RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony188 122
  • Obserwuję162
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 618

Cinelli Amanda - Wesele na zamku

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :792.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Cinelli Amanda - Wesele na zamku.pdf

RAVIK80 HARLEKINY
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 77 stron)

Amanda Cinelli Wesele na zamku Tłu​ma​cze​nie: Jan Ka​bat

ROZDZIAŁ PIERWSZY Dara De​vlin by​wa​ła już w trud​nych sy​tu​acjach, ja​kich wy​ma​ga​ła jej pra​ca, ale ta wy​da​wa​ła się naj​gor​sza. Ktoś, kto zaj​mo​wał się za​wo​do​wo or​ga​ni​za​cją im​prez, ni​g​dy nie po​wi​nien po​ja​- wiać się na nich bez za​pro​sze​nia, a jed​nak tak się te​raz dzia​ło, ona zaś sie​dzia​ła na ba​lu​stra​dzie bal​ko​nu, na dru​gim pię​trze naj​bar​dziej eks​klu​zyw​ne​go klu​bu noc​ne​go w Me​dio​la​nie, i to w szpil​kach. W imię biz​ne​su. Buty utrud​nia​ły jej wspi​nacz​kę, ale po​zo​sta​wie​nie ich w alej​ce na dole nie wcho​- dzi​ło w ra​chu​bę. Ko​bie​ta mu​sia​ła mieć na so​bie buty, bez wzglę​du na oko​licz​no​ści. Z to​reb​ką w dło​ni, mo​dląc się, by nie po​drzeć so​bie su​kien​ki, po​ko​na​ła nie​zbyt zgrab​nie ba​lu​stra​dę i wy​lą​do​wa​ła na mar​mu​ro​wej te​ra​ko​cie. Na jej ze​gar​ku było po dzie​sią​tej. Wcze​sna pora jak na im​pre​zę w tej czę​ści świa​ta. Naj​bar​dziej eks​klu​zyw​ny klub w mie​ście, Pla​ti​num I, świę​to​wał swo​je otwar​cie, a nie wpusz​cza​no ni​ko​go bez za​pro​szeń. Ir​landz​ki urok Dary nie mógł w tym wy​- pad​ku po​móc. Mimo wszyst​ko była zde​ter​mi​no​wa​na, by do​stać się na to przy​ję​cie. Przy​je​cha​ła tu tyl​ko na week​end, po​tem mu​sia​ła wra​cać do biu​ra swo​jej fir​my w Sy​ra​ku​zach. Po​raż​ka była wy​klu​czo​na. Kie​dy dzię​ki swym kon​tak​tom do​wie​dzia​ła się, że Le​onar​do Va​len​te jest nie​ty​kal​- ny, przy​ję​ła to wy​zwa​nie z en​tu​zja​zmem. Mia​ła oka​zję za​pla​no​wać naj​waż​niej​sze we​se​le w swo​jej ka​rie​rze – po​trze​bo​wa​ła tyl​ko współ​pra​cy jed​ne​go czło​wie​ka. Nie pod​da​ła się, choć od trzech ty​go​dni nikt nie od​po​wia​dał na jej mej​le i te​le​fo​ny. Uzbro​jo​na w swój ta​blet, wie​rzy​ła, że może po​je​chać po pro​stu do jego me​dio​lań​- skie​go biu​ra i za​żą​dać spo​tka​nia. Nic nie wskó​ra​ła; wy​da​wa​ło się, że jego biu​ro w ogó​le nie ist​nie​je. Szczę​śli​wym zrzą​dze​niem losu do​wie​dzia​ła się o tej wie​czor​nej im​pre​zie. Pierw​- szy klub świa​to​wej sie​ci Pla​ti​num świę​to​wał swe dzie​się​cio​le​cie. Jej zna​jo​mość wło​skie​go po​zo​sta​wia​ła wie​le do ży​cze​nia, ale jed​no było pew​ne: Le​onar​do Va​len​te miał być tu tego wie​czo​ru. Ro​zej​rza​ła się po pu​stym ta​ra​sie i po​czu​ła ucisk w żo​łąd​ku. Mia​ła po​cząt​ko​wo na​- dzie​ję, że we​sp​nie się po mu​rze i wmie​sza po pro​stu w tłum. Mimo wszyst​ko bal​kon sta​no​wił część klu​bu; li​czy​ła na to, że uda jej się do​stać do środ​ka. Ścia​na bu​dyn​ku była cał​ko​wi​cie szkla​na, a każ​da szy​ba czar​na; nie dało się zaj​- rzeć do wnę​trza. Zi​gno​ro​wa​ła nie​przy​jem​ne ła​sko​ta​nie w brzu​chu, przy​pi​su​jąc je ner​wom. W ży​ciu na​le​ża​ło cza​sem ła​mać za​sa​dy, by co​kol​wiek osią​gnąć. Po​ło​ży​ła dłoń na szy​bie. Prze​su​wa​jąc się po​wo​li od okna do okna, wi​dzia​ła od​bi​cie swych sta​lo​wo​sza​rych spo​koj​nych oczu. Za​czę​ła szu​kać w każ​dym za​głę​bie​niu ja​- kie​goś za​wia​su albo ha​czy​ka, cze​goś, co su​ge​ro​wa​ło​by, że da się tędy wejść.

Po spe​ne​tro​wa​niu ca​łej ścia​ny cof​nę​ła się i po​pa​trzy​ła ze zmarsz​czo​nym czo​łem na ta​ras. Mu​siał ist​nieć ja​kiś spo​sób, by do​stać się do środ​ka. Po​czu​ła na​gle ir​ra​cjo​nal​ną chęć, by kop​nąć w szy​bę, ale ni​g​dy by so​bie na to nie po​zwo​li​ła. Nie zda​rza​ło jej się tra​cić nad sobą pa​no​wa​nia. Dla​te​go wła​śnie pan​ny mło​de z ca​łe​go świa​ta pro​si​ły ją, by za​pla​no​wa​ła ich wy​ma​rzo​ne sy​cy​lij​skie we​se​la. Za​czę​ła go​rącz​ko​wo my​śleć. War​to było się tu wspiąć, te​raz jed​nak utknę​ła na wy​so​ko​ści dru​gie​go pię​tra. Opar​ła dło​nie na ka​mien​nej ba​lu​stra​dzie i spoj​rza​ła w dół; nie czu​ła się już taka od​waż​na. ‒ Si​gno​ri​na, czy ist​nie​je ja​kiś kon​kret​ny po​wód, dla któ​re​go prze​my​ka się tu pani chył​kiem w ciem​no​ści? – do​biegł zza jej ple​ców głę​bo​ki, zmy​sło​wy głos. Dara od​wró​ci​ła się i zo​ba​czy​ła zdu​mio​na, że jed​na z szyb znik​nę​ła i że te​raz stoi przed nią ja​kiś męż​czy​zna. Było za póź​no, żeby do​trzeć do dra​bi​ny i spró​bo​wać uciecz​ki. Za​sta​na​wia​ła się go​rącz​ko​wo, jak się wy​tłu​ma​czyć i unik​nąć aresz​to​wa​nia. ‒ Cze​kam na wy​ja​śnie​nia – do​dał. Jego twarz kry​ła się w cie​niu, ale Dara mo​gła się zo​rien​to​wać, że jest to ktoś waż​ny – naj​praw​do​po​dob​niej ktoś z ochro​ny. Do dia​bła. Sta​ra​jąc się za​cho​wać bez​tro​skę, par​sk​nę​ła śmie​chem. ‒ No cóż, ktoś w koń​cu się po​ja​wił, żeby mi po​móc. – Wes​tchnę​ła te​atral​nie. – Walę w szy​bę od dwu​dzie​stu mi​nut, pró​bu​jąc się do​stać do środ​ka. ‒ Nie mo​gła pani zna​leźć drzwi? Jego do​sko​na​ła an​gielsz​czy​zna za​sko​czy​ła ją, ale kpią​cy ton su​ge​ro​wał, że jej nie wie​rzy. ‒ Chcia​łam za​czerp​nąć świe​że​go po​wie​trza i ktoś po​wie​dział, że mogę wyjść na chwi​lę… ‒ Więc po​sta​no​wi​ła pani wspiąć się w tym celu po bu​dyn​ku? – Nie było to py​ta​nie, ra​czej peł​ne roz​ba​wie​nia stwier​dze​nie. – Za​wsze wspi​na się pani w szpil​kach? Dara chcia​ła coś po​wie​dzieć, ale się roz​my​śli​ła. ‒ We​nec​ka szy​ba. – Wska​zał przez ra​mię. W jego gło​sie wy​czu​wa​ło się uśmie​- szek. – Za​baw​nie było ob​ser​wo​wać, jak pró​bu​je się pani do​stać do środ​ka. Tyl​ko cze​ka​łem, aż wpad​nie pani w złość. Wspa​nia​le, że wy​da​wa​ło mu się to za​baw​ne, ale przy​pusz​cza​ła, że zo​sta​nie wy​- wle​czo​na stąd za koł​nierz bia​łej bluz​ki i być może oskar​żo​na o wej​ście na te​ren pry​wat​ny. ‒ Zda​ję so​bie spra​wę, jak to wy​glą​da… ‒ Czyż​by? Bo wy​glą​da to tak, jak​by pró​bo​wa​ła pani wtar​gnąć na moje pry​wat​ne pię​tro w kla​sycz​nym stro​ju bar​dzo nie​grzecz​nej se​kre​tar​ki. ‒ Co? Nie je​stem nie​grzecz​na… Męż​czy​zna wszedł w krąg świa​tła, ujaw​nia​jąc twarz, któ​rą wi​dzia​ła wie​lo​krot​nie w ta​blo​idach. Dara po​czu​ła, jak za​sty​ga, uświa​da​mia​jąc so​bie, kogo pró​bo​wa​ła okła​mać. ‒ O Boże, to pan. ‒ Je​śli ma pani na my​śli wła​ści​cie​la bu​dyn​ku, do któ​re​go pró​bo​wa​ła się wła​mać, to ow​szem, zga​dza się. – W jego oczach bły​snął cy​nizm. – Przy​pusz​czam, że ze​chce pani te​raz wejść do środ​ka? I wy​ja​śni po​wo​dy tego nie​po​ro​zu​mie​nia?

Cze​kał ze skrzy​żo​wa​ny​mi na pier​si rę​ka​mi. Naj​wy​raź​niej uwa​żał, że ucie​kła się do pod​stę​pu, żeby go tu wy​wa​bić. Czy​ta​ła ma​ga​zy​ny; ko​bie​ty rzu​ca​ły się na Lea Va​len​te, gdzie​kol​wiek się po​ja​wiał. I nie cho​- dzi​ło wy​łącz​nie o jego bo​gac​two. Po​ja​wia​ły się okre​śle​nia w ro​dza​ju „sma​ko​wi​ty” i „grzesz​ny”. Za​wsze ją to śmie​szy​ło, ale te​raz, sto​jąc tuż przy nim, za​czę​ła poj​mo​wać to sza​- leń​stwo. Nie był w jej ty​pie, ale na​wet ona mu​sia​ła przy​znać, że robi wra​że​nie. ‒ No cóż, lu​bię, jak się mnie po​że​ra wzro​kiem, ale nie mam na to ca​łej nocy. Dara po​czu​ła, jak jej ser​ce wy​ko​nu​je sal​to. ‒ Nie po​że​ra​łam pana wzro​kiem – wy​ja​śni​ła po​spiesz​nie. – Tyl​ko… my​śla​łam… Było co​raz go​rzej. Ta chwi​la, do któ​rej przy​go​to​wy​wa​ła się przez trzy ty​go​dnie, w koń​cu na​de​szła, a jej umysł za​padł w śpiącz​kę. ‒ My​śla​ła pani o tej kon​kret​nej sy​tu​acji czy też do​szło do jesz​cze in​nych prze​- stępstw, ja​kich do​pu​ści​ła się pani dzi​siej​sze​go wie​czo​ru? Prze​stępstw? Po​czu​ła na​ra​sta​ją​cą pa​ni​kę. ‒ Pa​nie Va​len​te, za​pew​niam, że nie za​mie​rza​łam po​peł​nić żad​ne​go prze​stęp​stwa. ‒ Pro​szę się od​prę​żyć. Ni​ko​go o tym nie za​wia​do​mię. Nie za​uwa​ży​ła pani jed​nak ka​me​ry śle​dzą​cej każ​dy pani ruch. – Wska​zał małe czer​wo​ne świa​teł​ko mru​ga​ją​ce nad jej gło​wą. – Moi lu​dzie już tu zmie​rza​li, kie​dy ka​za​łem im za​cze​kać. ‒ Dla​cze​go pan to zro​bił? Wzru​szył ra​mio​na​mi. ‒ By​łem znu​dzo​ny. Wy​da​ła się pani in​te​re​su​ją​ca. Nie zna​la​zła wła​ści​wej od​po​wie​dzi na ten ko​men​tarz. Może, gdy​by uznał ją za do​- sta​tecz​nie in​te​re​su​ją​cą, mo​gła​by urze​kać go do​sta​tecz​nie dłu​go, by przed​sta​wić mu swo​ją pro​po​zy​cję. ‒ Żeby było ja​sne: nie je​stem prze​stęp​czy​nią. Je​stem kon​sul​tant​ką ślub​ną. ‒ To we​dług mnie sy​no​ni​my. – Uśmiech​nął się zło​śli​wie. – Moja teo​ria o bar​dzo nie​grzecz​nej se​kre​tar​ce po​do​ba mi się o wie​le bar​dziej. I oto Da​ria stwier​dzi​ła, że jest obiek​tem osła​wio​ne​go na​mięt​ne​go spoj​rze​nia Le​- onar​da Va​len​te. Od​chrząk​nę​ła, pró​bu​jąc prze​ła​mać na​pię​cie. ‒ Pań​ska teo​ria jest nie​wła​ści​wa. Nie zja​wi​łam się tu… w ta​kim celu. ‒ Jaka szko​da. Mimo wszyst​ko za​in​te​re​so​wa​ła mnie pani. – Od​wró​cił się, żeby wejść do bu​dyn​ku. – Je​śli nie za​mie​rza pani zejść na dół po tej dra​bi​nie, su​ge​ru​ję, by uda​ła się pani za mną. Znik​nął, nie po​zo​sta​wia​jąc jej wy​bo​ru. Po​kój po dru​giej stro​nie szy​by był dwu​krot​nie więk​szy od jej miesz​ka​nia. Zo​ba​- czy​ła, jak na​ci​ska coś na pa​ne​lu ścien​nym i po chwi​li roz​bły​sło mięk​kie świa​tło. Po​- miesz​cze​nie przy​po​mi​na​ło lob​by eks​klu​zyw​ne​go ho​te​lu z no​wo​cze​snym ume​blo​wa​- niem i szkla​nym ko​min​kiem. Nie bar​dzo wie​dzia​ła, po co komu w noc​nym klu​bie taki po​kój – być może do przyj​mo​wa​nia pry​wat​nych go​ści. Ści​snę​ła moc​niej to​reb​kę i wy​czu​ła kon​tu​ry swo​je​- go ta​ble​ta, co przy​po​mnia​ło jej, dla​cze​go tu jest. Do​tknął in​ne​go przy​ci​sku i szkla​ne drzwi za jego ple​ca​mi za​mknę​ły się bez​sze​- lest​nie. Za​uwa​ży​ła, że to rze​czy​wi​ście szkło we​nec​kie.

Od​wró​cił się do niej, a ona po raz pierw​szy do​strze​gła ko​lor jego oczu. Nie były ciem​ne, jak by wy​ni​ka​ło ze zdjęć, ale od​zna​cza​ły się wy​jąt​ko​wym od​cie​niem głę​bo​- kiej le​śnej zie​le​ni. Upo​mnia​ła się w my​ślach, że jest tu dla in​te​re​sów. ‒ Ma pani ja​kieś imię? Może Spi​der​wo​man? – spy​tał, zbli​ża​jąc się do niej z tym iro​nicz​nym uśmie​chem. Jako pro​fe​sjo​na​list​ka wy​czu​ła ide​al​ny mo​ment. ‒ Mam tu gdzieś swo​ją wi​zy​tów​kę… gdy​by dał mi pan chwil​kę… Za​czę​ła grze​bać w to​reb​ce. Na​gle, bez ostrze​że​nia, po​ja​wił się przed nią, za​brał jej to​reb​kę i po​ło​żył na pod​- ło​dze. ‒ Nie cho​dzi​ło mi o wi​zy​tów​kę, tyl​ko o imię… i żeby pa​dło z pani ust. Jego spoj​rze​nie po​wę​dro​wa​ło ku jej war​gom, a ona po​czu​ła ła​sko​ta​nie w doł​ku. Zi​gno​ro​wa​ła to i na​po​tka​ła jego wzrok. ‒ Dara De​vlin. ‒ A więc Daro… kon​sul​tant​ko ślub​na… – Wy​mó​wił jej imię, jak​by sma​ko​wał je na swym ję​zy​ku. – Cze​mu za​wdzię​czam przy​jem​ność wy​ni​ka​ją​cą z pani to​wa​rzy​stwa? ‒ Nie je​stem tu dla przy​jem​no​ści. – Cof​nę​ła się, chcąc za​cho​wać bez​piecz​ny dy​- stans. – Przy​szłam tu, żeby pana zna​leźć. I po​roz​ma​wiać o in​te​re​sach. Uniósł brew. ‒ Kto przy​cho​dzi do noc​ne​go klu​bu roz​ma​wiać o in​te​re​sach? ‒ No cóż, pan – oznaj​mi​ła z pew​no​ścią sie​bie. – Chcę prze​dys​ku​to​wać po​ten​cjal​ną umo​wę po​mię​dzy pa​nem a moim wy​so​ko po​sta​wio​nym klien​tem. ‒ Na dole jest tłum sę​pów, a każ​dy cze​ka na „je​dy​ne pięć mi​nut”. Dla​cze​go mia​ła​- by pani omi​nąć tę ko​lej​kę? ‒ Gdy​by im za​le​ża​ło, daw​no już by się tu wspię​li. Od​rzu​cił gło​wę do tyłu i wy​buch​nął śmie​chem – głę​bo​kim i ser​decz​nym. Była przez chwi​lę za​szo​ko​wa​na taką re​ak​cją, do​strze​ga​jąc przy oka​zji ciem​ne wło​sy pod roz​pię​tą ko​szu​lą. Prze​łknę​ła ner​wo​wo i pod​nio​sła wzrok; znów przy​ku​ło ją spoj​rze​nie tych iro​nicz​- nych szma​rag​do​wych oczu. ‒ Po​mi​mo tego, że mo​gła się pani za​bić, wspi​na​jąc się tu​taj, przy​zna​ję, że je​stem pod wra​że​niem. Za​słu​gu​je pani na te pięć mi​nut. Za od​wa​gę i kre​atyw​ność. Dara uśmiech​nę​ła się trium​fal​nie i się​gnę​ła do to​reb​ki po ta​blet. ‒ Świet​nie. Przy​go​to​wa​łam krót​ką pre​zen​ta​cję. Ze​chciał​by pan usiąść? ‒ Nie – od​parł po pro​stu. Odło​ży​ła tor​bę. ‒ Ale po​wie​dział pan… ‒ Po​wie​dzia​łem, że dam pani pięć mi​nut, Daro De​vlin. Nie po​wie​dzia​łem kie​dy. Ten czło​wiek był nie​moż​li​wy. Cho​dzi​ło tyl​ko o pięć mi​nut, na li​tość bo​ską. Wska​zał drzwi, za​pi​na​jąc ma​ry​nar​kę. ‒ Może pani usta​lić ter​min z moją se​kre​tar​ką. Tym​cza​sem przy​ję​cie już się za​- czę​ło. Dara po​czu​ła, jak wzbie​ra w niej fru​stra​cja. ‒ Wy​dzwa​niam do niej od trzech ty​go​dni. Jak pan my​śli, dla​cze​go od​sta​wi​łam ten ka​ska​der​ski nu​mer ze wspi​nacz​ką?

‒ Za​ło​ży​łem, że lubi pani upra​wiać w piąt​ko​wy wie​czór szpie​go​stwo. Mia​ła ocho​tę tup​nąć ze zło​ści. Mu​sia​ła ko​niecz​nie po​ru​szyć te​mat przy​szłe​go spo​tka​nia, ale na​le​ża​ło zro​bić to wła​ści​wie, bo w prze​ciw​nym ra​zie ode​słał​by ją z kwit​kiem, tak jak in​nych. Po​trze​bo​wa​ła cza​su, by go prze​ko​nać. Naj​wi​docz​niej nie za​mie​rzał dać jej tej szan​sy. ‒ Nie jest pan cie​kaw, dla​cze​go się tu wspię​łam? – spy​ta​ła, pra​gnąc za wszel​ką cenę go za​trzy​mać. Przy​su​nął się do niej i te​raz dzie​li​ły ich za​le​d​wie dwa kro​ki. ‒ Je​stem za​sko​czo​ny fak​tem, że mnie pani in​try​gu​je. Ob​jął na​mięt​nym spoj​rze​niem każ​dy skra​wek jej cia​ła. Dara po​czu​ła, że się czer​wie​ni. Błysk w jego oku był aż nad​to wy​mow​ny. Ten męż​- czy​zna wy​da​wał się taki, jak przed​sta​wia​ły go ta​blo​idy. In​te​li​gent​ny, zmy​sło​wy i skłon​ny do skan​da​licz​ne​go za​cho​wa​nia. ‒ Nie pa​mię​tam już, kie​dy ostat​ni raz wy​wo​ła​łem u ko​bie​ty ru​mie​niec. – Przy​su​- nął się jesz​cze bli​żej. – Wy​pij ze mną drin​ka, Daro. Roz​puść te swo​je blond wło​sy. ‒ Nie są​dzę, by to było wła​ści​we, pa​nie Va​len​te – od​par​ła, czu​jąc się nie​swo​jo pod jego spoj​rze​niem. ‒ Pan Va​len​te to był mój oj​ciec. Mo​żesz mi mó​wić Leo – uśmiech​nął się. – Co za in​te​res jest tak waż​ny, że nie może za​cze​kać do po​nie​dział​ku? Dara do​strze​gła szan​sę na zmia​nę te​ma​tu. ‒ Wy​ra​zy współ​czu​cia z po​wo​du nie​daw​nej śmier​ci two​je​go ojca. Ro​zu​miem, że po​grzeb od​był się w two​im ca​stel​lo w Ra​gu​sa? ‒ Tak sły​sza​łem. – Wzru​szył ra​mio​na​mi. – Lu​dzie umie​ra​ją co​dzien​nie, Daro. Wolę się sku​piać na czymś przy​jem​niej​szym. Na​wet przy wzmian​ce o ojcu z nią flir​to​wał. Play​boy w każ​dym calu. Zde​cy​do​wa​- ła się na bar​dziej bez​po​śred​nie po​dej​ście. ‒ Ca​stel​lo to pięk​ne hi​sto​rycz​ne miej​sce. Szko​da, że po​zo​sta​je przez więk​szość cza​su nie​za​miesz​ka​ne. ‒ Mam wra​że​nie, że cho​dzi tu o coś wię​cej niż tyl​ko po​ga​węd​kę. – Zmru​żył oczy, wszel​kie ozna​ki flir​tu znik​nę​ły. ‒ Z tego mię​dzy in​ny​mi po​wo​du tu je​stem. – Wy​czu​wa​jąc za​gro​że​nie, brnę​ła da​- lej. – Pro​po​nu​ję in​te​res zwią​za​ny z Ca​stel​lo Bel​la​mo. Za​pew​ni ci znacz​ne ko​rzy​ści. Wy​pa​li​ła to z całą śmia​ło​ścią, na jaką było ją tyl​ko stać, a on za​stygł. Wy​da​wa​ło się, że żar​to​bli​wy i cza​ru​ją​cy męż​czy​zna zni​ka na jej oczach; jego twarz przy​bra​ła twar​dy wy​raz. ‒ No cóż, wy​da​je się, że mar​no​wa​łaś za​rów​no swój czas, jak i mój. Po​wiem ci to, co po​wie​dzia​łem każ​de​mu sę​po​wi, któ​ry na​cho​dził mnie od śmier​ci ojca. Za​mek nie jest na sprze​daż. Dara po​krę​ci​ła gło​wą. ‒ Nie chcę go ku​pić. Chcę urzą​dzić tam we​se​le. Je​stem pew​na, że mo​że​my dojść do… Prze​rwał jej ru​chem dło​ni. ‒ Nie ob​cho​dzi mnie, czy chcesz tam urzą​dzić przy​tu​łek dla nie​wi​do​mych sie​rot. Spra​wa nie pod​le​ga dys​ku​sji. ‒ Ro​zu​miem, że za​mek od pew​ne​go cza​su po​zo​sta​je w bar​dzo złym sta​nie…

‒ I może taki po​zo​stać. Wbrew temu, co są​dzą lu​dzie, nie daję się zła​pać na małe gier​ki. Na​wet je​śli pro​po​zy​cje skła​da tak atrak​cyj​ny po​sła​niec. – Ob​rzu​cił ją nie​- spiesz​nym spoj​rze​niem od stóp do głów. – Ko​niec tej roz​mo​wy. Ktoś cię od​pro​wa​dzi. A te​raz, je​śli ze​chcesz mi wy​ba​czyć, mu​szę się za​jąć przy​ję​ciem. Wy​szedł z po​ko​ju, a Dara po​pa​trzy​ła za nim z nie​do​wie​rza​niem. Był to za​ska​ku​ją​cy zwrot sy​tu​acji. Wie​dzia​ła, że jego oj​ciec zmarł nie​daw​no; nie za​cho​wa​ła się zbyt tak​tow​nie, wspo​mi​na​jąc o tym, ale jaki mia​ła wy​bór? Naj​bar​- dziej lu​kra​tyw​ny kon​trakt w jej ka​rie​rze był na wy​cią​gnię​cie ręki, a ona oso​bi​ście przy​rze​kła pan​nie mło​dej ślub w Ca​stel​lo Bel​la​mo. Gdy​by w tym wy​pad​ku za​wio​dła, to mo​gła​by się po​że​gnać z ka​rie​rą. Nie za​mie​rza​ła pod​da​wać się bez wal​ki. Leo wszedł za kon​tu​ar i ode​słał mło​dą bar​man​kę znie​cier​pli​wio​nym ru​chem ręki. Po​tem na​lał so​bie spo​rą por​cję sta​rej whi​sky i wy​pił jed​nym hau​stem. Blon​dyn​ka go za​sko​czy​ła; nie bra​ko​wa​ło w jego świe​cie pięk​nych ko​biet, ale do​- strzegł w jej peł​nym de​ter​mi​na​cji spoj​rze​niu coś, co wzbu​dzi​ło w nim cie​ka​wość. Od mie​się​cy nie uda​ło się to żad​nej in​nej. Nikt nie śmiał roz​ma​wiać z nim o ojcu od cza​su jego gło​śnej śmier​ci. Ale za​cząć od tego, a po​tem przejść do kwe​stii zam​ku… znów się na​pił i par​sk​nął śmie​chem. Dziew​czy​na mia​ła tu​pet, to mu​siał jej przy​znać. Uświa​do​mił so​bie, że nie jest już sam w tym pry​wat​nym ba​rze. Po dru​giej stro​nie kon​tu​aru sta​nę​ła pan​na De​vlin. ‒ Dla ja​sno​ści: nie je​stem ni​czy​ją wy​słan​nicz​ką ani nie ba​wię się w gier​ki. Ni​g​dy. Była zła, a on uznał, że jest na co po​pa​trzeć. ‒ Ni​g​dy? Bez​u​stan​nie nisz​czysz dziś wie​czór moje fan​ta​zje, pan​no De​vlin. Do​strzegł za​rys sta​ni​ka pod bia​łą bluz​ką. Za​ci​snął pal​ce na szklan​ce. Upły​nę​ło za dużo cza​su, je​śli pod​nie​cał go wi​dok sta​ni​ka. ‒ Trak​tu​je pan co​kol​wiek po​waż​nie, pa​nie Va​len​te? Spoj​rza​ła na ze​ga​rek, niby znu​dzo​na, ale za​uwa​żył cień czer​wie​ni na jej po​licz​- kach. Nie re​ago​wa​ła na nie​go aż tak obo​jęt​nie, jak pró​bo​wa​ła to uda​wać. Oparł się o kon​tu​ar. ‒ Pew​ne rze​czy trak​tu​ję bar​dzo po​waż​nie. – Przez chwi​lę wpa​try​wał się w jej war​gi i uśmiech​nął się, gdy się cof​nę​ła za​kło​po​ta​na. – Otwo​rzy​łem ten klub dzie​sięć lat temu. Te​raz mam taki w każ​dym więk​szym mie​ście świa​ta. Trak​tu​ję biz​nes zwią​za​ny z przy​jem​no​ścia​mi bar​dzo po​waż​nie. ‒ Chcę roz​ma​wiać o swo​jej pro​po​zy​cji, nie o przy​jem​no​ściach. ‒ Szko​da, bo mam wra​że​nie, że zna​leź​li​by​śmy w tej kwe​stii wspól​ny ję​zyk. Zo​ba​czył ru​mie​niec na jej szyi. Po​ło​ży​ła ener​gicz​nym ru​chem to​reb​kę na kon​tu​arze. ‒ Za​wsze jest pan taki bez​po​śred​ni? Do dia​bła, mia​ła ra​cję. Za​cho​wy​wał się jak ja​ski​nio​wiec. Dla​cze​go tak na nie​go dzia​ła​ła? Była uszczy​pli​wa i dia​bel​nie po​cią​ga​ją​ca. Ale chcia​ła z nim roz​ma​wiać o jed​nej rze​czy, któ​rą był zde​cy​do​wa​ny igno​ro​wać. ‒ Za​sko​czy​łaś mnie. Nie​uzbro​jo​na ko​bie​ta omi​nę​ła sys​tem za​bez​pie​czeń wart mi​- lion euro. Robi na męż​czyź​nie wra​że​nie.

‒ A gdy​bym była męż​czy​zną, był​by pan mniej za​sko​czo​ny? Leo wy​buch​nął śmie​chem, pod​su​wa​jąc jej szkla​necz​kę whi​sky. ‒ Je​steś ożyw​cza, Daro. Niech to bę​dzie ofer​ta po​ko​ju w za​mian za moje nie​sto​- sow​ne za​cho​wa​nie. ‒ Dzię​ku​ję. Uję​ła szklan​kę obie​ma dłoń​mi; ten gest wy​dał mu się za​baw​nie ko​bie​cy. Leo przy​glą​dał jej się przez chwi​lę, po​tem do​pił swo​ją whi​sky. ‒ Wiesz, bio​rąc pod uwa​gę twój po​stę​pek, za​sta​na​wiam się, dla​cze​go to ja prze​- pra​szam. ‒ Po​tra​fię być prze​ko​nu​ją​ca – od​par​ła, po​pi​ja​jąc z za​do​wo​le​niem tru​nek. Po​czuł żyw​sze bi​cie ser​ca. ‒ Więc coś nas łą​czy. Wy​szedł zza baru i po​now​nie jej się przyj​rzał. Była cho​dzą​cą sprzecz​no​ścią. Na ze​wnątrz de​li​kat​na i pro​fe​sjo​nal​na, ale zdol​na wspiąć się na bu​dy​nek w spód​nicz​ce i szpil​kach. Za​sta​na​wiał się, dla​cze​go jesz​cze nie ka​zał jej wy​rzu​cić. Od​sta​wi​ła szklan​kę i spoj​rza​ła mu w oczy. ‒ Rano wy​jeż​dżam na Sy​cy​lię. Pro​szę, żeby roz​pa​trzył pan moją pro​po​zy​cję. ‒ Na​ru​szy​łaś wła​śnie pra​wo i ocze​ku​jesz, że będę ro​bił z tobą in​te​re​sy? ‒ Pro​szę tyl​ko o szan​sę. ‒ Na​praw​dę się spo​dzie​wasz, że po​zwo​lę wy​ko​rzy​stać ci sie​dem​set​let​ni za​mek w cha​rak​te​rze ja​kie​goś cyr​ku? ‒ Po pierw​sze to ślub. Po dru​gie, o ile wiem, za​mek jest nie​za​miesz​ka​ny od lat. Wie​lu lu​dzi utra​ci​ło pra​cę. Wie​my, że bie​da to na Sy​cy​lii pro​blem. Sły​szał ten ar​gu​ment już dzie​siąt​ki razy. ‒ Chy​ba prze​ce​niasz moją zdol​ność współ​czu​cia. ‒ Może, ale taki przy​cią​ga​ją​cy uwa​gę ślub sta​no​wił​by wiel​ką szan​sę dla mia​sta w ro​dza​ju Mon​te​roc​ca. Leo po​czuł dreszcz na dźwięk tej na​zwy. Nie było po​wo​du, by ży​wił ja​ki​kol​wiek sen​ty​ment wo​bec tego miej​sca, a miesz​kań​cy jego ro​dzin​ne​go mia​sta nic dla nie​go nie zna​czy​li. A jed​nak jej sło​wa wy​wo​ła​ły w nim nie​przy​jem​ne wra​że​nie. ‒ Zle​ci się cały rój pa​pa​raz​zich – za​uwa​żył. ‒ Oczy​wi​ście. Ale z tego, co wiem, nie by​ło​by to ta​kie złe. ‒ Za​glą​da​łaś ostat​nio do ta​blo​idów? ‒ Nie cie​szy się pan do​brą re​pu​ta​cją wśród miesz​kań​ców Sy​cy​lii. ‒ Cho​dzi o re​pu​ta​cję mo​je​go ojca, nie moją – spro​sto​wał. ‒ Tak, ale jego re​pu​ta​cja szko​dzi​ła panu w prze​szło​ści. Jest rze​czą wia​do​mą, że w swo​ich ro​dzin​nych stro​nach nie ma pan ani jed​ne​go klu​bu. Już chciał coś od​wark​nąć, ale wzru​szył tyl​ko non​sza​lanc​ko ra​mio​na​mi i na​chy​lił się do niej. ‒ Moż​na by po​my​śleć, że kie​ru​jesz się tro​ską. Wy​pro​sto​wa​ła się z miej​sca. ‒ Na szczę​ście obo​je wie​my, że tro​ska nie ma tu więk​sze​go zna​cze​nia. – Wska​za​- ła pu​ste sto​li​ki wo​kół. – Więc to jest to wiel​kie eks​klu​zyw​ne przy​ję​cie? ‒ Dzi​siaj to tyl​ko wstęp. Niż​sze pię​tra są otwar​te dla paru wy​bra​nych go​ści. Wła​- ści​wa im​pre​za jest ju​tro.

Po​de​szła do wiel​kie​go okna, od pod​ło​gi do su​fi​tu, przez któ​re wi​dać było cały klub. ‒ Czy prze​sta​je pan pod​czas ofi​cjal​nych uro​czy​sto​ści tyl​ko z nic nie​zna​czą​cy​mi ludź​mi? ‒ No cóż, jak do​tąd za​bie​ra mi czas pew​na upar​ta blon​dyn​ka. Zi​gno​ro​wa​ła tę uwa​gę, a na jej twa​rzy po​ja​wił się wy​raz sku​pie​nia. ‒ Za​uwa​żył pan, że te wszyst​kie aran​ża​cje wod​ne od​dzie​la​ją hol od po​zo​sta​łej czę​ści klu​bu? Leo po​dą​żył za jej wzro​kiem. ‒ Oświe​tle​nie par​kie​tu jest zbyt moc​ne – cią​gnę​ła. – Ła​god​niej​sza ilu​mi​na​cja by​ła​- by znacz​nie lep​sza. Znów po​dą​żył za jej wzro​kiem, wy​raź​nie za​cie​ka​wio​ny. ‒ Chcia​ła​byś zwró​cić uwa​gę na coś jesz​cze? Już chcia​ła się ode​zwać, ale się roz​my​śli​ła. ‒ Śmia​ło, już za​czę​łaś, Nie krę​puj się. Uniósł wy​zy​wa​ją​co brew, do​strze​ga​jąc de​li​kat​ny ru​mie​niec na jej po​licz​kach. ‒ Cho​dzi o… strój pań​skie​go per​so​ne​lu. Nie pa​su​je. Jest zbyt… krzy​kli​wy i fry​- wol​ny. ‒ Pla​ty​na to na​sza fir​mo​wa bar​wa. Te stro​je nie są krzy​kli​we, tyl​ko błysz​czą​ce. Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. ‒ Dla mnie są krzy​kli​we. Nie chcia​łam się źle wy​ra​żać o pań​skim sty​lu. ‒ Wy​da​wa​ło mi się, że za​wsze je​steś szcze​ra – oznaj​mił z przy​ga​ną. ‒ Pró​bu​ję tyl​ko panu do​wieść, że wiem, o czym mó​wię. Przy wszyst​kich im​pre​- zach obo​wią​zu​je ta sama za​sa​da – żeby lu​dzie je za​pa​mię​ta​li. Ma pan tu do czy​nie​- nia z eks​klu​zyw​ną klien​te​lą, któ​ra za​wsze ocze​ku​je cze​goś wy​jąt​ko​we​go. Aku​rat na tym się znam. ‒ I do​strze​gasz to wszyst​ko? ‒ Mam oko do szcze​gó​łów. Może nie na​da​ję się na gwiaz​dę przy​jęć, ale wiem, jak je urzą​dzać. ‒ A mój klub nie speł​nia two​ich kla​sycz​nych stan​dar​dów? ‒ Nie mam kla​sycz​nych stan​dar​dów. W moim świe​cie ist​nie​je do​sko​na​łość albo po​raż​ka. ‒ Ach, więc do​strze​gasz tu po​raż​kę? Dara mil​cza​ła. Par​sk​nął śmie​chem. ‒ Sło​wo daję, nie spo​tka​łem jesz​cze ni​ko​go, kto by mnie ob​ra​żał po to, żeby pod​- pi​sać ze mną ja​kiś kon​trakt. ‒ Wie​rzę w szcze​rość. I je​śli wy​bie​rze pan moją fir​mę, De​vlin Events, na or​ga​ni​- za​to​ra uro​czy​sto​ści we​sel​nej w swo​im ca​stel​lo, może pan li​czyć wy​łącz​nie na szcze​- rość. Pa​trzył przez chwi​lę na tłum go​ści w dole. ‒ A więc pla​nu​jesz wy​pra​wić fan​ta​stycz​ne we​se​le i jed​no​cze​śnie pod​bu​do​wać mój pu​blicz​ny wi​ze​ru​nek? Mie​rzysz chy​ba za wy​so​ko. ‒ Moje kom​pe​ten​cje mó​wią same za sie​bie. Pod​pi​sy​wa​łam kon​trak​ty z du​ży​mi sie​cia​mi sku​pia​ją​cy​mi ku​ror​ty na Sy​cy​lii: San​to, Luc​che​si i Ot​tan​ta.

‒ Pra​co​wa​łaś dla Luc​che​si Gro​up? ‒ Je​stem nie​za​leż​nym kon​sul​tan​tem. Za​trud​ni​li mnie przy kil​ku oka​zjach, a naj​- waż​niej​szą było zło​te we​se​le Umber​ta i Glo​rii. Małe gar​den par​ty w ich domu ro​- dzin​nym, ale… ‒ Je​steś po imie​niu z Umber​tem Luc​che​si? ‒ Tak. Za​pro​po​no​wał mi pra​cę, ale grzecz​nie od​mó​wi​łam. Wolę być swo​im wła​- snym sze​fem. Leo pod​szedł do oszklo​nej ścia​ny i po​pa​trzył na klub z wy​so​ko​ści an​tre​so​li. No cóż, to wszyst​ko prze​sta​ło być je​dy​nie in​te​re​su​ją​ce, a sta​ło się od​kryw​cze. Za​sta​na​- wiał się, czy ta dziew​czy​na uświa​da​mia so​bie wagę tego, co wła​śnie wy​ja​wi​ła. Może wszyst​ko było zwy​kłym zmy​śle​niem; bądź co bądź, mu​sia​ła czy​tać o nim w in​ter​ne​- cie. Wie​dział jed​nak, że nie ma tam na​wet sło​wa o nim i Luc​che​sim… o ich nie​daw​- nych nie​po​ro​zu​mie​niach. Biz​nes był w przy​pad​ku Sy​cy​lij​czy​ków spra​wą pry​wat​ną i choć on sam nie po​sta​wił sto​py na wy​spie od po​nad osiem​na​stu lat, wciąż po​zo​sta​- wał praw​dzi​wym si​ci​lia​no. Za​klął, gdy za​dzwo​ni​ła jego ko​mór​ka; roz​ma​wiał przez dzie​sięć se​kund. ‒ Wzy​wa​ją mnie. Nie​któ​rzy go​ście się nie​cier​pli​wią. Spu​ści​ła wzrok. ‒ No cóż, dzię​ku​ję, że po​świę​cił mi pan swój czas, pa​nie Va​len​te. – Wy​cią​gnę​ła do nie​go rękę. Zi​gno​ro​wał jej gest. ‒ Mów mi Leo. I źle mnie zro​zu​mia​łaś. Ta roz​mo​wa nie do​bie​gła jesz​cze koń​ca. ‒ Nie? ‒ W żad​nym ra​zie – uśmiech​nął się. – Daj mi go​dzi​nę. Wte​dy po​mó​wi​my. ‒ Mam tu zo​stać? ‒ Za​słu​ży​łaś na od​po​czy​nek po tym swo​im ka​ska​der​skim nu​me​rze, Daro. Zejdź na dół, na​pij się, po​tańcz. I po​ćwicz ko​rzy​sta​nie ze scho​dów. Ru​szył w stro​nę pry​wat​nej win​dy. ‒ Jak cię znaj​dę? – za​wo​ła​ła za nim. ‒ Nie martw się. Ja znaj​dę cie​bie. Leo uśmiech​nął się, kie​dy drzwi win​dy za​mknę​ły się po​wo​li, a zgrab​na syl​wet​ka Dary znik​nę​ła mu sprzed oczu. Za​mie​rzał do​pro​wa​dzić ten krót​ki epi​zod do koń​ca.

ROZDZIAŁ DRUGI Skó​rza​ne stoł​ki ba​ro​we na​praw​dę były naj​więk​szym wro​giem dziew​czy​ny. Po​pra​wi​ła po raz set​ny brzeg dłu​giej spód​ni​cy. Czu​ła się bez​na​dziej​nie w tym stro​ju; spraw​dza​ła bez​u​stan​nie mej​le na swo​im te​le​fo​nie. Zni​ka​ły na jej oczach. Oczy​wi​ście – roz​ła​do​wa​na ba​te​ria. Wsa​dzi​ła bez​u​ży​tecz​ne urzą​dze​nie do to​reb​- ki. Mu​zy​ka była za gło​śna, poza tym pa​no​wał tu nie​zno​śny upał. Nie wspo​mi​na​jąc już o tym, że gdy tyl​ko usia​dła przy ba​rze, gru​pa nie​zwy​kle gru​biań​skich mo​de​lek ko​- men​to​wa​ła jej przy​by​cie. Pod​czas po​dob​nych im​prez trzy​ma​ła się zwy​kle z boku, wy​da​jąc po​le​ce​nia swo​im pod​wład​nym. Bez​u​ży​tecz​ne sie​dze​nie przy kon​tu​arze dzia​ła​ło jej na ner​wy. Roz​glą​da​ła się z za​wo​do​we​go na​wy​ku. Jak na tak eli​tar​ną im​pre​zę, przy​ję​cie od​- bie​ga​ło od wy​so​kich stan​dar​dów, któ​rych Dara mo​gła​by ocze​ki​wać. Uni​for​my per​- so​ne​lu, o czym wcze​śniej mó​wi​ła Le​owi Va​len​te, przy​po​mi​na​ły stro​je te​atral​ne – krzy​kli​we srebr​ne tu​ni​ki z fir​mo​wą na​zwą: Pla​ti​num. Po​my​śla​ła, że im wcze​śniej stąd wyj​dzie, tym le​piej. Prze​śla​do​wał ją nie​po​kój, kie​- dy nie ro​bi​ła nic pro​duk​tyw​ne​go. Ro​zej​rza​ła się po tłu​mie i po​czu​ła ucisk w doł​ku, gdy go do​strze​gła. Stał po dru​giej stro​nie par​kie​tu, w oto​cze​niu lu​dzi z me​diów. Prze​wyż​szał in​nych męż​czyzn o gło​wę, a ma​ry​nar​ka ide​al​nie pod​kre​śla​ła jego sze​ro​kie bar​ki. Nie po​win​na tego za​uwa​żać. Po​win​na być wście​kła, że za​po​mniał o swo​jej obiet​- ni​cy. Ta „go​dzi​na” upły​nę​ła dwa​dzie​ścia mi​nut wcze​śniej. Za​czę​ła się wa​chlo​wać pod​kład​ką pod szklan​kę i zo​ba​czy​ła, że bar​man w sre​- brzy​stym stro​ju sta​wia przed nią ja​kie​goś wy​szu​ka​ne​go drin​ka. ‒ Nie za​ma​wia​łam tego – po​wie​dzia​ła. ‒ Od si​gno​ra Va​len​te. Dla jego pięk​nej blond to​wa​rzysz​ki – oznaj​mił z grzecz​nym uśmie​chem. Naj​wi​docz​niej nie za​po​mniał o niej, po​my​śla​ła. Po​pa​trzy​ła na drin​ka. Był to spie​- nio​ny cock​ta​il o kre​mo​wej bar​wie. ‒ Co to ta​kie​go? – spy​ta​ła. Mło​dy bar​man na​chy​lił się do niej z uśmie​chem. ‒ Po an​giel​sku na​zy​wa się to chy​ba „krzy​czą​cy or​gazm”. Za​chły​snę​ła się nie​szczę​snym cock​ta​ilem i par​sk​nę​ła na kon​tu​ar. Po​czu​ła, że się czer​wie​ni; bar​man od​su​nął się po​spiesz​nie, ale zdą​ży​ła za​uwa​żyć, że się uśmiech​nął. Do​strze​gła, że gru​pa mo​de​lek przy​glą​da jej się z jesz​cze więk​szą uwa​gą. Jed​na oznaj​mi​ła gło​śno, że stan​dar​dy Lea Va​len​te mu​sia​ły się bar​dzo ob​ni​żyć. Za​ru​mie​ni​ła się z za​że​no​wa​nia. Dla​te​go pro​sił, by zo​sta​ła? Czy Leo Va​len​te ocze​- ki​wał, że się z nim prze​śpi, by sfi​na​li​zo​wać kon​trakt? Do​zna​ła cze​goś bar​dzo bli​- skie​go pod​nie​ce​niu.

Otrzą​snę​ła się szyb​ko z tego wra​że​nia. Po​trze​bo​wa​ła jego po​mo​cy – była to praw​da. Ale nie za cenę dumy. Po​stą​pi​ła głu​pio, obie​cu​jąc Ca​stel​lo Bel​la​mo Por​tii Pal​mer, nie py​ta​jąc naj​pierw o zda​nie wła​ści​cie​la. Mo​gła tyl​ko sie​dzieć tu​taj i uda​- wać za​ba​wecz​kę mi​lio​ne​ra na naj​bliż​szą noc albo zmie​rzyć się z kon​se​kwen​cja​mi. Jej re​pu​ta​cja za​wo​do​wa zo​sta​ła​by oca​lo​na, ale duma… to była inna spra​wa. Pod​jąw​szy de​cy​zję, chwy​ci​ła tor​bę i za​czę​ła się prze​py​chać do wyj​ścia. Kie​dy w koń​cu wy​szła na chłod​ne noc​ne po​wie​trze, wy​da​ło jej się, że ucie​kła z sa​me​go pie​kła. Prze​klę​ty Leo Va​len​te i jego wspa​nia​ły nie​osią​gal​ny za​mek. Przy​po​mnia​ła so​bie, że ma roz​ła​do​wa​ną ko​mór​kę. Ru​szy​ła z po​wro​tem w stro​nę klu​bu i po​pro​si​ła ho​- stes​sę o we​zwa​nie tak​sów​ki. Ko​bie​ta ski​nę​ła gło​wą i we​szła do środ​ka. Dara sta​ła na brze​gu chod​ni​ka, okry​wa​jąc się szczel​niej kurt​ką. Może po​win​na tam wró​cić i pod​jąć jesz​cze jed​ną pró​bę? W prze​ciw​nym ra​zie mu​sia​ła​by oświad​- czyć Por​tii Pal​mer, że kła​ma​ła w spra​wie wy​ma​rzo​ne​go we​se​la w Mon​te​roc​ca. Ak​- tor​ka sły​nę​ła z tego, że wcią​ga​ła na czar​ną li​stę wszyst​kich, któ​rzy ją za​wie​dli. A na to się wła​śnie za​no​si​ło. Nie mia​ła po​ję​cia, co ją pod​ku​si​ło, by zdo​być się na tak idio​tycz​ne po​su​nię​cie. Za​- wsze po​stę​po​wa​ła we​dług za​sad. Dla​cze​go nie mo​gła za​ła​twić spra​wy z ja​kimś mi​- łym star​szym czło​wie​kiem, tyl​ko z Sy​cy​lij​czy​kiem ob​da​rzo​nym okrut​nym po​czu​ciem hu​mo​ru? Drzwi klu​bu otwo​rzy​ły się gwał​tow​nie, co wy​rwa​ło ją z za​my​śle​nia. Dara ob​ró​ci​ła się na pię​cie i sta​nę​ła twa​rzą w twarz z obiek​tem swo​ich roz​wa​żań. ‒ Za​wsze ucie​kasz ze spo​tkań biz​ne​so​wych czy też sta​no​wię wy​ją​tek? – spy​tał, za​trzy​mu​jąc się przed nią. Od​dy​chał cięż​ko jak po wy​czer​pu​ją​cym bie​gu. ‒ Czę​sto​wa​nie drin​kiem o ob​sce​nicz​nej na​zwie na​zy​wasz spo​tka​niem biz​ne​so​- wym? ‒ Spra​wia​łaś wra​że​nie ko​goś, kogo na​le​ży roz​ba​wić. Może nie było to zbyt wy​ra​- fi​no​wa​ne. ‒ Na​praw​dę masz spa​czo​ne po​czu​cie hu​mo​ru. Nie je​stem go​to​wa… na ja​kie​kol​- wiek gier​ki, by do​stać to, o co mi cho​dzi. Uniósł brew, ro​zu​mie​jąc naj​wy​raź​niej. ‒ Przy​kro mi, że mu​szę cię roz​cza​ro​wać, ale nie mam w zwy​cza​ju za​cią​gać ko​- biet do swo​je​go łóż​ka siłą. Za​czer​wie​ni​ła się. ‒ Tak czy ina​czej prę​dzej pie​kło by za​mar​z​ło, niż wy​na​jął​byś swój za​mek. Sam tak po​wie​dzia​łeś. ‒ Ca​stel​lo Bel​la​mo to moja kar​ta prze​tar​go​wa. Sprawdź się, a roz​wa​żę kon​trakt. ‒ Jak do​kład​nie mam się spraw​dzić? ‒ Ju​trzej​sze otwar​cie bę​dzie bar​dzo eks​klu​zyw​ną im​pre​zą. Wy​da​jesz się oso​bą, któ​ra ma swo​je zda​nie w róż​nych spra​wach… chciał​bym zo​ba​czyć cię w ak​cji. Zmarsz​czy​ła czo​ło. ‒ Nie ro​zu​miem… ofe​ru​jesz mi pra​cę? ‒ Coś w ro​dza​ju te​stu, któ​ry po​ka​że, czy po​wi​nie​nem ci za​ufać. Tym​cza​so​wą po​- sa​dę kon​sul​tant​ki. Zrób na mnie wra​że​nie, a roz​wa​żę two​ją pro​po​zy​cję. Zi​gno​ro​wa​ła gład​ki ton jego gło​su.

‒ Ale dla​cze​go w ogó​le mi to pro​po​nu​jesz? Na czym po​le​ga two​ja gra? Cmok​nął. ‒ Taka nie​uf​na. Cie​ka​wi mnie, czy je​steś tak bez​względ​nie am​bit​na, jak twier​- dzisz. ‒ Więc je​śli zdam eg​za​min, za​ufasz mi? ‒ Może… Cóż był​by ze mnie za biz​nes​men, gdy​bym ufał każ​dej pięk​nej blon​dyn​- ce, któ​ra za​pro​po​no​wa​ła mi in​te​res? – Wy​cią​gnął do niej rękę. – Za​tem, Daro De​- vlin, je​steś go​to​wa za​ry​zy​ko​wać swo​ją nie​ska​zi​tel​ną re​pu​ta​cję dla ja​kie​goś sta​re​go zam​ku? ‒ Sło​wo „za​ry​zy​ko​wać” su​ge​ru​je, że mogę prze​grać. Uści​snę​ła mu dłoń i po​czu​ła pod​nie​ce​nie. Zda​wa​ło się, że żar jego cia​ła prze​ni​ka w jej żyły. Na​chy​lił się i przy​warł usta​mi do jej po​licz​ka, po​tem do dru​gie​go. Dara sta​ła jak ska​mie​nia​ła, kie​dy się cof​nął. Był to for​mal​ny po​ca​łu​nek, ale bli​- skość tego męż​czy​zny, cie​pło jego cia​ła, za​le​d​wie kil​ka cen​ty​me​trów od jej cia​ła… Za​uwa​ży​ła, że przy​glą​da jej się uważ​nie. ‒ Mój kie​row​ca od​wie​zie cię bez​piecz​nie do ho​te​lu. – Wska​zał li​mu​zy​nę, któ​ra wła​śnie pod​je​cha​ła. – Do ju​tra, Daro… Spoj​rzał na nią jesz​cze raz i znik​nął w swej ja​ski​ni grze​chu. Po​czu​ła nie​przy​jem​ne ła​sko​ta​nie w brzu​chu, uświa​do​miw​szy so​bie, na co się wła​- śnie zgo​dzi​ła. W kwe​stii zam​ku osią​gnę​ła wię​cej, niż do​tąd się ko​mu​kol​wiek uda​ło. Mia​ła jed​nak wra​że​nie, że jed​no​cze​śnie wsko​czy​ła do wody, w któ​rej pły​wa​ją wy​- głod​nia​łe re​ki​ny. Nie, po​pra​wi​ła się w my​ślach. Je​den re​kin. Leo Va​len​te był dra​pież​ni​kiem o gład​kim ję​zy​ku, jej zaś uda​ło się w ja​kiś spo​sób wzbu​dzić w nim za​in​te​re​so​wa​nie. Nie za​mie​rza​ła mar​no​wać ta​kiej szan​sy. Po​sta​no​- wi​ła, że naj​pierw za​dzi​wi go swo​im do​świad​cze​niem za​wo​do​wym – a po​tem przed​- sta​wi pro​po​zy​cję do​ty​czą​cą zam​ku. Uśmiech​nę​ła się na myśl o jego pew​nej sie​bie aro​gan​cji. Cza​sem na​wet re​ki​ny po​trze​bo​wa​ły lek​cji. Jej ho​tel nie był szcze​gól​nie luk​su​so​wy, ale wy​star​cza​ją​co przy​zwo​ity na tak krót​- ki okres po​by​tu. No i po łóż​ku nie ła​zi​ły ro​ba​ki. Po​sta​no​wi​ła zejść na dół, żeby spo​żyt​ko​wać tro​chę ner​wo​wej ener​gii, któ​ra się w niej sku​mu​lo​wa​ła od po​przed​nie​go wie​czo​ru. Nie zmru​ży​ła oka aż do świ​tu, a po​- tem wy​sko​czy​ła z łóż​ka i za​czę​ła się za​sta​na​wiać nad pla​na​mi do​ty​czą​cy​mi wie​czor​- nej im​pre​zy. Były bar​dzo do​bre – nie​któ​re na​wet wspa​nia​łe – ale nie ozna​cza​ło to, że tra​fią ko​mu​kol​wiek do prze​ko​na​nia. Ubra​ła się i za​czę​ła cho​dzić po po​ko​ju, ale go​dzi​nę póź​niej się roz​my​śli​ła. Co​kol​wiek Leo Va​len​te pla​no​wał na ten wie​czór, wąt​pi​ła, czy ma to coś wspól​ne​go z jej ta​len​ta​mi or​ga​ni​za​cyj​ny​mi. Wie​dzia​ła, że w przy​pad​ku Ca​stel​lo Bel​la​mo musi go prze​ko​nać siłą swo​jej lo​gi​ki. Do​szła do wnio​sku, że rów​nie do​brze może w tej trud​nej dla niej chwi​li za​po​znać się z oko​licz​ny​mi atrak​cja​mi. W lob​by ho​te​lo​wym znaj​do​wał się nie​wiel​ki punkt in​for​ma​cji tu​ry​stycz​nej. Po​wie​- dzia​ła, że chce w cią​gu kil​ku go​dzin obej​rzeć naj​cie​kaw​sze miej​sca w Me​dio​la​nie. Dziew​czy​na za​czę​ła szyb​ko wy​szu​ki​wać dla niej mapy i bro​szu​ry. Do​da​ła też, że będą po​trzeb​ne bi​le​ty tram​wa​jo​we, i znik​nę​ła na chwi​lę za nie​wiel​ki​mi drzwia​mi na

ty​łach. Dara wy​ję​ła ze sto​ja​ka ja​kiś ko​lo​ro​wy ma​ga​zyn i za​czę​ła dla za​bi​cia cza​su prze​- rzu​cać stro​ny. Znie​ru​cho​mia​ła na wi​dok zna​jo​mej syl​wet​ki wy​so​kie​go, ciem​no​wło​se​- go wła​ści​cie​la Pla​ti​num. U góry wid​nia​ło: „Klub Sa​mot​nych Serc”. Ro​ze​śmia​ła się nie​mal na myśl o tym, że Leo Va​len​te mógł​by być sa​mot​ny. Ten czło​wiek miał ko​bie​ty u swych stóp, do​kąd​kol​wiek się uda​wał. Na tym zdję​ciu był pół​na​gi i sie​dział przy ba​se​nie, z głę​bo​kim znu​dze​niem na twa​rzy. W dym​ku nad jego gło​wą wid​nia​ła in​for​ma​cja, że „bied​ny Leo” jest zmę​czo​ny su​per​mo​del​ka​mi i chce się ustat​ko​wać. „Czy znaj​dzie się od​waż​na lwi​ca, któ​ra tego lwa okieł​zna?” Ob​ró​ci​ła stro​nę, żeby na nie​go nie pa​trzeć. Rze​czy​wi​ście, okre​śle​nie „lew” pa​so​- wa​ło do nie​go o wie​le bar​dziej niż „re​kin”. Czy​ta​ła gdzieś, że te wiel​kie koty lu​bią się po​ba​wić je​dze​niem, za​nim je po​żrą. Opis, któ​ry pa​so​wał do Lea Va​len​te jak ulał. Przy​po​mnia​ła so​bie, jak na nią pa​trzył ze​szłe​go wie​czo​ru. Po​czu​ła dreszcz nie​po​- ko​ju. Ja​sne, był atrak​cyj​nym męż​czy​zną, ona jed​nak przez ostat​nie pięć lat igno​ro​- wa​ła nie​zli​czo​nych atrak​cyj​nych męż​czyzn i nie za​mie​rza​ła tego zmie​niać. Nie mia​- ła dla nich cza​su i była z tego po​wo​du za​do​wo​lo​na. ‒ In​te​re​su​ją cię naj​śwież​sze plot​ki, Daro? Pod​nio​sła gwał​tow​nym ru​chem gło​wę i do​strze​gła zna​jo​me iro​nicz​ne spoj​rze​nie szma​rag​do​wych oczu. Leo uniósł py​ta​ją​co brew. ‒ Jak wi​dać, moje „sa​mot​ne ser​ce” jest war​te two​jej uwa​gi… Nie wy​glą​da​łaś mi na ko​goś, kto czy​ta ta​kie rze​czy. Dara uświa​do​mi​ła so​bie, że wciąż trzy​ma ten szma​tła​wy ma​ga​zyn. ‒ Nie in​te​re​su​ją mnie – od​par​ła po​spiesz​nie. – Prze​glą​da​łam to, cze​ka​jąc na in​for​- ma​cje, o któ​re pro​si​łam. Odło​ży​ła czym prę​dzej ma​ga​zyn i za​ło​ży​ła ko​smyk nie​sfor​nych wło​sów za ucho. Wy​da​wał się wyż​szy i bar​dziej im​po​nu​ją​cy niż po​przed​nie​go wie​czo​ru; ciem​ne dżin​sy i brą​zo​wa skó​rza​na kurt​ka pod​kre​śla​ły aurę szorst​kiej nie​dba​ło​ści, jaka zda​- wa​ła się go za​wsze ota​czać. Skąd wie​dział, gdzie się za​trzy​ma​ła? Nie przy​po​mi​na​ła so​bie, by wy​mie​ni​ła na​- zwę ho​te​lu. Poza tym im​pre​za mia​ła się za​cząć do​pie​ro za osiem go​dzin. Czy zja​wił się, by po​wie​dzieć, że jed​nak nie da jej szan​sy? Ze​szłe​go wie​czo​ru mia​ła szczę​ście, za​ska​ku​jąc go i wzbu​dza​jąc jego za​in​te​re​so​wa​nie. Może wstał rano i uznał, że uległ im​pul​so​wi? Po​my​śla​ła o swo​ich czar​nych dżin​sach i weł​nia​nym swe​trze, ża​łu​jąc, że nie ubra​ła się bar​dziej pro​fe​sjo​nal​nie. Wło​ży​ła buty na ni​skim ob​ca​sie z my​ślą o dłu​gim spa​ce​- rze po mie​ście. Te​raz, sto​jąc przed nim, po raz pierw​szy w ży​ciu czu​ła się ni​ska. Mia​ła sto sie​dem​dzie​siąt cen​ty​me​trów wzro​stu, ale le​d​wie się​ga​ła mu bro​dy. W tym mo​men​cie z za​ple​cza po​wró​ci​ła dziew​czy​na i po​ło​ży​ła na la​dzie bi​let tram​- wa​jo​wy i stos bro​szu​rek i map. ‒ Już tego nie po​trze​bu​je – po​wie​dział Leo i pod​su​nął wszyst​ko z po​wro​tem w stro​nę bied​nej dziew​czy​ny, któ​ra się za​czer​wie​ni​ła. Dara jęk​nę​ła. Czy i ona tak wy​glą​da​ła po​przed​niej nocy? ‒ Za​mie​rza​łam się tym po​słu​żyć – oznaj​mi​ła, się​ga​jąc po sto​sik pa​pie​rów. Nie chcia​ła mu ustę​po​wać i psuć so​bie dnia z po​wo​du jego ka​pry​sów.

‒ O ile wiem, dzi​siej​szy dzień za​re​zer​wo​wa​łaś dla mnie. – Oparł się nie​dba​le o kon​tu​ar. – Tak jak wczo​raj po​wie​dzia​łem, Daro, je​stem im​pul​syw​nym czło​wie​- kiem. Je​śli tak bar​dzo pra​gniesz ze mną pra​co​wać, mu​sisz się na​uczyć żyć we​dług mo​ich za​sad. Sko​ro po​sta​no​wi​łem za​brać cię na lunch, po​win​naś za​po​mnieć o swo​- ich pla​nach. Po​czu​ła dreszcz na ple​cach. To było śmiesz​ne; na do​brą spra​wę na​ka​zy​wał jej po​- słu​szeń​stwo. Za​sta​na​wia​ła się nad ja​kąś dow​cip​ną od​po​wie​dzią. Nic nie przy​szło jej do gło​wy. Była tu po to, by do​stać upra​gnio​ną rolę, a tym sa​mym mu​sia​ła przy​stać na jego grę. ‒ W po​rząd​ku. – Wsu​nę​ła to​reb​kę pod pa​chę i unio​sła bro​dę. – Je​stem cał​ko​wi​cie do two​jej dys​po​zy​cji. Uśmiech​nął się nie​znacz​nie. ‒ Gra​tu​la​cje. Za​li​czy​łaś wła​śnie pierw​szy test. Ale nie za​mie​rzam cię jesz​cze zwal​niać, Daro. Leo ni​g​dy nie my​ślał, że wi​dok je​dzą​cej ko​bie​ty spra​wi mu taką sa​tys​fak​cję. Lu​bił od​wie​dzać tę małą trat​to​rię, ile​kroć był w Me​dio​la​nie, ale nie przy​po​mi​nał so​bie, by wcze​śniej ja​ka​kol​wiek to​wa​rzysz​ka przy sto​le tak go fa​scy​no​wa​ła. Ja​dła uważ​nie, na​wi​ja​jąc spa​ghet​ti ści​śle i do​kład​nie na wi​de​lec. Nie chcia​ła mó​wić z peł​ny​mi usta​- mi i pa​trzy​ła na nie​go prze​ra​żo​na, kie​dy sam ro​bił to bez za​sta​no​wie​nia. Wy​bra​ła ma​ka​ron z owo​ca​mi mo​rza. Nie po​pro​si​ła o menu i przy​sta​ła ła​ska​wie na su​ge​stię kel​ne​ra, pro​po​nu​ją​ce​go pół​mi​sek za​ką​sek. Leo na​pił się wody, pod​czas gdy Dara ra​czy​ła się ostat​nią por​cją. Ja​dła tak de​li​- kat​nie, że na​wet nie za​uwa​żył, że wszyst​ko po​chło​nę​ła. ‒ Wi​dzę, że je​dze​nie to two​ja ko​lej​na pa​sja – za​uwa​żył z uśmie​chem. Otar​ła ostroż​nie usta ser​wet​ką. ‒ Od kie​dy się tu prze​pro​wa​dzi​łam. Zja​wił się kel​ner, by za​brać ta​le​rze, i za​pro​po​no​wał de​ser. Od​mó​wi​li grzecz​nie. Roz​sia​dła się wy​god​nie, za​do​wo​lo​na z po​sił​ku. Wy​obra​ził so​bie, że być może tak wła​śnie wy​glą​da po przy​jem​no​ściach in​ne​go ro​dza​ju, i po​czuł dreszcz. ‒ Ko​bie​ty, któ​re lu​bią jeść, to rzad​kość w moim świe​cie. Spoj​rza​ła przez okno. ‒ Ko​bie​ty w two​im świe​cie mu​szą być bar​dzo smut​ne i głod​ne. Leo uśmiech​nął się. ‒ Sy​cy​lij​czyk po​my​ślał​by, że śni, ma​jąc przy boku pięk​ną ko​bie​tę, któ​ra zja​da cały po​si​łek. Zi​gno​ro​wa​ła jego kom​ple​ment. ‒ Praw​dę mó​wiąc, kie​dy po raz pierw​szy przy​je​cha​łam do Sy​ra​kuz, ja​dłam tyl​ko ka​nap​ki z szyn​ką i spa​ghet​ti z so​sem po​mi​do​ro​wym. ‒ To w tym kra​ju ka​ral​ne. ‒ Szyb​ko się o tym prze​ko​na​łam. Je​den ko​le​ga za​cią​gnął mnie do domu swo​jej mat​ki i ka​zał mi wy​znać moje grze​chy. ‒ Wło​skie mat​ki na ogół nie wy​ba​cza​ją ta​kich rze​czy. Cud, że prze​ży​łaś. Po​my​ślał o wła​snym wy​cho​wa​niu. O słu​żą​cych w zam​ko​wej kuch​ni. O mil​czą​cych po​sił​kach z nia​nią. Za​sko​czo​ny tymi re​flek​sja​mi, sku​pił się na uśmiech​nię​tej twa​rzy

Dary. ‒ Nie było mi do śmie​chu. Ko​bie​ta przy​rzą​dzi​ła dwa​na​ście ro​dza​jów ma​ka​ro​nu w cią​gu go​dzi​ny. Ni​g​dy nie spo​tka​łam się z tak dra​stycz​ną re​ak​cją na kwe​stię je​dze​- nia. ‒ Moi ro​da​cy nie sły​ną z wraż​li​wo​ści. – Do​pił kawę. – Po​wiedz praw​dę: ja​dłaś od tam​tej pory zwy​kły sos po​mi​do​ro​wy? Uśmiech​nę​ła się. ‒ Nie w sy​tu​acji, gdy za​le​ża​ło od tego moje ży​cie. ‒ Więc za​li​czy​łaś dru​gi test. Z miej​sca spo​waż​nia​ła. ‒ Ile te​stów mnie jesz​cze cze​ka? ‒ Nie wy​zna​czam gra​nic w roz​wo​ju, Daro. Je​stem pe​wien, że jako biz​ne​swo​man ro​zu​miesz to do​sko​na​le. ‒ Cie​szę się, że to mó​wisz. Wła​śnie roz​wa​ża​łam kil​ka po​my​słów à pro​pos two​jej wie​czor​nej im​pre​zy. Chy​ba że kłó​ci się to z moją rolą tym​cza​so​wej kon​sul​tant​ki? Ta ko​bie​ta po​tra​fi​ła go zi​ry​to​wać. ‒ Nie trać cza​su. Wy​ję​ła ta​blet i przy​stą​pi​ła do pro​wi​zo​rycz​nej pre​zen​ta​cji, na​kre​śla​jąc plan w ogól​nych za​ry​sach i wska​zu​jąc new​ral​gicz​ne miej​sca. ‒ Wi​dzisz więc, że je​śli po​dzie​lisz uro​czy​stość na dwie czę​ści, unik​niesz sy​tu​acji, w któ​rej twoi biz​ne​so​wi klien​ci mogą się po​czuć ura​że​ni – oświad​czy​ła na ko​niec. Leo pa​trzył na ekran. Było to ge​nial​ne. Dara w bar​dzo krót​kim cza​sie osią​gnę​ła to, cze​go nie uda​ło się sied​miu do​rad​com od tego ro​dza​ju im​prez. I to dzię​ki jed​ne​- mu spoj​rze​niu z wyż​sze​go pię​tra. ‒ Zdą​żysz to wszyst​ko zor​ga​ni​zo​wać przed wie​czo​rem? ‒ Ja​sne – od​par​ła z de​ter​mi​na​cja w oczach. ‒ We​zwę swo​ich lu​dzi i bę​dziesz mo​gła za​brać się do pra​cy. Po​pa​trzy​ła na nie​go za​sko​czo​na. ‒ Czy twoi lu​dzie nie będą mieć pre​ten​sji, że ktoś obcy pa​trzy im na ręce? ‒ Za​sta​na​wiam się, czy to nie ja po​wi​nie​nem mieć pre​ten​sje do nich. Wy​raź​nie się od​prę​ży​ła. ‒ Cie​szę się, że je​steś otwar​ty na zmia​ny. Ro​ze​śmiał się. ‒ Sło​wo „zmia​na” to w tym wy​pad​ku eu​fe​mizm. Spra​wy naj​wy​raź​niej wy​ma​ga​ją głę​bo​kiej re​or​ga​ni​za​cji. Moi lu​dzie za​ra​bia​ją tak do​brze, że za​tra​ci​li wszel​ką kre​- atyw​ność, jak wi​dać. – Zer​k​nął na ekran. – Są do two​jej dys​po​zy​cji. ‒ Ro​bisz ze mnie ko​goś waż​ne​go – za​uwa​ży​ła z bły​skiem w oku i scho​wa​ła ta​blet do tor​by. ‒ A co z uni​for​ma​mi per​so​ne​lu? – spy​tał od nie​chce​nia. ‒ Nie ocze​ku​ję, że prze​ro​bisz swój znak fir​mo​wy po jed​nej kry​tycz​nej uwa​dze. ‒ Och, je​stem im​pul​syw​nym czło​wie​kiem. – Dał kel​ne​ro​wi znak, pro​sząc o ich płasz​cze. – Two​je wczo​raj​sze ko​men​ta​rze zra​ni​ły moją dumę. Spo​dzie​wam się, że i na to znaj​dziesz dziś wie​czór ja​kieś re​me​dium. Za​ci​snę​ła dło​nie na ko​la​nach. ‒ Ro​zu​miem, że to ko​lej​ny test?

‒ Twier​dzisz, że ni​g​dy nie ucie​kasz przed wy​zwa​nia​mi. Uznaj to za eks​pe​ry​ment. Wy​pro​sto​wa​ła się. ‒ Wie​rzysz, że w cią​gu nie​speł​na sied​miu go​dzin zor​ga​ni​zu​ję od​po​wied​nio tę two​- ją im​pre​zę i zro​bię coś z two​im zna​kiem fir​mo​wym na uni​for​mach per​so​ne​lu? ‒ Chcesz po​wie​dzieć, że nie dasz rady? ‒ Dam – od​par​ła z prze​ko​na​niem. – Nie poj​mu​ję tyl​ko, dla​cze​go da​jesz mi tę szan​- sę, sko​ro wcze​śniej od​mó​wi​łeś tak wie​lu in​nym. Znów uję​ła go jej za​wo​do​wa szcze​rość. Za​pro​sił ją na obiad, bo go po​cią​ga​ła, ale te​raz, kie​dy po​now​nie do​wio​dła, że ma nie tyl​ko cia​ło, ale też umysł, po​sta​no​wił wy​- znać jej czę​ścio​wo praw​dę. ‒ Dzie​sięć lat temu za​mó​wi​łem te uni​for​my dla żar​tu. Dzia​ła​li​śmy do​pie​ro od kil​- ku mie​się​cy, to była na​sza pierw​sza im​pre​za no​wo​rocz​na. Za​ba​wa trwa​ła w naj​lep​- sze, gdy na salę wto​czył się pe​wien pro​jek​tant. Był jak zwy​kle pi​ja​ny. Sta​nął w tłu​- mie dzien​ni​ka​rzy i za​czął krzy​czeć, że wi​dzi sa​me​go sie​bie w jed​nym z tych uni​for​- mów. – Leo ro​ze​śmiał się na to wspo​mnie​nie. – Fa​cet był kom​plet​nie za​la​ny i zdu​- mia​ło go wła​sne od​bi​cie w błysz​czą​cym ma​te​ria​le. Krót​ko mó​wiąc: ta hi​sto​ria szyb​- ko się roz​nio​sła, a nasz tym​cza​so​wy ko​stium stał się trwa​łym wi​ze​run​kiem mar​ki. Wszyst​ko to wy​da​ło mi się za​baw​ne. Chy​ba ja je​den za​uwa​ży​łem, jak śmiesz​nie wy​- glą​da nasz per​so​nel. Do​pó​ki ty też tego nie za​uwa​ży​łaś. Pod​niósł fi​li​żan​kę z kawą w żar​to​bli​wym sa​lu​cie. ‒ Dzia​ła​jąc w tym biz​ne​sie, mu​szę zwra​cać uwa​gę na szcze​gó​ły. ‒ Zwią​zek z tak dużą mar​ką jak Luc​che​si też nie za​wa​dzi – rzu​cił od nie​chce​nia, cze​ka​jąc na jej re​ak​cję. ‒ Nie na​zwa​ła​bym tego związ​kiem. Pod​pi​sa​łam umo​wę na kil​ka im​prez, mię​dzy in​ny​mi z ich fun​da​cją cha​ry​ta​tyw​ną. ‒ Mu​sia​łaś zro​bić spo​re wra​że​nie, sko​ro zdo​by​łaś za​ufa​nie ta​kiej ro​dzi​ny. ‒ Przy​pad​ko​wo po​roz​ma​wia​łam z Glo​rią Luc​che​si i jej cór​ka​mi, kie​dy pla​no​wa​łam we​se​le w Sy​ra​ku​zach. To był ra​czej szczę​śli​wy zbieg oko​licz​no​ści. ‒ Nie​mniej je​steś po imie​niu z bar​dzo waż​ny​mi ludź​mi. To duże osią​gnię​cie. ‒ Chy​ba tak – przy​zna​ła z uśmie​chem. Leo za​sta​na​wiał się nad jej związ​ka​mi z Umber​to Luc​che​sim. Ich ostat​nie nie​po​- ro​zu​mie​nia sta​no​wi​ły duży pro​blem, a on miał co​raz mniej cza​su na roz​wią​za​nie tego kon​flik​tu. Nie wie​rzył, by ja​kaś kon​sul​tant​ka ślub​na coś tu po​ra​dzi​ła, ale mo​gła się oka​zać uży​tecz​na. Zo​ba​czył, że Dara skła​da sta​ran​nie ser​wet​kę, i to samo zro​bił ze swo​ją. Do​strze​- gła roz​ba​wie​nie na jego twa​rzy. ‒ Prze​pra​szam, to z przy​zwy​cza​je​nia. Wła​ści​wa or​ga​ni​za​cja to w moim przy​pad​- ku od​ruch. Stąd wy​bór ta​kie​go, a nie in​ne​go za​wo​du. ‒ A co mój za​wód mówi o mnie? ‒ Nie są​dzę, by wy​pa​da​ło mi mó​wić. ‒ Nie​wie​le ko​biet spra​wia, że czu​ję się przez nie oce​nia​ny, a mimo to mam wra​- że​nie, że wszyst​ko, co ro​bię albo mó​wię, cię ob​ra​ża. ‒ Nie ob​ra​żasz mnie. Wiem do​sko​na​le, że je​dy​nym po​wo​dem, dla któ​re​go tu sie​- dzę, są two​je ka​pry​sy. ‒ Och, nie po​wie​dział​bym, że to je​dy​ny po​wód… – Na​chy​lił się i na​po​tkał jej

wzrok. Ciem​ne rzę​sy opa​dły na uła​mek se​kun​dy, a źre​ni​ce bły​snę​ły. Ten je​den od​- ruch wy​star​czył; bez wzglę​du na to, jak bar​dzo si​li​ła się na obo​jęt​ność, uświa​da​mia​- ła so​bie tę in​ten​syw​ną che​mię mię​dzy nimi. – Je​steś tu​taj, bo tego chcę. Za​wsze do​- sta​ję to, cze​go pra​gnę. Uśmiech​nął się, gdy oczy po​ciem​nia​ły jej jesz​cze bar​dziej, tym ra​zem z gnie​wu. O tak, wła​śnie jej po​trze​bo​wał, by prze​ła​mać ten nie​po​kój, któ​ry go ostat​nio prze​- śla​do​wał. Po​sta​no​wił, że bę​dzie po​ko​ny​wał po ko​lei te małe ba​rie​ry grzecz​no​ści, aż Dara nie bę​dzie w sta​nie my​śleć nor​mal​nie. Uśmiech​nę​ła się do nie​go uprzej​mie. ‒ Ro​zu​miem, że je​steś po​tęż​nym i wpły​wo​wym czło​wie​kiem, Leo, i że do​ra​sta​łeś w okre​ślo​ny spo​sób. Ale prę​dzej czy póź​niej się prze​ko​nasz, że nie wszy​scy na​gi​na​- ją się do two​jej woli. Po​mi​nął uwa​gę na te​mat swo​je​go wy​cho​wa​nia. Był przy​zwy​cza​jo​ny do ludz​kiej igno​ran​cji w tej kwe​stii. Tak, do​ra​stał w okre​ślo​ny spo​sób – ale nie taki, jak kto​kol​- wiek przy​pusz​czał. Uniósł wy​zy​wa​ją​co brew. ‒ Je​steś pew​na? Sły​nę z daru prze​ko​ny​wa​nia. ‒ No cóż, mamy ze sobą coś wspól​ne​go. Uśmiech​nę​ła się, a on po raz dru​gi do​strzegł prze​lot​nie ogień pod tą sko​ru​pą lodu. Po​do​ba​ło mu się, że sie​dzi tu z nim, po​do​bał mu się ten ich spar​ring. Nie przy​- po​mi​na​ła w ni​czym tych ko​biet, któ​re wcze​śniej bu​dzi​ły jego za​in​te​re​so​wa​nie. Wsta​ła, gdy po​ja​wił się kel​ner z ich płasz​cza​mi. ‒ Przy​szłam tu w jed​nym celu, Leo. I ni​g​dy nie zba​czam z wy​ty​czo​nej dro​gi, bez wzglę​du na pięk​no oto​cze​nia. ‒ Nie spo​dzie​wam się ni​cze​go in​ne​go. ‒ To do​brze, bo nie będę już uczest​ni​czy​ła w tych two​ich gier​kach. Je​stem za​wo​- dow​cem i lu​bię szyb​ko za​ła​twiać spra​wy. ‒ Tak jak ja, Daro – mruk​nął. – Po​dał jej płaszcz i po​mógł się ubrać, mu​ska​jąc od nie​chce​nia jej szy​ję pal​cem. Po​czuł, jak za​drża​ła. Cof​nął się z uśmie​chem, kie​dy się do nie​go od​wró​ci​ła. – Al​lo​ra, są​dzę, że się ro​zu​mie​my. Wciąż go ob​ser​wo​wa​ła, kie​dy wy​cho​dzi​li na chłod​ne je​sien​ne po​po​łu​dnie. Leo otwo​rzył jej drzwi li​mu​zy​ny, gdy do nich pod​je​cha​ła. ‒ Mój kie​row​ca za​wie​zie cię do klu​bu, a mój per​so​nel jest do two​jej dys​po​zy​cji. Zwal​czył po​ku​sę, by wsu​nąć się do sa​mo​cho​du ra​zem z nią. Wy​czu​wa​ła każ​dą cząst​kę na​pię​cia mię​dzy nimi – wi​dział to w jej oczach. Pra​gnę​ła go, ale nie za​mie​- rza​ła po​zwo​lić so​bie na to, cze​go chce. A on za​mie​rzał po​ka​zać jej, co to zna​czy stra​cić nad sobą kon​tro​lę. Naj​pierw jed​nak musi wy​do​być ją z tej jej bez​piecz​nej stre​fy.

ROZDZIAŁ TRZECI Dara sta​ła na par​te​rze klu​bu i po raz ostat​ni oce​ni​ła wzro​kiem oto​cze​nie. Per​so​- nel przy​chy​lał się do jej uwag – na do​brą spra​wę wszy​scy wy​da​wa​li się za​do​wo​le​ni, że zdję​to im z bar​ków od​po​wie​dzial​ność. Nikt nie miał ocho​ty pla​no​wać tak eks​klu​- zyw​nej im​pre​zy. Może Leo miał ra​cję: byli zbla​zo​wa​ni i bra​ko​wa​ło im mo​ty​wa​cji. Nie mia​ła nic prze​ciw​ko temu. Bli​skość tak wie​lu zna​mie​ni​tych go​ści sta​no​wi​ła speł​nie​nie ma​rzeń – wie​rzy​ła, że na​wią​że nowe zna​jo​mo​ści, pod​pi​sze wła​sny kon​- trakt, a po​tem wró​ci do domu i za​cznie pla​no​wać naj​waż​niej​sze we​se​le w swo​jej ka​- rie​rze. W koń​cu za​czę​ła re​ali​zo​wać to, co sta​no​wi​ło jej cel, kie​dy po​zo​sta​wia​ła daw​ne ży​cie w Du​bli​nie. Sta​ra​ła się stłu​mić wspo​mnie​nia, któ​re się po​ja​wia​ły, ile​kroć roz​my​śla​ła o prze​- szło​ści. Zna​czą​ce, peł​ne współ​czu​cia spoj​rze​nia… przy​ci​szo​ne roz​mo​wy. Tam, w domu, już za​wsze mia​ła ucho​dzić za bied​ną Darę De​vlin; było to głów​nym po​wo​- dem, dla któ​re​go po​rzu​ci​ła wszyst​ko. Wie​dzia​ła, że nie zdo​ła zbu​do​wać no​we​go ży​- cia w miej​scu peł​nym tak bo​le​snych re​mi​ni​scen​cji. Przy​po​mnia​ła so​bie po​byt w szpi​ta​lu, gdy wła​śnie ode​bra​no jej ma​rze​nie o po​sia​- da​niu wła​sne​go dziec​ka. Pa​trzy​ła, jak jej na​rze​czo​ny od​cho​dzi obo​jęt​nie po raz ostat​ni. Nie. Otrzą​snę​ła się z tych my​śli, za​nim zdą​ży​ły ją przy​gnieść. Dość uża​la​ła się nad sobą przez te ty​go​dnie, nim po​sta​no​wi​ła wy​je​chać do Włoch. Była te​raz za​do​- wo​lo​na ze swo​je​go ży​cia. Wła​ści​wie po​win​na po​dzię​ko​wać Da​nie​lo​wi. Po​zwo​lił jej sku​pić się na tym, co na​praw​dę ko​cha​ła. Ka​rie​ra dała jej wię​cej sa​tys​fak​cji, niż mo​- gło jej dać kie​dy​kol​wiek ży​cie ro​dzin​ne. Por​tia Pal​mer była od dzie​się​ciu lat naj​więk​szą ir​landz​ką gwiaz​dą fil​mo​wą i to wła​śnie ona zle​ci​ła Da​rze or​ga​ni​za​cję swo​je​go wiel​kie​go we​se​la. Dara lu​bi​ła so​bie wy​obra​żać, że ak​tor​ka kie​ro​wa​ła się opi​nią któ​rejś z za​do​wo​lo​nych klien​tek, ale praw​da wy​glą​da​ła ina​czej; nie było na wy​spie in​nej spe​cja​list​ki w jej fa​chu, któ​ra po​cho​dzi​ła​by z Ir​lan​dii. Pan​na Pal​mer ce​ni​ła cel​tyc​kie po​cho​dze​nie. Dara nie przej​mo​wa​ła się tym zbyt​nio. War​to było pra​co​wać dla sław​nej na cały świat gwiaz​dy hol​ly​wo​odz​kiej. Te​raz, kie​dy już za​po​zna​ła się z li​stą za​pro​szo​nych, za​czę​ła od​czu​wać tre​mę. Leo nie kła​mał, mó​wiąc, że jego go​ście wy​wo​dzą się z wyż​szych sfer – zna​ni po​li​ty​cy, co naj​mniej trzech kie​row​ców wy​ści​go​wych, świa​to​wej sła​wy pro​jek​tant mody. Tacy lu​- dzie mo​gli na​praw​dę do​po​móc jej w ka​rie​rze. Na​gle u jej boku po​ja​wi​ła się prze​mą​drza​ła ho​stes​sa z po​przed​nie​go wie​czo​ru. ‒ Si​gnor Va​len​te po​le​cił mi prze​ka​zać to pani – po​wie​dzia​ła, po​da​jąc jej małą wi​- zy​tów​kę. Dara wzię​ła kar​to​nik; był czar​ny i wid​niał na nim tyl​ko ad​res, nic wię​cej. ‒ Mam się tam udać? – spy​ta​ła po​spiesz​nie, gdy ho​stes​sa za​czę​ła się od​da​lać. – Po​wie​dział coś jesz​cze?

Ko​bie​ta od​wró​ci​ła się, naj​wy​raź​niej znu​dzo​na tą roz​mo​wą. ‒ Po​wie​dzia​no mi, że​bym to pani wrę​czy​ła i do​pil​no​wa​ła, by do​tar​ła pani pod ten ad​res. Do im​pre​zy po​zo​sta​ły jesz​cze dwie go​dzi​ny, więc Dara za​bra​ła bez​zwłocz​nie swo​- je rze​czy i wsia​dła do ele​ganc​kiej li​mu​zy​ny, któ​rą Leo od​dał do jej dys​po​zy​cji. Mu​- sia​ła po​je​chać do ho​te​lu, je​śli chcia​ła się od​po​wied​nio za​pre​zen​to​wać. Sa​mo​chód za​trzy​mał się przy jed​nej z eks​klu​zyw​nych ulic Me​dio​la​nu, gdzie są​sia​- do​wa​ły ze sobą skle​py naj​więk​szych wło​skich pro​jek​tan​tów; każ​da wy​sta​wa była sy​no​ni​mem luk​su​su. Jed​nak ad​res na czar​nej wi​zy​tów​ce pro​wa​dził wą​ską alej​ką do rów​nie czar​ne​go, nie​po​zor​ne​go wej​ścia do bu​dyn​ku. Dara uję​ła nie​pew​nie ko​łat​kę, gdy drzwi otwo​rzy​ły się na oścież, ona zaś uj​rza​ła przed sobą wy​so​kie​go, ja​sno​wło​se​go męż​czy​znę w prąż​ko​wa​nym gar​ni​tu​rze. ‒ Ma​de​mo​isel​le, cze​ka​my na pa​nią – po​wie​dział, uj​mu​jąc jej dłoń i wpro​wa​dza​jąc do środ​ka. ‒ Prze​pra​szam, nie wiem na​wet… ‒ Pro​szę za mną. Ru​szy​li po nie​wy​so​kich scho​dach na duże pod​da​sze z tak bia​łym dy​wa​nem, że nie​- mal kłuł ją w oczy. Ścia​ny po jed​nej stro​nie wy​kła​da​ne były lu​stra​mi, po dru​giej zaś przy​sła​nia​ły je dłu​gie li​lio​we dra​pe​rie. Dara ro​zej​rza​ła się, zbi​ta cał​ko​wi​cie z tro​pu. ‒ Przy​słał mnie tu Leo Va​len​te… – za​czę​ła nie​pew​nie. – Nie wspo​mniał, dla​cze​- go… Ja​sno​wło​sy męż​czy​zna uci​szył ją pstryk​nię​ciem pal​ców. ‒ Nie mamy cza​su na po​ga​węd​ki. Mu​si​my za​czy​nać. Jak​by na dany znak, zza jed​nej z fio​le​to​wych za​słon wy​ło​ni​ła się ar​mia ko​biet w czar​nych far​tusz​kach. Dara zdą​ży​ła jesz​cze do​strzec nie​zli​czo​ne wie​sza​ki z ubra​nia​mi, po czym za​sło​na opa​dła z po​wro​tem, za​sła​nia​jąc ten wi​dok. ‒ Za​raz… co to ta​kie​go? Pod​nio​sła dłoń, gdy męż​czy​zna w prąż​ko​wa​nym gar​ni​tu​rze sta​nął tuż obok z me​- trem kra​wiec​kim w dło​ni. Po​czu​ła ucisk w doł​ku, za​uwa​żyw​szy, że jed​na z ko​biet wie​sza na ha​czy​ku obok lu​stra czer​wo​ną su​kien​kę. Fran​cuz wes​tchnął znie​cier​pli​wio​ny. ‒ Je​ste​śmy tu po to, żeby cię wy​sty​li​zo​wać, moja dro​ga. Po​cząw​szy od szpi​lek we wło​sach, a skoń​czyw​szy na la​kie​rze do pa​znok​ci. – Po​pa​trzył na jej pal​ce i zmarsz​- czył czo​ło. Dara za​ci​snę​ła pię​ści. Jak ten aro​ganc​ki Sy​cy​lij​czyk śmiał od​sta​wić taki nu​mer? Jak​by była ja​kąś bie​dacz​ką, któ​rą na​le​ży od​po​wied​nio ubrać na ten wie​czór. Obu​rzo​na, się​gnę​ła do to​reb​ki po ko​mór​kę, go​to​wa na wer​bal​ny atak wo​bec pew​- ne​go wła​ści​cie​la noc​nych klu​bów, ale uświa​do​mi​ła so​bie, że nie zna na​wet nu​me​ru jego te​le​fo​nu. W jej pa​mię​ci po​ja​wi​ła się jego twarz, gdy byli w re​stau​ra​cji – ten dia​bel​ski uśmiech, kie​dy za​drża​ła pod jego do​ty​kiem. Po​wie​dział, że nie bę​dzie się ba​wił w żad​ne gier​ki, ale to było kłam​stwo. Pró​bu​jąc nad sobą za​pa​no​wać, wzię​ła głę​bo​ki od​dech i po​pa​trzy​ła na po​nęt​ną czer​wo​ną su​kien​kę, któ​ra ku​si​ła ją szy​der​czo z na​roż​ni​ka po​ko​ju. ‒ Czy Si​gnor Va​len​te ją dla mnie wy​brał? – spy​ta​ła śmier​tel​nie ci​chym szep​tem.

‒ Tak, oso​bi​ście. Dziś po po​łu​dniu, ma​de​mo​isel​le. – Wy​pro​sto​wał się, by pod​kre​- ślić wagę swo​ich słów. – Jest je​dy​na w swo​im ro​dza​ju. Jak ten czło​wiek, po​my​śla​ła zło​śli​wie. Za​gryw​ka w ro​dza​ju tej ko​la​cji po​przed​nie​- go wie​czo​ru. Po​de​szła do wie​sza​ka i prze​su​nę​ła dło​nią po wy​sa​dza​nym klej​no​ta​mi ma​te​ria​le. Je​śli Leo za​mie​rzał wzbu​dzić w niej nie​po​kój, to mu się uda​ło. Sama myśl, że mia​ła​- by wło​żyć coś tak jaw​nie sek​su​al​ne​go, przy​pra​wia​ła o dreszcz. Dara nie uzna​wa​ła sek​su​al​no​ści – nie upra​wia​ła już na​wet sek​su. Po raz pierw​szy od pię​ciu lat znów czu​ła się tak, jak​by nie była dość do​bra. Jak​by mu​sia​ła się zmie​nić, by pa​so​wać do czy​jejś li​sty ocze​ki​wań. A to i tak by nie wy​star​- czy​ło. Blon​dyn stał w mil​cze​niu wraz ze swo​im ze​spo​łem asy​sten​tek i przy​glą​dał się; ko​- bie​ty, w po​chew​kach swo​ich ro​bo​czych pa​sków ni​czym broń trzy​ma​ły szczot​ki do wło​sów i przy​bo​ry do ma​ki​ja​żu. Po​pa​trzy​ła na nie z de​ter​mi​na​cją. ‒ Sama coś so​bie wy​bio​rę. Fran​cuz po​krę​cił gło​wą. ‒ Mon​sieur Va​len​te bar​dzo ja​sno prze​ka​zał swo​je ży​cze​nia. ‒ Pro​szę mi szcze​rze po​wie​dzieć: czy mo​gła​bym no​sić taką su​kien​kę? Przyj​rzał jej się z de​ner​wu​ją​cą in​ten​syw​no​ścią. ‒ Praw​dę mó​wiąc, nie. Pani klat​ka pier​sio​wa jest zbyt pła​ska na tak ni​ski de​kolt, a ko​lor ma​te​ria​łu zbyt in​ten​syw​ny jak na tak bla​dą cerę. Nie​mniej nie mogę się sprze​ci​wiać ży​cze​niom swo​je​go klien​ta. Dara zi​gno​ro​wa​ła tak ob​ce​so​wy opis jej wad, po​de​szła do męż​czy​zny i oparł​szy dło​nie na bio​drach, oznaj​mi​ła: ‒ Wy​ja​śnij​my so​bie jed​no. To ja je​stem pań​ską klient​ką. Jak świad​czy​ło​by to o pań​skim biz​ne​sie, gdy​by ode​słał mnie pan w tak źle do​bra​nym stro​ju? Cze​ka mnie bar​dzo waż​na im​pre​za… – Umil​kła, do​strze​ga​jąc nie​kła​ma​ne prze​ra​że​nie w jego oczach. – Cie​szę się, że się ro​zu​mie​my. Po​tem pa​trzy​ła z uśmie​chem, jak Fran​cuz wy​da​je swo​im pod​wład​nym szcze​kli​we po​le​ce​nia, ka​żąc przy​nieść wię​cej su​kie​nek. Leo spoj​rzał na ze​ga​rek, gdy za​czę​li się zja​wiać go​ście, by za​cząć od szam​pa​na. Przy​szło mu do gło​wy, że Mała Pan​na Przy​zwo​ita po​sta​no​wi​ła stchó​rzyć. Upły​nę​ła już go​dzi​na, od kie​dy wy​słał po nią li​mu​zy​nę. Po​pi​ja​jąc whi​sky, prze​su​nął spoj​rze​- niem po sali, któ​rą wraz z jego per​so​ne​lem Dara szy​ko​wa​ła całe po​po​łu​dnie. Szkla​ne aran​ża​cje wod​ne sta​ły te​raz w na​roż​ni​kach par​kie​tu, dzię​ki temu sala wy​da​wa​ła się więk​sza, a same aran​ża​cje bar​dziej przy​cią​ga​ły wzrok. Otwar​ta prze​- strzeń klu​bu wy​peł​nio​na była gło​śną mu​zy​ką, a par​kiet to​nął w zmy​sło​wo przy​ćmio​- nym świe​tle, któ​re nada​wa​ło mu nie​mal mi​stycz​ny wy​gląd. W wej​ścio​wym sa​lo​nie, po​środ​ku, usta​wio​no trzy​me​tro​wą wie​żę z kie​lisz​ków do szam​pa​na, a prze​myśl​ny nie​wiel​ki me​cha​nizm spra​wiał, że mi​go​czą​cy tru​nek spły​- wał nie​koń​czą​cą się ka​ska​dą. Sa​lon na pię​trze zo​stał prze​kształ​co​ny w cock​ta​il bar dla eks​klu​zyw​nych go​ści; dzię​ki ni​skie​mu su​fi​to​wi i od​da​le​niu od par​kie​tu było tu ci​- szej, co sprzy​ja​ło roz​mo​wom o in​te​re​sach.

Leo był pod wra​że​niem. Nie wie​dział wła​ści​wie, co skło​ni​ło go do za​pro​po​no​wa​nia jej tego te​stu umie​jęt​- no​ści za​wo​do​wych. Praw​do​po​dob​nie cie​ka​wość i to, że go tro​chę po​cią​ga​ła. Okej, może bar​dziej niż „tro​chę”. Stał przy ba​rze, ob​ser​wu​jąc zja​wia​ją​cych się go​ści. Wie​czór do​pie​ro się za​czął, ale on nie miał ocho​ty od​gry​wać roli go​spo​da​rza. Zwy​kle prze​by​wał w sa​mym środ​ku tłu​mu, a lu​dzie wsłu​chi​wa​li się w każ​de jego sło​wo, chcąc, by opo​wia​dał o swo​ich przy​go​dach – sza​lo​nych przy​ję​ciach, śmia​łych wy​czy​nach, o któ​rych roz​pi​sy​wa​ły się ta​blo​idy. Stwo​rzył swój wi​ze​ru​nek i swo​ją mar​kę; jed​no i dru​gie przy​cią​ga​ło lu​dzi. Ostat​ni​mi cza​sy jed​nak czuł się co​raz bar​- dziej znu​dzo​ny jed​no​staj​no​ścią wła​sne​go ży​cia. Do wczo​raj​sze​go wie​czo​ru. Dara roz​pa​li​ła w nim ja​kąś iskrę, on zaś po raz pierw​szy od mie​się​cy do​znał siły ko​bie​ce​go po​wa​bu. Ko​bie​ty ze​szły na da​le​ki plan, gdy zma​gał się z na​stęp​stwa​mi śmier​ci ojca. Rzu​cił się w wir pra​cy, a jego nie​na​sy​co​ny ape​tyt sek​su​al​ny przy​gasł. Za​sta​na​wiał się, jak Da​ria za​re​ago​wa​ła na wi​dok tej czer​wo​nej su​kien​ki. Wie​- dział, że nie zdą​ży się przy​go​to​wać do wie​czo​ru i chciał jej po​móc, ale mu​siał przy​- znać, że jego in​ten​cje nie są cał​ko​wi​cie nie​win​ne. Był lek​ko po​de​ner​wo​wa​ny, cze​ka​- jąc na nie​unik​nio​ny wy​buch z jej stro​ny. Chciał na​wet za​dzwo​nić do kie​row​cy, kie​dy po​czuł czy​jąś dłoń na ra​mie​niu. Od​wró​cił się i na​tych​miast uści​snął rękę si​wo​wło​se​mu czło​wie​ko​wi, któ​ry stał przed nim. ‒ Gian​ni… przy​ją​łeś za​pro​sze​nie. ‒ Nie mo​głem się oprzeć po​ku​sie, żeby zo​ba​czyć, co jesz​cze zro​bi​łeś z moim klu​- bem. Leo nie​mal się uśmiech​nął. Jego sta​ry przy​ja​ciel nie zmie​nił się ani tro​chę. Gian​ni Mar​cel​lo był te​try​kiem, ale Leo trak​to​wał go nie​mal jak ojca. ‒ Kie​dy ostat​ni raz spraw​dza​łem, oka​za​ło się, że to wciąż mój klub – spro​sto​wał. Star​szy męż​czy​zna mach​nął ręką. ‒ Szcze​gół. Na​kło​ni​łeś mnie do jego sprze​da​ży tym swo​im gład​kim ję​zy​kiem, dzię​- ki któ​re​mu do​sze​dłeś tu, gdzie te​raz je​steś. – Wark​nął na prze​stra​szo​ne​go kel​ne​ra, za​ma​wia​jąc dwie grap​py. – Zja​wi​łeś się dziś w moim ho​te​lu. Od kie​dy oso​bi​ście do​- star​czasz za​pro​sze​nia? Leo uśmiech​nął się. ‒ Są​dzi​łem, że do​ce​nisz ten gest. Gian​ni par​sk​nął nie​po​ru​szo​ny. ‒ Mia​łem wra​że​nie, że już za​po​mnia​łeś, gdzie miesz​kam. Leo wzru​szył ra​mie​niem, ale po​czuł dreszcz wsty​du. Wie​dział, że Gian​ni nie bę​- dzie mu ni​cze​go uła​twiał, ale uznał, że nie jest to naj​lep​sze miej​sce na po​jed​naw​cze roz​mo​wy. Za​sta​na​wiał się, czy nie od​da​lić się pod ja​kimś pre​tek​stem, ale star​szy czło​wiek do​brze go znał. Roz​glą​da​jąc się po sali, Gian​ni prych​nął gło​śno. ‒ Znaj​dziesz tu ja​kieś krze​sła czy sam mam so​bie je zro​bić? Leo ro​ze​śmiał się i po​pro​wa​dził przy​ja​cie​la do sali na pię​trze. Zna​lazł sto​lik w ką​- cie, z dala od tłu​mu. Po​da​no im drin​ki i Leo łyk​nął moc​ne​go trun​ku, któ​ry roz​grzał mu pierś. Gian​ni mil​czał przez chwi​lę, ob​ser​wu​jąc go znad szklan​ki. Za​wsze lu​bił

su​spen​sy. ‒ Wi​dzę, że masz przy​ja​ciół wśród wpły​wo​wych lu​dzi – za​uwa​żył, wska​zu​jąc gru​- pę zna​nych przed​sta​wi​cie​li władz mia​sta. ‒ Pe​wien mą​dry czło​wiek po​wie​dział mi kie​dyś, żeby ni​g​dy nie na​zy​wać po​li​ty​ka przy​ja​cie​lem. Gian​ni ski​nął gło​wą. ‒ Za​wsze mnie słu​cha​łeś, chłop​cze. – Wy​pił swo​ją grap​pę jed​nym hau​stem. – Z jed​nym wy​jąt​kiem. Leo wie​dział, cze​go może się te​raz spo​dzie​wać. Wie​dział od chwi​li, w któ​rej po​- sta​no​wił za​pro​sić tu swe​go sta​re​go men​to​ra. – Po​wiedz to, co masz do po​wie​dze​nia. Za​wdzię​czam ci do​sta​tecz​nie dużo, by cię wy​słu​chać. ‒ To prze​pro​si​ny za to, że od​sze​dłeś ode mnie sześć mie​się​cy temu? Leo od​wró​cił wzrok jak skar​co​ne dziec​ko. ‒ Po​wi​nie​neś był się po​ja​wić na po​grze​bie – do​dał Gian​ni. To oskar​że​nie zo​sta​ło wy​po​wie​dzia​ne ci​chym gło​sem, ale przy​po​mi​na​ło cios no​- żem. Leo po​czuł się na​gle tak, jak​by go zdra​dzo​no. ‒ Są​dzi​łem, że ty je​den to zro​zu​miesz. ‒ Ro​zu​miem, że kie​ro​wa​łeś się gnie​wem. Nie tego cię uczy​łem. Leo miał wra​że​nie, że za chwi​lę zmiaż​dży kie​li​szek w swo​jej dło​ni. Wziął głę​bo​ki od​dech i na​po​tkał spoj​rze​nie czło​wie​ka, któ​re​mu po​wie​rzał swe naj​więk​sze se​kre​ty. ‒ Za​pew​niam cię, Gian​ni, że by​łem bar​dzo da​le​ki od gnie​wu. Po​sta​no​wi​łem nie oka​zy​wać ja​ło​we​go sza​cun​ku czło​wie​ko​wi, któ​re​go nie wi​dzia​łem od lat. Oj​ciec prze​stał wzbu​dzać we mnie ja​kie​kol​wiek uczu​cia już daw​no temu. ‒ Dla​te​go sprze​da​łeś wszyst​kie ak​cje, któ​re ci po​zo​sta​wił? – spy​tał Gian​ni ze śmier​tel​nym spo​ko​jem. – Nie okła​muj mnie, chłop​cze. To był akt ze​msty, i to z zim​ną krwią. Obaj to wie​my. ‒ Zo​sta​wił mi te ak​cje w na​dziei, że ule​gnę po​ku​sie i zaj​mę swo​je miej​sce jako jego pra​wo​wi​ty na​stęp​ca. Wie​dział, że ni​g​dy się na to nie zgo​dzę. Gian​ni nie miał po​ję​cia, do cze​go był tak na​praw​dę oj​ciec zdol​ny. Nikt nie miał po​- ję​cia. Gian​ni po​krę​cił gło​wą. ‒ Nie twier​dzę, że pod​ją​łeś złą de​cy​zję. Twier​dzę, że two​ja mo​ty​wa​cja była nie​- wła​ści​wa. ‒ Czu​jesz się roz​cza​ro​wa​ny, że osta​tecz​nie je​stem taki sam jak on? ‒ Gdy​byś taki był, nie zre​zy​gno​wa​ła​byś dwa​na​ście lat temu ze spad​ku war​te​go mi​liar​dy, a po​tem nie miał czel​no​ści zro​bić tego sa​me​go przy pierw​szej nada​rza​ją​- cej się oka​zji. Vit​to​rio Va​len​te prze​wra​ca się w gro​bie, wi​dząc swo​ją kor​po​ra​cję w ka​wał​kach. ‒ Mój oj​ciec do​ko​ny​wał okre​ślo​nych wy​bo​rów i umarł, po​no​sząc ich kon​se​kwen​- cje. Leo uj​rzał w wy​obraź​ni pięk​ne zie​lo​ne oczy, twarz peł​ną mło​dzień​czo​ści i wi​tal​no​- ści – twarz mat​ki… o któ​rej nie my​ślał od dwu​na​stu lat. Stłu​mił czym prę​dzej to wspo​mnie​nie. ‒ Nie po​zwól, by pa​mięć o du​chu wiecz​nie cię prze​śla​do​wa​ła. Je​steś do​brym czło​-

wie​kiem, Leo, ale po​dą​żasz sa​mot​ną ścież​ką. ‒ Chwi​lo​wo cał​ko​wi​cie wy​star​cza mi cięż​ka pra​ca. ‒ By​łem żo​na​ty przez trzy​dzie​ści pięć lat, a te​raz je​stem sa​mot​nym wdow​cem, któ​ry miesz​ka we wła​snych apar​ta​men​tach ho​te​lo​wych jak cho​ler​ny ko​mi​wo​ja​żer. Ale moja żona dała mi trzech sy​nów. Męż​czy​zna za​wsze po​wi​nien mieć sy​nów, któ​- rzy przej​mą jego dzie​dzic​two. Leo wzru​szył ra​mio​na​mi. ‒ Może… któ​re​goś dnia. Myśl, by się ustat​ko​wać, nie była od​py​cha​ją​ca. Po pro​stu nie nada​wał się do ta​kie​- go ży​cia. Ze wzglę​du na pra​cę. Ni​g​dy zresz​tą nie za​grzał ni​g​dzie miej​sca do​sta​tecz​- nie dłu​go, by za​pu​ścić ko​rze​nie. Czuł​by się uwię​zio​ny. Za​uwa​żył, że Gian​ni przy​glą​da się ja​kiejś bru​net​ce, któ​ra prze​szła obok nich. ‒ Może po​wi​nie​nem pójść za two​im przy​kła​dem i zna​leźć so​bie jed​ną z tych su​- per​mo​de​lek – oznaj​mił ze śmie​chem star​szy męż​czy​zna. ‒ Och, nie je​dzą wy​star​cza​ją​co dużo – za​żar​to​wał Leo i na​gle w jego my​śli wdarł się ob​raz Da​rii i jej de​li​kat​nych ust. ‒ A ty ni​g​dy nie pi​łeś jak praw​dzi​wy Sy​cy​lij​czyk. Whi​sky jest do​bra dla lu​dzi Za​- cho​du. ‒ Wciąż je​steś po​li​tycz​nie nie​po​praw​ny – od​parł roz​ba​wio​ny Leo. Star​szy czło​wiek pa​trzył gdzieś przez chwi​lę. Na jego twa​rzy ma​lo​wał się smu​- tek. ‒ Po​wi​nie​neś był przyjść do mnie, Le​onar​do. Za​wsze przy​cho​dzi​łeś. Wy​glą​dał te​raz na swo​je sie​dem​dzie​siąt lat. Po raz pierw​szy Leo uświa​do​mił so​- bie, że ten sta​ry smok nie bę​dzie żył wiecz​nie. Ja​kiś ruch przy​cią​gnął jego wzrok ku prze​ciw​le​głe​mu koń​co​wi sali, gdy naj​bar​- dziej ha​ła​śli​wy po​li​tyk urwał swo​ją prze​mo​wę w pół zda​nia i wska​zał na wy​so​ką blon​dyn​kę, któ​ra szła z wdzię​kiem po scho​dach. Nie mia​ła na so​bie czer​wo​nej su​kien​ki. Sam ją wy​brał, bo była śmia​ła i fry​wol​na; li​czył na to, że uda mu się wy​do​być Darę z jej bez​piecz​nej stre​fy. Ona jed​nak wło​ży​- ła coś in​ne​go – ist​ne uoso​bie​nie po​ku​sy. Jak​by dru​gą skó​rę po​ły​skli​we​go zło​ta. Przy​le​ga​ła tak ści​śle do każ​dej krą​gło​ści, że nie​mal wy​da​wa​ła się wy​ma​lo​wa​na na jej cie​le. Wstał po​wo​li, czu​jąc w ży​łach na​głą falę go​rą​ca; ich spoj​rze​nia spo​tka​ły się, kie​dy sta​nę​ła przy ba​rze. Unio​sła brew, da​jąc mu do zro​zu​mie​nia, że to on po​- wi​nien do niej po​dejść. Gian​ni, za​cie​ka​wio​ny, po​dą​żył za jego spoj​rze​niem. ‒ Ta mo​gła​by swo​imi ocza​mi za​mro​zić pie​kło. Wresz​cie zna​la​złeś praw​dzi​wą ko​- bie​tę, co? Leo już jed​nak ru​szył w stro​nę baru. Uśmiech​nę​ła się słod​ko, kie​dy przed nią sta​nął. ‒ Prze​pra​szam za spóź​nie​nie. ‒ Zmie​ni​łaś su​kien​kę. ‒ Nie po​do​ba ci się? Oparł się pra​gnie​niu, by jesz​cze raz prze​su​nąć wzro​kiem po jej nie​sa​mo​wi​tych krą​gło​ściach. Su​kien​ka nie była nie​przy​zwo​ita, wręcz prze​ciw​nie, nie​mal skrom​na. Cho​dzi​ło o to, że pod​kre​śla​ła każ​dą cu​dow​ną cząst​kę jej cia​ła – cia​ła, któ​re trud​no