PiotrW91

  • Dokumenty134
  • Odsłony24 885
  • Obserwuję22
  • Rozmiar dokumentów449.7 MB
  • Ilość pobrań12 751

Graziano Dan - Ultimatum. Ślub albo - rozstanie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Graziano Dan - Ultimatum. Ślub albo - rozstanie.pdf

PiotrW91 EBooki
Użytkownik PiotrW91 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

Dan Graziano Ultimatum Ślub albo - rozstanie!

Andrei, która zawsze łatwo podejmowała decyzje

Część I SOBOTA

1 Obudził go zapach smażących się francuskich grzanek. Na pewno się nie mylił - to nie mogło być nic innego, jak tylko grzanki z cynamonem. Nawet nie ruszając się z łóżka, niemal widział je oczami duszy. Matka zawsze je przyrządzała na niedzielne śniadanie: grube plastry bułki rumieniła na maśle na złoty kolor. Grzanki nasiąkały cynamonem zmieszanym z roztopionym tłuszczem. Resztki przypalonego masła zastygały na patelni, tworząc skorupkę; zeskrobana pysznie smakowała. A jaki unosił się zapach... Teraz był pewien, że czuje znów smakowitą woń francuskich grzanek z cynamonem i świeżo zaparzonej kawy. Henry zamrugał powiekami i ledwo je otworzył, od razu przypomniał sobie, dokąd przyjechał na weekend. Znajdował się w sypialni bardziej słonecznej i ciepłej niż ta, w której budził się codziennie. Żaden budzik nie dzwonił mu nad uchem, a przez zaciągnięte firanki sączyło się późnowiosenne słońce, jakby czekało na niego za oknem. Henry z uśmiechem przewrócił się na plecy; był przekonany, że ona także czeka na niego i smaży francuskie grzanki. W piżamie zszedł na dół, wiedząc, że Layla usłyszy jego kroki na schodach. Minęła właśnie dziewiąta, więc pewnie od godziny była już na nogach. Zawsze wstawała wcześniej od niego, nawet w weekendy. Nie przestając się uśmiechać, wszedł do kuchni i zastał tam Laylę, która siedziała u przeciwległego szczytu długiego białego stołu. Wciąż miała na sobie te same spodenki i koszulkę, w których uprawiała poranny jogging, a jasnobrązowe włosy związała z tyłu w kucyk. Jedną zgrabną nogę założyła na drugą; popijała poranną kawę i spoglądała znad rozwiązywanej właśnie krzyżówki. Henry zauważył, że paznokcie u nóg miała polakierowane na różowo. - Dzień dobry! - przywitała go.

- Cześć! - odpowiedział, zezując w stronę kuchenki, na której skwierczały dwie grube grzanki posypane cynamonem. - Dobrze spałaś? - Pewnie! - Podniosła głowę. Pocałował ją, idąc w stronę lodówki. - A ty? - Jak niemowlę. - Zastanowiło go, dlaczego zaśmiała się, słysząc jego odpowiedź. - To dobrze - skwitowała. Nalał sobie szklankę soku pomarańczowego i podszedł do kuchenki. Łopatką nacisnął grzankę i uśmiechnął się, kiedy na jej powierzchni wystąpiły pęcherzyki tłuszczu. - Czym sobie na to zasłużyłem? - zapytał. - Po prostu chciałam, żeby raz było inaczej - odparła i wróciła do krzyżówki. - Są chyba gotowe, więc jeśli chcesz, możesz je wziąć. Ja już jadłam. - Wiedziałaś, że właśnie teraz przyjdę? - Przypuszczałam, że zapach cię tu ściągnie... Znała go dobrze i dlatego sobotnie poranki były takie miłe. Wprawdzie widzieli się codziennie, ale w dni powszednie wyglądało to inaczej. Layla spieszyła się do pracy, toteż ledwo zdążył w biegu cmoknąć ją w policzek, zanim zasiadł do komputera. W soboty od rana panował taki nastrój, jakby ten dzień został stworzony do wyższych celów i miał być nagrodą za przepracowany tydzień. Henry uwielbiał spędzać weekendy w towarzystwie Layli. - No więc... - zaczęła, nie odrywając wzroku od gazety. - Uhm? - mruknął Henry z kęsem grzanki w ustach. - Wiesz, co przypada w przyszłą sobotę? Wiedział; szybko przełknął to, co trzymał w ustach, i powiedział z dumą: - Ślub Jacka z Giną. - Doskonale! - pochwaliła, podnosząc na niego oczy. - A co jeszcze?

Na to pytanie nie znał odpowiedzi. Uważał nawet, że taka zabawa w zgadywanki z samego rana to nieczysty chwyt, zwłaszcza jeśli francuskie grzanki miały uśpić jego czujność. Nie był przygotowany na taką pułapkę i uznał, że bardzo brzydko z jej strony psuć tak pięknie rozpoczętą sobotę. - No, cóż takiego? - spytał, siląc się na obojętność. - Henry, naprawdę nie wiesz? - obruszyła się i gdyby nie zrobiła triumfującej miny, odniósłby wrażenie, że posmutniała. Nerwowo grzebał w pamięci, próbując przypomnieć sobie, co ważnego wydarzyło się piątego czerwca. Co się mogło wtedy stać? Ach, prawda... - Rzeczywiście, przecież to piąty czerwca! - wykrzyknął. Wywołał tym uśmiech na twarzy Layli. Wiedział, że czekała, aż on to powie, bo nie miała na myśli żadnej zabawy w zgadywankę, tylko chciała go wybadać, zanim wyskoczy z tym sama. - Piątego czerwca, sześć lat temu... - podsunęła. - Tak, pamiętam - zapewnił pospiesznie. - Zaprosiłeś mnie wtedy do takiego małego baru w Georgetown, przy Wisconsin Avenue... - U Booeymongera? - Tak, u Booeymongera. - To była nasza pierwsza randka, prawda? - Tak, pierwsza randka. Pamiętasz, musiałeś pożyczyć pieniądze od kumpla, z którym mieszkałeś? - Od Briana. On też nie miał gotówki, ale dał mi kartę kredytową, bo na jednej zostało mu jeszcze coś koło stówy. To był naprawdę dobry kumpel! Layla cicho się zaśmiała. Coś w jej zachowaniu zaniepokoiło Henry'ego. Siedziała dziwnie spokojnie, z rękami złożonymi na kolanach, nie dotykając ani długopisu

pozostawionego na rozpoczętej krzyżówce, ani stojącej przed nią kawy. Patrzyła mu prosto w oczy. - Czy wiesz, do czego zmierzam? - zaczęła. Nie wiedział. Prawdę mówiąc, miał już dość tej rozmowy. Od dawna nie dawali sobie prezentów z okazji rocznicy piątego czerwca, chociaż kiedyś posyłał jej róże. Natomiast zawsze starali się uczcić ten dzień nastrojową kolacyjką we dwoje, przy butelce wina. W zeszłym roku zamówił nawet szampana. Teraz jednak mógł tylko zrobić głupią minę. - Posłuchaj, Henry - niepostrzeżenie przeszła na rzeczowy, prawniczy ton. - Mówię ci o tym, bo w przyszłą sobotę przypada szósta rocznica naszej pierwszej randki. Myślę, że najwyższy czas, żebyśmy zalegalizowali nasz związek. Henry gapił się na Laylę przez chwilę - która zdawała się trwać wiecznie - zanim opuścił wzrok na talerz, gdzie w syropie pływały resztki francuskiej grzanki. Żałował, że dał się skusić na ten przysmak, i poprzysiągł nigdy nie jeść żadnych węglowodanów na śniadanie. - Spójrz na mnie, Henry! - nalegała. - Mówię poważnie! Próbował posłuchać, ale nie potrafił sięgnąć wzrokiem wyżej niż jej nogi, które, nawiasem mówiąc, prezentowały się nadzwyczajnie. - Henry! - nie dawała za wygraną. - Nie chcesz patrzeć na mnie, to nie patrz, ale ja nie żartuję. Dopiero te słowa zmusiły go do podniesienia oczu; napotkał wtedy jej spojrzenie. - Ja... nie myślałem... - wyjąkał. - Nie myślałeś, że będę chciała wziąć z tobą ślub? - podchwyciła. - Ty nie chcesz się żenić, więc sądziłeś, że i ja nie myślę o zamążpójściu. Oboje zaakceptowaliśmy ten układ: mieszkamy razem, żyjemy ze sobą, jemy razem śniadanka, ale nie myślimy o ślubie, prawda?

Nie mógł nie przyznać jej racji. - Sam siebie oszukujesz, Henry - stwierdziła, zanim zdążył coś odpowiedzieć. - Zaproponuję ci zatem inny układ. Przykro mi, że jesteś tym zaskoczony, ale widzę, że muszę zmobilizować cię do działania. Jesteś gotów? - Dobrze, jestem - zaryzykował, chociaż miał co do tego poważne wątpliwości. - No więc daję ci tydzień na podjęcie decyzji. - Tylko tydzień?! - wybuchnął. - Wyskakujesz z tym ni z gruszki, ni z pietruszki w sobotę rano i wyznaczasz mi tylko tydzień do namysłu? - Henry, jesteśmy z sobą już sześć lat! - przypomniała. - A dokładnie: pięć lat i trzysta pięćdziesiąt osiem dni. W sierpniu stuknie mi trzydziestka, a wiesz, że większość kobiet chce wyjść za mąż przed tym terminem. No i na ogół większość par pobiera się wcześniej niż po sześciu latach chodzenia. - Tak, ale... - Żadne ale! - Teraz całkowicie kontrolowała przebieg rozmowy. Rzadko zachowywała się w ten sposób wobec niego, ale kiedy już zaczynała przemawiać jak do świadka zgłoszonego przez przeciwnika procesowego, wiedział, że nie ma wielkich szans. - Za tydzień jedziemy na ślub Jacka i Giny. I jeśli nie podejmiesz decyzji do momentu, w którym ona rzuci w górę swój bukiet, wyjedziemy stamtąd dwoma różnymi samochodami. I nie licz, że mnie tu zastaniesz, kiedy wrócisz. - Mówisz poważnie? - zapytał, choć znał odpowiedź. - Najzupełniej poważnie. - Przygwoździła go spojrzeniem. - Nawet śmiertelnie poważnie! - Tak dosłownie masz na myśli ten bukiet? - Owszem, bo on wyznacza ostateczny termin. W chwili, kiedy bukiet dotknie podłogi albo złapie go któraś

zdesperowana druhna, a ty jeszcze nie udzielisz mi konkretnej odpowiedzi, odejdę. Może to brzydko z mojej strony, ale nie widzę innego wyjścia. - Czy nie moglibyśmy o tym porozmawiać? - zaproponował nieśmiało. Layla wstała z krzesła, po raz pierwszy od chwili, kiedy zszedł na dół. Zaniosła swój talerz do zlewu, dopiła resztki kawy, odstawiła filiżankę i skierowała się ku wyjściu. - Ależ oczywiście, że możemy - zapewniła, zatrzymując się w drzwiach. - Możemy przez cały tydzień nie rozmawiać o niczym innym, tylko o tym. Możemy przegadać całą drogę do Maine, całą noc i cały następny dzień. Mówię poważnie, Henry, bo wiem, jaką decyzję chciałabym usłyszeć, i chętnie pomogę ci ją podjąć, ale za nic w świecie nie zmienię terminu, który wyznaczyłam. Opierając się o futrynę, spojrzała w górę i kciukiem zaczęła rozdłubywać plamkę widoczną na ścianie. - O, kurczę! - wystękał Henry ze wzrokiem wbitym w podłogę. - No więc tak - podsumowała. - Idę się przebrać, bo umówiłam się na golfa z Susan i Glorią, a ty, przyjacielu, masz teraz o czym myśleć. Henry milczał, więc ukochana cmoknęła go w czubek głowy i wyszła. Nie skończył jeść grzanki, przeszła mu już na nią ochota. Posiedział jakieś dziesięć minut i zaczął przenosić brudne naczynia do zmywarki. Na gazecie, w której Layla rozwiązywała krzyżówkę, została jeszcze jej łyżeczka do kawy, więc sięgnął po nią, a wtedy zauważył w prawym dolnym rogu, 60 poziomo, wpisane słowo DYLEMAT. Pomyślał, że to trafne określenie.

2 - Czekaj, opowiedz mi to od początku - poprosił Pete. - Jeśli nie oświadczysz się jej do momentu, kiedy Gina rzuci swój bukiet... - ...to ona odejdzie - dokończył Henry, śledząc ruchy Pete'a, który pracowicie zamalowywał zieloną kredką prawą nogę królika z dziecięcej kolorowanki. - Chłopie, ależ to pomieszanie z poplątaniem! - podsumował Pete, nie spuszczając wzroku z rysunku i wystawiając czubek języka z lewego kącika ust. Henry'emu przemknęło przez myśl, że mógłby z przyjacielem o tej sprawie porozmawiać. Pete Gresham był wysokim chudzielcem o czarnych, kręconych włosach w typie Mike'a Brady'ego. Prawie codziennie jadał lunch u Friendly'ego, co było dziwne, gdyż trzydziestoletni bezdzietni mężczyźni rzadko stołowali się w takich lokalach. Jeszcze dziwniejsze, że Pete zamawiał dania dla dzieci; mało tego - prosił zaprzyjaźnione kelnerki i kelnerów, aby podawali mu do stolika kredki i podkładkę z rysunkiem do kolorowania, taką, jaką dawano odwiedzającym bar maluchom. Oddawał się tej rozrywce od lat i obsługa w tym lokalu znała jego dziwactwa. Do zabawnych scen dochodziło tylko wtedy, kiedy zmianę obejmował nowy pracownik i od drzwi niewinnie zagadywał Pete'a: „Pan życzy sobie stolik dla dwojga?", Pete wtedy odpowiadał: „Tak, dla dorosłego z dzieckiem". Sytuacja stawała się komiczna, a zarazem upokarzająca. Pete na ogół jadał lunch samotnie. Żył w wiecznym pośpiechu, gdyż pracował jako doradca finansowy i osiągał w zawodzie spore sukcesy; klienci chętnie zasięgali jego opinii w sprawie najkorzystniejszej lokaty kapitału, takiej, która zapewniłaby im dostatni byt na kilka pokoleń. Zawsze jednak potrafił wygospodarować czas na lunch i wtedy się nie

spieszył. Nigdy też nie zabierał ze sobą do baru żadnej roboty - całkowicie pochłaniało go kolorowanie bajkowych postaci. Nawet wtedy, kiedy - jak w tę słoneczną wiosenną sobotę - umówił się z przyjacielem, nie poświęcał mu wiele uwagi, dopóki nie zamalował całego obrazka. Henry postanowił poprowadzić rozmowę nie na tematy interesujące przyjaciela, ale o tym, co chciał z nim przedyskutować, a mianowicie o terminie wyznaczonym przez Laylę. To było powodem, że zadzwonił do Pete'a w sobotę rano, choć wiedział, że kolega nie lubił, kiedy mu o tej porze zawracano głowę. Dlatego spotkał się z nim w barze i cierpliwie obserwował, jak Pete odkłada zieloną kredkę i bierze pomarańczową, by pomalować puszysty ogon króliczka. Trzy kelnerki podśmiewały się z niego w kącie sali, ale Pete, jak zwykle, nie zwracał na to uwagi. - No więc tak to wygląda - zagaił Henry, próbując oderwać Pete'a od króliczej nory. - Teraz już wiesz, dlaczego chciałem zjeść z tobą lunch. Pete spokojnie dokończył zamalowywanie ogonka królika, odłożył pomarańczową kredkę i odchylił się na oparcie krzesła, aby ogarnąć wzrokiem swoje dzieło. Zielony królik z pomarańczowym ogonem i niebieskimi oczami wyglądał dość irytująco, lecz twórca przyglądał mu się z taką samą dumą jak wtedy, kiedy udawało mu się dopasować właściwe słowo w grze w scrabble. Dopiero po chwili otrząsnął się z samouwielbienia i podniósł wzrok na Henry'ego. - Pewnie, chłopie, to poważna sprawa - przyznał. - Więc na czym stanęliście? Jedziecie razem na ten ślub? - A jakżeby inaczej? - odparł Henry. - Przecież chodzimy ze sobą od sześciu lat i nie wyobrażam sobie, żebym mógł pojechać z kimś innym. Zresztą gdybym tak postąpił, tym samym udzieliłbym jej odpowiedzi i to na długo przed terminem!

- Mnie się też tak wydaje - zgodził się Pete. - W takim razie będziesz musiał zrobić porządny rachunek sumienia lub coś w tym rodzaju. - Raczej coś w tym rodzaju - podchwycił Henry. - Liczyłem jednak na jakąś pomoc od moich drogich kolegów. A co ty o tym sądzisz? Pete upił łyk koktajlu mleczno - truskawkowego, nie spuszczając wzroku z Henry'ego, który odchylił się do tyłu i na chwilę zatonął w myślach. - Co ja o tym sądzę? - Pete powtórzył pytanie. - Jeśli chcesz znać moje zdanie, uważam, że to kompletne wariactwo. Jak można chodzić z kimś sześć lat i jeszcze się nie oświadczyć? Henry'ego korciło, żeby podziękować Pete'owi za szczerość, ale postanowił nadal indagować kolegę, nawet za cenę zranienia swoich uczuć. - Dziękuję ci, ale widzisz, bardziej zależy mi na pewnych informacjach - wyjaśnił. - Na przykład po czym poznałeś, że chcesz poślubić Catherine? - O, to jest dobre pytanie! - pochwalił Pete. Zaraz jednak umilkł i przez dobrą minutę rozglądał się po sali restauracyjnej, jakby rozważał, dlaczego dziś tak długo je lunch. Henry się zastanawiał, czy to wszystko, co przyjaciel ma do powiedzenia. Ale Pete uzupełnił swoją wypowiedź: - Raczej mnie to nie poraziło jak grom z jasnego nieba. Rozumiesz, co mam na myśli? Nie było tak, jakbyś szedł przez pustynię i głos z nieba podpowiedział ci, że teraz powinieneś zadać sobie najważniejsze pytanie. - W porządku - zgodził się Henry. - Po sześciu latach nie przypuszczam, by mogło mi się coś takiego przytrafić, ale miło jest usłyszeć to jeszcze od kogoś innego.

- Wiesz, co mi nasunęło ten pomysł? - rozmarzył się Pete. - Nasza kuchnia. - Kuchnia? - Wiem, że to głupio brzmi, ale tak było. Mieszkaliśmy już wtedy razem i remontowaliśmy kuchnię. Mieliśmy z tym mnóstwo zawracania głowy: z wybieraniem kafelków, drewna na obudowę, rodzaju kuchenki i takimi różnymi głupotami. Wiesz, jak to wygląda, prawda? - Oczywiście - potwierdził Henry. - W którymś momencie rozmawialiśmy z moim bratem o tym remoncie i o tym, że Catherine ciągnęła mnie, bym pomógł jej wybrać tapetę czy coś w tym guście. Brat mi współczuł, że tyle z tym mordęgi, a mnie nagle olśniło, że w gruncie rzeczy to sama radocha, i o tym mu powiedziałem. I wtedy zdałem sobie sprawę, że już wiem. - Nie bardzo kapuję - przyznał Henry. - No, przecież ci mówię, że remontowaliśmy kuchnię i właściwie mało mnie to wzruszało, dopóki sobie nie uświadomiłem, jak cudownie jest robić coś razem. Ktoś z zewnątrz, na przykład ty, uznałby za głupotę marnowanie sobotnich popołudni na wybieranie płytek posadzkowych do kuchni. Ja nigdy tak nie uważałem, dla mnie było najważniejsze, że razem: ona i ja, odnawiamy wspólną kuchnię. Było super! Ten argument miał dla Henry'ego jakiś sens, bo właśnie skończył remont łazienki we własnym domu. Przypomniał sobie, jak Layla wybierała wzór glazury, a nawet wieszaki do ręczników. Po kolejnej sobocie spędzonej w działach „Wszystko dla domu" i marketach budowlanych nie czuł nóg, ale nie przyszłoby mu do głowy, żeby się uskarżać. Może to był dobry znak? - Chyba cię rozumiem - powiedział.

- I jeszcze to, że pozwoliła mi zatrzymać plakaty - dodał Pete. - Myślisz o tych plakatach z modelkami w strojach kąpielowych? Wciąż jeszcze wiszą u ciebie na ścianach? - Tak - wyznał Pete. - Catherine nie była tym zachwycona, ale oświadczyłem jej, że jeśli się uprze, bym je zdjął, będzie z nami koniec. To samo było z psem. - Z jakim psem? - Widzisz, ona nie znosi psów, może nawet jest na nie uczulona, ale zagroziłem, że jeśli nie zgodzi się na psa, to nici z naszej umowy. Przemyślała moje słowa i doszła do wniosku, że będzie musiała się przyzwyczaić. Teraz Henry zaczynał rozumieć wszystko jeszcze lepiej, ale w tym momencie kelnerka postawiła przed Pete'em dwa talerze: na jednym był hot dog, a na drugim paluszki drobiowe. Henry, spoglądając na swoją tortillę z kurczakiem, dziwił się, że po trzydziestce wciąż można zachowywać się jak dzieciak. - Szkoda, że nie słyszałeś, jak dyskutowaliśmy, kiedy spytała, czy będziemy mieć dzieci! - rozochocił się Pete, odgryzając kawałek hot doga. - Ho, ho! - A ty nie chciałbyś mieć? - zagadnął Henry. - Chyba żartujesz? Wiesz, jaka to odpowiedzialność? A co by się wtedy stało z naszym życiem seksualnym i towarzyskim? O, nie, kolego, to nie dla mnie! - A co na to Catherine? Zgadza się z tobą? - Jasne, że się zgadza! - zapewnił Pete, ścierając z podbródka kroplę keczupu. - Masz pojęcie, jaka to wspaniała dziewczyna? Naprawdę super! - Pete... - zaczął Henry. - Czy nigdy nie przyszło ci do głowy...

- Co takiego? - wymamrotał Pete z pełnymi ustami. Henry zdał sobie wtedy sprawę, jakie skutki mogłoby wywołać dokończenie tej myśli. - Nieważne! - rzucił szybko, więc Pete tylko wzruszył ramionami, maczając drobiowy paluszek w miseczce z musztardą. - Mniejsza z tym, cokolwiek by to było. Henry usiłował sobie wmówić, że nie tracił czasu nadaremnie. W gruncie rzeczy przemyślenia Pete'a dotyczące kuchni okazały się całkiem ciekawe. Wyjęte z kontekstu, mogły uchodzić za dobrą radę, zwłaszcza w sytuacji, kiedy ultimatum Layli nie dawało mu spokoju. Wydawały się nawet stosunkowo dojrzałe, zważywszy na to, że pochodziły od człowieka, który zabawiał się dziecinnymi kolorowankami. Tylko czy mógł poważnie traktować słowa Pete'a? Jeszcze się nad tym zastanawiał, gdy pokonywał krótki odcinek drogi między barem Friendly'ego a polem golfowym. Celowo nie wybrał się na pole, gdzie zwykła grywać Layla, choć zazwyczaj w soboty chętnie tam się z nią spotykał. Albo próbował sam zrobić dziewięć dołków, jeśli Layli brakowało partnera do czwórki, albo godzinę kręcił się po parkingu, by po skończonej partii zaprosić ją na drinka. Dzisiaj jednak nie wydawało mu się to sensowne. Nie był pewien, czy ma większą ochotę na partyjkę golfa, czy na kibicowanie grającym lub oczekiwanie w samochodzie. Na pewno wiedział tylko jedno: nie chciałby teraz widzieć się z Laylą, zwłaszcza po wydarzeniu tego ranka. Wolał nie stawiać się w niezręcznej sytuacji, bo nie byłby w stanie rozmawiać w obecności jej przyjaciółek. Przede wszystkim zaś nie mógł znieść sposobu, w jaki go te dziewczyny traktowały - zupełnie jakby był ostatnim nierobem tylko dlatego, że nie studiował prawa, nie nosił krawata i nie spędzał całego dnia w biurze.

Wystarczy, jeżeli spotka się z nią z odpowiednim wyprzedzeniem. Przecież mu obiecała, że będą mogli porozmawiać o tej sprawie, i miał zamiar trzymać ją za słowo. Na razie jednak nawet nie wiedział, od czego zacząć rozmowę. Zamiast do klubu, w którym grywali w każdą sobotę, skierował się więc w stronę przeciwną, na ogólnodostępne pole golfowe, gdzie nikogo nie znał. Bywał tam od przypadku do przypadku, gdy klub był nieczynny albo miał ochotę pograć sam, zwłaszcza zaś wtedy, kiedy musiał się nad czymś zastanowić, bo najlepiej mu się myślało w samotności. A nigdy dotąd nie było ku temu odpowiedniejszej okazji. Na publicznym torze golfowym kłębiły się tłumy, po pierwsze dlatego, że była to sobota, a po drugie - w tym dniu nareszcie zapanowała słoneczna pogoda. Henry dotarł tam za kwadrans pierwsza i zapytał, czy mógłby zagrać. Spodziewał się co najmniej trzygodzinnego oczekiwania, ale miał szczęście, gdyż starter mu oznajmił, że z zapisanej na tę turę czwórki przyszło tylko trzech panów, a że był jedynym czekającym w pojedynkę, mógł od razu zaczynać. Jego przypadkowi partnerzy tworzyli dosyć oryginalny zespół, co się często zdarzało, gdy na publicznym torze golfowym łączono ze sobą cztery obce osoby. Jednym z nich był drobny i szczupły Latynos w starszym wieku imieniem Jose; nosił własną torbę, a w niej jedynie pięć kijów, czym wcale się nie przejmował. Miał krzaczaste siwe wąsy i tego samego koloru włosy, bardzo krótko przystrzyżone. Robiąc wymach kijem, zatrzymywał się w momencie maksymalnego wychylenia do tyłu i wykonywał półobrót na lewej nodze, po czym uderzał kijem w piłeczkę. Henry w życiu nie widział czegoś podobnego; doznał szoku, kiedy jednym zamachem Jose posłał piłeczkę prosto na tor. Nie poleciała daleko, ale po linii prostej. I tak było za każdym razem.

Dwaj pozostali robili wrażenie, że się znają. Potem Henry się dowiedział, że w tym tygodniu grali już w tej samej czwórce. Ich znajomość nie trwała długo, lecz łączyły ich wspólne doświadczenia. Pierwszy z nich, imieniem John - osobnik wysoki i dobrze zbudowany - wyglądał, jakby mógł jednym uderzeniem wybić piłeczkę na milę. Był mniej więcej w wieku Henry'ego. Przyniósł ze sobą całe wyposażenie: komplet najnowszych, ponadwymiarowych kijów w wymyślnej torbie i ekstrawaganckie nakrycie głowy. Ubrany był w zieloną koszulkę polo firmy Brooks Brothers. Nosił czarną kozią bródkę. Kiedy Henry podał mu rękę - ścisnął ją mocno niczym w imadle. Głos miał bardzo donośny, niezbyt odpowiedni na polu golfowym, tylko ciekawe, kto mógł mu to powiedzieć? Drugi partner też miał na imię John, ale stanowił inny typ człowieka. Był starszy, a jego siwe potargane włosy zwisały w strąkach z czubka głowy. Twarz miał opaloną na brąz i upstrzoną dziobami po ospie, koszulę pod pachami i na piersi zupełnie przepoconą. Jego ręka w uścisku sprawiała wrażenie zmywaka do naczyń. Jose wybił piłkę z miejsca startu na odległość stu czterdziestu metrów, plasując ją w połowie toru. Duży John umieścił ją w polu dokładnie naprzeciw Henry'ego, co oznaczało, że teraz przypadała jego kolej. Nie miał czasu na rozgrzewkę, więc trafił w prawy brzeg dołka, a piłka potoczyła się do piaskowego bunkra; stanowczo nie był to udany debiut. Następny ruch należał do ospowatego Johna; po jego strzale piłka potoczyła się w lewo, między drzewa. Wtedy Duży John wstał i wydarł się na całe gardło: - Hej tam, zwolnić tor dla Wielkiego Psa! Henry krótko się zaśmiał, trochę z grzeczności, ale przede wszystkim dlatego, że Duży John wyraźnie go onieśmielał.

Potem z podziwem przyglądał się, jak jego nowy kolega nadzwyczaj lekko i spokojnie wykonuje wymach kijem, umieszczając piłkę o wiele dalej, niż potrafił biedny, mały Jose. Henry nie liczył, że sobie pogada z tymi panami. Jose mówił przyzwoitą angielszczyzną, ale z silnym obcym akcentem, podczas gdy Duży John wyglądał na takiego dyskutanta, który nikogo nie dopuszcza do głosu i ogranicza się tylko do tematyki golfa. Został więc mile zaskoczony, gdy schodząc z pierwszej rzutni, Duży John poklepał go po plecach i spytał: - A ty, Henry, jesteś żonaty? - A wiesz, Johnie, że to dobre pytanie! - wykrzyknął Henry.

3 Layla wcale się nie zdziwiła, że Henry nie dołączył do niej ani na polu golfowym, ani w bufecie. Po dzisiejszej rozmowie nie oczekiwała tego i nakazała sobie czekać cierpliwie cały przyszły tydzień. W gruncie rzeczy chciała wyjść za Henry'ego, bo inaczej po co pozostawałaby z nim aż przez sześć lat? Musiała o tym pamiętać szczególnie wtedy, kiedy Susan przez okrągły dzień trąbiła jej nad uchem, że powinna popędzić mu kota. Tym bardziej starała się stworzyć sprzyjającą atmosferę, aby ułatwić Henry'emu podjęcie odpowiedniej decyzji. Temu celowi służyć miały także francuskie grzanki, chociaż była pewna, że Henry uzna to za próbę zmylenia jego czujności. Nie była więc zaskoczona, że nie pojawił się na polu golfowym, ale doznała zawodu, kiedy nie zastała go w ich wspólnym mieszkaniu. Przez chwilę wpadła nawet w panikę, bo się przeraziła, że wystraszyło go jej ultimatum. Już od drzwi frontowych zawołała go po imieniu, a ponieważ odpowiedziało jej milczenie - zawołała po raz drugi, rzucając klucze na kuchenną ladę, i po raz trzeci u podnóża schodów, zanim zaniepokojona wbiegła na górę. Tam jednak nie znalazła śladów, które świadczyłyby o tym, że mężczyzna się wyprowadził. W szafie wszystko było na swoim miejscu, nie znikła żadna walizka. Szczoteczka do zębów tkwiła w tym samym co zawsze zielonym kubku, stojącym na półeczce nad umywalką obok jej kubka. Layla spojrzała w lustro i stwierdziła, że do przednich zębów przylepił jej się kawałek listka sałaty, a włosy wciąż miała związane w ten idiotyczny kucyk, tak jak uczesała się do gry w golfa. Może więc lepiej, że Henry'ego nie zastała, bo dzięki temu zyska na czasie, aby przed jego powrotem doprowadzić się do porządku.

Zabawne, że po tylu latach jeszcze próbowała go uwodzić! Większość kobiet pozostających sześć lat w związku z jednym mężczyzną nie zawracało już sobie głowy takimi rzeczami. Na ogół były po ślubie i mogły nawet dochować się dzieci. Czasem Layla zastanawiała się, czy Henry celowo nie odkładał ślubu, aby nie przestała dbać o siebie. Jeżeli rzeczywiście o to mu chodziło, patrząc teraz w lustro, musiała przyznać, że nie był to zły plan. Dopiero kiedy się rozebrała, aby wziąć prysznic, dostrzegła drobne niedoskonałości swojego ciała. Zawsze uważała, że ma za szerokie ramiona, a te małe, nieznośne fałdki tłuszczu w talii opierały się wszelkim zabiegom! Ogólnie jednak jej ciało niewiele się zmieniło od czasu, kiedy ukończyła dwadzieścia lat, toteż nie miała powodów do narzekania. Szczególnie szczyciła się swoimi nogami, które idealny kształt zawdzięczały bieganiu na dystansie ośmiu kilometrów przez sześć dni w tygodniu, bez taryfy ulgowej. Uprawiała biegi od czasów studenckich w nadziei, że w ten sposób zachowa młodość, i jak na razie to jej się udawało. W tym momencie Layla uświadomiła sobie, że stoi nago przed lustrem, a drzwi łazienki są otwarte i odsłonięta jest roleta w oknie przeciwległego pokoju. Otrząsnęła się z transu i weszła pod prysznic, co najlepiej wspomagało jej procesy myślowe. Naprawdę bardzo dobrze żyło jej się z Henrym, ale zdawała sobie sprawę, że zegar biologiczny tyka coraz szybciej. Odkąd w zeszłym tygodniu Gloria przy hamburgerach wygłosiła jej wykład o upływie czasu, kreśląc najbardziej pesymistyczne scenariusze, doszła do wniosku, że ma go już bardzo mało. - Pomyśl o tym! - perorowała Gloria, podczas gdy Susan siedziała z boku i przewracała oczami. - Masz trzydziestkę, a niech on, dajmy na to, jutro wypali ci na dzień dobry, że

wszystko skończone... Poderwał inną babę lub przeżywa kryzys wieku średniego, obojętnie co. - O, kurczę! - Layla nie zdobyła się na inny komentarz. - Patrzę na to realistycznie - ciągnęła Gloria. - Niech ci się nie zdaje, że zawsze będziecie jeść sobie z dzióbków. Przypadki, o jakich mówię, zdarzają się niemal codziennie kobietom takim jak ty. - Masz na myśli kobiety pracujące? - Raczej ciężko kapujące. - Gloria spoglądała spod oka na Susan, która porwała książkę i pobiegła z nią do łazienki. - To niezbyt ładnie z jej strony - skomentowała Layla. - Przynajmniej jasno określiła swoje stanowisko. - Gloria, z błyskiem determinacji w piwnych oczach, wbiła widelec w porcję sałatki. - Posłuchaj, jeśli on cię jutro rzuci, nieważne, z jakiego powodu, miną najmarniej trzy lata, zanim doczekasz się dzieci. Ach, więc o to chodzi! Layla nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale Gloria nadal rozwijała swoją teorię, wyznaczając cezury czasowe: - Po sześciu latach związku z jednym będziesz musiała najmniej sześć miesięcy dochodzić do siebie. Dopiero wtedy dojrzejesz do tego, żeby poznać jakiegoś chłopaka do rzeczy, co i tak stałoby się bardzo szybko. Następnie trzeba będzie około ośmiu miesięcy na to, żebyś się utwierdziła w przekonaniu, że znalazłaś właściwego faceta, i aby on też zaczął podobnie myśleć. Zakładając, że tak się stanie, bo jeżeli nie - masz osiem miesięcy do tyłu i wracasz do punktu wyjścia. Przyjmijmy, że delikwent po ośmiu miesiącach się oświadczy; wtedy masz rok na zaplanowanie ślubu i wesela. Dodaj jeszcze dziewięć miesięcy oczekiwania na narodzenie się dziecka, oczywiście w sytuacji, gdy od razu

przekonasz go do założenia rodziny i zajdziesz w ciążę już podczas miodowego miesiąca. W sumie upłynie trzydzieści pięć miesięcy, i to tylko wówczas, jeśli wszystko ułoży się po naszej myśli - podsumowała Gloria, gryząc ćwiartkę pomidora. - Pod warunkiem, że rozstrzygnięcie nastąpi jutro. A jeśli będziesz biernie czekać, aż on cię rzuci za rok czy dwa, potrwa to o tyle dłużej. Musisz jak najszybciej się dowiedzieć, na czym stoisz. Layla wiedziała, że Gloria, choć szczera aż do bólu, miała rację; pewnie wskutek przebywania w środowisku prawników nauczyła się serwować ludziom brutalną prawdę bez osłonek. Wróciła więc do domu przekonana, że musi coś zrobić, aby skłonić Henry'ego do podjęcia decyzji. Niewykluczone, że czekała ją ciężka przeprawa, gdyby spełniły się najczarniejsze przypuszczenia Susan i ultimatum rzeczywiście go wystraszyło, ale nie miała innego wyjścia. Nie pamiętała, ile razy w ciągu ich sześcioletniego związku zastanawiała się nad takimi sprawami, ale nigdy nie zdecydowała się nadać swoim rozważaniom konkretnej formy. Zbliżający się ślub Jacka i Giny stanowił do tego świetny pretekst. Spodziewała się, że dziś, po całodniowych przemyśleniach, zastanie go gotowego do zasadniczej rozmowy. Przez chwilę wyobrażała sobie, że będzie czekał na nią z bukietem róż, kolacją przy świecach i nastrojową muzyką, że uklęknie przed nią i wsunie na jej palec zaręczynowy pierścionek z brylantem. Szybko pozbyła się marzeń, gdyż wiedziała, że są mało realne, a gdyby jednak tak się stało - byłaby raczej zaskoczona. Zawczasu więc ułożyła sobie w myśli odpowiedzi na jego ewentualne pytania i doznała zawodu, gdy nie miał ich kto zadać. Nie zdążyli nawet ustalić żadnych planów dotyczących kolacji - co zazwyczaj czynili w sobotni wieczór. Kiedy Layla wysuszyła włosy, rozważała przez chwilę, czy nie zadzwonić

do Henry'ego na komórkę, ale uznała, że powinna trochę poczekać. Nie chciała bowiem wywierać na niego nacisku. Otuliła się płaszczem kąpielowym, wcisnęła w róg kanapy i włączyła telewizor. Minęła piąta po południu, więc przypuszczała, że Henry pojechał na River Dunes, by pograć w golfa. Postanowiła, że da mu jeszcze godzinę. Na polu golfowym w River Dunes Henry próbował trafić piłką do szesnastego dołka z odległości trzech metrów. Uderzał prosto, z dołu w górę, i miałby dużą szansę na celny strzał, gdyby Duży John w najmniej odpowiednim momencie nie zamachał mu nad głową chorągiewką zaznaczającą dołek. Łopot proporczyka odwrócił jego uwagę, zanim zdał sobie sprawę, że John po prostu zastosował starą studencką sztuczkę. Oczywiście wszystkich członków grupy ogromnie to rozbawiło, a Jose aż się popłakał. - Skurczybyku! - zaklął Henry. - Teraz wcale nie żałuję, że przydepnąłem ci piłkę na dwunastce! Odpowiedziała mu salwa śmiechu. Jeszcze przed rozpoczęciem partii każdy z graczy zaopatrzył się w sześciopak piwa. Nic więc dziwnego, że grupa przed nimi szybko znikła im z oczu, a grupa za nimi na pewno zdążyła już donieść służbom porządkowym, że te pijaczki tylko opóźniają grę, bawiąc się chorągiewkami i grabkami. Jednak ani Henry, ani Duży John, ani też drugi John i Jose nie zwracali uwagi na to, co działo się wokół nich. Jeszcze kilka dołków wcześniej Duży John silił się na powagę, kiedy strażnik pola golfowego podjechał do nich i prosił, aby przyspieszyli tempo. Cóż, kiedy ledwo zniknął z pola widzenia - powróciła wesołość i Jose znów ocierał łzy śmiechu. Henry nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak dobrze się bawił podczas gry w golfa. Może zdarzyło się to w przeddzień ślubu Pete'a, kiedy oprócz rozgrywania partii popalali cygara i opili

się piwem do tego stopnia, że na próbie generalnej wesela nie nadawali się już do niczego. Pete wygłosił przemówienie, w którym o swojej narzeczonej wspomniał tylko przy okazji kawałów, jakie w czasach studenckich on i jego koledzy płatali jej i jej koleżankom. Można się było spodziewać, że Catherine zrobi mu dziką awanturę, chociaż nigdy tego nie robiła, ale jakoś się nie przejęła, że Pete, Henry i reszta ich paczki zachowują się, jakby nie przestali być studentami. Dziś na polu golfowym, w towarzystwie Jose i obydwóch Johnów, Henry czuł się podobnie jak wtedy. Z tą różnicą, że wtedy nie martwił się jeszcze o przyszłość swojego związku z Laylą. Zaskoczyła go nawet własna odpowiedź, kiedy John przy pierwszej rzutni zapytał o stan cywilny. Zanim pokonali pierwszy odcinek toru, zdążył ze szczegółami opowiedzieć nowym kumplom o Layli, jej francuskich grzankach i ultimatum, jakie mu postawiła. Tym razem Duży John, mimo iż na początku sprawiał inne wrażenie, wysłuchał go uważnie i nie przerywał. Między kolejnymi wymachami kijem z miejsca startu aż do celnego umieszczenia piłki w pierwszym dołku zadał tylko dwa pytania: „A ty, Henry, jesteś żonaty?" i „Gdzie ma stać ta chorągiewka?". Dopiero kiedy zaliczyli pierwszy dołek, Duży John ponownie poklepał Henry'ego po plecach, spojrzał mu prosto w oczy i oświadczył: - No, chłopie, jeśli przyszedłeś tu, żeby pogadać o żeniaczce, to nie mogłeś lepiej trafić. Można powiedzieć, że jestem hobbystą matrymonialnym. Henry zastanawiał się, na czym może polegać takie matrymonialne hobby, kiedy w uszach zawibrował mu tubalny głos Johna. Powodem jego wrzasków był nadjeżdżający wózek golfowy, osłonięty zieloną markizą i zaopatrzony w

dużą chłodziarkę. Prowadziła go młoda blondynka w szortach koloru khaki. - Tutaj, tutaj! - darł się Duży John, wymachując muskularnymi ramionami. Wrzeszczał tak głośno, że aż gracze przy trzech dołkach podnieśli głowy z widocznym na twarzach grymasem zażenowania. - Tutaj! Panienka, nieco przestraszona, pamiętając jednak, że musi sprzedać towar, podjechała do drugiej rzutni, gdzie Henry, Jose i obaj Johnowie szykowali się do następnych strzałów. - Najlepiej się gada przy piwku - stwierdził Duży John. Podał sprzedawczyni dwa banknoty dwudziestodolarowe i zaczął przekładać puszki z piwem Miller Lite do chłodziarek, które na swoich wózkach mieli Jose i Spocony John. Henry stracił rachubę, ile było tych puszek, ale zważywszy na to, że dziewczyna nie wydała Dużemu Johnowi reszty, uznał, że albo zakupił ich o wiele za dużo, albo dał bardzo hojny napiwek. - Jedno i drugie! - odkrzyknął John, kiedy Henry na głos wyraził swoje wątpliwości. Rzucił w jego kierunku oszronioną puszkę. Henry sam się sobie dziwił, że nie tylko ją złapał, ale też zręcznym ruchem przebił wieczko i pociągnął łyk. - Brawo! - John nagrodził go salwą śmiechu, a Henry wzdrygnął się na myśl o kolejnym klepnięciu po plecach. Tymczasem Jose i Spocony John zajęli miejsca w wózku, niczym widzowie w kinie samochodowym oglądający film grozy. Jeśli nawet pozostałym członkom grupy nie spodobał się piwny gest Johna, to na wysokości szesnastego dołka nie mieli już żadnych obiekcji. Po czterech godzinach popijania, żartów i niezgrabnych prób trafienia kijem w piłkę okazało się, że są najbardziej wyluzowaną czwórką na całym polu. Tymczasem Duży John skończył opowiadać o swoich kolejnych żonach.