć Bailey zaprosił obie na lato do rezydencji w Georgica Pond, aby były jego muzami. Miały go zainspirować do nowej kolekcji lato - zima. Kolekcji, która zostanie pokazana tylko raz i będzie zawierać najbardziej ekscytujące pomysły. - Dziękujemy, że nas zaprosiłeś - mruknęła Blair, gdy pięć psów z entuzjazmem obwąchiwało jej pomalowane na blady róż paznokcie u stóp. Na nogach miała - jakże inaczej - białe lniane espadryle Baileya Wintera. - Nie wstydź się! - wykrzyknął mężczyzna, czym przestraszył Serenę, która nadał stała w progu i podziwiała dom. - Chodź tu i natychmiast daj mi porządnego buziaka! Serena ruszyła za przykładem Blair, odkładając ciemnozieloną, płócienną torbę Hermesa na wypolerowaną podłogę i obejmując drobnego projektanta. Mopsy kręciły się

wokół niej, ocierając grube, ociekające śliną pyszczki o jej opalone nogi. - O mój Boże, zachowujcie się! - zbeształ psy Bailey. Zwierzęta w ogóle nie zwróciły na niego uwagi i kręciły drobnymi, jasnymi zadkami jak szalone, - Dziewczęta, pozwólcie, że was przedstawię. To Azzdeine, Coco, Cristóbal, Gianni i Madame Grès. - Skinął na piątkę mopsów. - Dzieciaki, to dziewczęta: Blair Waldorf i Serena van der Woodsen, moje nowe muzy. Bądźcie grzeczne! - Mam przynieść torby? - odezwał się niski głos z lekkim niemieckim akcentem. Blair odwróciła się i zobaczyła wysokiego chłopaka. Właśnie wszedł do pokoju z zalanego słońcem korytarza, prowadzącego na tyły domu. Za chłopakiem, przez okna zajmujące całą ścianę dostrzegła basen. Przystojniak miał na sobie wytarty, pomarańczowy T - shirt, który ledwie zasłaniał bicepsy w kolorze karmelu, oraz wystrzępione oliwkowe szorty, sięgające poniżej kolan. Gdzie ona go widziała? W katalogu Abercrombie? W samej bieliźnie na plakacie na Times Square? W swoich snach? - Och, witam, Stefanie - pisnął Bailey. - Dziewczyny zamieszkają w domku przy basenie. - Oczywiście. - Stefan wyszczerzył zęby i złapał porzucone torby. - Reszta zestala w samochodzie - poinformowała go Blair. Podziwiała jego bicepsy, kiedy napinały się, gdy dźwigał wypchane torby. - Niegrzeczna dziewczynka! - rzucił scenicznym szeptem Bailey, który zauważył spojrzenie Blair. Objął ją opaloną, może nawet lekko pomarańczową ręką za ramiona i uścisnął. - Niezły kąsek, co? Blair z entuzjazmem pokiwała głową, chociaż naprężone ramiona i złote od słońca włosy Stefana sprawiły, że pomyślała o swojej dawnej miłości, Nacie Archibaldzie. Zresztą, może wciąż jeszcze cos do niego czuła. Słońce miało magiczny wpływ na jego ciało. Mógł nosić od dziewiątej klasy tę samą beznadziejną koszulkę polo i idiotyczne uprasowane bermudy khaki z Brooks Bromers, które zawsze kupowała mu mama, ale z opalenizną wyglądał obłędnie. Gdy kilka minut temu podjeżdżała pod rezydencję Bayleya, wbrew sobie rozglądała się ukradkiem po okolicznych podjazdach, szukając samochodu Nate'a. Jego rodzina spędzała wakacje w Maine, ale słyszała, że Nate zatrzymał się w ich nowym domu na plaży w Hamptons, bo pracował dla trenera. Nigdy tam nie była, ale posiadłość znajdowała się gdzieś w okolicy. Nie, żeby jakoś ją to obchodziło.

Jasne, że nie. To było ostatnie pełne wolności lato w jej życiu. Oczywiście w college'u też będą wakacje, ale Blair spodziewała się, że wypełnią je staże w magazynach mody, archeologiczne wykopaliska na pustyni gdzieś w Azji lub Afryce albo „antropologiczne” badania na południu Francji. Już za osiem tygodni wrzuci walizki do nowego różowo - beżowego bmw (prezent na zakończenie szkoły od podróżującego po świecie kochanego ojca geja) i pojedzie do New Haven, żeby zacząć życie jako studentka Yale. Do tego czasu zamierzała korzystać z życia jako muza znanego projektanta. W dzień będzie sączyła likier cytrynowy i schłodzoną wódkę przy basenie, a wieczorami ugniatała umięśnione ramiona Stefana. A może poszuka Nate'a. Albo nic. Nieważne. - Masz przepiękny dom. Głos Sereny wyrwał Blair z zamyślenia. Przestała podziwiać kształtne ramiona Stefana i przyjrzała się przyjaciółce, która siedziała na podłodze, otoczona psami Baileya. i uśmiechała się szczęśliwie. Miała na sobie długą białą sukienkę na cieniutkich ramiączkach, wykończoną fioletową szydełkowaną koronką. Każda inna dziewczyna wyglądałaby w niej jak hipiska z San Francisco, ale na Serenie sukienka prezentowała się cudnie. - Cieszę się, że te skromne progi spełniają oczekiwania Sereny van der Woodsen - odparł Bailey. Sześć sypialni, siedem łazienek, ptaszarnia, domek przy basenie, lądowisko dla helikopterów i kort tenisowy - rzeczywiście skromne progi. Serena wzięła na ręce Coco i pocałowała ją w śliczny, płaski pyszczek. Mops sapnął i parsknął rozradowany. Serena nie bawiła się na podłodze z psem od czasów, kiedy spotykała się z przyrodnim bratem Blair, Aaronem. Jego pies, Mookie, obślinił cały pokój Blair i wystraszył jej kotkę. Kitty Minky, która ze zdenerwowania wszędzie siusiała. Mimo to Serena miała do niego słabość. Zastanawiała się, czy Bailey pozwoli jej spać z Coco w domku dla gości. Zupełnie, jakby miała żywego misia przytulankę. - Ktoś cię polubił, co, Coco? - zagruchał Bailey, drapiąc psa pod brodą. - Chodźcie, oprowadzę was. Blair zmarszczyła brwi, patrząc na pozostałe cztery psy, które gapiły się na nią wyczekująco. Ostatnie, na co miała ochotę, to żeby kundel obślinił jej lnianą tunikę Calypso. - Tędy, proszę! - zawołał Bailey, prowadząc pięć psów i dziewczyny jak stadko gąsek ciemnym korytarzem do głównej części domu. W holu wisiały ogromne na całą ścianę obrazy z czerwonymi kołami Ellsworth Kelly. Blair znała je już z rozkładówki „Elle Decor”, gdzie w zeszłym roku zamieszczono artykuł o

posiadłości Wintera. Hol otwierał się na potężną kuchnię z betonowymi blatami. Wielka tekowa misa z jasnożółtymi cytrynami stała na jednym z blatów. - To jest kuchnia - wyjaśnił gospodarz. - Wy powinnyście tylko wiedzieć, że mam tu barek. - Wskazał na metalowy narożny stolik ze zbiorem asymetrycznych karafek, - Pozwól- cie. Bailey nalał jakiegoś alkoholu na lód i pokruszone listki mięty i wręczył dziewczynom pełne kieliszki od martini. Serena wzięła Coco pod pachę, żeby odebrać drinka. - A co to właściwie jest? - Blair podejrzliwie uniosła ciemny, idealny łuk brwi. - Miętowa herbatka dla moich dziewczyn! - Bailey opróżnił kieliszek jednym haustem i zrobił sobie następnego drinka. - Lodówka jest pełna, więc jazda stąd. Nie musicie mi nic mówić, wiadomo, sezon kostiumów kąpielowych. - Jasne - zgodziła się Blair, w głębi duszy przewracając oczami. Koleżanki jej matki zawsze mówiły o tym, żeby uważać, co się je. Ale ona zamierzała pochłonąć tyle lodów Cold Stone Creamery i tyle francuskiego pieczywa, na ile będzie miała ochotę. A i tak zaprezentuje się wspaniale w nowym kostiumie w paski w kolorze kości słoniowej i błękitu. Pychota. - Chodźcie, chodźcie. - Bailey otworzył szeroko drzwi na wyłożone niebieskawym piaskowcem patio. - To basen, a to... - ciągnął, wskazując na niski, betonowy bungalow wyglądający jak miniaturka jego rezydencji. - To wasze lokum. Domek przy basenie. Myślę, że będzie wam tam całkiem wygodnie. Jest klimatyzacja, a pościel sprowadzono z Umbrii. Stefan przyniesie wam wszystko, czego będziecie potrzebowały. Wszystko? - Są jeszcze dwie ważne osoby, które musicie poznać. - Bailey się rozpromienił. Klasnął wesoło w ręce, rozlewając resztki koktajlu. - Svetlana! Ibiza! Do mnie, proszę! Kolejne psy? - Idziemy, panie Winter! Dwie długonogie amazonki wybiegły z domku przy basenie - z ich domku - i popędziły w stronę Blair, Baileya i Sereny. Psy szczekały z radości jak opętane. - Ja Svetlana - oznajmiła dziewczyna z żółtawymi włosami, sięgającymi pupy. Jej biodra były zupełnie chłopięce, żadnych krągłości. Miała na sobie mikroskopijne neonowopomarańczowe figi od bikini i dwa maleńkie, pomarańczowe trójkąty na nieistniejących piersiach. - Jestem Ibiza - powiedziała nieśmiało druga dziewczyna.

Miała kasztanowe włosy, które okalały lisią twarzyczkę i lśniące niebieskie oczy. Jej uśmiech szpeciły nieco wystające zęby. Nosiła lawendowo - złoty kostium w paski z gatunku tych okropnych, powycinanych jednoczęściowych, które z tyłu wyglądają jak bikini. Precyzyjnie umieszczone okrągłe wycięcie odsłaniało nieco mechaty pępek. Fuj! Ibiza, to imię brzmiało zupełnie jak marka samochodu! Dziewczyna położyła ręce na ramionach Blair i ucałowała ją dwa razy, muskając tylko powietrze. Blair zadrżała, zdając so- bie sprawę, że - nie Ucząc problemu ortodontycznego - dziewczyna wyglądała zupełnie jak ona. Wyślizgnęła się z uścisku sobowtóra i przyjrzała drugiej modelce. Przy uważniejszych oględzinach okazała się rozcieńczoną wersją Sereny; minus wdzięk, opanowanie i maniery z Nowej Anglii. Co tu, do diabła, było grane? - Ibiza i Svetlana będą twarzami nowej kolekcji. Na reklamach, wiecie - wyjaśnił Bailey z pełnym zadowolenia westchnieniem. - Oczywiście wy dwie jesteście inspiracją. Tak, to oczywiste. - Są tu, żeby was obserwować. Żeby naprawdę stać się wami - ciągnął, unosząc w dramatycznym geście kieliszek, jakby grał w musicalu Rent na Broadwayu. - Chcę, żeby uchwyciły samą waszą esencję! Ej, aż ciarki przechodzą po plecach! - Milo mi was poznać. - Serena wyciągnęła rękę do dziewczyn, zaczynając od swojego sobowtóra. Zawsze była nieskazitelnie uprzejma, nawet gdy wszystko przewracało jej się w żołądku. Pomijając piskliwy głos i wątpliwy gust, jeśli chodzi o kostiumy kąpielowe, Svedana wyglądała jak ona. To znaczy nie do końca. To było jak Halloween w czwartej klasie, kiedy przebrały się z Blair za wychowawczynię - włożyły nawet peruki, brzydkie swetry Talbots i brązowe mokasyny. - To jak wielka piżamowa impreza! - Bailey pisnął niczym sześciolatka. Ibiza i Svetlana zachichotały sztucznie. - Z bitwą na poduszki! - krzyknęły chórem z mocnym akcentem z Europy Wschodniej. - Boże, wy dwie jesteście boskie. - Bailey rzucił kieliszek na zielony, miękki jak aksamit trawnik i klasnął w przypływie nagłego entuzjazmu. Blair obrzuciła wściekłym spojrzeniem karykatury. Dla wszystkich innych wyglądały pewnie jak szczęśliwe, beztroskie, niedożywione lalki Barbie, ale Blair była bardziej spo- strzegawcza niż przeciętna dziewczyna. Ibiza i Svetlana miały po prostu siedzieć i czekać, aż „muzy” odcisną na nich swoje piętno. Blair zauważyła coś innego w tych małych, cudzo-

ziemskich oczkach. Coś wyrachowanego i zdecydowanie jędzowatego. Swój pozna swego. Te dziewczyny nie zamierzały grać drugich skrzypiec. Ibiza i Svetlana miały całkiem inne plany. Cóż. Blair odwróciła się i uśmiechnęła szeroko do Sereny. Nagle ucieszyła się, że miała ją przy sobie. Złapała Serenę za rękę. - Ochłodźmy się - szepnęła szelmowsko. - Dobry pomysł. - Serena natychmiast zrozumiała. Wypuściła wiercącą się Coco. A potem we dwie wskoczyły do kusząco błękitnego basenu, w butach i we wszystkim. Zapiszczały, gdy wylądowały w wodzie dokładnie w temperaturze ciała. - Och! - pisnął Bailey, gdy chlorowana woda zachlapała mu lśniąco białe, lniane spodnie. - Proszę! - oznajmił niewiadomo komu. - To dopiero inspiracja. Hilfe! Stefan, szybko, mój szkicownik! Bitte, kochany! Blair zanurzyła głowę w lśniącej, rozfalowanej wodzie, czując, jak ciemne włosy wirują wokół niej. Wynurzyła się akurat, żeby zobaczyć, jak Ibiza odwraca się konspiracyjnie do Svetlany. I wtedy papugi stanęły na brzegu basenu i skoczyły na głowę do głębszej części. Kości uderzyły w wodę. Witajcie w nowej rodzinie, dziewczęta!

N potrafi rozpoznać zdesperowaną kurę domową - Nate? Nate? Gdzie się chowasz, misiaczku? Zduszony, odległy glos sprawił, że rozjaśnione słońcem włosy zjeżyły się Nate'owi na karku. Specjalnie wybrał obskurny, opustoszały strych w domu trenera Michaelsa, żeby uciec na chwilę od codziennej pańszczyzny, którą kazano mu odwalać w niezbyt modnej części Long Island. Ucieczka, rzecz jasna, oznaczała ujaranie. Wdychanie marihuany i wydychanie dwutlenku węgla. Głęboko zaciągnął się świeżo zrobionym skrętem i wydmuchnął obłoczek ciepłego, suchego dymu przez maleńkie okienko. Nasłuchiwał, skąd dobiega głos. Wołała go Patricia, znana również jako Babs, żona Michaelsa, która non stop opalała się topless przy basenie. Nate pracował w domu trenera w Hampton Bays od zakończenia szkoły. Tak naprawdę to Nate jeszcze jej nie skończył, bo nie otrzymał dyplomu z powodu niesławnego incydentu z viagrą. Babs zawsze była przyjacielska. Przynosiła mu cytrynową mrożoną herbatę, gdy pchał kosiarkę po ukochanym trawniku trenera. Namawiała, żeby zjadł kawałek cynamonowego tostu, gdy zjawiał się rano z mętnym wzrokiem, gotowy do pracy. Ale przez ostatnie dwa dni była... cóż, wyjątkowo przyjacielska. Może i chodził ujarany niemal cały dzień, ale nie na tyle, żeby nie wiedzieć, że Babs Michaels zdecydowanie coś do niego miała. A kto by nie miał? Nate zamarł i skupił się na nasłuchiwaniu, W domu panowała cisza, słyszał tylko łomot własnego serca. Włożył z powrotem skręta do ust i zamarł - może dostawał paranoi od trawki, ale wydawało mu się, że coś słyszy. Jakby zbliżające się kroki. Cholera! Nate pospiesznie zgasił skręta na drewnianym parapecie. Na podłogę poleciał deszcz iskier. Super, nie dość że zaraz zostanie przyłapany na paleniu trawki, to jeszcze przy okazji spali cały dom. Schował skręta do kieszeni - po co go marnować? - i zaczął desperacko machać rękami, żeby dym wyleciał przez okno. - Jesteś na górze, Nate? - Babs stała u podnóża schodów na strych. - Czy czuję coś... nielegalnego? No wiesz, też kiedyś byłam nastolatką, i to nie tak dawno temu! Nate nadal wymachiwał rękoma, kiedy Babs pojawiła się na szczycie schodów. Na jej

pomarszczonej, brązowej od słońca twarzy pojawił się szelmowski uśmieszek. Farbowane na rudo włosy związała w luźny kucyk. Wokół czoła miała aureolkę z kosmyków. - O, jesteś! - Babs westchnęła. - Nie słyszałeś, jak wolałam? Nate pokręcił głową. Nagle zdał sobie sprawę, jaki jest ujarany. - Cóż - ciągnęła, podchodząc do niego leniwym krokiem. Minęła stos kartonów, starych zabawek i innych śmieci, które zgromadziła z mężem na strychu. - Wiesz, co powiedział mój mąż: kiedy jego nie ma, jesteś mój. - Aha - wyjąkał Nate. Trener wyjechał na tydzień na konferencję lacross w Marylandzie. Pewnie uczył się nowych technik torturowania uczniów. Nate zastanawiał się, czy zgasił do końca skręta. Bał się, że zapalą mu się spodnie. Ups. - Chodzi o to - mówiła Babs, niedbale przesuwając ręką po zardzewiałej kierownicy roweru, zawieszonego pod sufitem - że potrzebuję pomocy. Zrobisz coś dla mnie? - Oczywiście. - Skinął głową. - Po to tu jestem. - Ta przysługa może wykraczać poza twoje zwykłe obowiązki. Ale gdybyś był tak uprzejmy i pomógł mi, to może zapomniałabym, że na strychu śmierdzi jak na koncercie Grateful Dead. Co ty na to? Jak można zareagować na szantaż? - Prze... przepraszam - wyjąkał. - To się więcej nie powtórzy. Babs się roześmiała. - Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę. Uśmiechnęła się, ominęła rower i ruszyła w kierunku Nate'a, nadal pochylającego się przy oknie. - Nieważne. Potrzebuję pomocnej dłoni, a ty masz dwie. - Ujęła go za ręce, na których od niedawna pojawiły się odciski, i im się przyjrzała. - Dwie zręczne, silne dłonie. Nate zastanawiał się, czy nie powinien ostrzec trenera, że jego dzieci pewnie nie bez powodu są do niego niepodobne. Wyglądało na to, że Babs zaliczała każdego chłopca, który nosił jej zakupy ze sklepu! - Co mogę dla pani zrobić? - Starał się, żeby te słowa zabrzmiały wesoło i uprzejmie, ale głos mu drżał. Babs wypuściła jego dłonie i rozpięła guzik różowej bluzki. - Postanowiłam zafundować trenerowi małą niespodziankę. - Rozpięła kolejny guzik. - Jasne - odparł spokojnie Nate.

I rzeczywiście widział jasno imponujący rowek między piersiami, bez żadnych białych śladów, dzięki popołudniowemu zwyczajowi opalania się topless. Pięknie. - Postanowiłam zafundować sobie mały tatuaż. - Zachichotała, rozpinając ostatni guzik i pozwalając bluzce zsunąć się z ramion na podłogę. - To dla trenera, żeby miał co odkryć, gdy wróci do domu. - Super, - Skinął głową. Patrz jej w. oczy. W oczy... w oczy! - Ale to wymaga wyjątkowej troski - szepnęła chrapliwym głosem. Odwróciła się do Nate'a i pokazała mu maleńki tatuaż - motyla z zielonymi skrzydłami na brązowej skórze w dolnej części pleców. - Ja nie mogę sięgnąć - ciągnęła. - A Matty, chłopak od tatuaży, powiedział, że muszę wcierać w niego olejek co dwie godziny. Nate przyjrzał się tatuażowi, rozpaczliwie starając się odzyskać jasność myślenia. Co miał zrobić? Babs była w porządku, ale z bliska jej skóra wyglądała jak stara rękawica base- ballowa, a perfumy pachniały jak mydło w toalecie na stacji benzynowej. Nic dziwnego, że trener Michaels potrzebował viagry. A skoro o nim mowa - skopałby Nate'owi tyłek, i to dosłownie, gdyby wiedział, że żona zdjęła bluzkę w jego obecności. Z drugiej strony, jeśli nie wetrze tego olejku, to Babs powie mężowi o trawce. Wtedy trener nie da Nate'owi dyplomu pod koniec wakacji, co oznacza pożegnanie z Yale. I zasadniczo spieprzone całe życie. Chyba nie miał wyboru. - Gdzie ten olejek? - zapytał. Zamknął oczy, nakładając mai. Szukał w ujaranej głowie jakiegoś aseksuatnego tematu do rozmowy. - Będę musiał zabrać kosiarkę ze słońca, bo inaczej może wybuchnąć. Nie chcemy tu żadnego pożaru. Za późno, skarbie. Za późno.

pokręcone umysły myślą w podobny sposób - Auć, cholera - mruknął Dan Humphrey, parząc sobie język rozpuszczalną folgers, zalaną kranówą, czyli czymś, co u niego uchodziło za kawę. Stary, nie słyszałeś nigdy o Starbucks? Dan wsadził do ust lekko wygiętego camela. Próbował jednocześnie zaciągnąć się papierosem i podmuchać na kawę, żeby ją ostudzić, co było absolutnie niewykonalne. Wychlapał część kawy z krzywego, ciemnofioletowego kubka, który ulepiła wiele lat temu jego matka, nim wyprowadziła się na Węgry, do Czech, czy gdzie tam właściwie mieszkała. Duże brązowe krople spadły na zakurzone żółte linoleum. Zdecydowanie nie był rannym ptaszkiem. Odstawił kubek z kawą na stary blat kuchenny i podszedł do beżowej lodówki z połowy lat siedemdziesiątych. Miał nadzieję, że uda mu się wygrzebać coś jadalnego, co pochłonąłby, jadąc metrem do centrum. Miał tylko dwadzieścia minut, żeby dotrzeć do pracy - wymarzonej roboty w Strand, ogromnym, piętrowym antykwariacie w Greenwich Village. Jeśli teraz niczego nie zje, to do przerwy na lunch umrze z głodu. Wstrzymując oddech, żeby się nie narazić na potencjalne niemiłe zapachy, wsadził głowę do wielkiej pomrukującej lodówki i ocenił stan rzeczy. Stary jak świat kubek z jakąś miksturą pokrył się zielonym meszkiem pleśni. W białej ceramicznej misce przelewały się jakieś bliżej nieokreślone resztki warzyw, a w plastikowym pojemniku leżały jajka ugotowane na twardo, na których jego siostra. Jenny, namalowała buzie. Zrobiła to przed wyjazdem do Europy, czyli ponad miesiąc temu. To nie był miły widok. - Nie łudź się - mruknął ktoś za nim. - Sprawdzałam wczoraj wieczorem. Nie ma tam nic nawet w przybliżeniu jadalnego. Zamknął lodówkę i słabo uśmiechnął się do Vanessy Abrams, która najpierw była jego najlepszą przyjaciółką, potem dziewczyną, aż wreszcie została współlokatorką. Po wielu wzlotach i upadkach - a wszystkie wynikały z napalonego, błądzącego spojrzenia Dana - zdecydowali, że lepiej funkcjonują jako przyjaciele, którzy śpią w oddzielnych łóżkach i w oddzielnych pokojach. Tak się składało, że te pokoje znajdowały się w tym samym mieszkaniu, ponieważ Vanessa straciła dom przez wredną, absolutnie egoistyczną siostrę,

która znalazła sobie w Czechach nowego chłopaka. - Aha, kicha. - Dan wrzucił papierosa do zlewu. Niedopałek zasyczał. - Jestem taki głodny. - Yhm - mruknęła Vanessa. Podgrzewała w mikrofalówce wodę w miarce, jedynym czystym naczyniu, jakie zdołała znaleźć. Rozsypała trochę kawy folgers, próbując jej nasypać do kubka. Ona też nie była rannym ptaszkiem. Dobrana para. Usiadła na zagraconym blacie. Wystrzępione, granatowe bokserki Dana praktycznie nie zasłaniały jej bladych, nieogolonych nóg. To było dziwaczne, patrzeć, jak nadal nosi jego rzeczy, i to bieliznę, chociaż już nie są razem. To sprawiło, że Dan... posmutniał. Od tygodnia każdej nocy leżał w łóżku i zastanawiał się, co Vanessa robi w swoim pokoju. Słyszał, jak wstaje do łazienki i myślał o tym, że mógłby „przez przypadek” spotkać ją w ciemnym, znajomym korytarzu. Padliby sobie w ramiona, zaczęli się gwałtownie całować, aż doszliby do jego łóżka. Głaskałby jej ogoloną głowę. Tak bardzo chciałby znowu poczuć drapanie krótkich włosków na piersi i to, jak jej uszy robią się gorące - jak zawsze, gdy się podnieci... Dan nagle zaczął kręcić głową, jakby jego fantazja zaczęła mu dokuczać jak woda w uchu. - Wszystko w porządku? - Vanessa spojrzała na niego podejrzliwie. Przesunęła się na blacie bliżej mikrofalówki. - Aha. - Dan prawie krzyknął, wsadzając palce do uszu. - Lepiej się ruszę. Muszę zdążyć do pracy. Robota czeka, wiesz, jak jest. - Dlaczego krzyczysz? - zapytała cicho, ściągając brwi. - Przepraszam - roześmiał się. Wypił kawę jednym haustem, ignorując fakt, że pali go w gardło. Sięgnął za Vanessę. żeby złapać złożony egzemplarz „New York Review of Books”, który zamierzał przeczytać w metrze. - No to cześć. Miłego dnia - dodał, powstrzymując się od pocałowania jej. - Cześć! - krzyknęła za nim. To się nazywa niezręczna sytuacja. Wcisnął ostrożnie pod pachę zwinięty „Review” i zbiegł po zatęchłych granitowych schodach do legendarnie brudnego pokoju dla pracowników w Strandzie. Ciemna klatka

schodowa ohydnie śmierdziała zapleśniałymi książkami, ale dla Dana był to wspaniały aromat. Miał trzydzieści sekund, żeby wrzucić gazetę do szatki, złapać plakietkę z imieniem i stawić się do pracy na piętrze. Żaden z jego szefów nie miał ani odrobiny poczucia humoru, jeśli chodziło o spóźnienia. To byli oschli, niedorobieni intelektualiści, którzy pogardzali pracującymi w wakacje dzieciakami, takimi jak Dan. Ciągle wołali na niego „nowy” albo „ej, ty”, mimo że pracował tu prawie od miesiąca i każdego dnia tak jak reszta, nosił plakietkę z imieniem. To się nazywa mieć styl. Dan wpadł do maleńkiego pokoju, niechcący uderzając drzwiami o ścianę. Przestraszył tym chudego dzieciaka z krótkimi, rozczochranymi blond włosami i okularami w rogowej oprawie, które były za duże i niemal zakrywały mu kwadratową twarz o szeroko rozstawionych oczach. - Przepraszam - mruknął Dan. Popędził do swojej szafki - małego pudła znajdującego się raptem parę centymetrów nad zakurzoną i zasypaną niedopałkami betonową podłogą. Wprowadził dziwaczną kombinację - 8/28/49, czyli datę urodzenia Goethego, autora najukochańszej książki Dana, Cierpień młodego Wertera - wrzucił gazetę i złapał plakietkę. - „New York Review of Books”, co? - zagaił blondyn. - Co? A, tak. Dan przypiął tandetną czerwoną plakietkę do wypłowiałego czarnego T - shirta i podejrzliwie zerknął na obcego. Nie zauważył go tu wcześniej. To jego pierwszy dzień? Czy to możliwe, że Dan już nie będzie „nowym”? - Jestem Greg. - Uśmiechnął się. - To mój pierwszy dzień. Świeże mięso w krainie zapleśniałych książek. Zapowiada się szalona zabawa. - Super, Witamy w piekle - warknął Dan. W głębi duszy ekscytował się tym. że będzie teraz przewyższał kogoś stażem. - Właściwie to nie mogę uwierzyć, że tu jestem - ciągnął z zapałem Greg. Rozglądał się po pokoju, jakby to była Kaplica Sykstyńska, a nie brudna, pozbawiona okien kanciapa w zaszczurzonej piwnicy. Nosił koszulę w kowbojskim stylu z krótkimi rękawami i obcięte spodnie khaki, które przypomniały Danowi o Vanessie. Przedwczoraj, gdy w salonie umarła klimatyzacja, obcięła nogawki ulubionych czarnych bojówek. Boże, jak za nią tęsknił. - Wiesz, zawsze chciałem tu pracować - gadał Greg.

- Robota jak robota - odparł Dan bez zainteresowania. Oczywiście doskonale wiedział, o czym mówił Greg, ale z przyjemnością naśladował podejście reszty pracowników Strandu. Czuł się przez to twardy, jakby był w stanie zgasić papierosa na dłoni Grega. - Widziałem cały wózek starych pism literackich na górze przy windzie. Pewnie tym będziesz się zajmował do lunchu. - Dla mnie bomba! - zachwycił się Greg. - Mam tu czekać? Ten facet, Clark, powiedział, żebym tu zszedł, a on zaraz przyjdzie, ale to już było kwadrans temu... - Clark wie, co robi - przerwał mu Dan. - Muszę iść na górę, na pewno się tam zobaczymy, Jeff. - Greg - poprawił go chłopak. - Czy ktoś ci kiedyś mówił, że wyglądasz dokładnie jak ten facet z Raves, Dan jakiś tam? Dan zamarł w pół kroku. - Humphrey. Dan Humphrey. I tak się składa, że ja nazywam się Dan Humphrey. Kariera Dana w rockowej grupie Raves trwała dokładnie tyle, ile jeden koncert w Funktion na Lower East Side. Nie wierzył, że ktokolwiek będzie pamiętał tę noc. On na pewno nie pamiętał. To zasługa butelki Stolicznej. - Nie mów, serio? - Greg przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę, - Jesteś Dan Humphrey? Ten poeta, Dan Humphrey? Nie mogę uwierzyć, że cię poznałem! Oczywiście, to ma sens, żeby ktoś taki jak ty pracował w Strandzie, - Poprawił na nosie okulary. - Rewelacja! Nie mogę uwierzyć. Uwielbiałem twoje wiersze. Masz coś nowego, co mógłbym przeczytać? Dan poczuł, że się czerwieni. Przed krótką karierą w charakterze gwiazdy rocka opublikował w „New Yorkerze” wiersz Zdziry. Szum w świecie literackim trwał dokładnie pięć minut, ale wspomnienia Dana z tego okresu były ciepłe i nieco mgliste. Trudno mu było uwierzyć, że ktoś oprócz jego ojca pamiętał o tym zdarzeniu. - Cóż, poeci muszą ciągle pracować - skłamał. - Pracuję teraz nad paroma pomysłami do powieści. To dlatego ostatnio przycichłem. - Stary, to dla mnie zaszczyt. Prawie w to nie wierzę. Poznałem poetę z „New Yorkera”. To niesamowite. - To nic wielkiego. - Dan machnął ręką, jakby opędzał się od pochwał. Pan Skromniś. - Cudownie - ciągnął Greg, wsuwając ręce do kieszeni sięgających tuż za kolana szortów. - Słuchaj, nie wierzę, że cię o to zapytam, ale... próbuję rozkręcić salon. No wiesz,

nic formalnego, mnóstwo ludzi, którzy cenią książki, spotykają się od czasu do czasu, żeby strzelić kielicha, pogadać o literaturze, poezji, filmach i muzyce. I blogach. Ale tylko czasem. Domyślam się, że jesteś bardzo zajęty, ale może masz ochotę się przyłączyć? To znaczy, jeśli nie masz czasu, to spoko, ale... - Salon - przerwał tę paplaninę Dan. Właściwie to brzmiało,.. rewelacyjnie. Przyszedł do pracy w Standzie, licząc na wiele inspirujących rozmów na temat klasyki i zagranicznych filmów w przerwach, ale jak na razie najgłębsza dyskusja, w jakiej brał udział, to rozmowa z dwoma współpracownikami, którzy poprosili go o papierosa. - Brzmi w porządku. - Stary, to świetnie! - wykrzyknął podekscytowany Greg. Głos mu się lekko łamał. - Nadal pracuję nad detalami, no wiesz, szkicuję statut, zastanawiam się, jak rekrutować członków. - Statut. - Dan pokiwał głową w zamyśleniu. - Może mógłbym w tym pomóc. - Serio? Zajefajnie! - Greg wyciągnął tęczowy długopis z kieszeni na piersi i złapał rękę Dana. - Dam ci mój e - mail. - Nabazgrał mu adres na dłoni. - Podeślij mi parę pomysłów, ja je jakoś uporządkuję. No i potrzebujemy nazwy. Myślałem, żeby pomieszać nazwiska nieżyjących poetów, jak Wadsworth Whitman albo Emerson Thoreau. Nie mieliby nic przeciwko. Nie, ale przewracaliby się w grobach. - Super. - Dan wyciągnął rękę z uścisku Grega t zerknął na adres. - Będziemy w kontakcie - dodał, starając się, żeby nie okazać za dużo entuzjazmu. Potrzebował nowych przyjaciół. Zwłaszcza teraz, kiedy Vanessa miała już go dość i trudno ją było o to winić. Jedno słowo: smutny. Ale też... milutki. Na poważny, smutny sposób.

och, ten świat, który na ciebie czeka! - W porządku. - Vanessa westchnęła i uklękła na dywanie w bawialni na piątym piętrze domu rodziny Jamesów - Morganów przy Park Avenue. - Sprawdzimy po raz ostatni torbę i wychodzimy. Gotowi? - Gotowi! - krzyknęli chórem Nils i Edgar. Byli bliźniakami i prawie wszystko robili razem, nieważne, czy chodziło o rozlewanie żurawinowego soku na antyki matki - krzesła obite jedwabiem w kolorze kości słoniowej - czy darcie się na całe gardło, co pewnie miało przypomnieć matce o ich istnieniu. To były, na swój sposób, urocze dzieciaki, ale trudno było to dostrzec, kiedy człowiek zajmował się wycieraniem im nosów i tyłków i pilnowaniem, żeby przetrwali dzień, nie łamiąc sobie rąk i nóg. A właśnie na tym polegała praca Vanessy. Wylano ją z jej pierwszego hollywoodzkiego filmu Śniadanie u Freda, gdzie była operatorem. Miała wtedy totalnego doła, osobistego i finansowego, i tylko dlatego zgodziła się zostać nianią. Poza tym, że była kompletnie pijana. Rzecz jasna. To było wręcz żenujące, pomyśleć, że dwa tygodnie temu brała udział w prywatnych przesłuchaniach w apartamencie gwiazd w hotelu Chelsea, robiąc to, co kochała, a teraz siedziała na strychu, w pokoju dla dzieci w stylu edwardiańskim w Carnegie Hill, z plamą po winogronowej galaretce na dżinsach i dwoma zasmarkanymi chłopcami, fikającymi koziołki pod jej nogami. A w tym samym czasie gwiazdy filmowe opalały się na plaży, raptem parę kilometrów stąd, w Hamptons. Nie żeby była wielbicielką gwiazd, ale mimo wszystko... - No to sprawdzamy. Chusteczki? - zapytała Vanessa. - Aha! - krzyknęły bliźniaki, wymachując dwoma paczkami chusteczek higienicznych. Wrzuciły je do różowo - zielonej torby Lilly Pulitzer. - Torebki z przekąską? - Aha! - Chłopcy zamachali dwiema torbami z krakersami serowymi. - Kartoniki z sokiem! - Aha! - Nie rzucajcie nimi! - Vanessa natychmiast przypomniała sobie różowe plamy, które desperacko starała się wywabić z krzeseł.

- Czym? Allison Morgan weszła powoli po wąskich drewnianych schodach. Jej szpilki bez pięt z wężowej skórki stukały o jasny parkiet. - Mama! Chłopcy porzucili torbę piknikową i rzucili się do kremowej, wąskiej spódnicy z włóczki boucle od Chanel. - Pakujecie się do wyjścia? - zapytała pani Morgan wyjątkowo sztucznym tonem. Odsunęła się od bliźniaków. Jaka spostrzegawczość, mamusiu. - Pomyślałam, że pójdziemy do zoo w Central Parku - wyjaśniła Vanessa. - Och - cmoknęła Allison. - Central Park? Pamiętasz, co się stało ostatnim razem. Oczywiście, że pamiętała. Nigdy nie zapomni widoku Dana w neonowożółtych ochraniaczach na kolanach, na rolkach, ręka w rękę z dziewczyną. Długowłosą, ubraną w spandex, przerażająco radosną dziewczyną. To było tak zabawne i dziwaczne, ale zarazem złamało jej serce. Palący papierosa, z niechlujnymi, brudnymi włosami gwiazdora rocka, w brudnym T - shircie i w tak długich, że aż idiotycznych sztruksach w kolorze wymiocin - to był Dan Humphrey, którego znała. I kochała? Ale oczywiście nie to miała na myśli nowa szefowa Vanessy. Tamtego dnia bliźniaki wysmarowały się słodyczami, a potem wrzeszczały przez pół nocy. Vanessa jednak nie mogła przestać myśleć o Danie. Teraz sprawy wróciły do normy. Prawie. Może to po prostu brak snu, a może tak jej ulżyło, że stary Dan wrócił, że rzucił blond laskę, ćwiczącą jogę i świrującą na punkcie jedzenia, ale... cholera, tego ranka w kuchni Vanessa ledwo zapanowała nad sobą, tak bardzo chciała go pocałować. Wyglądał słodko, zaspany, pijąc kawę z nieforemnego kubka. To wydawało się prawie... naturalne, tak jak zawsze wyobrażała sobie życie razem. Poza tym, że nie byli razem. Byli tylko... przyjaciółmi. A ona nie chciała zrobić niczego, co zniszczyłoby ten układ. Na przykład nie chciała zanurzyć nosa w jego ciepłych, pachnących papierosami włosach. Nie, w żadnym wypadku. Kłamczucha. - Słuchaj, cieszę się, że cię złapałam. - Chrapliwy głos zdradzał, że Allison wypiła stanowczo za dużo chardonnay zeszłego wieczoru. - Jedziemy na kilka dni do naszego domu w Amagansett. W mieście zrobiło się nieznośnie gorąco, a chłopcy tak uwielbiają plażę. - Plaża! - wrzasnęli Nils i Edgar, oczywiście chórem, i zaczęli ganiać po pokoju jak wariaci.

- Widzisz, już się cieszą - zauważyła pani Morgan, - A co ty na to? Mamy dodatkowe lokum na górze, bardzo wygodne. Dnie będziesz spędzać z chłopcami, a powiedzmy około szóstej, kiedy chłopcy siadają do kolacji, będziesz wolna. Oczywiście płaca bez zmian. Vanessa przemyślała sytuację. Właśnie pakowała do obrzydliwie ślicznej torby sok i krakersy, podczas gdy dwaj mali maniacy biegali wokół niej, wrzeszcząc coś o falach. Co ją czekało? Kolejny wieczór gapienia się na pęknięcia na suficie w pokoju Jenny, który nadal śmierdział rozpuszczalnikiem do farb, i fantazjowania o pachnących kawą i papierosami po- całunkach Dana? Nienawidziła słońca, nawet nie miała kostiumu do opalania i zasadniczo pogardzała wszystkim, co dotyczyło plaży, opalenizny, półnagości i nad wyraz denerwujących ludzi, któ- rych to interesowało. Ale jej życie było już tak beznadziejne, że propozycja brzmiała właściwie... nie najgorzej. - Amagansett - wymówiła powoli, jakby to była choroba, nazwa genitaliów albo kraj na Dalekim Wschodzie, w którym nigdy nie była. - Brzmi wspaniale. Och, bo to jest wspaniale miejsce, Ale tylko w stosownych okolicznościach.

tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja. hej, ludzie! Przerywam stały program, żeby donieść wam o najświeższych nowinach: Moi informatorzy są najlepsi. Pamiętacie zaniepokojoną czytelniczkę, która kilka dni temu pisała o parze oszustek, które przeniknęły do towarzystwa w Hamptons? Okazuje się, że to nie był żart. Makabryczna dwójka, niepokojąco podobna do B i S, to para pseudopiękności z Estonii. Pewien projektant chce z nich zrobić nowe twarze kolekcji, planowanej na najbliższą jesień. Zapowiada się podwójny (poczwórny?) kłopot. A ja myślałam, że naukowcy rozpracowali tylko klonowanie owcy! Estonia jest widać bardziej zawansowana technicznie. A do tego jeszcze paskudna przeszłość tych dziewczyn. Szczegóły właśnie wypływają! Stawiam na to, że B pierwsza się wścieknie. Ale zanim bomba wybuchnie, dajmy sobie chwilę, żeby rozważyć różne możliwości: czy posiadanie osobistego sobowtóra nie mogłoby się czasem okazać przydatne? Wiem, że ktoś taki byłby mi niezbędny w maju, w czasie egzaminów, gdy moje ciało chce się tylko wyciągnąć na Owczej Łączce. A co z wymykaniem się z nudnych rodzinnych śniadań w Le Cirque? Nie przydałaby się dodatkowa para rąk do prac charytatywnych w naszym mieniu? Poza tym więcej znaczy tyle co weselej, nie? Ale z drugiej strony, więcej ciał to mniej miejsca na zatłoczonych plażach Hamptons. Może pozbycie się tych sobowtórów nie jest najgorszym pomysłem. Jeśli tylko niemrawo potakujecie, czytając o zatłoczonych plażach, i nie doświadczyliście tego na własnej skórze, uznajcie to za oficjalne oświadczenie: nieważne, ile ludzi zjedzie się do Hamptons latem, tylko tu można coś zobaczyć i zostać zobaczonym. Więc składajcie laptopy, łapcie torbę plażową i ładujcie walizki do prywatnego odrzutowca! W ostateczności wystarczy autobus Hampton Jitney, tylko że korki zabiorą wam kilka dodatkowych godzin. Ale zaufajcie mi, poczujecie, że było warto, gdy tylko zanurzycie palce stóp w lśniących piaskach. Coś cudownego! A ponieważ beze mnie jesteście bezradni, przypomnę wam, co należy zabrać...

lista rzeczy niezbędnych do pospiesznego wyjazdu do Hamptons - Ogromne okulary przeciwsłoneczne Chanel albo okulary lotnicze w starym stylu. Podróbki są trochę jak modelki sobowtóry, na pierwszy rzut oka wyglądają w porządku, ale z bliska są zwyczajnie kiepskie. - Nawilżający balsam do opalania Clarins, faktor 30. Moda na opaleniznę na skwarkę odeszła razem z zeszłorocznymi espadrylami. - Balsam do ust Kiehla, faktor 15, z aromatem jagodowym. To, że unikasz białych łat na skórze, nie znaczy, że twoje usta powinny być nagie. - Torba żeglarska z monogramem i ręcznik od kompletu. To elegancki odpowiednik naszywek z imieniem na rzeczach branych na letni obóz. Gdy zgubisz ręcznik, trzymaj kciuki, aby odnalazł go jakiś przystojniak... a potem znalazł ciebie, aby go oddać. - Woda miętowa Metromint. Chłodzi w gorący dzień na słońcu. Poza tym odświeża oddech, dzięki czemu jeszcze bardziej zachęcasz do pocałunku. Cmok! Cmok! Cmok! - Najlepsi przyjaciele. Będziesz potrzebować kogoś, kto wetrze ci w plecy Coppertone, a wiadomo, że przelotny letni romans to nie jest długoterminowe rozwiązanie... Wasze e - maile A skoro już mowa o letnich romansach - z waszych e - maili wynika, że wszyscy macie jakieś poważne problemy w związkach. Pozwólcie, że pomogę: P: Droga P! Mieszkałam z moim byłym chłopakiem i teraz zamierzam wyjechać na krótko. To nic osobistego, po prostu wakacje. Jak należy się zachować? Powiedzieć mu czy niech się sam domyśli? Uciekająca współlokatorka O: Droga Uciekająca! To, że wiesz, jak całuje twój współlokator, nie znaczy, że możesz wywalić reguły wspólnego mieszkania za okno apartamentu. Pozwól, że przedstawię ci podstawy: 1) Jedzenie jest wspólne, chyba że je podpisano. 2) Zadzwoń, jeśli nie wracasz na noc - martwimy się! 3) Jeśli nie zabierasz nas na wakacje, zostaw nam przynajmniej liścik i upominek. (Sugerowałabym nową torbę plażową od Marca Jacobsa, ale to tylko ja). Bon voyage! P.

P: Droga P! Wiem, że mój były mieszka na tej samej ulicy co ja tego fata, ale nie mogę się zorientować, w którym domu. Pomocy! Po - sąsiedzku O: Droga Po - sąsiedzku! Może powinnaś skorzystać z pomysłu opatentowanego w Jasiu i Małgosi i pomóc mu odnaleźć ciebie. Jeśli jest taki jak każdy chłopak, którego znam, ślad z rozrzuconych ubrań powinien zadziałać! P. Na celowniku Niesławna żona trenera lacrosse, nazwijmy ją starszą B, wychodzi z salonu tatuaży w Hampton Bays. Zastanawiam się, dla kogo to doświadczenie było boleśniejsze? Dla niej czy dla faceta od tatuaży, który musiał ją oglądać topless? Byty fan jogi, D, pali jednego papierosa za drugim przed Strandem. Wygląda na to, że czasy asan już minęły. Chyba że ktoś inny zdoła przywrócić mu formę... W Pradze jego młodsza siostra J szkicuje miejscowy targ, a przy okazji - ślicznego chłopca. Miło wiedzieć, że podróże nic a nic jej nie zmieniły! Pewien wielbiciel małpek z Manhattanu, C, kupuje zapas samoopalacza Fake Bake w Chocolate Moussse. Pychota! Czy Hamptons doczeka się jeszcze jedne- go gościa? V wybrała bermudy i koszulkę w czarno - białe paski z dekoltem w łódkę w Club Monaco na Broadwayu. Jakie to radośnie wakacyjne z jej strony. S i B piją koktajl ze swoimi sobowtórami. Byłoby naprawdę dziwnie, gdyby cała czwórka została przyjaciółkami do grobowej deski, nie?! No dobrze, kochani, to tyle. Na popołudnie jestem umówiona na manikiur i pedikiur, a ciągle jeszcze nie zdecydowałam co włożyć: bladoróżowe bikini, złoto - beżowe czy koralowe. Ach te decyzje. Ale przynajmniej nie mogę się pomylić! Wiecie, że mnie kochacie. plotkara