- Dokumenty134
- Odsłony25 538
- Obserwuję23
- Rozmiar dokumentów449.7 MB
- Ilość pobrań13 081
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Pullman_Philip_-_Mroczne_Materie_Tom_3_-_Bursztyno
Rozmiar : | 1.8 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Pullman_Philip_-_Mroczne_Materie_Tom_3_-_Bursztyno.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik PiotrW91 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Philip Pullman Mroczne Materie III
Bursztynowa Luneta Przełożyła Danuta Górska O wypowiedz jego moc, o wyśpiewaj jego łaskę Którego baldachim jest niebem, którego szata jest światłem; Jego rydwany pomsty pędzą na gromowej chmurze I mroczna jest jego ścieżka na skrzydłach burzy. Robert Grant, „Hymns Ancient and Modern” O gwiazdy, czy to od was pochodzą żądze kochanka, by widzieć twarz miłej? Czy to nie gwiazdozbiór poddał mu czystym pozorem serdeczne przejrzenie ukochanej pozoru? Rainer Maria Rilke „Trzecia elegia duińska”, Wiotkie opary umykają ze wszystkiego, co robią żywi. Noc jest zimna, delikatna i pełna aniołów Walących w żywych. Wszystkie fabryki są oświetlone, Dzwon przebrzmiewa nie słyszany. Wreszcie jesteśmy razem, choć tak daleko od siebie. John Ashbery, „The Ecclesiast” (w: „River and Mountain”)
1. Zaczarowany sen A kiedy spała, z ciemnej lasu gęstwiny wychodziły zwierzęta... William Blake Dziewczynka zabłąkana W dolinie ocienionej przez rododendrony, blisko granicy śniegów, gdzie bulgotał strumień mleczny od topniejącego lodu, gdzie gołębie i makolągwy fruwały wśród ogromnych sosen, znajdowała się jaskinia, na wpół ukryta przez wypiętrzone skały w górze i sztywne ciężkie liście rosnące w dole. Las wypełniały rozmaite dźwięki: szmer strumienia pomiędzy głazami, szum wiatru wśród iglastych sosnowych konarów, brzęczenie owadów i wrzaski małych nadrzewnych ssaków oraz ptasie trele; od czasu do czasu silniejszy podmuch wiatru przyginał gałęzie cedru lub jodły, które jęczały jak wiolonczela. Słońce świeciło tutaj jasno, chociaż nierównomiernie; kolumny cytrynowozłocistego blasku wbijały się w leśną ściółkę pomiędzy smugami i kałużami zielonobrązowego
cienia; światło było wiecznie ruchome, wiecznie zmienne, ponieważ dryfujące mgły często przepływały wśród wierzchołków drzew, filtrowały słoneczne promienie na odcień perłowy i powlekały każdą szyszkę warstewką wilgoci, która lśniła po odejściu mgły. Czasami wilgoć w chmurach kondensowała się w drobniutkie kropelki ni to mgły, ni to mżawki, która raczej spływała, niż spadała na ziemię, szemrząc cichutko wśród milionów igieł. Wzdłuż strumienia biegła wąska ścieżka, prowadząca z wioski przy wylocie doliny – niewiele więcej niż kilka pasterskich chat – do na wpół zrujnowanej świątyni na drugim końcu, w pobliżu lodowca, gdzie wyblakłe jedwabne flagi ciągle powiewały na wietrze od gór; pobożni wieśniacy zostawiali tam ofiary z jęczmiennych placków i suszonej herbaty. Osobliwy efekt światła, lodowego odblasku i mgły ubierał szczyt doliny w wieczną tęczę. Jaskinia leżała nieco wyżej niż ścieżka. Wiele lat wcześniej mieszkał tam święty człowiek, medytował, modlił się i pościł, więc szanowano to miejsce przez pamięć o nim.
Jaskinia miała około dziesięciu metrów głębokości i suche dno: stanowiła idealną kryjówkę dla niedźwiedzia lub wilka, lecz od lat mieszkały tutaj tylko ptaki i nietoperze. Jednakże sylwetka skulona w wejściu, z postawionymi spiczastymi uszami, z czarnymi oczami strzelającymi na wszystkie strony, nie była ani ptakiem, ani nietoperzem. Słoneczny blask kładł się ciężko na lśniącym złocistym futrze, małpie palce obracały szyszkę dookoła, odrywały łuski ostrymi paznokciami i wydrapywały słodkie nasiona. Za małpą, tuż poza zasięgiem słońca, pani Coulter podgrzewała wodę w rondelku na naftowym piecyku. Jej dajmon wydał ostrzegawcze mruknięcie, więc uniosła głowę. Leśną ścieżką nadchodziła dziewczynka z wioski. Pani Coulter ją znała: Ama przynosiła jej jedzenie już od kilku dni. Zaraz po swoim przybyciu tutaj pani Coulter przedstawiła się jako święta, która oddała się modlitwie i medytacji i ślubowała nigdy nie rozmawiać z mężczyzną. Nie przyjmowała nikogo oprócz Amy. Tym razem jednak dziewczynka nie była sama. Towarzyszył jej ojciec i kiedy Ama wspinała się do jaskini, czekał trochę dalej. Ama podeszła do wejścia jaskini i złożyła ukłon.
– Ojciec przysyła mnie z życzeniami pomyślności dla ciebie – powiedziała. – Witaj, dziecko – odparła pani Coulter. Dziewczynka trzymała tłumoczek owinięty w spłowiała tkaninę, który złożyła u stóp pani Coulter. Potem wyciągnęła bukiecik kwiatów, kilkanaście zawilców związanych nitką, i zaczęła mówić szybkim, nerwowym głosem. Pani Coulter rozumiała trochę język tych górali, ale wolała im nie zdradzać w jakim stopniu. Więc uśmiechnęła się, gestem kazała dziewczynce zamilknąć i spojrzeć na ich dwa dajmony. Złota małpa wyciągnęła małą czarną łapę, a dajmon-motyl Amy trzepotał coraz bliżej, aż usiadł na zrogowaciałym palcu. Małpa powoli uniosła go do ucha i pani Coulter usłyszała w głowie głos tłumaczący słowa dziewczynki. Wieśniacy cieszyli się, że święta kobieta znalazła schronienie w jaskini, lecz krążyły plotki, że ma przy sobie towarzysza, na swój sposób groźnego i potężnego. Lękali się go. Czy ten stwór był panem świętej kobiety, czy jej sługą? Czy nie miała złych zamiarów? I w ogóle dlaczego tutaj przybyła? Czy zamierzają zostać długo? Ama przekazała te pytania pełne obaw.
Osobliwa myśl przyszła do głowy pani Coulter, kiedy przenikał do niej głos dajmona. Mogła powiedzieć prawdę. Oczywiście nie całą prawdę, ale część. Śmiech połaskotał ją lekko we wnętrzu, ale zachowała poważny ton głosu, kiedy wyjaśniała: – Tak, jest ze mną ktoś jeszcze. Ale nie ma się czego bać. To moja córka, na którą rzucono zaklęcie, żeby zasnęła. Przybyłyśmy tutaj, by ukryć się przed czarodziejem, który rzucił na nią zaklęcie, a tymczasem próbuję ją wyleczyć i chronić od złego. Chodź ją zobaczyć, jeśli chcesz. Ama, nieco uspokojona łagodnym głosem pani Coulter, ale wciąż trochę wystraszona, spłoszyła się, słysząc o czarodziejach i zaklęciach. Złocista małpa trzymała jednak jej dajmona tak łagodnie, a poza tym Ama była ciekawa, więc weszła za panią Coulter w głąb jaskini. Jej ojciec na ścieżce poniżej zrobił krok do przodu, a jego dajmona-kruk uderzyła skrzydłami raz czy dwa, lecz nie ruszyła się z miejsca. Pani Coulter zapaliła świeczkę, ponieważ zmierzch szybko zapadał, i poprowadziła Amę na koniec jaskini. Szeroko otwarte oczy dziewczynki błyszczały w mroku, a obie dłonie powtarzały ten sam gest: palec na kciuk, palec na kciuk, żeby
wprowadzić w błąd złe duchy i odpędzić niebezpieczeństwo. – Widzisz? – powiedziała pani Coulter. – Ona nikomu nie wyrządzi krzywdy. Nie ma się czego bać. Ama spojrzała na postać w śpiworze. To była dziewczynka starsza od niej o jakieś trzy, cztery lata; miała włosy w kolorze, jakiego Ama nigdy jeszcze nie widziała – płowe jak lwia grzywa. Mocno zacisnęła usta i spała głęboko, z całą pewnością, ponieważ jej dajmon leżał zwinięty i uśpiony na jej szyi. Wyglądał trochę jak mangusta, tylko był mniejszy i rudozłoty. Złocista małpa z czułością wygładziła futerko pomiędzy uszami śpiącego dajmona, który poruszył się niespokojnie i wydał ciche ochrypłe miauknięcie. Dajmon Amy w postaci myszy przywarł mocniej do jej szyi i trwożnie wyjrzał zza włosów. – Możesz więc powiedzieć ojcu, co widziałaś – ciągnęła pani Coulter. – Żadnych złych duchów. Tylko moja córka uśpiona zaklęciem, pod moją opieką. Ale proszę, Amo, powiedz ojcu, żeby zachował to w sekrecie. Nikt oprócz was dwojga nie powinien
wiedzieć, że Lyra jest tutaj. Gdyby czarodziej dowiedział się o tym, odnalazłby ją i unicestwił i mnie, i wszystko dookoła. Więc sza! Powiedz ojcu i nikomu więcej. Uklękła obok Lyry i odgarnęła wilgotne włosy z uśpionej twarzy, zanim pochyliła się i pocałowała córkę w policzek. Potem podniosła na Amę smutne spojrzenie pełne miłości i uśmiechnęła się tak dzielnie, że dziewczynce łzy napłynęły do oczu. Pani Coulter wzięła Amę za rękę, razem wróciły do wylotu jaskini i zobaczyły ojca dziewczynki patrzącego niespokojnie z dołu. Kobieta złożyła dłonie i ukłoniła mu się, a on z ulgą odwzajemnił ukłon, kiedy jego córka, skłoniwszy się pani Coulter i zaczarowanej śpiącej, zbiegła ze zbocza w zapadającym zmierzchu. Ojciec i córka jeszcze raz pokłonili się jaskini, po czym odeszli i znikli w mroku pod gałęziami potężnych rododendronów. Pani Coulter spojrzała na wodę na piecyku, która prawie wrzała. Przykucnąwszy, wrzuciła do rondla trochę suchych liści, szczyptę z jednego woreczka, dwie szczypty z drugiego, i dodała trzy krople bladożółtego oleju. Wymieszała energicznie zawartość, odliczając w pamięci, aż minęło pięć minut. Wtedy zdjęła rondelek z piecyka i usiadła, żeby zaczekać, aż płyn wystygnie.
Wokół leżało trochę sprzętu z obozu nad błękitnym jeziorem, gdzie umarł sir Charles Latrom: śpiwór, plecak ze zmianą ubrania i przyborami do mycia, i tak dalej. Była też brezentowa walizka z twardą drewnianą ramą, wyściełana kapokiem, zawierająca rozmaite przyrządy oraz pistolet w kaburze. Wywar stygł szybko w chłodnym powietrzu; jak tylko osiągnął temperaturę krwi, pani Coulter przelała go ostrożnie do metalowego dzbanka i zaniosła w głąb jaskini. Dajmon-małpa odrzucił sosnową szyszkę i podążył za nią. Pani Coulter starannie ustawiła dzbanek na niskim głazie i uklękła obok śpiącej Lyry. Złota małpa przykucnęła po drugiej stronie, gotowa schwytać Pantalaimona, gdyby się zbudził. Lyra miała wilgotne włosy, jej oczy poruszały się pod zamkniętymi powiekami. Zaczęła się wiercić; pani Coulter zauważyła drganie jej powiek, kiedy wcześniej ją pocałowała, więc wiedziała, że wkrótce Lyra całkiem się rozbudzi. Wsunęła dłoń pod głowę dziewczyny, a drugą ręką odgarnęła jej z czoła wilgotne pasmo włosów. Lyra rozchyliła wargi i jęknęła cicho; Pantalaimon przysunął się bliżej do
jej piersi. Złota małpa nie odrywała wzroku od dajmona Lyry, a jej czarne paluszki ściskały brzeg śpiwora. Wystarczyło jedno spojrzenie pani Coulter, żeby małpa puściła śpiwór i z powrotem odsunęła się na szerokość dłoni. Kobieta ostrożnie dźwignęła córkę tak, że jej ramiona oderwały się od ziemi, a głowa opadła na bok. Lyra złapała oddech, na wpół uniosła ciężkie powieki. Zamrugała. – Roger – wymamrotała. – Roger... gdzie jesteś... nie widzę... – Ciii – szepnęła jej matka – ciii, kochanie, wypij to. Przyłożyła dzbanek do ust Lyry i przechyliła, żeby płyn zwilżył wargi dziewczynki. Język Lyry wyczuł wilgoć i wysunął się, żeby ją zlizać, a wtedy pani Coulter wlała jej trochę więcej naparu do ust, bardzo ostrożnie, czekając, aż przełknie każdą porcję, zanim podała następną. Trwało to kilka minut, w końcu jednak dzbanek został opróżniony i pani Coulter znowu położyła córkę na posłaniu. Jak tylko głowa Lyry dotknęła ziemi, Pantalaimon z powrotem ułożył się na jej gardle. Jego złotorude futerko było równie wilgotne jak jej włosy. Oboje ponownie zapadli w głęboki sen.
Złocista małpa zwinnie wróciła do wylotu jaskini i znowu usiadła, obserwując ścieżkę. Pani Coulter zanurzyła kawałek flaneli w misce z zimną wodą i obmyła twarz Lyry, a potem rozpięła śpiwór i przetarła jej szyję i ramiona, ponieważ dziewczynka była zgrzana. Potem wzięła grzebień i delikatnie rozczesała splątane włosy Lyry, sczesała z czoła i zrobiła schludny przedziałek. Zostawiła śpiwór otwarty, żeby dziewczynka ochłonęła, i rozpakowała zawiniątko przyniesione przez Amę: kilka płaskich bochenków chleba, kostka prasowanej herbaty, trochę lepkiego ryżu zawiniętego w duży liść. Czas rozpalić ognisko. Górski chłód dotkliwie kąsał w nocy. Pracując metodycznie, zeskrobała trochę suchej hubki, ułożyła ognisko i zapaliła zapałkę. Następna sprawa: kończyły się zapałki i nafta do piecyka; odtąd trzeba będzie podtrzymywać ogień w dzień i w nocy. Jej dajmon był niezadowolony. Nie podobało mu się to, co robiła w jaskini, a kiedy próbował wyrazić obawy, opędzała się od niego. Odwrócił się więc tyłem na znak pogardy i strzelał w ciemność łuskami z sosnowej szyszki. Kobieta nie zwracała na niego uwagi, zręcznie rozpaliła ognisko i nastawiła w rondelku wodę na herbatę.
Niemniej jego sceptycyzm wpłynął na nią i kiedy kruszyła do wody ciemnoszarą cegiełkę herbaty, zastanawiała się, co właściwie tutaj robi, czy już całkiem zwariowała i co się stanie, kiedy Kościół się dowie. Złocista małpa miała rację. Pani Coulter ukrywała nie tylko Lyrę; ukrywała własne wątpliwości. Z ciemności wyszedł mały chłopiec, przestraszony i pełen nadziei, powtarzając szeptem: – Lyra... Lyra... Lyra... Za nim stały inne postacie, jeszcze bardziej mgliste niż on, jeszcze bardziej milczące. Wydawały się należeć do tej samej grupy i tego samego gatunku, ale nie miały widocznych twarzy i słyszalnych głosów; głos chłopca ani razu nie wzniósł się ponad szept, twarz zaś była rozmazana i niewyraźna, jakby na wpół zapomniana. – Lyra... Lyra... Gdzie oni byli? Na rozległej równinie, gdzie żadne światło nie padało z nieba ciemnego i ciężkiego jak żelazo, gdzie mgła przesłaniała horyzont ze wszystkich stron. Ziemia była naga, ubita twardo przez miliony stóp, chociaż te stopy ważyły mniej niż piórka; więc to czas ubił płasko ziemię, chociaż czas zatrzymał się w tym miejscu; więc widocznie tak musiało być.
To było ostatnie miejsce, koniec wszystkich światów. – Lyra... Dlaczego tam byli? Zostali uwięzieni. Ktoś popełnił zbrodnię, chociaż nikt nie wiedział, jaką zbrodnię, kim był sprawca ani jaka władza wydała wyrok. Dlaczego ten mały chłopiec powtarzał imię Lyry? Nadzieja. Kim oni byli? Duchy. Lyra nie mogła ich dotknąć, chociaż bardzo się starała. Jej zdezorientowane dłonie wciąż przechodziły na wylot, a mały chłopiec wciąż stał i prosił. – Roger – powiedziała, ale jej głos zabrzmiał jak szept. – Och, Roger, gdzie jesteś? Co to za miejsce? – To świat zmarłych, Lyro... nie wiem, co robić... nie wiem, czy zostanę tu na zawsze, i nie wiem, czy zrobiłem coś złego, bo próbowałem być grzeczny, ale nienawidzę tego, boję się tego wszystkiego, nienawidzę tego... A Lyra powiedziała: – Ja...
2. Balthamos i Boruch A duch szedł przed twarzą moją, tak iż włosy wstały na ciele mojem. Księga Hioba – Cicho – powiedział Will. – Tylko bądź cicho. Nie przeszkadzaj mi. Lyra właśnie została pojmana, Will dopiero co zszedł ze szczytu góry, czarownica niedawno zabiła jego ojca. Will zapalił małą blaszaną latarkę, którą wyjął z tobołka ojca, za pomocą suchych zapałek, które również tam znalazł, i przykucnął pod osłoną skały, żeby otworzyć plecak Lyry. Pogrzebał w środku zdrową ręką i znalazł ciężki aletheiometr owinięty w aksamit. Przyrząd połyskiwał w świetle latarni. Will wyciągnął go do dwóch postaci, które stały za nim, postaci, które nazywały siebie aniołami. – Umiecie to odczytać? – Nie – odpowiedział głos. – Chodź z nami. Musisz pójść. Chodź teraz do Lorda Asriela. – Kto wam kazał śledzić mojego ojca? Mówiłyście, że nie wiedział, że go śledzicie.
Ale on wiedział – oświadczył gwałtownie Will. – Uprzedził mnie, że przyjdziecie. Wiedział więcej, niż wam się zdaje. Kto was wysłał? – Nikt nas nie wysłał. Tylko my same – odparł głos. – Chcemy służyć Lordowi Asrielowi. A co ten martwy człowiek chciał, żebyś zrobił z nożem? Will zawahał się mimo woli. – Kazał mi go zanieść do Lorda Asriela – przyznał. – Więc chodź z nami. – Nie. Nie pójdę, dopóki nie znajdę Lyry. Owinął aksamitem aletheiometr i włożył do swojego plecaka. Zasznurował plecak, zarzucił na siebie ciężki ojcowski płaszcz dla osłony przed deszczem i usiadł na ziemi, wpatrując się uparcie w dwa cienie. – Czy mówicie prawdę? – zapytał. – Tak. – Więc jesteście silniejsze od ludzi czy słabsze? – Słabsze. Wy macie prawdziwe ciała, my nie. A jednak musisz pójść z nami. – Nie. Jeśli jestem silniejszy, musicie mnie słuchać. Poza tym mam nóż, więc mogę wam rozkazywać: pomóżcie mi znaleźć Lyrę. Wszystko mi jedno, ile czasu to zajmie, najpierw ją znajdę, a potem pójdę do Lorda Asriela.
Dwie postacie milczały przez kilka sekund. Potem odpłynęły i rozmawiały ze sobą, chociaż Will nie słyszał ani słowa. Wreszcie znowu się zbliżyły i usłyszał: – Dobrze, popełniasz błąd, chociaż nie dajesz nam wyboru. Pomożemy ci znaleźć to dziecko. Will próbował przebić wzrokiem ciemność i przyjrzeć im się dokładniej, ale deszcz zalewał mu oczy. – Podejdźcie bliżej, żebym was obejrzał – poprosił. Cienie zbliżyły się, ale wyglądały jeszcze bardziej niewyraźnie. – Czy zobaczę was lepiej w dziennym świetle? – Nie, gorzej. Nie mamy wysokiej rangi wśród aniołów. – No, skoro was nie widzę, nikt inny też was nie zobaczy, więc możecie tak zostać. Idźcie się rozejrzeć za śladami Lyry. Nie mogła odejść daleko. Kobieta... zabrała ją kobieta... będą razem. Idźcie poszukać, a potem wróćcie i powiedzcie mi, co znalazłyście. Anioły uniosły się w burzliwą noc i zniknęły. Will poczuł, że przytłacza go wielki ciężar; już przed walką z ojcem zostało mu niewiele sił, a teraz był wykończony. Chciał
tylko zamknąć oczy, zapuchnięte i piekące od łez. Naciągnął płaszcz na głowę, przycisnął plecak do piersi i momentalnie zasnął. – Nigdzie – powiedział głos. Will usłyszał go w głębinach snu i usiłował się obudzić. Wreszcie (co zajęło prawie minutę, ponieważ tak mocno spał) zdołał otworzyć oczy na jasne światło poranka. – Gdzie jesteś? – zapytał. – Obok ciebie – odpowiedział anioł. – Tutaj. Słońce niedawno wstało, skały pokryte mchem i porostami lśniły w porannym blasku, ale nigdzie nie widać było mglistej postaci. – Mówiłem, że w dzień będzie trudniej – ciągnął głos. – Najlepiej nas widać w półmroku, o zmierzchu lub o świcie; trochę gorzej w ciemnościach; najgorzej w słońcu. Mój towarzysz i ja przeszukaliśmy podnóża góry i nie znaleźliśmy ani kobiety, ani dziecka. Ale jest tam jezioro błękitnej wody, nad którym musiała obozować. Leży tam martwy mężczyzna i czarownica zjedzona przez upiora. – Martwy mężczyzna? Jak wygląda? – Przekroczył sześćdziesiątkę. Mięsisty, o gładkiej skórze. Srebrnosiwe włosy. Ubrany bogato, zostały na nim ślady mocnego zapachu. – Sir Charles – stwierdził Will. – To na pewno on. Widocznie pani Coulter go zabiła.
No, przynajmniej jedna dobra wiadomość. – Zostawiła ślady. Mój towarzysz ją śledzi i powróci, kiedy dowie się, dokąd poszła. Ja zostanę z tobą. Will podniósł się i rozejrzał dookoła. Burza oczyściła powietrze, poranek był rześki i pogodny, co tylko podkreślało ponury charakter najbliższej scenerii – wokół leżały zwłoki kilku czarownic, które eskortowały Willa i Lyrę na spotkanie z jego ojcem. Padlinożerna wrona rozdzierała już brutalnym dziobem twarz jednej z nich, a w górze krążył większy ptak, jakby wybierał najsmakowitszy łup. Will obejrzał wszystkie ciała po kolei, ale żadne nie należało do Serafiny Pekkali, królowej klanu czarownic, najlepszej przyjaciółki Lyry. Potem przypomniał sobie: chyba odleciała niedługo przed zmierzchem, żeby załatwić jakąś inną sprawę. Więc może jeszcze żyła. Pocieszyła go ta myśl i rozejrzał się, szukając jej śladów na horyzoncie, ale wszędzie widział tylko błękitne niebo i ostre skały. – Gdzie jesteś? – zapytał anioła. – Obok ciebie – odpowiedział głos – jak zawsze. Will spojrzał w lewo, skąd dochodził głos, ale niczego nie zobaczył. – Więc nikt cię nie widzi. Czy ktoś inny może cię usłyszeć tak wyraźnie jak ja?
– Nie, jeśli szepczę – odparł cierpko anioł. – Jak się nazywasz? Czy macie imiona? – Tak, mamy. Nazywam się Balthamos. Mój towarzysz nazywa się Baruch. Will zastanowił się, co robić. Jeśli wybierze jedną drogę z wielu, wszystkie niewybrane zgasną jak zdmuchnięty płomień świecy, jakby nigdy nie istniały. W tej chwili wszystkie wybory Willa istniały jednocześnie. Ale żeby zachować je wszystkie, należało nic nie robić. Musiał w końcu dokonać wyboru. – Wrócimy na dół – oznajmił. – Pójdziemy do jeziora. Może tam jest coś, co mi się przyda. Zresztą i tak pić mi się chce. Wybiorę drogę, a ty możesz mną pokierować, jeśli zabłądzę. Dopiero po kilku minutach schodzenia po skalistym zboczu, gdzie nie prowadził żaden szlak, Will zorientował się, że ręka go nie boli. Właściwie nie myślał o swojej ranie, odkąd się obudził. Przystanął i spojrzał na szorstki materiał, którym ojciec owinął mu rękę po walce. Szmata lepiła się od maści nałożonej na ranę, ale nie widać było ani śladu krwi. Uporczywe krwawienie po utracie palców tak go wyczerpało, że teraz serce w nim
podskoczyło z radości. Na próbę poruszył palcami. Prawda, rany wciąż bolały, ale inaczej: nie był to głęboki, męczący ból z poprzedniego dnia, tylko stępione, złagodzone pieczenie. Czuł, że rana się goi. Dzięki ojcu. Zaklęcie czarownic zawiodło, ale ojciec go uleczył. Podniesiony na duchu, ruszył dalej w dół zbocza. Potrzebował trzech godzin i kilku wskazówek, żeby dotrzeć do małego błękitnego jeziora. Zanim je odnalazł, był zgrzany i spragniony, w palącym słońcu płaszcz ciążył mu coraz bardziej; chociaż pożałował, kiedy go zdjął, bo spiekł sobie kark i nagie ramiona. Rzucił płaszcz i plecak, przebiegł ostatnie kilka metrów, padł na twarz i łykał haustami lodowatą wodę. Woda była tak zimna, że rozbolały go zęby i głowa. Zaspokoiwszy pragnienie, usiadł i rozejrzał się dookoła. Poprzedniego dnia nie był w stanie dostrzec szczegółów, teraz jednak zobaczył wyraźnie intensywną barwę wody i usłyszał przenikliwe brzęczenie owadów. – Balthamos? – Zawsze przy tobie. – Gdzie jest ten martwy mężczyzna? – Za wysoką skałą na prawo.
– Czy są w pobliżu jakieś upiory? – Nie, nie ma. Will podniósł plecak i płaszcz i ruszył brzegiem jeziora do skały, którą wskazał Balthamos. Za nią zobaczył małe obozowisko, z pięcioma czy sześcioma namiotami i resztkami ognisk. Zszedł na dół ostrożnie na wypadek, gdyby ktoś jeszcze żył i ukrywał się. Lecz panowała tam całkowita cisza, tylko nieznacznie zakłócana przez głosy owadów. Namioty stały milczące, na spokojnej tafli wody jeszcze rozchodziły się powoli kręgi od miejsca, gdzie wcześniej pił. Wzdrygnął się, kiedy coś zielonego mignęło obok jego stopy, ale to była tylko mała jaszczurka. Namioty wykonano z tkaniny o kamuflujących barwach, przez co jeszcze wyraźniej odcinały się od skał w kolorze zgaszonej czerwieni. Zajrzał do pierwszego, który okazał się pusty. Podobnie drugi, ale w trzecim odkrył coś cennego: menażkę i pudełko zapałek. Znalazł również pasek jakiejś ciemnej substancji, długiej i grubej jak jego przedramię. Początkowo wziął to za skórę, ale w świetle słońca zobaczył, że to było suszone mięso. No, przecież miał nóż. Odciął cienki plasterek, który dał się pogryźć i
smakował całkiem dobrze, był tylko leciutko słonawy. Will włożył mięso, zapałki i menażkę do plecaka i przeszukał inne namioty, również puste. Największy zostawił sobie na koniec. – Czy tam jest martwy mężczyzna? – rzucił w powietrze. – Tak – potwierdził Balthamos. – Został otruty. Will ostrożnie podszedł do wejścia, otwierającego się na jezioro. Obok przewróconego brezentowego krzesełka spoczywały zwłoki człowieka – znanego w świecie Willa jako sir Charles Latrom, a w świecie Lyry jako Lord Boreal – który ukradł jej aletheiometr, a ta kradzież z kolei doprowadziła Willa do samego zaczarowanego noża. Sir Charles był sprytny, nieuczciwy i potężny, ale teraz był martwy. Twarz miał nieprzyjemnie wykrzywioną i Will nie chciał na nią patrzeć, ale zerknąwszy w głąb namiotu, zobaczył wiele rzeczy wartych zabrania, więc przeszedł nad ciałem, żeby się rozejrzeć. Jego ojciec, żołnierz, odkrywca, wiedziałby dokładnie, co zabrać. Will musiał zgadywać. Wziął małe szkło powiększające w stalowej kasetce, ponieważ mógł go używać do rozpalania ognia i oszczędzać zapałki; zwój mocnego sznurka; metalową
manierkę na wodę, znacznie lżejszą niż jego bukłak z koziej skóry, i mały blaszany kubek; małą lornetkę; rulon złotych monet wielkości męskiego kciuka, zawinięty w papier; apteczkę; tabletki do oczyszczania wody; paczkę kawy; trzy paczuszki prasowanych suszonych owoców; torebkę owsianych herbatników; sześć miętowych batonów Kendala; pudełko haczyków na ryby i nylonową linkę; wreszcie notes i kilka ołówków oraz małą elektryczną latarkę. Zapakował wszystko do plecaka, odciął następny plasterek mięsa, napełnił manierkę wodą z jeziora i powiedział do Balthamosa: – Myślisz, że potrzebuję czegoś jeszcze? – Przydałoby ci się trochę rozsądku – padła odpowiedź. – Ta cecha pomaga rozpoznać mądrość, okazywać jej szacunek i posłuszeństwo. – Ty jesteś mądry? – Znacznie mądrzejszy od ciebie. – No, sam nie wiem. Czy jesteś człowiekiem? Mówisz jak człowiek. – Baruch był człowiekiem. Ja nie. Teraz jest aniołem. – Więc... – Will przerwał swoje czynności, czyli pakowanie plecaka w ten sposób, żeby najcięższe przedmioty znalazły się na dnie, i spróbował zobaczyć anioła. Nie