PiotrW91

  • Dokumenty134
  • Odsłony24 885
  • Obserwuję22
  • Rozmiar dokumentów449.7 MB
  • Ilość pobrań12 751

Łukasz Orbitowski - tylko max

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Łukasz Orbitowski - tylko max.pdf

PiotrW91 EBooki
Użytkownik PiotrW91 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 126 stron)

Łukasz Orbitowski Tylko Maks Historia z dreszczykiem Narodowy Instytut Audiowizualny

„Istnieje w świecie jedyna droga, którą nie może iść nikt poza tobą.” Fryderyk Nietzsche

Prolog Wiosna 2013 Ogień ogarniał wnętrze Hali Stulecia. Płomienie, wściekłe salamandry, ślizgały się po scenie, pięły pod kopułę, błyskały w kolorowych szybach. Rusztowanie nie wytrzymało i oświetlenie runęło z trzaskiem, popękały szklane ślepia, kapała rozgrzana izolacja. Rzędy pomarańczowych krzeseł czekały na swoją kolej, a Jurek, który zrzucił z siebie przeciwnika, nagle zrozumiał, że może jednak zdoła uciec. Spróbował wstać i zaraz padł. Czad. Jest groźniejszy niż ogień, przeleciało mu przez głowę. Zaczął pełznąć, podciągał się na łokciach, z nosem tuż przy ziemi. Zerkał na boki. Po obu stronach wyrosły dwie drżące ściany o czarnych koronach, zaraz odetną mu drogę. Smartfon wypadł z kieszeni. Zamiast go podnieść, tylko pchnął w ogień. Wstał już ostrożniej i pokuśtykał ku wyjściu. Był przy drzwiach, kiedy zerknął za siebie. Przecież go tak nie zostawi. Wrócił do nieprzytomnego Dzieszyńskiego. Jest, jaki jest, nie powinien umrzeć. Dość już nieboszczyków w Hali. Dzieszyński leżał na plecach i chwytał w usta gorące powietrze. Bezwładny, więc ciężki jak wszystkie grzechy tego świata. Jurek wziął go pod ramiona i zaczął ciągnąć. Ogniste szczypce rozlewały się na całą salę, dotarły już do krzeseł. Oparcia topiły się niczym woskowe twarze. Jurek sapał. Zmienił pozycję, spróbował ponieść Dzieszyńskiego na plecach, przeszył go ból. Teraz za nadgarstki. Chciał krzyczeć: zbudź się, cholerny capie, bo zaraz będzie posprzątane. Cap tylko mruknął, machnął ręką, jakby się opędzał. Już między krzesłami. Roztopiony plastik śmierdział okropnie, snuło się czarne babie lato, a Jurek pojął, że jakoś mu się uda, tylko musi odetchnąć. Ciężko, gdy dym gryzie w oczy. Głowa Dzieszyńskiego spoczęła mu na stopach, schował twarz w dłoniach. Policzy do pięciu, nie więcej. Co ja sobie ubzdurałem? Włamania i romans, tajemnica zaklęta w Hali – za dużo na jedną głowę. Obiecał sobie, że od jutra koniec. Zostawi wszystko za sobą. Schylił się, żeby podnieść Dzieszyńskiego i zamarł w półruchu, jak ciężarowiec, którego ogarnęły wątpliwości, czy zdoła poderwać sztangę. Spod sceny nadciągała tyraliera jeźdźców odzianych w kolczugi i skóry. Unosili pałki nabite gwoźdźmi, okładali karki krępych rumaków, brodate twarze przecinały głębokie blizny. Kilkunastu, stłoczonych, jakby gnali środkiem jaru. Niektórzy wlekli za sobą konających jeńców, inni nabili na włócznie posiniałe głowy. Gnali wprost na Jurka.

– Nie – jęknął. – Tylko nie wy, nie teraz. Niech przynajmniej to będzie... Zakręciło mu się w głowie. Nieprzytomny uderzył o podłogę.

Rozdział 1 Miesiąc wcześniej Wiatr wzbijał biały puch nad kopułą Hali Stulecia. Na parterze łypało samotne światełko. Jurek zwalił plecak na ziemię, sam opadł na ławkę i długą chwilę bezmyślnie przyglądał się fioletowemu niebu, iglicy, którą upstrzyły ptaki i nagim gałęziom przypominającym połamane palce. Siódma, a jeszcze tak ciemno. Pomyślał, że może lepiej było zostać w Berlinie. Obrócił w ręce papierosa i złamał, zamiast zapalić. Powlókł się do drzwi. Pan Mareczek był krępym mężczyzną, ochroniarzem z dziada pradziada, którego przodkowie strzegli zapewne wrót zamku króla Łokietka. Poruszał się pochylony, jakby dźwigał niewidzialny ciężar. Wysunął wielką łapę i pociągnął Jurka do siebie. – Ty jesteś ten nowy? Widziałem cię z kantorka. Mamy kamery. – Pokazał gdzie. – Będziesz sprawdzał, czy ktoś się nie szwenda. Co ty, kamienie w plecaku wozisz? Jurek nie odpowiedział. Pan Mareczek mruknął i puścił go przodem przez szklane drzwi. Po lewej był sklep z pamiątkami, po prawej schody. Już mieli zagłębić się w ciemnym korytarzu, gdy ktoś załomotał w szybę. Właściwie straceńczo walił, jakby próbował przebić ją własną głową. A głowa była siwa, obrośnięta rzadkimi włosami i ogromna, jej właściciel niewiele mniejszy, w długim brązowym płaszczu, wsparty na lasce i wściekły. Pan Mareczek dopadł drzwi, uchylił na palec i stanowczym tonem rozkazał odejść. Gość ani myślał mięknąć, coś tłumaczył. Pan Mareczek głuchy na słowa, zdawał się pęcznieć, nadymał sobą niebieski uniform i zdecydowanym ruchem zatrzasnął drzwi. – Debil kompletny – zwrócił się do Jurka. – Przychodzi raz na parę dni, dobija się, zaczepia ludzi. Uważaj na niego, potrafi przywalić tą laską. Jurek zerknął za siebie. Brodacz opadł całym ciałem na szybę, wywiesił język, jakby była z cukru, sapnął, wzrok miał głodny. Gdy już zniknęli w korytarzu, odzyskał godność, odwrócił się i poczłapał w noc. Pan Mareczek najpierw pokazał Jurkowi kantorek ochroniarzy, wskazał szafkę, zrobił kawę po turecku i podsunął pod nos. – Robota jest gówniana, lecz niemęcząca – obwieścił. – Wujo nie mógł nakręcić ci czegoś lepszego?

– To nie jest mój wujek. Drugi mąż mamy. – A mówią, że pan dyrektor nie dba o swoich – w głosie pana Mareczka zabrzmiała nostalgia człowieka opuszczonego. – Robiłeś już w ochronie? – Ochraniałem kiedyś koncerty. – Eeee, to dwie zupełnie różne sprawy – Pan Mareczek opadł na krzesło. Z kalendarza nad nim spoglądała goła dziewczyna. – Co godzinę robisz obchód. Przejdziesz się pod kopułę, zresztą, tam jest ciekawie, zaraz pójdziemy. Obejdziesz pomieszczenia magazynowe, warto zajrzeć do konferencyjnych, wyglądaj koniecznie przed budynek, koło szóstej przychodzą robotnicy od sceny, trzeba ich wpuścić. Wskazał na ponury barak za oknem. – Tam mają swoje rzeczy, nic ci do nich. Biłeś się kiedyś? – Zdarzało się. – No to o tym zapomnij. Czasem obok budynku kręcą się tacy różni, rozumiesz, ale nie dobijają się do środka. Parki idą w krzaki. Za moich czasów takie rzeczy zwyczajnie się nie działy. Nie przychodziły nikomu do głowy. Zobacz. Wskazał na urządzenie przypominające pilota od telewizora, tyle że cięższe i z kilkoma zaledwie przyciskami. Kanciasty palec pana Mareczka zawisł nad największym, czerwonym. – Coś zaczyna się wyrabiać, naciskasz, zamykasz się tutaj i czekasz na kawalerię. Będą do trzech minut. A w każdym razie powinni być. Papierosy na zewnątrz. Strasznie gonią. Nie do pomyślenia, co? Czekaj, jeszcze to. Cisnął na stół pęk kluczy i zaczął objaśniać. Cmokał przy tym i kręcił głową. – Te do wejścia, te do biur Festiwalu, tylko uwaga, najpierw trzeba kartę przeciągnąć i kod wklepać, kartę akurat masz tutaj. Do magazynów. Do sal konferencyjnych. Pomieszczeń na piętrach. I tak dalej. Tylko nie noś ze sobą wszystkich naraz. Pan Mareczek sprawnym ruchem zanurkował pod biurko, pogmerał i wyłonił się z butelką koniaku, szczęśliwy jak dziecko. – No, a teraz opowiadaj. Nalał do pełna, tak że Jurek musiał garbić się nad blatem, żeby nie rozlać. – Niech będzie – zgodził się Jurek. – Jestem z nocy. – Samolot? – Pociąg z Berlina. – Berlin... Myślałem o tym. Połowa znajomych wyjechała. A mi przeszło przez głowę, że pojadą tam, tu stawki skoczą. I nie pomyliłem się, oj nie... – Stuknął się z Jurkiem. – Co żeś tam robił? – Fizolka. Trochę dziennikarki. – Robotnik, a człowiek pióra. Pewno cię nie lubili. – Robotnicy czy dziennikarze? – zapytał Jurek. – Pisanie było fajne, człowiek przynajmniej

nie gnuśniał. – A czy ja tu gnuśnieję? Książki czytam, krzyżówkę rozwiążę, do żony zadzwonię, bo sama spać nie może. Nie żal tak było wracać? No, napijmy się jeszcze. Koniak był tani, wchodził jak woda. Jurek szybko opróżniał szklaneczkę i utwierdzał się w przekonaniu, że przyszłość nie musi być wcale taka zła. – Co mam ci powiedzieć? – zaryzykował. Twarz pana Mareczka pozostała obojętna. – Całe życie we Wrocławiu. W Berlinie siedziałem pięć lat. Za długo. – Myślałeś, że co? Wielka kariera? – Raczej, że jakoś, no, włączę się tam w życie. – Mama cisnęła? – Mama już nie żyje. Pan Mareczek odchylił się na krześle, pogrzebał z wąsach, siwych, z brązowymi śladami od nikotyny. Wyglądało, że duma nad jakimiś słowami współczucia. Sięgnął po butelkę, wykonał gest, jakby zamierzał Jurkowi jeszcze nalać, gwałtownie cofnął rękę i flaszka wylądowała pod biurkiem. – Dwie dobre rady, które masz ode mnie, a których nikt tutaj ci nie udzieli: nigdy nie pij w robocie i w żadnym razie nikomu nic o sobie nie mów.

Rozdział 2 Jurek zastanawiał się, kiedy ostatni raz widział Dzieszyńskiego, dyrektora Festiwalu, a przez krótki czas jego ojczyma. Kilkakrotnie odwiedzał matkę w Dzierżoniowie, raz chyba na Boże Narodzenie. Zapamiętał nastroszoną czuprynę i okulary, które zdawały się wyrastać z delikatnej twarzy. Po pogrzebie Dzieszyński dzwonił do Jurka jeszcze kilka razy, a potem zamilkł, o co Jurek się nie złościł, no bo i co siebie nawzajem obchodzili. Wszedł do hali, świeżo ogolony, pod sztywnym krawatem. Wnętrze, w porównaniu z piaskowym blichtrem elewacji, prezentowało się dość marnie, znać, że zabrakło pieniędzy. Beżowe ściany, popękana podłoga kojarzyła się Jurkowi z wrocławską dwójką, ogólniakiem, który ukończył. Rubinowe szyby, piękne w słońcu, tu wyglądały upiornie. Długowłosy chłopak, zakotwiczony na stoisku z pamiątkami zawołał, tak przestraszony, jakby świat miał runąć, i to w tej chwili. – Jeszcze nieczynne! – Ochrona. – A, to ty. – Chłopak wyraźnie się ucieszył. Uścisnęli sobie ręce. Miał na imię Paweł. – Fajnie, że przyjechałeś, tutaj same stare dziady. Jeszcze nie było dziesiątej. Jurek przyjrzał się pamiątkowym gadżetom. Ciężkie albumy i błyszczące broszurki poświęcone Hali Stulecia, miniaturki budynku, w jednej bryle i w częściach – do sklejania, T-shirty w różnych rozmiarach i kolorach, śmieszny pendrive, bo okrągły – maleńka Hala, którą podepniesz do notebooków, smartfonów, czytników. Kilka rodzajów spinek do mankietów, plakaty. Jego uwagę przykuła dziwaczna figurka anioła rozkładającego skrzydła. Anioł był wykonany z gipsu, twarz miał smutną, a poważne oczy zdawały się śledzić krótki kabel, sterczący z tyłu figurki. – Dysk zewnętrzny – podpowiedział Paweł. – Identyczny anioł był nad wejściem do Hali. Zniszczono go po wojnie. – Strasznie droga ta figurka. – Najpierw sprzedawali poniżej kosztów, ale ludzie rozbijali aniołki i wyjmowali dyski – Paweł wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu. – To teraz sobie stoi. Umówiłeś się z wujkiem? – Widzę, że wszyscy o tym wiedzą. – Smyk paple.

– Smyk? – Wicedyrektor Biura Festiwalowego, Robert Banach, zwany również Smykiem. Poznasz go, będzie kupa śmiechu. Swoją drogą, wpadnij dziś wieczorem do Pracoffni. – A co tam? – Parę piwek. – Pamiętam tę knajpkę. Na Więziennej, nie? – upewnił się Jurek, dając jednocześnie do zrozumienia, że powinien już iść. Poszedł, i to szybciej, niż sądził, poganiany przez wrzaski dobiegające od strony sekretariatu. Tylko zerknął za siebie. Paweł stał, opierając dłonie o szklaną ladę, jakby próbował ją od siebie odepchnąć. Sekretariat mieścił się w półkolistym korytarzu, cały zagracony, naznaczony śladami pośpiechu. Stały tutaj rzędy butli wody do dystrybutorów, czekające na rozparcelowanie, stos składanych krzeseł, a pod samą ścianą leżały paki styropianu i zafoliowane rury ciepłownicze. Przed drzwiami dziewczyna w typie sprytnej studentki zmagała się z zabiedzonym potworem. Potwór, odziany w sztruksowe spodnie i jak psu z gardła wyjęty sweter, wymachiwał ramionami, kręcił głową i wrzeszczał. – Co ty się wygłupiasz? Teraz taka jesteś? – Mówię wyraźnie. Pan dyrektor nie ma czasu! – Akurat! – Nie wejdziesz. Wyraźnie powiedział. Potwór znieruchomiał, tylko skronie mu pulsowały. Nagle ruszył do przodu i spróbował odsunąć dziewczynę, przestawić ją pod ścianę jak niepotrzebny klocek. Odepchnęła go ze zdumiewającą siłą. Stali naprzeciw siebie, dyszeli. Jurek, zbliżając się do nich, zwolnił, ręce trzymał luźno, a głowę – wysoko. – Czy pan jest głuchy? Nie słyszał pan, co ta pani powiedziała? Dziewczyna zerknęła na Jurka z mieszaniną nadziei i oburzenia. Potwór posłał mu wściekłe spojrzenie. – Nie twoja rzecz, chłopie. – No, już. Idziemy. – Beze mnie. Jurek chwycił go. Nie przypuszczał, że ma tyle siły, nogi potwora zatrzepały w powietrzu, naparł nim na ścianę. Poczuł smród ciuchów przesiąkniętych potem, taniego alkoholu i fajek. – Pójdziesz sobie czy mam cię zaciągnąć? – syknął. Potwór gwałtownie sflaczał. – Spokojnie, gościu. My się tylko droczymy. Postawiony na ziemię zgarbił się lekko, otrzepał sweter i wciągnął powietrze przez usta. Przetrzepał wszystkie kieszenie, jakby wracał z imprezy i sprawdzał, czy niczego nie zgubił. – Buziaki, słonko! – zawołał, wskazał na Jurka brudnym palcem – A ty jeszcze będziesz mi

piwo stawiał! Spuścił głowę i powlókł się korytarzem. Jurek odprowadzał go wzrokiem i już chciał zwrócić się ku dziewczynie, żeby się przywitać, zapytać co to za jeden i czy często zdarzają się takie kłopoty. Była raczej drobna, o długich, kręconych włosach, które wyglądały na spalone słońcem. Pociągła twarz, ostry podbródek. Nosiła jednoczęściowy kostiumik, wystarczająco obcisły, by podkreślić wyraźne wcięcie w talii. Niczego sobie – przeszło mu przez głowę. Uśmiechnęła się słabo, ucieszona swoim zakłopotaniem, jakby domyśliła się, o czym Jurek właśnie myśli. – Uważaj! – krzyknęła. Jurek zerknął za siebie, lecz było już za późno. Potwór szarżował, przy czym jego zamiary dały się odczytać wyłącznie z oczu, rozpalonych w zgasłej już twarzy. Gnał, pochylając głowę, machał ramionami, nogi rozrzucał śmiesznie na boki, jakby pędził przez pole minowe, odprowadzany przez serie z automatu. Jurek przyjął pozycję bojową, przysięgając sobie, że walnie sukinsyna, i to zdrowo. Tamten jednak wyhamował gładko, roześmiał się, kopnął Jurka w kostkę, obrócił się i popędził ku wyjściu. Jego śmiech niósł się po korytarzu. Umknąłby niezawodnie, gdyby nie drzwi, które otwierały się do środka. Chciał je pchnąć, odbił się jednak i zaskoczony klapnął na posadzkę. Paweł ze stoiska robił wielkie oczy. Jurek chwycił potwora, który nie przestawał rechotać, cisnął nim przez próg, stanął na lekko ugiętych nogach i patrzył, jak tamten zbiera się z ziemi, rozmasowuje stłuczone kolano i próbuje iść. – No to ostro! – wołał Paweł. Jurek tylko machnął ręką. Dziewczyna tkwiła w miejscu, jak ją zostawił, oparta o ścianę, z ręką przy ustach. Uśmiechnęła się na jego widok. – Drugi dzień w ochronie i już takie kłopoty. Oficjalnie nawet nie jestem jeszcze w pracy. – Wyciągnął dłoń. – Anita Błaszczyk. Sekretarka dyrektora. Proszę, proszę, poprzedni ochroniarze nie mieli tyle roboty. Taki Mareczek, na przykład, trzyma się z boku, rozsądnie zresztą. Jakoś sobie poradzimy, no nie? Jurek nie rozumiał, dlaczego ma sobie radzić z czymkolwiek. – Mam nadzieję, że nie sprałeś go mocno – dodała. – Miewa takie dni, po prostu, nic z tym nie zrobimy – wzruszyła ramionami. – To Zbyszek Dzieszyński. Syn dyrektora.

Rozdział 3 Dyrektor Dzieszyński wydawał się dyrektorem z urodzenia. Takim już w przedszkolu przypada rola starszego grupy. Potem wyżywają się w samorządach klasowych i szkolnych, traktując poważnie każdy okruch swej uczniowskiej chwały. W ogólniakach wyfruwają już ku Młodzieżowym Radom Miast i śnią tłuste sny o stażach w organizacjach pozarządowych. Strach pomyśleć, co dzieje się z nimi na studiach. Dyrektorzy odwieczni, których dyrektorowanie zapisano w gwiazdach już wtedy, gdy Ziemia była wielką kulą ognia. Na widok Jurka, Dzieszyński poderwał się zza ciemnego biurka, przeskoczył przez pokój, uścisnął mu rękę i pociągnął go ku kanapom w rogu gabinetu. – Zawsze mam kłopoty z takimi spotkaniami. Co mam powiedzieć? Kopę lat? Że wcale się nie zmieniłeś? Pierwsze prawda, drugie nieprawda. – Nawet głos miał dyrektorski, miękki, ale stanowczy. – Siadaj, siadaj, napijesz się czegoś? A potem pytał o Niemcy, jak się żyje w Berlinie, bo choć nieustannie jeździ do Niemiec, to Berlin omija; gdzie jest lepiej, czy odczuwa te wielkie zmiany dokonujące się we Wrocławiu? Tymczasem pojawiła się Anita z kawą i posłała Jurkowi jeden z tych uśmiechów, które nie wiadomo co znaczą. – Boże – zagadał Dzieszyński – to już będzie pięć lat, jak umarła. – A co u ciebie? – Odgruzowałem się trochę. Powiedz lepiej, jak widzisz Wrocław po latach. Przyjeżdżałeś tutaj w ogóle? – Nie było po co – Jurek wzruszył ramionami – ty mnie tu ściągnąłeś. Przez twarz Dzieszyńskiego przeszedł grymas, brwi zjechały ku sobie. Przypominał teraz srokę, kokoszącą się nad zagrabionym zegarkiem. – Trzeba sobie pomagać. – Jakoś sobie radziłem. – Tak, ale ja sobie nie radzę – Dzieszyński promieniał radością człowieka sprawującego urząd. – Wiesz w ogóle, co się tutaj dzieje? – Robicie festiwal. – Nie robicie, tylko robimy i nie byle jaki, ale festiwal z okazji stulecia Hali Stulecia – Dzieszyński znowu się uśmiechnął. – Tydzień koncertów, imprez i konferencji z udziałem międzynarodowej publiczności. Dyrekcja Hali złożyła całość kompetencji w me skromne dłonie. Pomyślałem zaraz, że się przydasz.

– Nie przypuszczałem, że brakuje chętnych do pracy w ochronie. Dzieszyński wymierzył w Jurka palec, rzeczywiście skromny, z błyszczącym paznokciem. – Kto mówi o ochronie? Funkcja nominalna. Naprawdę pomożesz, oprowadzisz, jak ktoś cię zapyta, pokierujesz gdzie trzeba. Niezwykle cenię sobie pana Marka, ale biorąc przykład z brzegu, on ni w ząb po niemiecku. Po południu Banach wpadnie, to cię oprowadzi. Kawa była gorąca, gorzka, a Jurek poszedł na całość. – Rozumiem, że będę musiał wpadać raz na jakiś czas i meldować, czy wszystko gra. – To dobre pieniądze – rzucił Dzieszyński. – A praca mało wymagająca. Nie męczy się rodziny, prawda? – nabrał powietrza – Mogę być z tobą szczery? Jurek wyobraził sobie, co by było, gdyby odparł, że jednak nie. Przytaknął. Dzieszyński nachylił się do niego. –Traktowałem cię jak syna. Potem, kiedy umarła twoja mama, dobry Boże, to tak trudno powiedzieć. Twoja m-a-m-a – przeliterował – a moja Ewa, nie dałem sobie rady, choć myślę, że powinienem. Jestem ci coś winien. Przykro mi, że musiałeś poznać brata w podobnych okolicznościach. Głodne kawałki, pomyślał Jurek. Ciekawe, co na ten temat powiedziałby Zbyszek? – Daruj. Zbyszek nie jest moim bratem. – W pewien sposób... – To twój syn. Szacunek, ale tylko twój syn. Dzieszyńskiemu spodobała się ta odpowiedź. – W takim razie mogę ci spokojnie zamiast niego podziękować. – Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Sprawiał wrażenie... – Jurek szukał słów – jakby nie był sobą. Pochrzaniona sytuacja, przeszło mu przez głowę. Z matką nawet nie byli małżeństwem, a teraz Dzieszyński zgrywa tatuśka. Jak znam życie, Zbyszka też spuścił po brzytwie. A syn z krwi i kości. – Nikt nie wie, jaki Zbyszek jest naprawdę – rzekł smutno Dzieszyński. – A ty zrobiłeś coś, na co mnie zawsze brakuje odwagi. – Skoro tak, czy ja też mogę być szczery? Dzieszyński rozłożył ramiona, jakby chciał go objąć. – Dlaczego mnie tu ściągnąłeś? Tak naprawdę? Nie wiadomo, czy czekał na to pytanie i jego twarz wyrażała radość, czy zaskoczenie. Podgarnął pod siebie co mógł. Notes, palmtopa, książkę i długopisy. Przypominał teraz smoka budującego leże ze skarbów. – Szczerze? Nie skończyłeś studiów, nie podbiłeś Berlina i pewno większość ludzi mówiła ci, że to twoja wina. Ja tak nie uważam. Pamiętam ciebie – przełknął ślinę – jako mądrego, pracowitego chłopaka. Takim najłatwiej się pogubić. – Niech będzie – odrzekł Jurek. – Ale w Berlinie nie było źle. – A jednak jesteś tutaj – ciągnął Dzieszyński. – Naprawdę mi przykro, że nie mogę

zaproponować ci lepszej roboty. Tyle że płacę więcej, co nie? – Uśmiechnął się szeroko na wspomnienie własnej hojności. – Słuchaj, festiwal przewali się raz dwa i jeśli się sprawdzisz, zaraz ruszymy do następnych projektów. Tu jest Polska, tu nieustannie coś świętujemy. Zaraz będzie stulecie pierwszej światowej, pierwsza kadrowa, potem... Jurek rozłożył dłonie. – Jak mam się wykazać? Siedząc w kantorku, włócząc się po Hali? Dzieszyński zmarszczył brwi, ale odpowiedział łagodnie. – Myślisz, że łatwo jest robić wielkie imprezy? Jurek wzruszył ramionami. – Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać. Gdyby ktoś podejrzany kręcił się przy Hali, zaraz jesteś u mnie. Zaproponuje ci pieniądze, ja dam więcej. Dziwne rozmowy, dziwne telefony, ludzie nie w tym miejscu, co trzeba, zaraz dajesz sygnał. Mam nadzieję, że mierzysz wysoko, rozumiemy się? Nie rozumiał, ale przytaknął bez mrugnięcia okiem. Wstał, podali sobie dłonie. – Jak wszyscy to wszyscy... – rzucił Dzieszyński, Jurek już trzymał dłoń na klamce. – Także ci, którzy tu pracują. Jurek strząsał z siebie te słowa przez całą drogę do kantorka. *** Mógłby polubić to miejsce, tak różne od kanciap ochroniarskich, które widywał wcześniej. Bez pana Mareczka to niewielkie pomieszczenie nabrało niemal szpitalnej sterylności, przynajmniej takie wrażenie odniósł Jurek, stając w progu. Białe ściany, eleganckie szafki, rząd płaskich monitorów, miękkie krzesło i blat, na którym dałoby się postawić z dziesięć komputerów. Leżało jednak coś innego. Sznurowana teczka. Jurek, któremu w głowie dzwoniły jeszcze słowa Dzieszyńskiego, ledwo obrzucił ją wzrokiem. Włączył radio, nastawił wodę, pogapił się na robotników uwijających się na świeżo wzniesionej scenie i przeczuwał, że jeśli otworzy tę teczkę, nie spotka go nic dobrego. Pociągnął za sznurek. Pierwsze, co z niej wypadło, to karteczka złożona na dwoje, pośpiesznie nakreślone litery układały się w jedno zdanie: DZIĘKI ZA POMOC. A. Jurek obracał ją chwilę w dłoni, myśląc o tym, że nie wszystko jest takie beznadziejne w tym marcowym Wrocławiu, lecz zaraz zmienił zdanie. W teczce był pendrive, na pendrivie pliki. Na początku nic nie rozumiał: kolumny nazwisk, daty, komentarze, oceny. Miał przed sobą fragment kartoteki pracowników zatrudnionych przy festiwalu. Kiedy ich przyjęto, ile zapłacono, czy pracują, czy nie. Dalej, szczegóły, liczba przepracowanych godzin, zastrzeżenia, kopie pism przysyłanych do sekretariatu. Powoli wszystko układało się w całość. Zadzwonił telefon. Robert Banach, zwany Smykiem, znalazł wreszcie czas, żeby się spotkać. Jego głos dudnił w słuchawce, nierzeczywisty jak nagranie kogoś, kto dawno umarł. Jurek odparł, że zaraz przyjdzie, i wrócił do teczki z nadzieją, że jednak się pomylił. Ale nie.

W ciągu ostatniego roku, przy festiwalu pracowało pięćdziesięciu ośmiu ochroniarzy. Nikt, prócz pana Mareczka, dłużej niż dwa tygodnie, a wszyscy odchodzili na własną prośbę, w trybie natychmiastowym.

Rozdział 4 Jurka uderzył ogrom Hali. Potężna, betonowa konstrukcja zdawała się rozlewać nad jego głową. Jak wnętrze gigantycznej muszli, zagłębienie podobne jamom bez dna. Sklepienie połamane, a jednocześnie symetryczne. Po płaszczyznach ślizgało się światło. Mrużąc oczy, Jurek dostrzegł schody, wijące się spiralnie aż do koszyczka kopuły. Skrzyły się rubinowe okna. Beton wydawał się ciemniejszy niż w rzeczywistości, właściwie do betonu nie był podobny. Wnętrze Hali, ta ogromna, spleciona z kanciastych kształtów kopuła, wyglądała na odkrytą, nieuczynioną ludzką ręką, ale wielkim mozołem wyrywaną z ziemi i piasków. Poszli między pomarańczowe krzesła. Robert Banach był łysiejącym mężczyzną o donośnym głosie.. Lubił kolorowe marynarki, buty z czubem i sadził wielkie kroki, jakby w ten sposób próbował przydać sobie parę centymetrów wzrostu. – Pracuję tu od pięciu lat i Hala powinna mi spowszechnieć. Ale gdzie tam! Ciągle się nią zachwycam. – Banach puścił Jurka przodem. – Przecież to cud świata! Jak wnętrze martwego słońca, pomyślał Jurek. Kaskady światła zaklętego w materię, a gdyby wyjrzał przez okno, dostrzegłby zasuszone planety krążące po nikomu niepotrzebnych szlakach. – Rzeczywiście – Jurek chciał wracać do domu. Do mieszkania, którego nawet nie widział. – Maks Berg zbudował Halę w 1913 roku, z okazji stulecia zwycięstwa nad Napoleonem – Banach uderzył w ton sentymentalny. – Wrocław, Breslau, nie miał wówczas obiektu wystawowego z prawdziwego zdarzenia. Panowie naprawdę z tym się namęczyli. Posłuchaj tego, mój młody przyjacielu! – zawołał w przestrzeń. Jego głos jakby zwolnił, rozbił się na wiele różnych głosów, przyspieszył znowu, pędząc pod kopułę. – Nie znam drugiego miejsca z taką akustyką! Mieliśmy tu Torzewskiego, ponad rok temu. Szkoda, że nie widziałeś jego miny. Miał łzy w oczach, kiedy dziękował mi, że może tu zaśpiewać. Mówię ci, w Bazylice świętego Piotra nie zabrzmiałby lepiej! Jurek także krzyknął i się zasłuchał. Zeszli schodami, ku scenie, nad którą zamontowano już głośniki. Robotnicy w pomarańczowych kamizelkach wolno rozbierali rusztowania, jeździli taczkami i mocowali światła na wielkich podchwytnikach. Ich mrówcza krzątanina nie pasowała do monumentalnej całości. Jurkowi przypomniały się stare filmy s.f., w których zdezorientowani kosmonauci próbowali rozgościć się w ruinach pozostawionych przez

wymarłą cywilizację. Te wielkie budowle wzniesione ku nieznanym celom. Człowiek wydawał się przy nich zbyt banalny, niepotrzebny. Banach wyrwał go z zamyślenia. – Czasem się zastanawiam, co Berg powiedziałby teraz, gdyby zobaczył Wrocław. Jak myślisz, Jurek? – Myślę, że uciekłby jak najdalej stąd. Banach wybuchnął śmiechem i klepnął go w plecy. Stali już pod sceną, robotnicy uwijali się bez jednego słowa. Jurek zadarł głowę. Przyglądał się pierścieniom, zbiegającym się w mniejszej, ciemnej kopule na samym szczycie. – Gmach, który miał stać wiecznie – mruknął Banach. – To budzi niewesołe myśli. Może dlatego nasze współczesne budynki są takie nietrwałe? Nie sądzisz? Z dołu loże powyżej przypominały groty olbrzymów. Krzesła wyglądały jak kości pokonanych wrogów, przestrzelone słońcem. – Bo budujemy je tylko dla siebie – powiedział. – Bloki z klitkami, w których spędza się życie. Kościoły dla jednego pokolenia wiernych. Nie budujemy dla wnuków, w istnienie prawnuków nie chce się nam wierzyć. Banach znów się roześmiał, chciał poklepać Jurka, ale się powstrzymał. – Czemu taki bystry chłopak robi w ochronie? – A co jest złego w mojej pracy? – odgryzł się Jurek, choć chciał zadać inne pytanie. Czy Banach oprowadza każdego ciecia, kucharkę i elektryka? Banach tymczasem rozgadał się na nowo. – Czy ja powiedziałem coś takiego? Sam zaczynałem jako robotnik. Droga życiowa, która wam, młodym, wydaje się niewyobrażalna. Najpierw zawodówka. Potem praca i technikum zaoczne. Studia wieczorowe, robota, dał Bóg, lżejsza i mam to, co mam. Więc nie mów mi, że nabijam się z ciebie. – Pan mnie po prostu klepie po plecach – wypalił Jurek, aż Banachem zatrzęsło. – Po prostu zastanawiam się, czy nie powinienem o czymś wiedzieć. – Niby o czym? – Dyrektor kazał mi się tobą zająć... – ...A jestem zwykłym cieciem. Żadna tajemnica. Dyrektor był drugim mężem mojej mamy – Jurkowi półprawda przeszła gładko – próbuje mi pomóc. To wszystko. W Berlinie robiłbym coś podobnego. – E, chyba nie. – Właśnie tak. – W każdym razie, skoro Dzieszyński tak zdecydował, to znaczy, że ma rację – odezwał się Banach po chwili. – To nieprawdopodobnie zajęty facet, a przy tym mój przyjaciel od lat dwudziestu. Gdyby coś się działo, cokolwiek... nie musisz zawracać mu głowy. Wystarczy, że zadzwonisz do mnie. Jurek kiwnął głową. Przez chwilę zastanawiał się, o co tu tak naprawdę chodzi. Myśli nie dokończył, bo jego uwagę przykuł drobiazg leżący na ziemi pośród śmieci.

– A to co? – podniósł to z ziemi i pokazał Banachowi. – Myślałem, że moneta – podrapał – ale chyba srebrne. Trzymał starą obrączkę, grubą jak kabel od laptopa, pokancerowaną niemal ponad siły kruszcu. Dziwne, bo palec, z którego spadła musiał być bardzo mały. Kobieta? Dziecko? Banach nagle stracił rezon, trwało to jednak tylko chwilę. – Nawet gdyby Hala zaczęła mówić, nawet różnymi głosami, nie zwracaj na to uwagi.

Rozdział 5 To było wnętrze z zamierzchłych czasów, za którymi nikt nie tęsknił. Niska piwnica o ceglanych łukach krzyżujących się na stropie. Bar był malutki, tak że chłopak i dziewczyna nalewający drinki nieustannie wpadali na siebie. Światło lampek i latarni obrócono ku czerwonym ścianom. Niekiedy jasną plamę obejmowała drewniana rama. Blask uchwycony. We wnęce naprzeciwko stało radio pamiętające zapewne czasy Maksa Berga, obok kilka książek w szarych oprawach. Świeczki zatknięte do butelek po winie, samowary na półkach, stary projektor filmowy, który już nigdy niczego nie wyświetli, papierzyska za szkłem, wielka karta z przekreślonym laptopem. Tutaj nie wolno, tu się rozmawia. Nawet głośniki były archaiczne, wielkie i poobdzierane. Wszystko, co mogło, ciążyło ku czerwieni. Nawet kaloryfer został przemalowany. Miękkie, niskie fotele i kanapy miały raczej krwawą barwę, a były tak niskie, że można by pomyśleć, że Pracoffnia na Więziennej to knajpa zgromadzenia karłów i garbusów, świętujących własną odmienność. Ale Anicie dobrze robił półmrok tego miejsca. Gdy skierowała się w stronę wiadomą i musiała przejść wąski korytarz, ściany wydawały się schylać ku jej biodrom. – Jeszcze przez nią wszystko tu runie – rzekł Jurek. Paweł się nie roześmiał, pozostawiając go sam na sam ze swoim skojarzeniem. – Próbuję powiedzieć, że to całkiem niezła dziewczyna. – Hm – zgodził się Paweł. – Powiedz lepiej, jak ci minął pierwszy dzień. – A jak miał minąć? – Jurek myślał o materiałach, które zastał w kantorku. – Nakręcam się na robotę. – Niepotrzebnie. Robota nakręci ciebie. – Co masz na myśli? Paweł mrużył oczy, jakby patrzył w światło. – To nie jest zwykłe miejsce. Kiedy dostałem tę pracę, kląłem na czym świat stoi. Daleko, a i za ladą każdy może stanąć. – Napił się piwa, co też każdy może zrobić. – A potem, cóż... To miejsce mnie uskrzydliło. Jurek zastanawiał się przez moment, czy nie zagadać go o odejścia ochroniarzy, ale odpuścił. Paweł mówił dalej. – W Hali jaśniej się myśli, lepiej czyta, nie mylę się w rachunkach, jakiś taki bardziej skupiony jestem. Inni tak samo. – Jacy inni?

– Pana Mareczka widziałeś? Wiesz, jaki to był mruk? – Był? – Czasem czuję się tam jak w grocie solnej albo czymś w tym rodzaju. Dziwna budowla, nie? Ledwo sto lat stoi, a robi wrażenie strasznie starej. – Katedra – zgodził się Jurek. Anita już nadciągała. Fajna, zwyczajna, w gęstniejącym morzu przebierańców. Trąciła Jurka. – No, opowiadaj. – Bo ja wiem? Tu jest Polska, tu coś się dzieje. W Niemczech tak spokojnie. – Co tam robiłeś? – Odśnieżałem dla Turka. Wiosną i latem, proste prace remontowe. – Myślałam, że w sporcie. – W sporcie też. Turcy mają własne ligi, a ten mój robił gazetę. O sporcie, dla emigrantów. – Jacy oni emigranci – wtrącił Paweł. – Siedzą tam od lat. – Liga turecka jest inna, twardsza. – Jurek rozparł się w fotelu, jak kot w pustym mieszkaniu. – Grają na mniejszych boiskach, w swoich dzielnicach. Grają dziko – powiedział. – Wygląda to trochę jak bitwa. Krótkie podania, często niecelne, a jak patrzysz, to masz wrażenie, że piłkarzy jest więcej, powiedzmy, trzydziestu paru. To samo dotyczy siatkarzy. Do tego kibice. Kiedy pierwszy raz poszedłem mecz, myślałem, że nie wrócę żywy. Ryczący tłum – starał się pokazać im tę turecką ekscytację: wyrzucił ręce wysoko, zrobił głupią minę – błyskają flary! Faceci leją się po pyskach. Anita wodziła opuszkiem po brzegu kieliszka od martini. – Turecki boks, to dopiero musi być jazda? – Nie – odpowiedział Jurek. – Turecki żużel, to jest to! Paweł wlał w siebie resztę piwa, omiótł wzrokiem całą knajpę, spojrzał po Anicie i Jurku, jakby próbował wywróżyć przyszłość z ich min, ułożenia dłoni, tempa picia. Otarł wargi. – No, czas podnosić żagle. – Uścisnął Jurkowi rękę. – Trzymajcie się, ancymony. – Serwus – odpowiedział zbaraniały Jurek. W tle plumkał sobie jazz. Jurek siedział w fotelu obok Anity, nachylali się ku sobie, żeby się w ogóle słyszeć. Dęciaki się darły, zawodziła Murzynka. – Dziękuję ci. – Za co? – Za teczkę. – Dajmy z tym spokój. Chcę, żebyś wiedział, w co się władowałeś. – Dlaczego oni odchodzą? – Nie mówmy o tym. Pił szóste piwo, Anita osuszała kolejne kieliszki martini. Sprawa nie idzie, sprawa pędzi, pomyślał i nagle uświadomił sobie, że nie pamięta, kiedy ostatni raz tak siedział. W knajpie,

po północy, utulony dźwiękami Nowego Orleanu, nie licząc godzin do świtu. – A, tu jesteście, gołąbeczki – nad nimi stał Zbyszek Dzieszyński, kompletnie pijany. W obcisłych dżinsach i flanelowej koszuli, wystającej spod swetra, przypominał uciekiniera z balu informatyka. Przycupnął na podłokietniku. – Spokojna głowa, zaraz się zmywam. Tylko chciałem nowemu szanownemu grabę uścisnąć. Witam na naszej łajbie. Jak będziesz miał chwilkę, powiem ci, gdzie cieknie i jak poszukać szalup. – Fajnie wiedzieć, że otaczają mnie sami przyjaciele. – Jurek podrapał się po brodzie. – Jak mam do ciebie mówić? Jerzy? Georg? Adolf? W papierach jest raz tak, a raz inaczej, więc, kurde, nie bardzo wiem. Może „braciszku”? Głos Jurka był nieokreślony, chłodny: – Na początek starczy „szanowny pan”. Zbyszek przełknął to gładko, wyszczerzył się, klasnął dłonią o kolano i znieruchomiał ze spuszczoną głową. Oczy miał zamknięte. Zasnął w momencie, niczym ptak na żerdzi, odsłaniając niedomyty kark. Dłonie także miał paskudne, małe i sękate, pod paznokciami krył się brud. Spod koszuli wystawał rąbek niebieskiego tatuażu. I pojedyncza kropka nad kciukiem. – Może go gdzieś ułożyć? Wezwać taksówkę? – zapytał Jurek, a Zbyszek poderwał głowę, odgarnął włosy z czoła i zsunął się z podłokietnika. – Smutno mi – powiedział nie wiadomo do kogo i powlókł się do baru. Jako jedyny tutaj pił czystą, nawet bez lodu. Nieruchomy i spokojny, mniej pijak, bardziej pomnik pijaka. – Biedny facet – w słowach Anity nie było ani krztyny współczucia. – Knajpiany duch. Problem z nim jest taki, że zamęczy każdego w kwadrans. Ojciec ma z nim krzyż pański, na własne życzenie. Jurek poszukał jej dłoni. Milczeli chwilę. Wkoło robiło się coraz gwarniej. – Stary Dzieszyński to porządny facet. Na pierwszy rzut oka buc, ale to pozory. Każdemu pójdzie na rękę, jeśli może. Syna wychował sam, a ludzie mówią, że Zbyś był kiedyś inny – opowiadała. – Skończył prawo, miał narzeczoną z tak zwanego dobrego domu, diabli wiedzą, co to teraz ten dobry dom. Mniejsza o to. Zdał na aplikację i się zaręczył, tatuś wariował ze szczęścia, sypnął forsą. Wtedy Zbyś rzucił studia i narzeczoną, a jak chwycił lufkę z butelką, tak trzyma je do dziś. – Skurczybyk, spryciarz. – Nie wiadomo. Dzieszyński znowu szalał, tym razem ze smutku. Smyk doradzał mu, żeby odpuścił. Gdzie tam... – Położyła skroń na ramieniu Jurka. Czuł jej ciepły oddech. Przez szum w głowie przebiegła mu myśl: Fajna dziewczyna, niech mnie, no... – załatwiał kolejne prace, z których Zbysia wywalano. Teraz pracuje przy festiwalu. Dzieszyński oczywiście jest za, tyle że na swoich warunkach, o to się żrą. – Co go odmieniło? – Zbyszka? Podobno Hala – zaczęła z namaszczeniem. – Kiedy Dzieszyński zaczął się tu

kręcić, próbował wciągnąć syna w interes. Zbyszek był jeszcze tym porządnym Zbyszkiem... Jurek zerknął za siebie, czy ich nie podsłuchuje. W porządku. – Robił nie wiadomo co, a Hala była zamknięta. Zbyszek się zatrzasnął. Na cały weekend. Nie wiem, czy to nie bujda. Dzieszyński gdzieś pojechał. Trudno powiedzieć, co stało się potem. Pokłócili się strasznie, być może ta kłótnia trwa do dziś. – Od paru nocy w Hali? Rozłożyła dłonie. – Skąd mam wiedzieć? Może Zbyszek coś przez to stracił? Boi się ciemności? Ma klaustrofobię? Coś mu się uroiło... – Co miało mu się uroić? – A bo ja wiem? Ludzie mówią różne rzeczy. Podobno jeden z ochroniarzy znalazł trupa. Gołego jak święty turecki. Leżał przy magazynach i miał wyprute flaki. Czesio, ten ochroniarz, poszedł po Dzieszyńskiego. Wracają, a trup zniknął. Czesio zaczął się wtedy trząść i rzucać, biegał po Hali jak obłąkany, a tu nic. Ani kropelki krwi nie zostało, a powinno. I tyle. Jurek zastanawiał się, po co właściwie wrócił, w co się wpakował.

Rozdział 6 Jurek siedział w kantorku przy otwartych drzwiach i gapiąc się na monitory, błądził myślami. Cisza rzadko przynosi ukojenie. Dlatego nasza kultura jest tak hałaśliwa. Mamy wiele do zapominania, a ja szczególnie, powiedział sobie. Koło iglicy zgromadzili się młodzi, paląc jakieś świństwo. Jakby nie mogli robić tego w krzakach. Butelkę też mieli. Jeden z nich, chudy i czarny niczym grabarz, w jednej ręce miał skręta, w drugiej papierosa i brakowało trzeciej, do heinekena. Jurek przypomniał sobie, jak sam balował, dawno temu. A potem przypomniała mu się Ola. Wnętrze Hali ze sceną przypominało mu grobowiec zasypany piaskiem. Wszystko martwe i przedwieczne, a zarazem wyglądające życia, chętne do włączenia się w rytm współczesności. Korytarze były puste, już wyczyszczone, i wierzyć się nie chciało, że kiedykolwiek ktoś tędy chodził. Ciemność w salach konferencyjnych. Jurek zastanawiał się, czy wszystkie kamery są włączone. Może umieszczono je także w pomieszczeniach pracowników? Westchnął i stwierdził, że udzieli tej samotnej budowli trochę życia. Pierwszego dnia chciał zrobić wszystko, żeby uniknąć obchodów. Miał nadzieję spać w kantorku, jak każdy porządny stróż od początku świata. Kamery obserwowały także jego i nie wątpił, że pan Mareczek znajdzie siłę i chęci, by sprawdzić zapisy z jego dyżuru. Ruch dobrze mu zrobi. Zwłaszcza po poprzedniej nocy. Jurek lubił – jak w tej chwili – słuchać własnych kroków, niosących się echem po korytarzach. Czasem ktoś zostawiał włączone radio. Wędrował wtedy, nieśpiesznie zaglądając za uchylone drzwi. Tym razem poszedł prosto pod kopułę. Spowijały ją ciemności, była czarna. Czapka dla Pana Boga. Graty rozrzucone przez robotników stopiły się w jedną ciemną rafę, kable sprzętu oświetleniowego przypominały liny rozpięte na masztach, a Jurka zdjął strach, bo zobaczył, że ktoś siedzi na jednym z krzeseł po prawej. Człowiek, który zdawał się modlić. Jurek odruchowo zacisnął dłoń na gumowej pałce i zaraz rozluźnił – to nie człowiek, lecz łachy porzucone przez robotników. Najpierw je trącił, zaraz potem rozrzucił i już czuł się lepiej. Obszedł piętro, popatrzył chwilę z góry i wrócił na parter. Sprawdził pomieszczenia przy sekretariacie. Nic. Tylko kapanie wody, ktoś nie dokręcił kranu, a niosło się echem jak pod sklepieniem jaskini. Wycofał się ku drzwiom głównym, wyszedł w chłodną noc. Młodzi już

poszli, zostawiając po sobie butelki. Jurek kucnął. Niedługo zacznie się festiwal, jeszcze szybciej się skończy i wszyscy odpłyną ku nowym zadaniom. Dzieszyński i Banach zaprzęgli się do przedsięwzięcia festiwalowego, Hala miała własny zarząd i Jurek nie miał czego tam szukać. Powrót do Wrocławia niczego nie zmieni. Dalej tylko błędny wir: od fuchy do fuchy, od mieszkania do mieszkania, dziś tutaj, jutro w Berlinie, pojutrze kurs na Londyn, co dalej? Jurkowi zrobiło się zimno. W budynku przywitał go szum wielu głosów. Dochodziły z głównej sali pod kopułą. Zatrzymał się, przyjął pozycję obronną, przygotował się do uderzenia pałką. Powinien zawołać prawdziwą ochronę. Co tam się działo? Może to robotnicy, jednak zostali, ale jeśli tak, to czemu wcześniej ich nie zauważył? Głosów było za dużo, a gdy Jurek już biegł w ich stronę, zlały się w skowyt i szczęk. Kotłowanina dźwięków. Wrzaski pod samo niebo, jęki, zawodzenia tak dzikie, że niemal nieludzkie. Jurkowi zakręciło się w głowie. „Nawet gdyby Hala zaczęła mówić, nawet różnymi głosami, nie zwracaj na to uwagi” – przypomniały mu się słowa Banacha. A była to mowa wojny. Rżały ranione konie, stal uderzała o stal, odgłosy upadających ciał. Łamały się czaszki i drzewce, krew chlustała z rozpłatanych gardeł, echo zawodzenia rannych i konających biło pod kopułę. Nad tym wszystkim unosił się ryk trąb zagrzewających do boju. Jurek odetchnął. Więc tak się bawicie! Hala była pusta, taka, jaką zostawił. Rozrzucone graty, scena oczekująca artystów i głośniki powyżej. W nich powinien szukać odpowiedzi. Bardzo dobrze, powiedział sobie, chcesz się, Mareczku, tak bawić, to się baw. Jeszcze się policzymy. – Dobra, uśmiałem się! – zawołał. – Wyłaź! Odpowiedziała mu cisza. I tętent samotnego konia, dochodzący gdzieś z północnego skrzydła. Jak sobie chcesz, pomyślał, już ja ci dam, stary capie. Tylko cię znajdę. Szukał do świtu, ale w Hali nikogo nie było.

Rozdział 7 Rynek wrocławski, miasteczko z landszaftu. Każda z wąskich kamieniczek miała inny kolor. Czerwień i beż corridy, zieleń lodów pistacjowych, zdobione ornamenty przy oknach, ceglaste dachówki, poniszczone, upstrzone śladami gołębi. Niżej ciągnęły się szyldy, te same co wszędzie: Pizza Hut, restauracja Greco... I tylko pub Żak wyglądał jakoś swojsko, może dlatego że zamiast żaków siedziały tam ponure draby nad śledziem i setką. Prócz tego banki, tłoczące się niczym zbiry w chaszczach przy gościńcu. Tablice przy wejściach do nich równe, utoczone z jednego koloru, litery łagodne niczym opium, w środku zaś pusto, tylko pomagierzy lichwiarzy dziwnie spięci i ponurzy. Była też idiotyczna fontanna, wyrzucająca w niebo brudną, kolorową wodę, rżnięta z grubego szkła, z czegoś, co Jurkowi szkło przypominało. Słońce wylało się zza budynku, Jurek zasłonił oczy. Bruk zdawał się odbijać światło, prosto na nogi, na korpusy przechodniów, brodzili w blasku jak w jeziorze, dziwacznie unosząc dłonie, by nie zmoczyć ich, nie zainfekować jasnością swych teczek, toreb, telefonów komórkowych. Sprzątaczki z szuflami i strażnicy miejscy w identycznych kamizelkach odblaskowych. Młodzi garniturowcy pędzili przed siebie, poganiani przez niewidzialnych, dalekich przeciwników, wrzeszczących w ich ogromnych telefonach. Tabuny samotnych matek wystawiały swe pociechy na słońce, pchały te opływowe wózki z wrzeszczącymi maleństwami owiniętymi kołderkami, również krzykliwymi, pod migoczącymi zabawkami zawieszonymi na grubych sznurkach. Byli i pijaczkowie, zarośnięci i cudownie niezmienni, z winem przelanym do butelek po coli i Nałęczowiance. Przekazywali sobie krótkie papierosy jak znak pokoju. Jeden, ociężały, w roboczych spodniach, wbity w polarową bluzę, z czapką naciągniętą aż po przekrwione oczy, runął na stopień przy banku Millenium, wyciągnął szluga, wysapał w przestrzeń: – Jestem taki zmęczony. Świetnie cię rozumiem, pomyślał Jurek. Na rogu, przy placu Solnym pięciu czarnoskórych wycinało jazz. Dęli w złote trąbki, saksofony, jeden skrył się za skromną perkusją, przypominającą trochę te, które służą do zabawy w Rock Band na playstation. Wirowały pałeczki. Jurek nie przepadał za jazzem, złościł się na nową modę, która sprzątnęła Pearl Jam i Public Enemy, ale w tych tu był jakiś luz, prosta radość grania, z innego kontynentu. Co oni tutaj robią, pomyślał, poszedł posłuchać i po chwili już przykładał dłoń do ust, żeby nie rechotać zbyt głośno. Cała piątka,