Amanda Cinelli
Wesele na zamku
Tłumaczenie:
Jan Kabat
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dara Devlin bywała już w trudnych sytuacjach, jakich wymagała jej praca, ale ta
wydawała się najgorsza.
Ktoś, kto zajmował się zawodowo organizacją imprez, nigdy nie powinien poja-
wiać się na nich bez zaproszenia, a jednak tak się teraz działo, ona zaś siedziała na
balustradzie balkonu, na drugim piętrze najbardziej ekskluzywnego klubu nocnego
w Mediolanie, i to w szpilkach.
W imię biznesu.
Buty utrudniały jej wspinaczkę, ale pozostawienie ich w alejce na dole nie wcho-
dziło w rachubę. Kobieta musiała mieć na sobie buty, bez względu na okoliczności.
Z torebką w dłoni, modląc się, by nie podrzeć sobie sukienki, pokonała niezbyt
zgrabnie balustradę i wylądowała na marmurowej terakocie. Na jej zegarku było
po dziesiątej. Wczesna pora jak na imprezę w tej części świata.
Najbardziej ekskluzywny klub w mieście, Platinum I, świętował swoje otwarcie,
a nie wpuszczano nikogo bez zaproszeń. Irlandzki urok Dary nie mógł w tym wy-
padku pomóc.
Mimo wszystko była zdeterminowana, by dostać się na to przyjęcie. Przyjechała
tu tylko na weekend, potem musiała wracać do biura swojej firmy w Syrakuzach.
Porażka była wykluczona.
Kiedy dzięki swym kontaktom dowiedziała się, że Leonardo Valente jest nietykal-
ny, przyjęła to wyzwanie z entuzjazmem. Miała okazję zaplanować najważniejsze
wesele w swojej karierze – potrzebowała tylko współpracy jednego człowieka.
Nie poddała się, choć od trzech tygodni nikt nie odpowiadał na jej mejle i telefony.
Uzbrojona w swój tablet, wierzyła, że może pojechać po prostu do jego mediolań-
skiego biura i zażądać spotkania.
Nic nie wskórała; wydawało się, że jego biuro w ogóle nie istnieje.
Szczęśliwym zrządzeniem losu dowiedziała się o tej wieczornej imprezie. Pierw-
szy klub światowej sieci Platinum świętował swe dziesięciolecie.
Jej znajomość włoskiego pozostawiała wiele do życzenia, ale jedno było pewne:
Leonardo Valente miał być tu tego wieczoru.
Rozejrzała się po pustym tarasie i poczuła ucisk w żołądku. Miała początkowo na-
dzieję, że wespnie się po murze i wmiesza po prostu w tłum. Mimo wszystko balkon
stanowił część klubu; liczyła na to, że uda jej się dostać do środka.
Ściana budynku była całkowicie szklana, a każda szyba czarna; nie dało się zaj-
rzeć do wnętrza.
Zignorowała nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu, przypisując je nerwom. W życiu
należało czasem łamać zasady, by cokolwiek osiągnąć.
Położyła dłoń na szybie. Przesuwając się powoli od okna do okna, widziała odbicie
swych stalowoszarych spokojnych oczu. Zaczęła szukać w każdym zagłębieniu ja-
kiegoś zawiasu albo haczyka, czegoś, co sugerowałoby, że da się tędy wejść.
Po spenetrowaniu całej ściany cofnęła się i popatrzyła ze zmarszczonym czołem
na taras. Musiał istnieć jakiś sposób, by dostać się do środka.
Poczuła nagle irracjonalną chęć, by kopnąć w szybę, ale nigdy by sobie na to nie
pozwoliła. Nie zdarzało jej się tracić nad sobą panowania. Dlatego właśnie panny
młode z całego świata prosiły ją, by zaplanowała ich wymarzone sycylijskie wesela.
Zaczęła gorączkowo myśleć. Warto było się tu wspiąć, teraz jednak utknęła na
wysokości drugiego piętra. Oparła dłonie na kamiennej balustradzie i spojrzała
w dół; nie czuła się już taka odważna.
‒ Signorina, czy istnieje jakiś konkretny powód, dla którego przemyka się tu pani
chyłkiem w ciemności? – dobiegł zza jej pleców głęboki, zmysłowy głos.
Dara odwróciła się i zobaczyła zdumiona, że jedna z szyb zniknęła i że teraz stoi
przed nią jakiś mężczyzna.
Było za późno, żeby dotrzeć do drabiny i spróbować ucieczki. Zastanawiała się
gorączkowo, jak się wytłumaczyć i uniknąć aresztowania.
‒ Czekam na wyjaśnienia – dodał.
Jego twarz kryła się w cieniu, ale Dara mogła się zorientować, że jest to ktoś
ważny – najprawdopodobniej ktoś z ochrony. Do diabła.
Starając się zachować beztroskę, parsknęła śmiechem.
‒ No cóż, ktoś w końcu się pojawił, żeby mi pomóc. – Westchnęła teatralnie. –
Walę w szybę od dwudziestu minut, próbując się dostać do środka.
‒ Nie mogła pani znaleźć drzwi?
Jego doskonała angielszczyzna zaskoczyła ją, ale kpiący ton sugerował, że jej nie
wierzy.
‒ Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza i ktoś powiedział, że mogę wyjść na
chwilę…
‒ Więc postanowiła pani wspiąć się w tym celu po budynku? – Nie było to pytanie,
raczej pełne rozbawienia stwierdzenie. – Zawsze wspina się pani w szpilkach?
Dara chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła.
‒ Wenecka szyba. – Wskazał przez ramię. W jego głosie wyczuwało się uśmie-
szek. – Zabawnie było obserwować, jak próbuje się pani dostać do środka. Tylko
czekałem, aż wpadnie pani w złość.
Wspaniale, że wydawało mu się to zabawne, ale przypuszczała, że zostanie wy-
wleczona stąd za kołnierz białej bluzki i być może oskarżona o wejście na teren
prywatny.
‒ Zdaję sobie sprawę, jak to wygląda…
‒ Czyżby? Bo wygląda to tak, jakby próbowała pani wtargnąć na moje prywatne
piętro w klasycznym stroju bardzo niegrzecznej sekretarki.
‒ Co? Nie jestem niegrzeczna…
Mężczyzna wszedł w krąg światła, ujawniając twarz, którą widziała wielokrotnie
w tabloidach. Dara poczuła, jak zastyga, uświadamiając sobie, kogo próbowała
okłamać.
‒ O Boże, to pan.
‒ Jeśli ma pani na myśli właściciela budynku, do którego próbowała się włamać,
to owszem, zgadza się. – W jego oczach błysnął cynizm. – Przypuszczam, że zechce
pani teraz wejść do środka? I wyjaśni powody tego nieporozumienia?
Czekał ze skrzyżowanymi na piersi rękami.
Najwyraźniej uważał, że uciekła się do podstępu, żeby go tu wywabić. Czytała
magazyny; kobiety rzucały się na Lea Valente, gdziekolwiek się pojawiał. I nie cho-
dziło wyłącznie o jego bogactwo. Pojawiały się określenia w rodzaju „smakowity”
i „grzeszny”.
Zawsze ją to śmieszyło, ale teraz, stojąc tuż przy nim, zaczęła pojmować to sza-
leństwo.
Nie był w jej typie, ale nawet ona musiała przyznać, że robi wrażenie.
‒ No cóż, lubię, jak się mnie pożera wzrokiem, ale nie mam na to całej nocy.
Dara poczuła, jak jej serce wykonuje salto.
‒ Nie pożerałam pana wzrokiem – wyjaśniła pospiesznie. – Tylko… myślałam…
Było coraz gorzej. Ta chwila, do której przygotowywała się przez trzy tygodnie,
w końcu nadeszła, a jej umysł zapadł w śpiączkę.
‒ Myślała pani o tej konkretnej sytuacji czy też doszło do jeszcze innych prze-
stępstw, jakich dopuściła się pani dzisiejszego wieczoru?
Przestępstw? Poczuła narastającą panikę.
‒ Panie Valente, zapewniam, że nie zamierzałam popełnić żadnego przestępstwa.
‒ Proszę się odprężyć. Nikogo o tym nie zawiadomię. Nie zauważyła pani jednak
kamery śledzącej każdy pani ruch. – Wskazał małe czerwone światełko mrugające
nad jej głową. – Moi ludzie już tu zmierzali, kiedy kazałem im zaczekać.
‒ Dlaczego pan to zrobił?
Wzruszył ramionami.
‒ Byłem znudzony. Wydała się pani interesująca.
Nie znalazła właściwej odpowiedzi na ten komentarz. Może, gdyby uznał ją za do-
statecznie interesującą, mogłaby urzekać go dostatecznie długo, by przedstawić mu
swoją propozycję.
‒ Żeby było jasne: nie jestem przestępczynią. Jestem konsultantką ślubną.
‒ To według mnie synonimy. – Uśmiechnął się złośliwie. – Moja teoria o bardzo
niegrzecznej sekretarce podoba mi się o wiele bardziej.
I oto Daria stwierdziła, że jest obiektem osławionego namiętnego spojrzenia Le-
onarda Valente. Odchrząknęła, próbując przełamać napięcie.
‒ Pańska teoria jest niewłaściwa. Nie zjawiłam się tu… w takim celu.
‒ Jaka szkoda. Mimo wszystko zainteresowała mnie pani. – Odwrócił się, żeby
wejść do budynku. – Jeśli nie zamierza pani zejść na dół po tej drabinie, sugeruję, by
udała się pani za mną.
Zniknął, nie pozostawiając jej wyboru.
Pokój po drugiej stronie szyby był dwukrotnie większy od jej mieszkania. Zoba-
czyła, jak naciska coś na panelu ściennym i po chwili rozbłysło miękkie światło. Po-
mieszczenie przypominało lobby ekskluzywnego hotelu z nowoczesnym umeblowa-
niem i szklanym kominkiem.
Nie bardzo wiedziała, po co komu w nocnym klubie taki pokój – być może do
przyjmowania prywatnych gości. Ścisnęła mocniej torebkę i wyczuła kontury swoje-
go tableta, co przypomniało jej, dlaczego tu jest.
Dotknął innego przycisku i szklane drzwi za jego plecami zamknęły się bezsze-
lestnie. Zauważyła, że to rzeczywiście szkło weneckie.
Odwrócił się do niej, a ona po raz pierwszy dostrzegła kolor jego oczu. Nie były
ciemne, jak by wynikało ze zdjęć, ale odznaczały się wyjątkowym odcieniem głębo-
kiej leśnej zieleni. Upomniała się w myślach, że jest tu dla interesów.
‒ Ma pani jakieś imię? Może Spiderwoman? – spytał, zbliżając się do niej z tym
ironicznym uśmiechem.
Jako profesjonalistka wyczuła idealny moment.
‒ Mam tu gdzieś swoją wizytówkę… gdyby dał mi pan chwilkę…
Zaczęła grzebać w torebce.
Nagle, bez ostrzeżenia, pojawił się przed nią, zabrał jej torebkę i położył na pod-
łodze.
‒ Nie chodziło mi o wizytówkę, tylko o imię… i żeby padło z pani ust.
Jego spojrzenie powędrowało ku jej wargom, a ona poczuła łaskotanie w dołku.
Zignorowała to i napotkała jego wzrok.
‒ Dara Devlin.
‒ A więc Daro… konsultantko ślubna… – Wymówił jej imię, jakby smakował je na
swym języku. – Czemu zawdzięczam przyjemność wynikającą z pani towarzystwa?
‒ Nie jestem tu dla przyjemności. – Cofnęła się, chcąc zachować bezpieczny dy-
stans. – Przyszłam tu, żeby pana znaleźć. I porozmawiać o interesach.
Uniósł brew.
‒ Kto przychodzi do nocnego klubu rozmawiać o interesach?
‒ No cóż, pan – oznajmiła z pewnością siebie. – Chcę przedyskutować potencjalną
umowę pomiędzy panem a moim wysoko postawionym klientem.
‒ Na dole jest tłum sępów, a każdy czeka na „jedyne pięć minut”. Dlaczego miała-
by pani ominąć tę kolejkę?
‒ Gdyby im zależało, dawno już by się tu wspięli.
Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem – głębokim i serdecznym. Była
przez chwilę zaszokowana taką reakcją, dostrzegając przy okazji ciemne włosy pod
rozpiętą koszulą.
Przełknęła nerwowo i podniosła wzrok; znów przykuło ją spojrzenie tych ironicz-
nych szmaragdowych oczu.
‒ Pomimo tego, że mogła się pani zabić, wspinając się tutaj, przyznaję, że jestem
pod wrażeniem. Zasługuje pani na te pięć minut. Za odwagę i kreatywność.
Dara uśmiechnęła się triumfalnie i sięgnęła do torebki po tablet.
‒ Świetnie. Przygotowałam krótką prezentację. Zechciałby pan usiąść?
‒ Nie – odparł po prostu.
Odłożyła torbę.
‒ Ale powiedział pan…
‒ Powiedziałem, że dam pani pięć minut, Daro Devlin. Nie powiedziałem kiedy.
Ten człowiek był niemożliwy. Chodziło tylko o pięć minut, na litość boską.
Wskazał drzwi, zapinając marynarkę.
‒ Może pani ustalić termin z moją sekretarką. Tymczasem przyjęcie już się za-
częło.
Dara poczuła, jak wzbiera w niej frustracja.
‒ Wydzwaniam do niej od trzech tygodni. Jak pan myśli, dlaczego odstawiłam ten
kaskaderski numer ze wspinaczką?
‒ Założyłem, że lubi pani uprawiać w piątkowy wieczór szpiegostwo.
Miała ochotę tupnąć ze złości. Musiała koniecznie poruszyć temat przyszłego
spotkania, ale należało zrobić to właściwie, bo w przeciwnym razie odesłałby ją
z kwitkiem, tak jak innych. Potrzebowała czasu, by go przekonać. Najwidoczniej nie
zamierzał dać jej tej szansy.
‒ Nie jest pan ciekaw, dlaczego się tu wspięłam? – spytała, pragnąc za wszelką
cenę go zatrzymać.
Przysunął się do niej i teraz dzieliły ich zaledwie dwa kroki.
‒ Jestem zaskoczony faktem, że mnie pani intryguje.
Objął namiętnym spojrzeniem każdy skrawek jej ciała.
Dara poczuła, że się czerwieni. Błysk w jego oku był aż nadto wymowny. Ten męż-
czyzna wydawał się taki, jak przedstawiały go tabloidy. Inteligentny, zmysłowy
i skłonny do skandalicznego zachowania.
‒ Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz wywołałem u kobiety rumieniec. – Przysu-
nął się jeszcze bliżej. – Wypij ze mną drinka, Daro. Rozpuść te swoje blond włosy.
‒ Nie sądzę, by to było właściwe, panie Valente – odparła, czując się nieswojo pod
jego spojrzeniem.
‒ Pan Valente to był mój ojciec. Możesz mi mówić Leo – uśmiechnął się. – Co za
interes jest tak ważny, że nie może zaczekać do poniedziałku?
Dara dostrzegła szansę na zmianę tematu.
‒ Wyrazy współczucia z powodu niedawnej śmierci twojego ojca. Rozumiem, że
pogrzeb odbył się w twoim castello w Ragusa?
‒ Tak słyszałem. – Wzruszył ramionami. – Ludzie umierają codziennie, Daro.
Wolę się skupiać na czymś przyjemniejszym.
Nawet przy wzmiance o ojcu z nią flirtował. Playboy w każdym calu. Zdecydowa-
ła się na bardziej bezpośrednie podejście.
‒ Castello to piękne historyczne miejsce. Szkoda, że pozostaje przez większość
czasu niezamieszkane.
‒ Mam wrażenie, że chodzi tu o coś więcej niż tylko pogawędkę. – Zmrużył oczy,
wszelkie oznaki flirtu zniknęły.
‒ Z tego między innymi powodu tu jestem. – Wyczuwając zagrożenie, brnęła da-
lej. – Proponuję interes związany z Castello Bellamo. Zapewni ci znaczne korzyści.
Wypaliła to z całą śmiałością, na jaką było ją tylko stać, a on zastygł. Wydawało
się, że żartobliwy i czarujący mężczyzna znika na jej oczach; jego twarz przybrała
twardy wyraz.
‒ No cóż, wydaje się, że marnowałaś zarówno swój czas, jak i mój. Powiem ci to,
co powiedziałem każdemu sępowi, który nachodził mnie od śmierci ojca. Zamek nie
jest na sprzedaż.
Dara pokręciła głową.
‒ Nie chcę go kupić. Chcę urządzić tam wesele. Jestem pewna, że możemy dojść
do…
Przerwał jej ruchem dłoni.
‒ Nie obchodzi mnie, czy chcesz tam urządzić przytułek dla niewidomych sierot.
Sprawa nie podlega dyskusji.
‒ Rozumiem, że zamek od pewnego czasu pozostaje w bardzo złym stanie…
‒ I może taki pozostać. Wbrew temu, co sądzą ludzie, nie daję się złapać na małe
gierki. Nawet jeśli propozycje składa tak atrakcyjny posłaniec. – Obrzucił ją nie-
spiesznym spojrzeniem od stóp do głów. – Koniec tej rozmowy. Ktoś cię odprowadzi.
A teraz, jeśli zechcesz mi wybaczyć, muszę się zająć przyjęciem.
Wyszedł z pokoju, a Dara popatrzyła za nim z niedowierzaniem.
Był to zaskakujący zwrot sytuacji. Wiedziała, że jego ojciec zmarł niedawno; nie
zachowała się zbyt taktownie, wspominając o tym, ale jaki miała wybór? Najbar-
dziej lukratywny kontrakt w jej karierze był na wyciągnięcie ręki, a ona osobiście
przyrzekła pannie młodej ślub w Castello Bellamo. Gdyby w tym wypadku zawiodła,
to mogłaby się pożegnać z karierą.
Nie zamierzała poddawać się bez walki.
Leo wszedł za kontuar i odesłał młodą barmankę zniecierpliwionym ruchem ręki.
Potem nalał sobie sporą porcję starej whisky i wypił jednym haustem.
Blondynka go zaskoczyła; nie brakowało w jego świecie pięknych kobiet, ale do-
strzegł w jej pełnym determinacji spojrzeniu coś, co wzbudziło w nim ciekawość. Od
miesięcy nie udało się to żadnej innej.
Nikt nie śmiał rozmawiać z nim o ojcu od czasu jego głośnej śmierci. Ale zacząć
od tego, a potem przejść do kwestii zamku… znów się napił i parsknął śmiechem.
Dziewczyna miała tupet, to musiał jej przyznać.
Uświadomił sobie, że nie jest już sam w tym prywatnym barze. Po drugiej stronie
kontuaru stanęła panna Devlin.
‒ Dla jasności: nie jestem niczyją wysłanniczką ani nie bawię się w gierki. Nigdy.
Była zła, a on uznał, że jest na co popatrzeć.
‒ Nigdy? Bezustannie niszczysz dziś wieczór moje fantazje, panno Devlin.
Dostrzegł zarys stanika pod białą bluzką. Zacisnął palce na szklance. Upłynęło za
dużo czasu, jeśli podniecał go widok stanika.
‒ Traktuje pan cokolwiek poważnie, panie Valente?
Spojrzała na zegarek, niby znudzona, ale zauważył cień czerwieni na jej policz-
kach. Nie reagowała na niego aż tak obojętnie, jak próbowała to udawać.
Oparł się o kontuar.
‒ Pewne rzeczy traktuję bardzo poważnie. – Przez chwilę wpatrywał się w jej
wargi i uśmiechnął się, gdy się cofnęła zakłopotana. – Otworzyłem ten klub dziesięć
lat temu. Teraz mam taki w każdym większym mieście świata. Traktuję biznes
związany z przyjemnościami bardzo poważnie.
‒ Chcę rozmawiać o swojej propozycji, nie o przyjemnościach.
‒ Szkoda, bo mam wrażenie, że znaleźlibyśmy w tej kwestii wspólny język.
Zobaczył rumieniec na jej szyi.
Położyła energicznym ruchem torebkę na kontuarze.
‒ Zawsze jest pan taki bezpośredni?
Do diabła, miała rację. Zachowywał się jak jaskiniowiec. Dlaczego tak na niego
działała? Była uszczypliwa i diabelnie pociągająca. Ale chciała z nim rozmawiać
o jednej rzeczy, którą był zdecydowany ignorować.
‒ Zaskoczyłaś mnie. Nieuzbrojona kobieta ominęła system zabezpieczeń wart mi-
lion euro. Robi na mężczyźnie wrażenie.
‒ A gdybym była mężczyzną, byłby pan mniej zaskoczony?
Leo wybuchnął śmiechem, podsuwając jej szklaneczkę whisky.
‒ Jesteś ożywcza, Daro. Niech to będzie oferta pokoju w zamian za moje niesto-
sowne zachowanie.
‒ Dziękuję.
Ujęła szklankę obiema dłońmi; ten gest wydał mu się zabawnie kobiecy.
Leo przyglądał jej się przez chwilę, potem dopił swoją whisky.
‒ Wiesz, biorąc pod uwagę twój postępek, zastanawiam się, dlaczego to ja prze-
praszam.
‒ Potrafię być przekonująca – odparła, popijając z zadowoleniem trunek.
Poczuł żywsze bicie serca.
‒ Więc coś nas łączy.
Wyszedł zza baru i ponownie jej się przyjrzał. Była chodzącą sprzecznością. Na
zewnątrz delikatna i profesjonalna, ale zdolna wspiąć się na budynek w spódniczce
i szpilkach. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie kazał jej wyrzucić.
Odstawiła szklankę i spojrzała mu w oczy.
‒ Rano wyjeżdżam na Sycylię. Proszę, żeby rozpatrzył pan moją propozycję.
‒ Naruszyłaś właśnie prawo i oczekujesz, że będę robił z tobą interesy?
‒ Proszę tylko o szansę.
‒ Naprawdę się spodziewasz, że pozwolę wykorzystać ci siedemsetletni zamek
w charakterze jakiegoś cyrku?
‒ Po pierwsze to ślub. Po drugie, o ile wiem, zamek jest niezamieszkany od lat.
Wielu ludzi utraciło pracę. Wiemy, że bieda to na Sycylii problem.
Słyszał ten argument już dziesiątki razy.
‒ Chyba przeceniasz moją zdolność współczucia.
‒ Może, ale taki przyciągający uwagę ślub stanowiłby wielką szansę dla miasta
w rodzaju Monterocca.
Leo poczuł dreszcz na dźwięk tej nazwy. Nie było powodu, by żywił jakikolwiek
sentyment wobec tego miejsca, a mieszkańcy jego rodzinnego miasta nic dla niego
nie znaczyli. A jednak jej słowa wywołały w nim nieprzyjemne wrażenie.
‒ Zleci się cały rój paparazzich – zauważył.
‒ Oczywiście. Ale z tego, co wiem, nie byłoby to takie złe.
‒ Zaglądałaś ostatnio do tabloidów?
‒ Nie cieszy się pan dobrą reputacją wśród mieszkańców Sycylii.
‒ Chodzi o reputację mojego ojca, nie moją – sprostował.
‒ Tak, ale jego reputacja szkodziła panu w przeszłości. Jest rzeczą wiadomą, że
w swoich rodzinnych stronach nie ma pan ani jednego klubu.
Już chciał coś odwarknąć, ale wzruszył tylko nonszalancko ramionami i nachylił
się do niej.
‒ Można by pomyśleć, że kierujesz się troską.
Wyprostowała się z miejsca.
‒ Na szczęście oboje wiemy, że troska nie ma tu większego znaczenia. – Wskaza-
ła puste stoliki wokół. – Więc to jest to wielkie ekskluzywne przyjęcie?
‒ Dzisiaj to tylko wstęp. Niższe piętra są otwarte dla paru wybranych gości. Wła-
ściwa impreza jest jutro.
Podeszła do wielkiego okna, od podłogi do sufitu, przez które widać było cały
klub.
‒ Czy przestaje pan podczas oficjalnych uroczystości tylko z nic nieznaczącymi
ludźmi?
‒ No cóż, jak dotąd zabiera mi czas pewna uparta blondynka.
Zignorowała tę uwagę, a na jej twarzy pojawił się wyraz skupienia.
‒ Zauważył pan, że te wszystkie aranżacje wodne oddzielają hol od pozostałej
części klubu?
Leo podążył za jej wzrokiem.
‒ Oświetlenie parkietu jest zbyt mocne – ciągnęła. – Łagodniejsza iluminacja była-
by znacznie lepsza.
Znów podążył za jej wzrokiem, wyraźnie zaciekawiony.
‒ Chciałabyś zwrócić uwagę na coś jeszcze?
Już chciała się odezwać, ale się rozmyśliła.
‒ Śmiało, już zaczęłaś, Nie krępuj się.
Uniósł wyzywająco brew, dostrzegając delikatny rumieniec na jej policzkach.
‒ Chodzi o… strój pańskiego personelu. Nie pasuje. Jest zbyt… krzykliwy i fry-
wolny.
‒ Platyna to nasza firmowa barwa. Te stroje nie są krzykliwe, tylko błyszczące.
Wzruszyła ramionami.
‒ Dla mnie są krzykliwe. Nie chciałam się źle wyrażać o pańskim stylu.
‒ Wydawało mi się, że zawsze jesteś szczera – oznajmił z przyganą.
‒ Próbuję tylko panu dowieść, że wiem, o czym mówię. Przy wszystkich impre-
zach obowiązuje ta sama zasada – żeby ludzie je zapamiętali. Ma pan tu do czynie-
nia z ekskluzywną klientelą, która zawsze oczekuje czegoś wyjątkowego. Akurat na
tym się znam.
‒ I dostrzegasz to wszystko?
‒ Mam oko do szczegółów. Może nie nadaję się na gwiazdę przyjęć, ale wiem, jak
je urządzać.
‒ A mój klub nie spełnia twoich klasycznych standardów?
‒ Nie mam klasycznych standardów. W moim świecie istnieje doskonałość albo
porażka.
‒ Ach, więc dostrzegasz tu porażkę?
Dara milczała.
Parsknął śmiechem.
‒ Słowo daję, nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by mnie obrażał po to, żeby pod-
pisać ze mną jakiś kontrakt.
‒ Wierzę w szczerość. I jeśli wybierze pan moją firmę, Devlin Events, na organi-
zatora uroczystości weselnej w swoim castello, może pan liczyć wyłącznie na szcze-
rość.
Patrzył przez chwilę na tłum gości w dole.
‒ A więc planujesz wyprawić fantastyczne wesele i jednocześnie podbudować mój
publiczny wizerunek? Mierzysz chyba za wysoko.
‒ Moje kompetencje mówią same za siebie. Podpisywałam kontrakty z dużymi
sieciami skupiającymi kurorty na Sycylii: Santo, Lucchesi i Ottanta.
‒ Pracowałaś dla Lucchesi Group?
‒ Jestem niezależnym konsultantem. Zatrudnili mnie przy kilku okazjach, a naj-
ważniejszą było złote wesele Umberta i Glorii. Małe garden party w ich domu ro-
dzinnym, ale…
‒ Jesteś po imieniu z Umbertem Lucchesi?
‒ Tak. Zaproponował mi pracę, ale grzecznie odmówiłam. Wolę być swoim wła-
snym szefem.
Leo podszedł do oszklonej ściany i popatrzył na klub z wysokości antresoli. No
cóż, to wszystko przestało być jedynie interesujące, a stało się odkrywcze. Zastana-
wiał się, czy ta dziewczyna uświadamia sobie wagę tego, co właśnie wyjawiła. Może
wszystko było zwykłym zmyśleniem; bądź co bądź, musiała czytać o nim w interne-
cie.
Wiedział jednak, że nie ma tam nawet słowa o nim i Lucchesim… o ich niedaw-
nych nieporozumieniach. Biznes był w przypadku Sycylijczyków sprawą prywatną
i choć on sam nie postawił stopy na wyspie od ponad osiemnastu lat, wciąż pozosta-
wał prawdziwym siciliano.
Zaklął, gdy zadzwoniła jego komórka; rozmawiał przez dziesięć sekund.
‒ Wzywają mnie. Niektórzy goście się niecierpliwią.
Spuściła wzrok.
‒ No cóż, dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas, panie Valente. – Wyciągnęła do
niego rękę.
Zignorował jej gest.
‒ Mów mi Leo. I źle mnie zrozumiałaś. Ta rozmowa nie dobiegła jeszcze końca.
‒ Nie?
‒ W żadnym razie – uśmiechnął się. – Daj mi godzinę. Wtedy pomówimy.
‒ Mam tu zostać?
‒ Zasłużyłaś na odpoczynek po tym swoim kaskaderskim numerze, Daro. Zejdź na
dół, napij się, potańcz. I poćwicz korzystanie ze schodów.
Ruszył w stronę prywatnej windy.
‒ Jak cię znajdę? – zawołała za nim.
‒ Nie martw się. Ja znajdę ciebie.
Leo uśmiechnął się, kiedy drzwi windy zamknęły się powoli, a zgrabna sylwetka
Dary zniknęła mu sprzed oczu. Zamierzał doprowadzić ten krótki epizod do końca.
ROZDZIAŁ DRUGI
Skórzane stołki barowe naprawdę były największym wrogiem dziewczyny.
Poprawiła po raz setny brzeg długiej spódnicy. Czuła się beznadziejnie w tym
stroju; sprawdzała bezustannie mejle na swoim telefonie. Znikały na jej oczach.
Oczywiście – rozładowana bateria. Wsadziła bezużyteczne urządzenie do toreb-
ki.
Muzyka była za głośna, poza tym panował tu nieznośny upał. Nie wspominając już
o tym, że gdy tylko usiadła przy barze, grupa niezwykle grubiańskich modelek ko-
mentowała jej przybycie.
Podczas podobnych imprez trzymała się zwykle z boku, wydając polecenia swoim
podwładnym. Bezużyteczne siedzenie przy kontuarze działało jej na nerwy.
Rozglądała się z zawodowego nawyku. Jak na tak elitarną imprezę, przyjęcie od-
biegało od wysokich standardów, których Dara mogłaby oczekiwać. Uniformy per-
sonelu, o czym wcześniej mówiła Leowi Valente, przypominały stroje teatralne –
krzykliwe srebrne tuniki z firmową nazwą: Platinum.
Pomyślała, że im wcześniej stąd wyjdzie, tym lepiej. Prześladował ją niepokój, kie-
dy nie robiła nic produktywnego.
Rozejrzała się po tłumie i poczuła ucisk w dołku, gdy go dostrzegła.
Stał po drugiej stronie parkietu, w otoczeniu ludzi z mediów. Przewyższał innych
mężczyzn o głowę, a marynarka idealnie podkreślała jego szerokie barki.
Nie powinna tego zauważać. Powinna być wściekła, że zapomniał o swojej obiet-
nicy. Ta „godzina” upłynęła dwadzieścia minut wcześniej.
Zaczęła się wachlować podkładką pod szklankę i zobaczyła, że barman w sre-
brzystym stroju stawia przed nią jakiegoś wyszukanego drinka.
‒ Nie zamawiałam tego – powiedziała.
‒ Od signora Valente. Dla jego pięknej blond towarzyszki – oznajmił z grzecznym
uśmiechem.
Najwidoczniej nie zapomniał o niej, pomyślała. Popatrzyła na drinka. Był to spie-
niony cocktail o kremowej barwie.
‒ Co to takiego? – spytała.
Młody barman nachylił się do niej z uśmiechem.
‒ Po angielsku nazywa się to chyba „krzyczący orgazm”.
Zachłysnęła się nieszczęsnym cocktailem i parsknęła na kontuar.
Poczuła, że się czerwieni; barman odsunął się pospiesznie, ale zdążyła zauważyć,
że się uśmiechnął.
Dostrzegła, że grupa modelek przygląda jej się z jeszcze większą uwagą. Jedna
oznajmiła głośno, że standardy Lea Valente musiały się bardzo obniżyć.
Zarumieniła się z zażenowania. Dlatego prosił, by została? Czy Leo Valente ocze-
kiwał, że się z nim prześpi, by sfinalizować kontrakt? Doznała czegoś bardzo bli-
skiego podnieceniu.
Otrząsnęła się szybko z tego wrażenia. Potrzebowała jego pomocy – była to
prawda. Ale nie za cenę dumy. Postąpiła głupio, obiecując Castello Bellamo Portii
Palmer, nie pytając najpierw o zdanie właściciela. Mogła tylko siedzieć tutaj i uda-
wać zabaweczkę milionera na najbliższą noc albo zmierzyć się z konsekwencjami.
Jej reputacja zawodowa zostałaby ocalona, ale duma… to była inna sprawa.
Podjąwszy decyzję, chwyciła torbę i zaczęła się przepychać do wyjścia. Kiedy
w końcu wyszła na chłodne nocne powietrze, wydało jej się, że uciekła z samego
piekła.
Przeklęty Leo Valente i jego wspaniały nieosiągalny zamek. Przypomniała sobie,
że ma rozładowaną komórkę. Ruszyła z powrotem w stronę klubu i poprosiła ho-
stessę o wezwanie taksówki. Kobieta skinęła głową i weszła do środka.
Dara stała na brzegu chodnika, okrywając się szczelniej kurtką. Może powinna
tam wrócić i podjąć jeszcze jedną próbę? W przeciwnym razie musiałaby oświad-
czyć Portii Palmer, że kłamała w sprawie wymarzonego wesela w Monterocca. Ak-
torka słynęła z tego, że wciągała na czarną listę wszystkich, którzy ją zawiedli.
A na to się właśnie zanosiło.
Nie miała pojęcia, co ją podkusiło, by zdobyć się na tak idiotyczne posunięcie. Za-
wsze postępowała według zasad. Dlaczego nie mogła załatwić sprawy z jakimś mi-
łym starszym człowiekiem, tylko z Sycylijczykiem obdarzonym okrutnym poczuciem
humoru?
Drzwi klubu otworzyły się gwałtownie, co wyrwało ją z zamyślenia. Dara obróciła
się na pięcie i stanęła twarzą w twarz z obiektem swoich rozważań.
‒ Zawsze uciekasz ze spotkań biznesowych czy też stanowię wyjątek? – spytał,
zatrzymując się przed nią. Oddychał ciężko jak po wyczerpującym biegu.
‒ Częstowanie drinkiem o obscenicznej nazwie nazywasz spotkaniem bizneso-
wym?
‒ Sprawiałaś wrażenie kogoś, kogo należy rozbawić. Może nie było to zbyt wyra-
finowane.
‒ Naprawdę masz spaczone poczucie humoru. Nie jestem gotowa… na jakiekol-
wiek gierki, by dostać to, o co mi chodzi.
Uniósł brew, rozumiejąc najwyraźniej.
‒ Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale nie mam w zwyczaju zaciągać ko-
biet do swojego łóżka siłą.
Zaczerwieniła się.
‒ Tak czy inaczej prędzej piekło by zamarzło, niż wynająłbyś swój zamek. Sam
tak powiedziałeś.
‒ Castello Bellamo to moja karta przetargowa. Sprawdź się, a rozważę kontrakt.
‒ Jak dokładnie mam się sprawdzić?
‒ Jutrzejsze otwarcie będzie bardzo ekskluzywną imprezą. Wydajesz się osobą,
która ma swoje zdanie w różnych sprawach… chciałbym zobaczyć cię w akcji.
Zmarszczyła czoło.
‒ Nie rozumiem… oferujesz mi pracę?
‒ Coś w rodzaju testu, który pokaże, czy powinienem ci zaufać. Tymczasową po-
sadę konsultantki. Zrób na mnie wrażenie, a rozważę twoją propozycję.
Zignorowała gładki ton jego głosu.
‒ Ale dlaczego w ogóle mi to proponujesz? Na czym polega twoja gra?
Cmoknął.
‒ Taka nieufna. Ciekawi mnie, czy jesteś tak bezwzględnie ambitna, jak twier-
dzisz.
‒ Więc jeśli zdam egzamin, zaufasz mi?
‒ Może… Cóż byłby ze mnie za biznesmen, gdybym ufał każdej pięknej blondyn-
ce, która zaproponowała mi interes? – Wyciągnął do niej rękę. – Zatem, Daro De-
vlin, jesteś gotowa zaryzykować swoją nieskazitelną reputację dla jakiegoś starego
zamku?
‒ Słowo „zaryzykować” sugeruje, że mogę przegrać.
Uścisnęła mu dłoń i poczuła podniecenie. Zdawało się, że żar jego ciała przenika
w jej żyły. Nachylił się i przywarł ustami do jej policzka, potem do drugiego.
Dara stała jak skamieniała, kiedy się cofnął. Był to formalny pocałunek, ale bli-
skość tego mężczyzny, ciepło jego ciała, zaledwie kilka centymetrów od jej ciała…
Zauważyła, że przygląda jej się uważnie.
‒ Mój kierowca odwiezie cię bezpiecznie do hotelu. – Wskazał limuzynę, która
właśnie podjechała. – Do jutra, Daro…
Spojrzał na nią jeszcze raz i zniknął w swej jaskini grzechu.
Poczuła nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu, uświadomiwszy sobie, na co się wła-
śnie zgodziła. W kwestii zamku osiągnęła więcej, niż dotąd się komukolwiek udało.
Miała jednak wrażenie, że jednocześnie wskoczyła do wody, w której pływają wy-
głodniałe rekiny. Nie, poprawiła się w myślach. Jeden rekin.
Leo Valente był drapieżnikiem o gładkim języku, jej zaś udało się w jakiś sposób
wzbudzić w nim zainteresowanie. Nie zamierzała marnować takiej szansy. Postano-
wiła, że najpierw zadziwi go swoim doświadczeniem zawodowym – a potem przed-
stawi propozycję dotyczącą zamku. Uśmiechnęła się na myśl o jego pewnej siebie
arogancji. Czasem nawet rekiny potrzebowały lekcji.
Jej hotel nie był szczególnie luksusowy, ale wystarczająco przyzwoity na tak krót-
ki okres pobytu. No i po łóżku nie łaziły robaki.
Postanowiła zejść na dół, żeby spożytkować trochę nerwowej energii, która się
w niej skumulowała od poprzedniego wieczoru. Nie zmrużyła oka aż do świtu, a po-
tem wyskoczyła z łóżka i zaczęła się zastanawiać nad planami dotyczącymi wieczor-
nej imprezy. Były bardzo dobre – niektóre nawet wspaniałe – ale nie oznaczało to,
że trafią komukolwiek do przekonania. Ubrała się i zaczęła chodzić po pokoju, ale
godzinę później się rozmyśliła.
Cokolwiek Leo Valente planował na ten wieczór, wątpiła, czy ma to coś wspólnego
z jej talentami organizacyjnymi. Wiedziała, że w przypadku Castello Bellamo musi
go przekonać siłą swojej logiki.
Doszła do wniosku, że równie dobrze może w tej trudnej dla niej chwili zapoznać
się z okolicznymi atrakcjami.
W lobby hotelowym znajdował się niewielki punkt informacji turystycznej. Powie-
działa, że chce w ciągu kilku godzin obejrzeć najciekawsze miejsca w Mediolanie.
Dziewczyna zaczęła szybko wyszukiwać dla niej mapy i broszury. Dodała też, że
będą potrzebne bilety tramwajowe, i zniknęła na chwilę za niewielkimi drzwiami na
tyłach.
Dara wyjęła ze stojaka jakiś kolorowy magazyn i zaczęła dla zabicia czasu prze-
rzucać strony. Znieruchomiała na widok znajomej sylwetki wysokiego, ciemnowłose-
go właściciela Platinum. U góry widniało: „Klub Samotnych Serc”.
Roześmiała się niemal na myśl o tym, że Leo Valente mógłby być samotny. Ten
człowiek miał kobiety u swych stóp, dokądkolwiek się udawał. Na tym zdjęciu był
półnagi i siedział przy basenie, z głębokim znudzeniem na twarzy. W dymku nad
jego głową widniała informacja, że „biedny Leo” jest zmęczony supermodelkami
i chce się ustatkować. „Czy znajdzie się odważna lwica, która tego lwa okiełzna?”
Obróciła stronę, żeby na niego nie patrzeć. Rzeczywiście, określenie „lew” paso-
wało do niego o wiele bardziej niż „rekin”. Czytała gdzieś, że te wielkie koty lubią
się pobawić jedzeniem, zanim je pożrą. Opis, który pasował do Lea Valente jak ulał.
Przypomniała sobie, jak na nią patrzył zeszłego wieczoru. Poczuła dreszcz niepo-
koju. Jasne, był atrakcyjnym mężczyzną, ona jednak przez ostatnie pięć lat ignoro-
wała niezliczonych atrakcyjnych mężczyzn i nie zamierzała tego zmieniać. Nie mia-
ła dla nich czasu i była z tego powodu zadowolona.
‒ Interesują cię najświeższe plotki, Daro?
Podniosła gwałtownym ruchem głowę i dostrzegła znajome ironiczne spojrzenie
szmaragdowych oczu.
Leo uniósł pytająco brew.
‒ Jak widać, moje „samotne serce” jest warte twojej uwagi… Nie wyglądałaś mi
na kogoś, kto czyta takie rzeczy.
Dara uświadomiła sobie, że wciąż trzyma ten szmatławy magazyn.
‒ Nie interesują mnie – odparła pospiesznie. – Przeglądałam to, czekając na infor-
macje, o które prosiłam.
Odłożyła czym prędzej magazyn i założyła kosmyk niesfornych włosów za ucho.
Wydawał się wyższy i bardziej imponujący niż poprzedniego wieczoru; ciemne
dżinsy i brązowa skórzana kurtka podkreślały aurę szorstkiej niedbałości, jaka zda-
wała się go zawsze otaczać.
Skąd wiedział, gdzie się zatrzymała? Nie przypominała sobie, by wymieniła na-
zwę hotelu. Poza tym impreza miała się zacząć dopiero za osiem godzin. Czy zjawił
się, by powiedzieć, że jednak nie da jej szansy? Zeszłego wieczoru miała szczęście,
zaskakując go i wzbudzając jego zainteresowanie. Może wstał rano i uznał, że uległ
impulsowi?
Pomyślała o swoich czarnych dżinsach i wełnianym swetrze, żałując, że nie ubrała
się bardziej profesjonalnie. Włożyła buty na niskim obcasie z myślą o długim space-
rze po mieście. Teraz, stojąc przed nim, po raz pierwszy w życiu czuła się niska.
Miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, ale ledwie sięgała mu brody.
W tym momencie z zaplecza powróciła dziewczyna i położyła na ladzie bilet tram-
wajowy i stos broszurek i map.
‒ Już tego nie potrzebuje – powiedział Leo i podsunął wszystko z powrotem
w stronę biednej dziewczyny, która się zaczerwieniła.
Dara jęknęła. Czy i ona tak wyglądała poprzedniej nocy?
‒ Zamierzałam się tym posłużyć – oznajmiła, sięgając po stosik papierów. Nie
chciała mu ustępować i psuć sobie dnia z powodu jego kaprysów.
‒ O ile wiem, dzisiejszy dzień zarezerwowałaś dla mnie. – Oparł się niedbale
o kontuar. – Tak jak wczoraj powiedziałem, Daro, jestem impulsywnym człowie-
kiem. Jeśli tak bardzo pragniesz ze mną pracować, musisz się nauczyć żyć według
moich zasad. Skoro postanowiłem zabrać cię na lunch, powinnaś zapomnieć o swo-
ich planach.
Poczuła dreszcz na plecach. To było śmieszne; na dobrą sprawę nakazywał jej po-
słuszeństwo. Zastanawiała się nad jakąś dowcipną odpowiedzią. Nic nie przyszło jej
do głowy. Była tu po to, by dostać upragnioną rolę, a tym samym musiała przystać
na jego grę.
‒ W porządku. – Wsunęła torebkę pod pachę i uniosła brodę. – Jestem całkowicie
do twojej dyspozycji.
Uśmiechnął się nieznacznie.
‒ Gratulacje. Zaliczyłaś właśnie pierwszy test. Ale nie zamierzam cię jeszcze
zwalniać, Daro.
Leo nigdy nie myślał, że widok jedzącej kobiety sprawi mu taką satysfakcję. Lubił
odwiedzać tę małą trattorię, ilekroć był w Mediolanie, ale nie przypominał sobie, by
wcześniej jakakolwiek towarzyszka przy stole tak go fascynowała. Jadła uważnie,
nawijając spaghetti ściśle i dokładnie na widelec. Nie chciała mówić z pełnymi usta-
mi i patrzyła na niego przerażona, kiedy sam robił to bez zastanowienia.
Wybrała makaron z owocami morza. Nie poprosiła o menu i przystała łaskawie
na sugestię kelnera, proponującego półmisek zakąsek.
Leo napił się wody, podczas gdy Dara raczyła się ostatnią porcją. Jadła tak deli-
katnie, że nawet nie zauważył, że wszystko pochłonęła.
‒ Widzę, że jedzenie to twoja kolejna pasja – zauważył z uśmiechem.
Otarła ostrożnie usta serwetką.
‒ Od kiedy się tu przeprowadziłam.
Zjawił się kelner, by zabrać talerze, i zaproponował deser. Odmówili grzecznie.
Rozsiadła się wygodnie, zadowolona z posiłku. Wyobraził sobie, że być może tak
właśnie wygląda po przyjemnościach innego rodzaju, i poczuł dreszcz.
‒ Kobiety, które lubią jeść, to rzadkość w moim świecie.
Spojrzała przez okno.
‒ Kobiety w twoim świecie muszą być bardzo smutne i głodne.
Leo uśmiechnął się.
‒ Sycylijczyk pomyślałby, że śni, mając przy boku piękną kobietę, która zjada cały
posiłek.
Zignorowała jego komplement.
‒ Prawdę mówiąc, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Syrakuz, jadłam tylko
kanapki z szynką i spaghetti z sosem pomidorowym.
‒ To w tym kraju karalne.
‒ Szybko się o tym przekonałam. Jeden kolega zaciągnął mnie do domu swojej
matki i kazał mi wyznać moje grzechy.
‒ Włoskie matki na ogół nie wybaczają takich rzeczy. Cud, że przeżyłaś.
Pomyślał o własnym wychowaniu. O służących w zamkowej kuchni. O milczących
posiłkach z nianią. Zaskoczony tymi refleksjami, skupił się na uśmiechniętej twarzy
Dary.
‒ Nie było mi do śmiechu. Kobieta przyrządziła dwanaście rodzajów makaronu
w ciągu godziny. Nigdy nie spotkałam się z tak drastyczną reakcją na kwestię jedze-
nia.
‒ Moi rodacy nie słyną z wrażliwości. – Dopił kawę. – Powiedz prawdę: jadłaś od
tamtej pory zwykły sos pomidorowy?
Uśmiechnęła się.
‒ Nie w sytuacji, gdy zależało od tego moje życie.
‒ Więc zaliczyłaś drugi test.
Z miejsca spoważniała.
‒ Ile testów mnie jeszcze czeka?
‒ Nie wyznaczam granic w rozwoju, Daro. Jestem pewien, że jako bizneswoman
rozumiesz to doskonale.
‒ Cieszę się, że to mówisz. Właśnie rozważałam kilka pomysłów à propos twojej
wieczornej imprezy. Chyba że kłóci się to z moją rolą tymczasowej konsultantki?
Ta kobieta potrafiła go zirytować.
‒ Nie trać czasu.
Wyjęła tablet i przystąpiła do prowizorycznej prezentacji, nakreślając plan
w ogólnych zarysach i wskazując newralgiczne miejsca.
‒ Widzisz więc, że jeśli podzielisz uroczystość na dwie części, unikniesz sytuacji,
w której twoi biznesowi klienci mogą się poczuć urażeni – oświadczyła na koniec.
Leo patrzył na ekran. Było to genialne. Dara w bardzo krótkim czasie osiągnęła
to, czego nie udało się siedmiu doradcom od tego rodzaju imprez. I to dzięki jedne-
mu spojrzeniu z wyższego piętra.
‒ Zdążysz to wszystko zorganizować przed wieczorem?
‒ Jasne – odparła z determinacja w oczach.
‒ Wezwę swoich ludzi i będziesz mogła zabrać się do pracy.
Popatrzyła na niego zaskoczona.
‒ Czy twoi ludzie nie będą mieć pretensji, że ktoś obcy patrzy im na ręce?
‒ Zastanawiam się, czy to nie ja powinienem mieć pretensje do nich.
Wyraźnie się odprężyła.
‒ Cieszę się, że jesteś otwarty na zmiany.
Roześmiał się.
‒ Słowo „zmiana” to w tym wypadku eufemizm. Sprawy najwyraźniej wymagają
głębokiej reorganizacji. Moi ludzie zarabiają tak dobrze, że zatracili wszelką kre-
atywność, jak widać. – Zerknął na ekran. – Są do twojej dyspozycji.
‒ Robisz ze mnie kogoś ważnego – zauważyła z błyskiem w oku i schowała tablet
do torby.
‒ A co z uniformami personelu? – spytał od niechcenia.
‒ Nie oczekuję, że przerobisz swój znak firmowy po jednej krytycznej uwadze.
‒ Och, jestem impulsywnym człowiekiem. – Dał kelnerowi znak, prosząc o ich
płaszcze. – Twoje wczorajsze komentarze zraniły moją dumę. Spodziewam się, że
i na to znajdziesz dziś wieczór jakieś remedium.
Zacisnęła dłonie na kolanach.
‒ Rozumiem, że to kolejny test?
‒ Twierdzisz, że nigdy nie uciekasz przed wyzwaniami. Uznaj to za eksperyment.
Wyprostowała się.
‒ Wierzysz, że w ciągu niespełna siedmiu godzin zorganizuję odpowiednio tę two-
ją imprezę i zrobię coś z twoim znakiem firmowym na uniformach personelu?
‒ Chcesz powiedzieć, że nie dasz rady?
‒ Dam – odparła z przekonaniem. – Nie pojmuję tylko, dlaczego dajesz mi tę szan-
sę, skoro wcześniej odmówiłeś tak wielu innym.
Znów ujęła go jej zawodowa szczerość. Zaprosił ją na obiad, bo go pociągała, ale
teraz, kiedy ponownie dowiodła, że ma nie tylko ciało, ale też umysł, postanowił wy-
znać jej częściowo prawdę.
‒ Dziesięć lat temu zamówiłem te uniformy dla żartu. Działaliśmy dopiero od kil-
ku miesięcy, to była nasza pierwsza impreza noworoczna. Zabawa trwała w najlep-
sze, gdy na salę wtoczył się pewien projektant. Był jak zwykle pijany. Stanął w tłu-
mie dziennikarzy i zaczął krzyczeć, że widzi samego siebie w jednym z tych unifor-
mów. – Leo roześmiał się na to wspomnienie. – Facet był kompletnie zalany i zdu-
miało go własne odbicie w błyszczącym materiale. Krótko mówiąc: ta historia szyb-
ko się rozniosła, a nasz tymczasowy kostium stał się trwałym wizerunkiem marki.
Wszystko to wydało mi się zabawne. Chyba ja jeden zauważyłem, jak śmiesznie wy-
gląda nasz personel. Dopóki ty też tego nie zauważyłaś.
Podniósł filiżankę z kawą w żartobliwym salucie.
‒ Działając w tym biznesie, muszę zwracać uwagę na szczegóły.
‒ Związek z tak dużą marką jak Lucchesi też nie zawadzi – rzucił od niechcenia,
czekając na jej reakcję.
‒ Nie nazwałabym tego związkiem. Podpisałam umowę na kilka imprez, między
innymi z ich fundacją charytatywną.
‒ Musiałaś zrobić spore wrażenie, skoro zdobyłaś zaufanie takiej rodziny.
‒ Przypadkowo porozmawiałam z Glorią Lucchesi i jej córkami, kiedy planowałam
wesele w Syrakuzach. To był raczej szczęśliwy zbieg okoliczności.
‒ Niemniej jesteś po imieniu z bardzo ważnymi ludźmi. To duże osiągnięcie.
‒ Chyba tak – przyznała z uśmiechem.
Leo zastanawiał się nad jej związkami z Umberto Lucchesim. Ich ostatnie niepo-
rozumienia stanowiły duży problem, a on miał coraz mniej czasu na rozwiązanie
tego konfliktu. Nie wierzył, by jakaś konsultantka ślubna coś tu poradziła, ale mogła
się okazać użyteczna.
Zobaczył, że Dara składa starannie serwetkę, i to samo zrobił ze swoją. Dostrze-
gła rozbawienie na jego twarzy.
‒ Przepraszam, to z przyzwyczajenia. Właściwa organizacja to w moim przypad-
ku odruch. Stąd wybór takiego, a nie innego zawodu.
‒ A co mój zawód mówi o mnie?
‒ Nie sądzę, by wypadało mi mówić.
‒ Niewiele kobiet sprawia, że czuję się przez nie oceniany, a mimo to mam wra-
żenie, że wszystko, co robię albo mówię, cię obraża.
‒ Nie obrażasz mnie. Wiem doskonale, że jedynym powodem, dla którego tu sie-
dzę, są twoje kaprysy.
‒ Och, nie powiedziałbym, że to jedyny powód… – Nachylił się i napotkał jej
wzrok. Ciemne rzęsy opadły na ułamek sekundy, a źrenice błysnęły. Ten jeden od-
ruch wystarczył; bez względu na to, jak bardzo siliła się na obojętność, uświadamia-
ła sobie tę intensywną chemię między nimi. – Jesteś tutaj, bo tego chcę. Zawsze do-
staję to, czego pragnę.
Uśmiechnął się, gdy oczy pociemniały jej jeszcze bardziej, tym razem z gniewu.
O tak, właśnie jej potrzebował, by przełamać ten niepokój, który go ostatnio prze-
śladował. Postanowił, że będzie pokonywał po kolei te małe bariery grzeczności, aż
Dara nie będzie w stanie myśleć normalnie.
Uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
‒ Rozumiem, że jesteś potężnym i wpływowym człowiekiem, Leo, i że dorastałeś
w określony sposób. Ale prędzej czy później się przekonasz, że nie wszyscy nagina-
ją się do twojej woli.
Pominął uwagę na temat swojego wychowania. Był przyzwyczajony do ludzkiej
ignorancji w tej kwestii. Tak, dorastał w określony sposób – ale nie taki, jak ktokol-
wiek przypuszczał.
Uniósł wyzywająco brew.
‒ Jesteś pewna? Słynę z daru przekonywania.
‒ No cóż, mamy ze sobą coś wspólnego.
Uśmiechnęła się, a on po raz drugi dostrzegł przelotnie ogień pod tą skorupą
lodu. Podobało mu się, że siedzi tu z nim, podobał mu się ten ich sparring. Nie przy-
pominała w niczym tych kobiet, które wcześniej budziły jego zainteresowanie.
Wstała, gdy pojawił się kelner z ich płaszczami.
‒ Przyszłam tu w jednym celu, Leo. I nigdy nie zbaczam z wytyczonej drogi, bez
względu na piękno otoczenia.
‒ Nie spodziewam się niczego innego.
‒ To dobrze, bo nie będę już uczestniczyła w tych twoich gierkach. Jestem zawo-
dowcem i lubię szybko załatwiać sprawy.
‒ Tak jak ja, Daro – mruknął. – Podał jej płaszcz i pomógł się ubrać, muskając od
niechcenia jej szyję palcem. Poczuł, jak zadrżała. Cofnął się z uśmiechem, kiedy się
do niego odwróciła. – Allora, sądzę, że się rozumiemy.
Wciąż go obserwowała, kiedy wychodzili na chłodne jesienne popołudnie. Leo
otworzył jej drzwi limuzyny, gdy do nich podjechała.
‒ Mój kierowca zawiezie cię do klubu, a mój personel jest do twojej dyspozycji.
Zwalczył pokusę, by wsunąć się do samochodu razem z nią. Wyczuwała każdą
cząstkę napięcia między nimi – widział to w jej oczach. Pragnęła go, ale nie zamie-
rzała pozwolić sobie na to, czego chce. A on zamierzał pokazać jej, co to znaczy
stracić nad sobą kontrolę. Najpierw jednak musi wydobyć ją z tej jej bezpiecznej
strefy.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dara stała na parterze klubu i po raz ostatni oceniła wzrokiem otoczenie. Perso-
nel przychylał się do jej uwag – na dobrą sprawę wszyscy wydawali się zadowoleni,
że zdjęto im z barków odpowiedzialność. Nikt nie miał ochoty planować tak eksklu-
zywnej imprezy. Może Leo miał rację: byli zblazowani i brakowało im motywacji.
Nie miała nic przeciwko temu. Bliskość tak wielu znamienitych gości stanowiła
spełnienie marzeń – wierzyła, że nawiąże nowe znajomości, podpisze własny kon-
trakt, a potem wróci do domu i zacznie planować najważniejsze wesele w swojej ka-
rierze. W końcu zaczęła realizować to, co stanowiło jej cel, kiedy pozostawiała
dawne życie w Dublinie.
Starała się stłumić wspomnienia, które się pojawiały, ilekroć rozmyślała o prze-
szłości. Znaczące, pełne współczucia spojrzenia… przyciszone rozmowy. Tam,
w domu, już zawsze miała uchodzić za biedną Darę Devlin; było to głównym powo-
dem, dla którego porzuciła wszystko. Wiedziała, że nie zdoła zbudować nowego ży-
cia w miejscu pełnym tak bolesnych reminiscencji.
Przypomniała sobie pobyt w szpitalu, gdy właśnie odebrano jej marzenie o posia-
daniu własnego dziecka. Patrzyła, jak jej narzeczony odchodzi obojętnie po raz
ostatni.
Nie. Otrząsnęła się z tych myśli, zanim zdążyły ją przygnieść. Dość użalała się
nad sobą przez te tygodnie, nim postanowiła wyjechać do Włoch. Była teraz zado-
wolona ze swojego życia. Właściwie powinna podziękować Danielowi. Pozwolił jej
skupić się na tym, co naprawdę kochała. Kariera dała jej więcej satysfakcji, niż mo-
gło jej dać kiedykolwiek życie rodzinne.
Portia Palmer była od dziesięciu lat największą irlandzką gwiazdą filmową i to
właśnie ona zleciła Darze organizację swojego wielkiego wesela. Dara lubiła sobie
wyobrażać, że aktorka kierowała się opinią którejś z zadowolonych klientek, ale
prawda wyglądała inaczej; nie było na wyspie innej specjalistki w jej fachu, która
pochodziłaby z Irlandii. Panna Palmer ceniła celtyckie pochodzenie.
Dara nie przejmowała się tym zbytnio. Warto było pracować dla sławnej na cały
świat gwiazdy hollywoodzkiej.
Teraz, kiedy już zapoznała się z listą zaproszonych, zaczęła odczuwać tremę. Leo
nie kłamał, mówiąc, że jego goście wywodzą się z wyższych sfer – znani politycy, co
najmniej trzech kierowców wyścigowych, światowej sławy projektant mody. Tacy lu-
dzie mogli naprawdę dopomóc jej w karierze.
Nagle u jej boku pojawiła się przemądrzała hostessa z poprzedniego wieczoru.
‒ Signor Valente polecił mi przekazać to pani – powiedziała, podając jej małą wi-
zytówkę.
Dara wzięła kartonik; był czarny i widniał na nim tylko adres, nic więcej.
‒ Mam się tam udać? – spytała pospiesznie, gdy hostessa zaczęła się oddalać. –
Powiedział coś jeszcze?
Kobieta odwróciła się, najwyraźniej znudzona tą rozmową.
‒ Powiedziano mi, żebym to pani wręczyła i dopilnowała, by dotarła pani pod ten
adres.
Do imprezy pozostały jeszcze dwie godziny, więc Dara zabrała bezzwłocznie swo-
je rzeczy i wsiadła do eleganckiej limuzyny, którą Leo oddał do jej dyspozycji. Mu-
siała pojechać do hotelu, jeśli chciała się odpowiednio zaprezentować.
Samochód zatrzymał się przy jednej z ekskluzywnych ulic Mediolanu, gdzie sąsia-
dowały ze sobą sklepy największych włoskich projektantów; każda wystawa była
synonimem luksusu. Jednak adres na czarnej wizytówce prowadził wąską alejką do
równie czarnego, niepozornego wejścia do budynku.
Dara ujęła niepewnie kołatkę, gdy drzwi otworzyły się na oścież, ona zaś ujrzała
przed sobą wysokiego, jasnowłosego mężczyznę w prążkowanym garniturze.
‒ Mademoiselle, czekamy na panią – powiedział, ujmując jej dłoń i wprowadzając
do środka.
‒ Przepraszam, nie wiem nawet…
‒ Proszę za mną.
Ruszyli po niewysokich schodach na duże poddasze z tak białym dywanem, że nie-
mal kłuł ją w oczy. Ściany po jednej stronie wykładane były lustrami, po drugiej zaś
przysłaniały je długie liliowe draperie. Dara rozejrzała się, zbita całkowicie z tropu.
‒ Przysłał mnie tu Leo Valente… – zaczęła niepewnie. – Nie wspomniał, dlacze-
go…
Jasnowłosy mężczyzna uciszył ją pstryknięciem palców.
‒ Nie mamy czasu na pogawędki. Musimy zaczynać.
Jakby na dany znak, zza jednej z fioletowych zasłon wyłoniła się armia kobiet
w czarnych fartuszkach. Dara zdążyła jeszcze dostrzec niezliczone wieszaki
z ubraniami, po czym zasłona opadła z powrotem, zasłaniając ten widok.
‒ Zaraz… co to takiego?
Podniosła dłoń, gdy mężczyzna w prążkowanym garniturze stanął tuż obok z me-
trem krawieckim w dłoni. Poczuła ucisk w dołku, zauważywszy, że jedna z kobiet
wiesza na haczyku obok lustra czerwoną sukienkę.
Francuz westchnął zniecierpliwiony.
‒ Jesteśmy tu po to, żeby cię wystylizować, moja droga. Począwszy od szpilek we
włosach, a skończywszy na lakierze do paznokci. – Popatrzył na jej palce i zmarsz-
czył czoło.
Dara zacisnęła pięści. Jak ten arogancki Sycylijczyk śmiał odstawić taki numer?
Jakby była jakąś biedaczką, którą należy odpowiednio ubrać na ten wieczór.
Oburzona, sięgnęła do torebki po komórkę, gotowa na werbalny atak wobec pew-
nego właściciela nocnych klubów, ale uświadomiła sobie, że nie zna nawet numeru
jego telefonu.
W jej pamięci pojawiła się jego twarz, gdy byli w restauracji – ten diabelski
uśmiech, kiedy zadrżała pod jego dotykiem. Powiedział, że nie będzie się bawił
w żadne gierki, ale to było kłamstwo.
Próbując nad sobą zapanować, wzięła głęboki oddech i popatrzyła na ponętną
czerwoną sukienkę, która kusiła ją szyderczo z narożnika pokoju.
‒ Czy Signor Valente ją dla mnie wybrał? – spytała śmiertelnie cichym szeptem.
‒ Tak, osobiście. Dziś po południu, mademoiselle. – Wyprostował się, by podkre-
ślić wagę swoich słów. – Jest jedyna w swoim rodzaju.
Jak ten człowiek, pomyślała złośliwie. Zagrywka w rodzaju tej kolacji poprzednie-
go wieczoru.
Podeszła do wieszaka i przesunęła dłonią po wysadzanym klejnotami materiale.
Jeśli Leo zamierzał wzbudzić w niej niepokój, to mu się udało. Sama myśl, że miała-
by włożyć coś tak jawnie seksualnego, przyprawiała o dreszcz. Dara nie uznawała
seksualności – nie uprawiała już nawet seksu.
Po raz pierwszy od pięciu lat znów czuła się tak, jakby nie była dość dobra. Jakby
musiała się zmienić, by pasować do czyjejś listy oczekiwań. A to i tak by nie wystar-
czyło.
Blondyn stał w milczeniu wraz ze swoim zespołem asystentek i przyglądał się; ko-
biety, w pochewkach swoich roboczych pasków niczym broń trzymały szczotki do
włosów i przybory do makijażu.
Popatrzyła na nie z determinacją.
‒ Sama coś sobie wybiorę.
Francuz pokręcił głową.
‒ Monsieur Valente bardzo jasno przekazał swoje życzenia.
‒ Proszę mi szczerze powiedzieć: czy mogłabym nosić taką sukienkę?
Przyjrzał jej się z denerwującą intensywnością.
‒ Prawdę mówiąc, nie. Pani klatka piersiowa jest zbyt płaska na tak niski dekolt,
a kolor materiału zbyt intensywny jak na tak bladą cerę. Niemniej nie mogę się
sprzeciwiać życzeniom swojego klienta.
Dara zignorowała tak obcesowy opis jej wad, podeszła do mężczyzny i oparłszy
dłonie na biodrach, oznajmiła:
‒ Wyjaśnijmy sobie jedno. To ja jestem pańską klientką. Jak świadczyłoby to
o pańskim biznesie, gdyby odesłał mnie pan w tak źle dobranym stroju? Czeka mnie
bardzo ważna impreza… – Umilkła, dostrzegając niekłamane przerażenie w jego
oczach. – Cieszę się, że się rozumiemy.
Potem patrzyła z uśmiechem, jak Francuz wydaje swoim podwładnym szczekliwe
polecenia, każąc przynieść więcej sukienek.
Leo spojrzał na zegarek, gdy zaczęli się zjawiać goście, by zacząć od szampana.
Przyszło mu do głowy, że Mała Panna Przyzwoita postanowiła stchórzyć. Upłynęła
już godzina, od kiedy wysłał po nią limuzynę. Popijając whisky, przesunął spojrze-
niem po sali, którą wraz z jego personelem Dara szykowała całe popołudnie.
Szklane aranżacje wodne stały teraz w narożnikach parkietu, dzięki temu sala
wydawała się większa, a same aranżacje bardziej przyciągały wzrok. Otwarta prze-
strzeń klubu wypełniona była głośną muzyką, a parkiet tonął w zmysłowo przyćmio-
nym świetle, które nadawało mu niemal mistyczny wygląd.
W wejściowym salonie, pośrodku, ustawiono trzymetrową wieżę z kieliszków do
szampana, a przemyślny niewielki mechanizm sprawiał, że migoczący trunek spły-
wał niekończącą się kaskadą. Salon na piętrze został przekształcony w cocktail bar
dla ekskluzywnych gości; dzięki niskiemu sufitowi i oddaleniu od parkietu było tu ci-
szej, co sprzyjało rozmowom o interesach.
Leo był pod wrażeniem.
Nie wiedział właściwie, co skłoniło go do zaproponowania jej tego testu umiejęt-
ności zawodowych. Prawdopodobnie ciekawość i to, że go trochę pociągała. Okej,
może bardziej niż „trochę”.
Stał przy barze, obserwując zjawiających się gości. Wieczór dopiero się zaczął,
ale on nie miał ochoty odgrywać roli gospodarza.
Zwykle przebywał w samym środku tłumu, a ludzie wsłuchiwali się w każde jego
słowo, chcąc, by opowiadał o swoich przygodach – szalonych przyjęciach, śmiałych
wyczynach, o których rozpisywały się tabloidy. Stworzył swój wizerunek i swoją
markę; jedno i drugie przyciągało ludzi. Ostatnimi czasy jednak czuł się coraz bar-
dziej znudzony jednostajnością własnego życia.
Do wczorajszego wieczoru.
Dara rozpaliła w nim jakąś iskrę, on zaś po raz pierwszy od miesięcy doznał siły
kobiecego powabu. Kobiety zeszły na daleki plan, gdy zmagał się z następstwami
śmierci ojca. Rzucił się w wir pracy, a jego nienasycony apetyt seksualny przygasł.
Zastanawiał się, jak Daria zareagowała na widok tej czerwonej sukienki. Wie-
dział, że nie zdąży się przygotować do wieczoru i chciał jej pomóc, ale musiał przy-
znać, że jego intencje nie są całkowicie niewinne. Był lekko podenerwowany, czeka-
jąc na nieunikniony wybuch z jej strony. Chciał nawet zadzwonić do kierowcy, kiedy
poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
Odwrócił się i natychmiast uścisnął rękę siwowłosemu człowiekowi, który stał
przed nim.
‒ Gianni… przyjąłeś zaproszenie.
‒ Nie mogłem się oprzeć pokusie, żeby zobaczyć, co jeszcze zrobiłeś z moim klu-
bem.
Leo niemal się uśmiechnął. Jego stary przyjaciel nie zmienił się ani trochę. Gianni
Marcello był tetrykiem, ale Leo traktował go niemal jak ojca.
‒ Kiedy ostatni raz sprawdzałem, okazało się, że to wciąż mój klub – sprostował.
Starszy mężczyzna machnął ręką.
‒ Szczegół. Nakłoniłeś mnie do jego sprzedaży tym swoim gładkim językiem, dzię-
ki któremu doszedłeś tu, gdzie teraz jesteś. – Warknął na przestraszonego kelnera,
zamawiając dwie grappy. – Zjawiłeś się dziś w moim hotelu. Od kiedy osobiście do-
starczasz zaproszenia?
Leo uśmiechnął się.
‒ Sądziłem, że docenisz ten gest.
Gianni parsknął nieporuszony.
‒ Miałem wrażenie, że już zapomniałeś, gdzie mieszkam.
Leo wzruszył ramieniem, ale poczuł dreszcz wstydu. Wiedział, że Gianni nie bę-
dzie mu niczego ułatwiał, ale uznał, że nie jest to najlepsze miejsce na pojednawcze
rozmowy. Zastanawiał się, czy nie oddalić się pod jakimś pretekstem, ale starszy
człowiek dobrze go znał. Rozglądając się po sali, Gianni prychnął głośno.
‒ Znajdziesz tu jakieś krzesła czy sam mam sobie je zrobić?
Leo roześmiał się i poprowadził przyjaciela do sali na piętrze. Znalazł stolik w ką-
cie, z dala od tłumu. Podano im drinki i Leo łyknął mocnego trunku, który rozgrzał
mu pierś. Gianni milczał przez chwilę, obserwując go znad szklanki. Zawsze lubił
suspensy.
‒ Widzę, że masz przyjaciół wśród wpływowych ludzi – zauważył, wskazując gru-
pę znanych przedstawicieli władz miasta.
‒ Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, żeby nigdy nie nazywać polityka
przyjacielem.
Gianni skinął głową.
‒ Zawsze mnie słuchałeś, chłopcze. – Wypił swoją grappę jednym haustem. –
Z jednym wyjątkiem.
Leo wiedział, czego może się teraz spodziewać. Wiedział od chwili, w której po-
stanowił zaprosić tu swego starego mentora.
– Powiedz to, co masz do powiedzenia. Zawdzięczam ci dostatecznie dużo, by cię
wysłuchać.
‒ To przeprosiny za to, że odszedłeś ode mnie sześć miesięcy temu?
Leo odwrócił wzrok jak skarcone dziecko.
‒ Powinieneś był się pojawić na pogrzebie – dodał Gianni.
To oskarżenie zostało wypowiedziane cichym głosem, ale przypominało cios no-
żem. Leo poczuł się nagle tak, jakby go zdradzono.
‒ Sądziłem, że ty jeden to zrozumiesz.
‒ Rozumiem, że kierowałeś się gniewem. Nie tego cię uczyłem.
Leo miał wrażenie, że za chwilę zmiażdży kieliszek w swojej dłoni. Wziął głęboki
oddech i napotkał spojrzenie człowieka, któremu powierzał swe największe sekrety.
‒ Zapewniam cię, Gianni, że byłem bardzo daleki od gniewu. Postanowiłem nie
okazywać jałowego szacunku człowiekowi, którego nie widziałem od lat. Ojciec
przestał wzbudzać we mnie jakiekolwiek uczucia już dawno temu.
‒ Dlatego sprzedałeś wszystkie akcje, które ci pozostawił? – spytał Gianni ze
śmiertelnym spokojem. – Nie okłamuj mnie, chłopcze. To był akt zemsty, i to z zimną
krwią. Obaj to wiemy.
‒ Zostawił mi te akcje w nadziei, że ulegnę pokusie i zajmę swoje miejsce jako
jego prawowity następca. Wiedział, że nigdy się na to nie zgodzę.
Gianni nie miał pojęcia, do czego był tak naprawdę ojciec zdolny. Nikt nie miał po-
jęcia.
Gianni pokręcił głową.
‒ Nie twierdzę, że podjąłeś złą decyzję. Twierdzę, że twoja motywacja była nie-
właściwa.
‒ Czujesz się rozczarowany, że ostatecznie jestem taki sam jak on?
‒ Gdybyś taki był, nie zrezygnowałabyś dwanaście lat temu ze spadku wartego
miliardy, a potem nie miał czelności zrobić tego samego przy pierwszej nadarzają-
cej się okazji. Vittorio Valente przewraca się w grobie, widząc swoją korporację
w kawałkach.
‒ Mój ojciec dokonywał określonych wyborów i umarł, ponosząc ich konsekwen-
cje.
Leo ujrzał w wyobraźni piękne zielone oczy, twarz pełną młodzieńczości i witalno-
ści – twarz matki… o której nie myślał od dwunastu lat. Stłumił czym prędzej to
wspomnienie.
‒ Nie pozwól, by pamięć o duchu wiecznie cię prześladowała. Jesteś dobrym czło-
wiekiem, Leo, ale podążasz samotną ścieżką.
‒ Chwilowo całkowicie wystarcza mi ciężka praca.
‒ Byłem żonaty przez trzydzieści pięć lat, a teraz jestem samotnym wdowcem,
który mieszka we własnych apartamentach hotelowych jak cholerny komiwojażer.
Ale moja żona dała mi trzech synów. Mężczyzna zawsze powinien mieć synów, któ-
rzy przejmą jego dziedzictwo.
Leo wzruszył ramionami.
‒ Może… któregoś dnia.
Myśl, by się ustatkować, nie była odpychająca. Po prostu nie nadawał się do takie-
go życia. Ze względu na pracę. Nigdy zresztą nie zagrzał nigdzie miejsca dostatecz-
nie długo, by zapuścić korzenie. Czułby się uwięziony.
Zauważył, że Gianni przygląda się jakiejś brunetce, która przeszła obok nich.
‒ Może powinienem pójść za twoim przykładem i znaleźć sobie jedną z tych su-
permodelek – oznajmił ze śmiechem starszy mężczyzna.
‒ Och, nie jedzą wystarczająco dużo – zażartował Leo i nagle w jego myśli wdarł
się obraz Darii i jej delikatnych ust.
‒ A ty nigdy nie piłeś jak prawdziwy Sycylijczyk. Whisky jest dobra dla ludzi Za-
chodu.
‒ Wciąż jesteś politycznie niepoprawny – odparł rozbawiony Leo.
Starszy człowiek patrzył gdzieś przez chwilę. Na jego twarzy malował się smu-
tek.
‒ Powinieneś był przyjść do mnie, Leonardo. Zawsze przychodziłeś.
Wyglądał teraz na swoje siedemdziesiąt lat. Po raz pierwszy Leo uświadomił so-
bie, że ten stary smok nie będzie żył wiecznie.
Jakiś ruch przyciągnął jego wzrok ku przeciwległemu końcowi sali, gdy najbar-
dziej hałaśliwy polityk urwał swoją przemowę w pół zdania i wskazał na wysoką
blondynkę, która szła z wdziękiem po schodach.
Nie miała na sobie czerwonej sukienki. Sam ją wybrał, bo była śmiała i frywolna;
liczył na to, że uda mu się wydobyć Darę z jej bezpiecznej strefy. Ona jednak włoży-
ła coś innego – istne uosobienie pokusy. Jakby drugą skórę połyskliwego złota.
Przylegała tak ściśle do każdej krągłości, że niemal wydawała się wymalowana na
jej ciele. Wstał powoli, czując w żyłach nagłą falę gorąca; ich spojrzenia spotkały
się, kiedy stanęła przy barze. Uniosła brew, dając mu do zrozumienia, że to on po-
winien do niej podejść.
Gianni, zaciekawiony, podążył za jego spojrzeniem.
‒ Ta mogłaby swoimi oczami zamrozić piekło. Wreszcie znalazłeś prawdziwą ko-
bietę, co?
Leo już jednak ruszył w stronę baru.
Uśmiechnęła się słodko, kiedy przed nią stanął.
‒ Przepraszam za spóźnienie.
‒ Zmieniłaś sukienkę.
‒ Nie podoba ci się?
Oparł się pragnieniu, by jeszcze raz przesunąć wzrokiem po jej niesamowitych
krągłościach. Sukienka nie była nieprzyzwoita, wręcz przeciwnie, niemal skromna.
Chodziło o to, że podkreślała każdą cudowną cząstkę jej ciała – ciała, które trudno
Amanda Cinelli Wesele na zamku Tłumaczenie: Jan Kabat
ROZDZIAŁ PIERWSZY Dara Devlin bywała już w trudnych sytuacjach, jakich wymagała jej praca, ale ta wydawała się najgorsza. Ktoś, kto zajmował się zawodowo organizacją imprez, nigdy nie powinien poja- wiać się na nich bez zaproszenia, a jednak tak się teraz działo, ona zaś siedziała na balustradzie balkonu, na drugim piętrze najbardziej ekskluzywnego klubu nocnego w Mediolanie, i to w szpilkach. W imię biznesu. Buty utrudniały jej wspinaczkę, ale pozostawienie ich w alejce na dole nie wcho- dziło w rachubę. Kobieta musiała mieć na sobie buty, bez względu na okoliczności. Z torebką w dłoni, modląc się, by nie podrzeć sobie sukienki, pokonała niezbyt zgrabnie balustradę i wylądowała na marmurowej terakocie. Na jej zegarku było po dziesiątej. Wczesna pora jak na imprezę w tej części świata. Najbardziej ekskluzywny klub w mieście, Platinum I, świętował swoje otwarcie, a nie wpuszczano nikogo bez zaproszeń. Irlandzki urok Dary nie mógł w tym wy- padku pomóc. Mimo wszystko była zdeterminowana, by dostać się na to przyjęcie. Przyjechała tu tylko na weekend, potem musiała wracać do biura swojej firmy w Syrakuzach. Porażka była wykluczona. Kiedy dzięki swym kontaktom dowiedziała się, że Leonardo Valente jest nietykal- ny, przyjęła to wyzwanie z entuzjazmem. Miała okazję zaplanować najważniejsze wesele w swojej karierze – potrzebowała tylko współpracy jednego człowieka. Nie poddała się, choć od trzech tygodni nikt nie odpowiadał na jej mejle i telefony. Uzbrojona w swój tablet, wierzyła, że może pojechać po prostu do jego mediolań- skiego biura i zażądać spotkania. Nic nie wskórała; wydawało się, że jego biuro w ogóle nie istnieje. Szczęśliwym zrządzeniem losu dowiedziała się o tej wieczornej imprezie. Pierw- szy klub światowej sieci Platinum świętował swe dziesięciolecie. Jej znajomość włoskiego pozostawiała wiele do życzenia, ale jedno było pewne: Leonardo Valente miał być tu tego wieczoru. Rozejrzała się po pustym tarasie i poczuła ucisk w żołądku. Miała początkowo na- dzieję, że wespnie się po murze i wmiesza po prostu w tłum. Mimo wszystko balkon stanowił część klubu; liczyła na to, że uda jej się dostać do środka. Ściana budynku była całkowicie szklana, a każda szyba czarna; nie dało się zaj- rzeć do wnętrza. Zignorowała nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu, przypisując je nerwom. W życiu należało czasem łamać zasady, by cokolwiek osiągnąć. Położyła dłoń na szybie. Przesuwając się powoli od okna do okna, widziała odbicie swych stalowoszarych spokojnych oczu. Zaczęła szukać w każdym zagłębieniu ja- kiegoś zawiasu albo haczyka, czegoś, co sugerowałoby, że da się tędy wejść.
Po spenetrowaniu całej ściany cofnęła się i popatrzyła ze zmarszczonym czołem na taras. Musiał istnieć jakiś sposób, by dostać się do środka. Poczuła nagle irracjonalną chęć, by kopnąć w szybę, ale nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Nie zdarzało jej się tracić nad sobą panowania. Dlatego właśnie panny młode z całego świata prosiły ją, by zaplanowała ich wymarzone sycylijskie wesela. Zaczęła gorączkowo myśleć. Warto było się tu wspiąć, teraz jednak utknęła na wysokości drugiego piętra. Oparła dłonie na kamiennej balustradzie i spojrzała w dół; nie czuła się już taka odważna. ‒ Signorina, czy istnieje jakiś konkretny powód, dla którego przemyka się tu pani chyłkiem w ciemności? – dobiegł zza jej pleców głęboki, zmysłowy głos. Dara odwróciła się i zobaczyła zdumiona, że jedna z szyb zniknęła i że teraz stoi przed nią jakiś mężczyzna. Było za późno, żeby dotrzeć do drabiny i spróbować ucieczki. Zastanawiała się gorączkowo, jak się wytłumaczyć i uniknąć aresztowania. ‒ Czekam na wyjaśnienia – dodał. Jego twarz kryła się w cieniu, ale Dara mogła się zorientować, że jest to ktoś ważny – najprawdopodobniej ktoś z ochrony. Do diabła. Starając się zachować beztroskę, parsknęła śmiechem. ‒ No cóż, ktoś w końcu się pojawił, żeby mi pomóc. – Westchnęła teatralnie. – Walę w szybę od dwudziestu minut, próbując się dostać do środka. ‒ Nie mogła pani znaleźć drzwi? Jego doskonała angielszczyzna zaskoczyła ją, ale kpiący ton sugerował, że jej nie wierzy. ‒ Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza i ktoś powiedział, że mogę wyjść na chwilę… ‒ Więc postanowiła pani wspiąć się w tym celu po budynku? – Nie było to pytanie, raczej pełne rozbawienia stwierdzenie. – Zawsze wspina się pani w szpilkach? Dara chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. ‒ Wenecka szyba. – Wskazał przez ramię. W jego głosie wyczuwało się uśmie- szek. – Zabawnie było obserwować, jak próbuje się pani dostać do środka. Tylko czekałem, aż wpadnie pani w złość. Wspaniale, że wydawało mu się to zabawne, ale przypuszczała, że zostanie wy- wleczona stąd za kołnierz białej bluzki i być może oskarżona o wejście na teren prywatny. ‒ Zdaję sobie sprawę, jak to wygląda… ‒ Czyżby? Bo wygląda to tak, jakby próbowała pani wtargnąć na moje prywatne piętro w klasycznym stroju bardzo niegrzecznej sekretarki. ‒ Co? Nie jestem niegrzeczna… Mężczyzna wszedł w krąg światła, ujawniając twarz, którą widziała wielokrotnie w tabloidach. Dara poczuła, jak zastyga, uświadamiając sobie, kogo próbowała okłamać. ‒ O Boże, to pan. ‒ Jeśli ma pani na myśli właściciela budynku, do którego próbowała się włamać, to owszem, zgadza się. – W jego oczach błysnął cynizm. – Przypuszczam, że zechce pani teraz wejść do środka? I wyjaśni powody tego nieporozumienia?
Czekał ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Najwyraźniej uważał, że uciekła się do podstępu, żeby go tu wywabić. Czytała magazyny; kobiety rzucały się na Lea Valente, gdziekolwiek się pojawiał. I nie cho- dziło wyłącznie o jego bogactwo. Pojawiały się określenia w rodzaju „smakowity” i „grzeszny”. Zawsze ją to śmieszyło, ale teraz, stojąc tuż przy nim, zaczęła pojmować to sza- leństwo. Nie był w jej typie, ale nawet ona musiała przyznać, że robi wrażenie. ‒ No cóż, lubię, jak się mnie pożera wzrokiem, ale nie mam na to całej nocy. Dara poczuła, jak jej serce wykonuje salto. ‒ Nie pożerałam pana wzrokiem – wyjaśniła pospiesznie. – Tylko… myślałam… Było coraz gorzej. Ta chwila, do której przygotowywała się przez trzy tygodnie, w końcu nadeszła, a jej umysł zapadł w śpiączkę. ‒ Myślała pani o tej konkretnej sytuacji czy też doszło do jeszcze innych prze- stępstw, jakich dopuściła się pani dzisiejszego wieczoru? Przestępstw? Poczuła narastającą panikę. ‒ Panie Valente, zapewniam, że nie zamierzałam popełnić żadnego przestępstwa. ‒ Proszę się odprężyć. Nikogo o tym nie zawiadomię. Nie zauważyła pani jednak kamery śledzącej każdy pani ruch. – Wskazał małe czerwone światełko mrugające nad jej głową. – Moi ludzie już tu zmierzali, kiedy kazałem im zaczekać. ‒ Dlaczego pan to zrobił? Wzruszył ramionami. ‒ Byłem znudzony. Wydała się pani interesująca. Nie znalazła właściwej odpowiedzi na ten komentarz. Może, gdyby uznał ją za do- statecznie interesującą, mogłaby urzekać go dostatecznie długo, by przedstawić mu swoją propozycję. ‒ Żeby było jasne: nie jestem przestępczynią. Jestem konsultantką ślubną. ‒ To według mnie synonimy. – Uśmiechnął się złośliwie. – Moja teoria o bardzo niegrzecznej sekretarce podoba mi się o wiele bardziej. I oto Daria stwierdziła, że jest obiektem osławionego namiętnego spojrzenia Le- onarda Valente. Odchrząknęła, próbując przełamać napięcie. ‒ Pańska teoria jest niewłaściwa. Nie zjawiłam się tu… w takim celu. ‒ Jaka szkoda. Mimo wszystko zainteresowała mnie pani. – Odwrócił się, żeby wejść do budynku. – Jeśli nie zamierza pani zejść na dół po tej drabinie, sugeruję, by udała się pani za mną. Zniknął, nie pozostawiając jej wyboru. Pokój po drugiej stronie szyby był dwukrotnie większy od jej mieszkania. Zoba- czyła, jak naciska coś na panelu ściennym i po chwili rozbłysło miękkie światło. Po- mieszczenie przypominało lobby ekskluzywnego hotelu z nowoczesnym umeblowa- niem i szklanym kominkiem. Nie bardzo wiedziała, po co komu w nocnym klubie taki pokój – być może do przyjmowania prywatnych gości. Ścisnęła mocniej torebkę i wyczuła kontury swoje- go tableta, co przypomniało jej, dlaczego tu jest. Dotknął innego przycisku i szklane drzwi za jego plecami zamknęły się bezsze- lestnie. Zauważyła, że to rzeczywiście szkło weneckie.
Odwrócił się do niej, a ona po raz pierwszy dostrzegła kolor jego oczu. Nie były ciemne, jak by wynikało ze zdjęć, ale odznaczały się wyjątkowym odcieniem głębo- kiej leśnej zieleni. Upomniała się w myślach, że jest tu dla interesów. ‒ Ma pani jakieś imię? Może Spiderwoman? – spytał, zbliżając się do niej z tym ironicznym uśmiechem. Jako profesjonalistka wyczuła idealny moment. ‒ Mam tu gdzieś swoją wizytówkę… gdyby dał mi pan chwilkę… Zaczęła grzebać w torebce. Nagle, bez ostrzeżenia, pojawił się przed nią, zabrał jej torebkę i położył na pod- łodze. ‒ Nie chodziło mi o wizytówkę, tylko o imię… i żeby padło z pani ust. Jego spojrzenie powędrowało ku jej wargom, a ona poczuła łaskotanie w dołku. Zignorowała to i napotkała jego wzrok. ‒ Dara Devlin. ‒ A więc Daro… konsultantko ślubna… – Wymówił jej imię, jakby smakował je na swym języku. – Czemu zawdzięczam przyjemność wynikającą z pani towarzystwa? ‒ Nie jestem tu dla przyjemności. – Cofnęła się, chcąc zachować bezpieczny dy- stans. – Przyszłam tu, żeby pana znaleźć. I porozmawiać o interesach. Uniósł brew. ‒ Kto przychodzi do nocnego klubu rozmawiać o interesach? ‒ No cóż, pan – oznajmiła z pewnością siebie. – Chcę przedyskutować potencjalną umowę pomiędzy panem a moim wysoko postawionym klientem. ‒ Na dole jest tłum sępów, a każdy czeka na „jedyne pięć minut”. Dlaczego miała- by pani ominąć tę kolejkę? ‒ Gdyby im zależało, dawno już by się tu wspięli. Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem – głębokim i serdecznym. Była przez chwilę zaszokowana taką reakcją, dostrzegając przy okazji ciemne włosy pod rozpiętą koszulą. Przełknęła nerwowo i podniosła wzrok; znów przykuło ją spojrzenie tych ironicz- nych szmaragdowych oczu. ‒ Pomimo tego, że mogła się pani zabić, wspinając się tutaj, przyznaję, że jestem pod wrażeniem. Zasługuje pani na te pięć minut. Za odwagę i kreatywność. Dara uśmiechnęła się triumfalnie i sięgnęła do torebki po tablet. ‒ Świetnie. Przygotowałam krótką prezentację. Zechciałby pan usiąść? ‒ Nie – odparł po prostu. Odłożyła torbę. ‒ Ale powiedział pan… ‒ Powiedziałem, że dam pani pięć minut, Daro Devlin. Nie powiedziałem kiedy. Ten człowiek był niemożliwy. Chodziło tylko o pięć minut, na litość boską. Wskazał drzwi, zapinając marynarkę. ‒ Może pani ustalić termin z moją sekretarką. Tymczasem przyjęcie już się za- częło. Dara poczuła, jak wzbiera w niej frustracja. ‒ Wydzwaniam do niej od trzech tygodni. Jak pan myśli, dlaczego odstawiłam ten kaskaderski numer ze wspinaczką?
‒ Założyłem, że lubi pani uprawiać w piątkowy wieczór szpiegostwo. Miała ochotę tupnąć ze złości. Musiała koniecznie poruszyć temat przyszłego spotkania, ale należało zrobić to właściwie, bo w przeciwnym razie odesłałby ją z kwitkiem, tak jak innych. Potrzebowała czasu, by go przekonać. Najwidoczniej nie zamierzał dać jej tej szansy. ‒ Nie jest pan ciekaw, dlaczego się tu wspięłam? – spytała, pragnąc za wszelką cenę go zatrzymać. Przysunął się do niej i teraz dzieliły ich zaledwie dwa kroki. ‒ Jestem zaskoczony faktem, że mnie pani intryguje. Objął namiętnym spojrzeniem każdy skrawek jej ciała. Dara poczuła, że się czerwieni. Błysk w jego oku był aż nadto wymowny. Ten męż- czyzna wydawał się taki, jak przedstawiały go tabloidy. Inteligentny, zmysłowy i skłonny do skandalicznego zachowania. ‒ Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz wywołałem u kobiety rumieniec. – Przysu- nął się jeszcze bliżej. – Wypij ze mną drinka, Daro. Rozpuść te swoje blond włosy. ‒ Nie sądzę, by to było właściwe, panie Valente – odparła, czując się nieswojo pod jego spojrzeniem. ‒ Pan Valente to był mój ojciec. Możesz mi mówić Leo – uśmiechnął się. – Co za interes jest tak ważny, że nie może zaczekać do poniedziałku? Dara dostrzegła szansę na zmianę tematu. ‒ Wyrazy współczucia z powodu niedawnej śmierci twojego ojca. Rozumiem, że pogrzeb odbył się w twoim castello w Ragusa? ‒ Tak słyszałem. – Wzruszył ramionami. – Ludzie umierają codziennie, Daro. Wolę się skupiać na czymś przyjemniejszym. Nawet przy wzmiance o ojcu z nią flirtował. Playboy w każdym calu. Zdecydowa- ła się na bardziej bezpośrednie podejście. ‒ Castello to piękne historyczne miejsce. Szkoda, że pozostaje przez większość czasu niezamieszkane. ‒ Mam wrażenie, że chodzi tu o coś więcej niż tylko pogawędkę. – Zmrużył oczy, wszelkie oznaki flirtu zniknęły. ‒ Z tego między innymi powodu tu jestem. – Wyczuwając zagrożenie, brnęła da- lej. – Proponuję interes związany z Castello Bellamo. Zapewni ci znaczne korzyści. Wypaliła to z całą śmiałością, na jaką było ją tylko stać, a on zastygł. Wydawało się, że żartobliwy i czarujący mężczyzna znika na jej oczach; jego twarz przybrała twardy wyraz. ‒ No cóż, wydaje się, że marnowałaś zarówno swój czas, jak i mój. Powiem ci to, co powiedziałem każdemu sępowi, który nachodził mnie od śmierci ojca. Zamek nie jest na sprzedaż. Dara pokręciła głową. ‒ Nie chcę go kupić. Chcę urządzić tam wesele. Jestem pewna, że możemy dojść do… Przerwał jej ruchem dłoni. ‒ Nie obchodzi mnie, czy chcesz tam urządzić przytułek dla niewidomych sierot. Sprawa nie podlega dyskusji. ‒ Rozumiem, że zamek od pewnego czasu pozostaje w bardzo złym stanie…
‒ I może taki pozostać. Wbrew temu, co sądzą ludzie, nie daję się złapać na małe gierki. Nawet jeśli propozycje składa tak atrakcyjny posłaniec. – Obrzucił ją nie- spiesznym spojrzeniem od stóp do głów. – Koniec tej rozmowy. Ktoś cię odprowadzi. A teraz, jeśli zechcesz mi wybaczyć, muszę się zająć przyjęciem. Wyszedł z pokoju, a Dara popatrzyła za nim z niedowierzaniem. Był to zaskakujący zwrot sytuacji. Wiedziała, że jego ojciec zmarł niedawno; nie zachowała się zbyt taktownie, wspominając o tym, ale jaki miała wybór? Najbar- dziej lukratywny kontrakt w jej karierze był na wyciągnięcie ręki, a ona osobiście przyrzekła pannie młodej ślub w Castello Bellamo. Gdyby w tym wypadku zawiodła, to mogłaby się pożegnać z karierą. Nie zamierzała poddawać się bez walki. Leo wszedł za kontuar i odesłał młodą barmankę zniecierpliwionym ruchem ręki. Potem nalał sobie sporą porcję starej whisky i wypił jednym haustem. Blondynka go zaskoczyła; nie brakowało w jego świecie pięknych kobiet, ale do- strzegł w jej pełnym determinacji spojrzeniu coś, co wzbudziło w nim ciekawość. Od miesięcy nie udało się to żadnej innej. Nikt nie śmiał rozmawiać z nim o ojcu od czasu jego głośnej śmierci. Ale zacząć od tego, a potem przejść do kwestii zamku… znów się napił i parsknął śmiechem. Dziewczyna miała tupet, to musiał jej przyznać. Uświadomił sobie, że nie jest już sam w tym prywatnym barze. Po drugiej stronie kontuaru stanęła panna Devlin. ‒ Dla jasności: nie jestem niczyją wysłanniczką ani nie bawię się w gierki. Nigdy. Była zła, a on uznał, że jest na co popatrzeć. ‒ Nigdy? Bezustannie niszczysz dziś wieczór moje fantazje, panno Devlin. Dostrzegł zarys stanika pod białą bluzką. Zacisnął palce na szklance. Upłynęło za dużo czasu, jeśli podniecał go widok stanika. ‒ Traktuje pan cokolwiek poważnie, panie Valente? Spojrzała na zegarek, niby znudzona, ale zauważył cień czerwieni na jej policz- kach. Nie reagowała na niego aż tak obojętnie, jak próbowała to udawać. Oparł się o kontuar. ‒ Pewne rzeczy traktuję bardzo poważnie. – Przez chwilę wpatrywał się w jej wargi i uśmiechnął się, gdy się cofnęła zakłopotana. – Otworzyłem ten klub dziesięć lat temu. Teraz mam taki w każdym większym mieście świata. Traktuję biznes związany z przyjemnościami bardzo poważnie. ‒ Chcę rozmawiać o swojej propozycji, nie o przyjemnościach. ‒ Szkoda, bo mam wrażenie, że znaleźlibyśmy w tej kwestii wspólny język. Zobaczył rumieniec na jej szyi. Położyła energicznym ruchem torebkę na kontuarze. ‒ Zawsze jest pan taki bezpośredni? Do diabła, miała rację. Zachowywał się jak jaskiniowiec. Dlaczego tak na niego działała? Była uszczypliwa i diabelnie pociągająca. Ale chciała z nim rozmawiać o jednej rzeczy, którą był zdecydowany ignorować. ‒ Zaskoczyłaś mnie. Nieuzbrojona kobieta ominęła system zabezpieczeń wart mi- lion euro. Robi na mężczyźnie wrażenie.
‒ A gdybym była mężczyzną, byłby pan mniej zaskoczony? Leo wybuchnął śmiechem, podsuwając jej szklaneczkę whisky. ‒ Jesteś ożywcza, Daro. Niech to będzie oferta pokoju w zamian za moje niesto- sowne zachowanie. ‒ Dziękuję. Ujęła szklankę obiema dłońmi; ten gest wydał mu się zabawnie kobiecy. Leo przyglądał jej się przez chwilę, potem dopił swoją whisky. ‒ Wiesz, biorąc pod uwagę twój postępek, zastanawiam się, dlaczego to ja prze- praszam. ‒ Potrafię być przekonująca – odparła, popijając z zadowoleniem trunek. Poczuł żywsze bicie serca. ‒ Więc coś nas łączy. Wyszedł zza baru i ponownie jej się przyjrzał. Była chodzącą sprzecznością. Na zewnątrz delikatna i profesjonalna, ale zdolna wspiąć się na budynek w spódniczce i szpilkach. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie kazał jej wyrzucić. Odstawiła szklankę i spojrzała mu w oczy. ‒ Rano wyjeżdżam na Sycylię. Proszę, żeby rozpatrzył pan moją propozycję. ‒ Naruszyłaś właśnie prawo i oczekujesz, że będę robił z tobą interesy? ‒ Proszę tylko o szansę. ‒ Naprawdę się spodziewasz, że pozwolę wykorzystać ci siedemsetletni zamek w charakterze jakiegoś cyrku? ‒ Po pierwsze to ślub. Po drugie, o ile wiem, zamek jest niezamieszkany od lat. Wielu ludzi utraciło pracę. Wiemy, że bieda to na Sycylii problem. Słyszał ten argument już dziesiątki razy. ‒ Chyba przeceniasz moją zdolność współczucia. ‒ Może, ale taki przyciągający uwagę ślub stanowiłby wielką szansę dla miasta w rodzaju Monterocca. Leo poczuł dreszcz na dźwięk tej nazwy. Nie było powodu, by żywił jakikolwiek sentyment wobec tego miejsca, a mieszkańcy jego rodzinnego miasta nic dla niego nie znaczyli. A jednak jej słowa wywołały w nim nieprzyjemne wrażenie. ‒ Zleci się cały rój paparazzich – zauważył. ‒ Oczywiście. Ale z tego, co wiem, nie byłoby to takie złe. ‒ Zaglądałaś ostatnio do tabloidów? ‒ Nie cieszy się pan dobrą reputacją wśród mieszkańców Sycylii. ‒ Chodzi o reputację mojego ojca, nie moją – sprostował. ‒ Tak, ale jego reputacja szkodziła panu w przeszłości. Jest rzeczą wiadomą, że w swoich rodzinnych stronach nie ma pan ani jednego klubu. Już chciał coś odwarknąć, ale wzruszył tylko nonszalancko ramionami i nachylił się do niej. ‒ Można by pomyśleć, że kierujesz się troską. Wyprostowała się z miejsca. ‒ Na szczęście oboje wiemy, że troska nie ma tu większego znaczenia. – Wskaza- ła puste stoliki wokół. – Więc to jest to wielkie ekskluzywne przyjęcie? ‒ Dzisiaj to tylko wstęp. Niższe piętra są otwarte dla paru wybranych gości. Wła- ściwa impreza jest jutro.
Podeszła do wielkiego okna, od podłogi do sufitu, przez które widać było cały klub. ‒ Czy przestaje pan podczas oficjalnych uroczystości tylko z nic nieznaczącymi ludźmi? ‒ No cóż, jak dotąd zabiera mi czas pewna uparta blondynka. Zignorowała tę uwagę, a na jej twarzy pojawił się wyraz skupienia. ‒ Zauważył pan, że te wszystkie aranżacje wodne oddzielają hol od pozostałej części klubu? Leo podążył za jej wzrokiem. ‒ Oświetlenie parkietu jest zbyt mocne – ciągnęła. – Łagodniejsza iluminacja była- by znacznie lepsza. Znów podążył za jej wzrokiem, wyraźnie zaciekawiony. ‒ Chciałabyś zwrócić uwagę na coś jeszcze? Już chciała się odezwać, ale się rozmyśliła. ‒ Śmiało, już zaczęłaś, Nie krępuj się. Uniósł wyzywająco brew, dostrzegając delikatny rumieniec na jej policzkach. ‒ Chodzi o… strój pańskiego personelu. Nie pasuje. Jest zbyt… krzykliwy i fry- wolny. ‒ Platyna to nasza firmowa barwa. Te stroje nie są krzykliwe, tylko błyszczące. Wzruszyła ramionami. ‒ Dla mnie są krzykliwe. Nie chciałam się źle wyrażać o pańskim stylu. ‒ Wydawało mi się, że zawsze jesteś szczera – oznajmił z przyganą. ‒ Próbuję tylko panu dowieść, że wiem, o czym mówię. Przy wszystkich impre- zach obowiązuje ta sama zasada – żeby ludzie je zapamiętali. Ma pan tu do czynie- nia z ekskluzywną klientelą, która zawsze oczekuje czegoś wyjątkowego. Akurat na tym się znam. ‒ I dostrzegasz to wszystko? ‒ Mam oko do szczegółów. Może nie nadaję się na gwiazdę przyjęć, ale wiem, jak je urządzać. ‒ A mój klub nie spełnia twoich klasycznych standardów? ‒ Nie mam klasycznych standardów. W moim świecie istnieje doskonałość albo porażka. ‒ Ach, więc dostrzegasz tu porażkę? Dara milczała. Parsknął śmiechem. ‒ Słowo daję, nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by mnie obrażał po to, żeby pod- pisać ze mną jakiś kontrakt. ‒ Wierzę w szczerość. I jeśli wybierze pan moją firmę, Devlin Events, na organi- zatora uroczystości weselnej w swoim castello, może pan liczyć wyłącznie na szcze- rość. Patrzył przez chwilę na tłum gości w dole. ‒ A więc planujesz wyprawić fantastyczne wesele i jednocześnie podbudować mój publiczny wizerunek? Mierzysz chyba za wysoko. ‒ Moje kompetencje mówią same za siebie. Podpisywałam kontrakty z dużymi sieciami skupiającymi kurorty na Sycylii: Santo, Lucchesi i Ottanta.
‒ Pracowałaś dla Lucchesi Group? ‒ Jestem niezależnym konsultantem. Zatrudnili mnie przy kilku okazjach, a naj- ważniejszą było złote wesele Umberta i Glorii. Małe garden party w ich domu ro- dzinnym, ale… ‒ Jesteś po imieniu z Umbertem Lucchesi? ‒ Tak. Zaproponował mi pracę, ale grzecznie odmówiłam. Wolę być swoim wła- snym szefem. Leo podszedł do oszklonej ściany i popatrzył na klub z wysokości antresoli. No cóż, to wszystko przestało być jedynie interesujące, a stało się odkrywcze. Zastana- wiał się, czy ta dziewczyna uświadamia sobie wagę tego, co właśnie wyjawiła. Może wszystko było zwykłym zmyśleniem; bądź co bądź, musiała czytać o nim w interne- cie. Wiedział jednak, że nie ma tam nawet słowa o nim i Lucchesim… o ich niedaw- nych nieporozumieniach. Biznes był w przypadku Sycylijczyków sprawą prywatną i choć on sam nie postawił stopy na wyspie od ponad osiemnastu lat, wciąż pozosta- wał prawdziwym siciliano. Zaklął, gdy zadzwoniła jego komórka; rozmawiał przez dziesięć sekund. ‒ Wzywają mnie. Niektórzy goście się niecierpliwią. Spuściła wzrok. ‒ No cóż, dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas, panie Valente. – Wyciągnęła do niego rękę. Zignorował jej gest. ‒ Mów mi Leo. I źle mnie zrozumiałaś. Ta rozmowa nie dobiegła jeszcze końca. ‒ Nie? ‒ W żadnym razie – uśmiechnął się. – Daj mi godzinę. Wtedy pomówimy. ‒ Mam tu zostać? ‒ Zasłużyłaś na odpoczynek po tym swoim kaskaderskim numerze, Daro. Zejdź na dół, napij się, potańcz. I poćwicz korzystanie ze schodów. Ruszył w stronę prywatnej windy. ‒ Jak cię znajdę? – zawołała za nim. ‒ Nie martw się. Ja znajdę ciebie. Leo uśmiechnął się, kiedy drzwi windy zamknęły się powoli, a zgrabna sylwetka Dary zniknęła mu sprzed oczu. Zamierzał doprowadzić ten krótki epizod do końca.
ROZDZIAŁ DRUGI Skórzane stołki barowe naprawdę były największym wrogiem dziewczyny. Poprawiła po raz setny brzeg długiej spódnicy. Czuła się beznadziejnie w tym stroju; sprawdzała bezustannie mejle na swoim telefonie. Znikały na jej oczach. Oczywiście – rozładowana bateria. Wsadziła bezużyteczne urządzenie do toreb- ki. Muzyka była za głośna, poza tym panował tu nieznośny upał. Nie wspominając już o tym, że gdy tylko usiadła przy barze, grupa niezwykle grubiańskich modelek ko- mentowała jej przybycie. Podczas podobnych imprez trzymała się zwykle z boku, wydając polecenia swoim podwładnym. Bezużyteczne siedzenie przy kontuarze działało jej na nerwy. Rozglądała się z zawodowego nawyku. Jak na tak elitarną imprezę, przyjęcie od- biegało od wysokich standardów, których Dara mogłaby oczekiwać. Uniformy per- sonelu, o czym wcześniej mówiła Leowi Valente, przypominały stroje teatralne – krzykliwe srebrne tuniki z firmową nazwą: Platinum. Pomyślała, że im wcześniej stąd wyjdzie, tym lepiej. Prześladował ją niepokój, kie- dy nie robiła nic produktywnego. Rozejrzała się po tłumie i poczuła ucisk w dołku, gdy go dostrzegła. Stał po drugiej stronie parkietu, w otoczeniu ludzi z mediów. Przewyższał innych mężczyzn o głowę, a marynarka idealnie podkreślała jego szerokie barki. Nie powinna tego zauważać. Powinna być wściekła, że zapomniał o swojej obiet- nicy. Ta „godzina” upłynęła dwadzieścia minut wcześniej. Zaczęła się wachlować podkładką pod szklankę i zobaczyła, że barman w sre- brzystym stroju stawia przed nią jakiegoś wyszukanego drinka. ‒ Nie zamawiałam tego – powiedziała. ‒ Od signora Valente. Dla jego pięknej blond towarzyszki – oznajmił z grzecznym uśmiechem. Najwidoczniej nie zapomniał o niej, pomyślała. Popatrzyła na drinka. Był to spie- niony cocktail o kremowej barwie. ‒ Co to takiego? – spytała. Młody barman nachylił się do niej z uśmiechem. ‒ Po angielsku nazywa się to chyba „krzyczący orgazm”. Zachłysnęła się nieszczęsnym cocktailem i parsknęła na kontuar. Poczuła, że się czerwieni; barman odsunął się pospiesznie, ale zdążyła zauważyć, że się uśmiechnął. Dostrzegła, że grupa modelek przygląda jej się z jeszcze większą uwagą. Jedna oznajmiła głośno, że standardy Lea Valente musiały się bardzo obniżyć. Zarumieniła się z zażenowania. Dlatego prosił, by została? Czy Leo Valente ocze- kiwał, że się z nim prześpi, by sfinalizować kontrakt? Doznała czegoś bardzo bli- skiego podnieceniu.
Otrząsnęła się szybko z tego wrażenia. Potrzebowała jego pomocy – była to prawda. Ale nie za cenę dumy. Postąpiła głupio, obiecując Castello Bellamo Portii Palmer, nie pytając najpierw o zdanie właściciela. Mogła tylko siedzieć tutaj i uda- wać zabaweczkę milionera na najbliższą noc albo zmierzyć się z konsekwencjami. Jej reputacja zawodowa zostałaby ocalona, ale duma… to była inna sprawa. Podjąwszy decyzję, chwyciła torbę i zaczęła się przepychać do wyjścia. Kiedy w końcu wyszła na chłodne nocne powietrze, wydało jej się, że uciekła z samego piekła. Przeklęty Leo Valente i jego wspaniały nieosiągalny zamek. Przypomniała sobie, że ma rozładowaną komórkę. Ruszyła z powrotem w stronę klubu i poprosiła ho- stessę o wezwanie taksówki. Kobieta skinęła głową i weszła do środka. Dara stała na brzegu chodnika, okrywając się szczelniej kurtką. Może powinna tam wrócić i podjąć jeszcze jedną próbę? W przeciwnym razie musiałaby oświad- czyć Portii Palmer, że kłamała w sprawie wymarzonego wesela w Monterocca. Ak- torka słynęła z tego, że wciągała na czarną listę wszystkich, którzy ją zawiedli. A na to się właśnie zanosiło. Nie miała pojęcia, co ją podkusiło, by zdobyć się na tak idiotyczne posunięcie. Za- wsze postępowała według zasad. Dlaczego nie mogła załatwić sprawy z jakimś mi- łym starszym człowiekiem, tylko z Sycylijczykiem obdarzonym okrutnym poczuciem humoru? Drzwi klubu otworzyły się gwałtownie, co wyrwało ją z zamyślenia. Dara obróciła się na pięcie i stanęła twarzą w twarz z obiektem swoich rozważań. ‒ Zawsze uciekasz ze spotkań biznesowych czy też stanowię wyjątek? – spytał, zatrzymując się przed nią. Oddychał ciężko jak po wyczerpującym biegu. ‒ Częstowanie drinkiem o obscenicznej nazwie nazywasz spotkaniem bizneso- wym? ‒ Sprawiałaś wrażenie kogoś, kogo należy rozbawić. Może nie było to zbyt wyra- finowane. ‒ Naprawdę masz spaczone poczucie humoru. Nie jestem gotowa… na jakiekol- wiek gierki, by dostać to, o co mi chodzi. Uniósł brew, rozumiejąc najwyraźniej. ‒ Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale nie mam w zwyczaju zaciągać ko- biet do swojego łóżka siłą. Zaczerwieniła się. ‒ Tak czy inaczej prędzej piekło by zamarzło, niż wynająłbyś swój zamek. Sam tak powiedziałeś. ‒ Castello Bellamo to moja karta przetargowa. Sprawdź się, a rozważę kontrakt. ‒ Jak dokładnie mam się sprawdzić? ‒ Jutrzejsze otwarcie będzie bardzo ekskluzywną imprezą. Wydajesz się osobą, która ma swoje zdanie w różnych sprawach… chciałbym zobaczyć cię w akcji. Zmarszczyła czoło. ‒ Nie rozumiem… oferujesz mi pracę? ‒ Coś w rodzaju testu, który pokaże, czy powinienem ci zaufać. Tymczasową po- sadę konsultantki. Zrób na mnie wrażenie, a rozważę twoją propozycję. Zignorowała gładki ton jego głosu.
‒ Ale dlaczego w ogóle mi to proponujesz? Na czym polega twoja gra? Cmoknął. ‒ Taka nieufna. Ciekawi mnie, czy jesteś tak bezwzględnie ambitna, jak twier- dzisz. ‒ Więc jeśli zdam egzamin, zaufasz mi? ‒ Może… Cóż byłby ze mnie za biznesmen, gdybym ufał każdej pięknej blondyn- ce, która zaproponowała mi interes? – Wyciągnął do niej rękę. – Zatem, Daro De- vlin, jesteś gotowa zaryzykować swoją nieskazitelną reputację dla jakiegoś starego zamku? ‒ Słowo „zaryzykować” sugeruje, że mogę przegrać. Uścisnęła mu dłoń i poczuła podniecenie. Zdawało się, że żar jego ciała przenika w jej żyły. Nachylił się i przywarł ustami do jej policzka, potem do drugiego. Dara stała jak skamieniała, kiedy się cofnął. Był to formalny pocałunek, ale bli- skość tego mężczyzny, ciepło jego ciała, zaledwie kilka centymetrów od jej ciała… Zauważyła, że przygląda jej się uważnie. ‒ Mój kierowca odwiezie cię bezpiecznie do hotelu. – Wskazał limuzynę, która właśnie podjechała. – Do jutra, Daro… Spojrzał na nią jeszcze raz i zniknął w swej jaskini grzechu. Poczuła nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu, uświadomiwszy sobie, na co się wła- śnie zgodziła. W kwestii zamku osiągnęła więcej, niż dotąd się komukolwiek udało. Miała jednak wrażenie, że jednocześnie wskoczyła do wody, w której pływają wy- głodniałe rekiny. Nie, poprawiła się w myślach. Jeden rekin. Leo Valente był drapieżnikiem o gładkim języku, jej zaś udało się w jakiś sposób wzbudzić w nim zainteresowanie. Nie zamierzała marnować takiej szansy. Postano- wiła, że najpierw zadziwi go swoim doświadczeniem zawodowym – a potem przed- stawi propozycję dotyczącą zamku. Uśmiechnęła się na myśl o jego pewnej siebie arogancji. Czasem nawet rekiny potrzebowały lekcji. Jej hotel nie był szczególnie luksusowy, ale wystarczająco przyzwoity na tak krót- ki okres pobytu. No i po łóżku nie łaziły robaki. Postanowiła zejść na dół, żeby spożytkować trochę nerwowej energii, która się w niej skumulowała od poprzedniego wieczoru. Nie zmrużyła oka aż do świtu, a po- tem wyskoczyła z łóżka i zaczęła się zastanawiać nad planami dotyczącymi wieczor- nej imprezy. Były bardzo dobre – niektóre nawet wspaniałe – ale nie oznaczało to, że trafią komukolwiek do przekonania. Ubrała się i zaczęła chodzić po pokoju, ale godzinę później się rozmyśliła. Cokolwiek Leo Valente planował na ten wieczór, wątpiła, czy ma to coś wspólnego z jej talentami organizacyjnymi. Wiedziała, że w przypadku Castello Bellamo musi go przekonać siłą swojej logiki. Doszła do wniosku, że równie dobrze może w tej trudnej dla niej chwili zapoznać się z okolicznymi atrakcjami. W lobby hotelowym znajdował się niewielki punkt informacji turystycznej. Powie- działa, że chce w ciągu kilku godzin obejrzeć najciekawsze miejsca w Mediolanie. Dziewczyna zaczęła szybko wyszukiwać dla niej mapy i broszury. Dodała też, że będą potrzebne bilety tramwajowe, i zniknęła na chwilę za niewielkimi drzwiami na
tyłach. Dara wyjęła ze stojaka jakiś kolorowy magazyn i zaczęła dla zabicia czasu prze- rzucać strony. Znieruchomiała na widok znajomej sylwetki wysokiego, ciemnowłose- go właściciela Platinum. U góry widniało: „Klub Samotnych Serc”. Roześmiała się niemal na myśl o tym, że Leo Valente mógłby być samotny. Ten człowiek miał kobiety u swych stóp, dokądkolwiek się udawał. Na tym zdjęciu był półnagi i siedział przy basenie, z głębokim znudzeniem na twarzy. W dymku nad jego głową widniała informacja, że „biedny Leo” jest zmęczony supermodelkami i chce się ustatkować. „Czy znajdzie się odważna lwica, która tego lwa okiełzna?” Obróciła stronę, żeby na niego nie patrzeć. Rzeczywiście, określenie „lew” paso- wało do niego o wiele bardziej niż „rekin”. Czytała gdzieś, że te wielkie koty lubią się pobawić jedzeniem, zanim je pożrą. Opis, który pasował do Lea Valente jak ulał. Przypomniała sobie, jak na nią patrzył zeszłego wieczoru. Poczuła dreszcz niepo- koju. Jasne, był atrakcyjnym mężczyzną, ona jednak przez ostatnie pięć lat ignoro- wała niezliczonych atrakcyjnych mężczyzn i nie zamierzała tego zmieniać. Nie mia- ła dla nich czasu i była z tego powodu zadowolona. ‒ Interesują cię najświeższe plotki, Daro? Podniosła gwałtownym ruchem głowę i dostrzegła znajome ironiczne spojrzenie szmaragdowych oczu. Leo uniósł pytająco brew. ‒ Jak widać, moje „samotne serce” jest warte twojej uwagi… Nie wyglądałaś mi na kogoś, kto czyta takie rzeczy. Dara uświadomiła sobie, że wciąż trzyma ten szmatławy magazyn. ‒ Nie interesują mnie – odparła pospiesznie. – Przeglądałam to, czekając na infor- macje, o które prosiłam. Odłożyła czym prędzej magazyn i założyła kosmyk niesfornych włosów za ucho. Wydawał się wyższy i bardziej imponujący niż poprzedniego wieczoru; ciemne dżinsy i brązowa skórzana kurtka podkreślały aurę szorstkiej niedbałości, jaka zda- wała się go zawsze otaczać. Skąd wiedział, gdzie się zatrzymała? Nie przypominała sobie, by wymieniła na- zwę hotelu. Poza tym impreza miała się zacząć dopiero za osiem godzin. Czy zjawił się, by powiedzieć, że jednak nie da jej szansy? Zeszłego wieczoru miała szczęście, zaskakując go i wzbudzając jego zainteresowanie. Może wstał rano i uznał, że uległ impulsowi? Pomyślała o swoich czarnych dżinsach i wełnianym swetrze, żałując, że nie ubrała się bardziej profesjonalnie. Włożyła buty na niskim obcasie z myślą o długim space- rze po mieście. Teraz, stojąc przed nim, po raz pierwszy w życiu czuła się niska. Miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, ale ledwie sięgała mu brody. W tym momencie z zaplecza powróciła dziewczyna i położyła na ladzie bilet tram- wajowy i stos broszurek i map. ‒ Już tego nie potrzebuje – powiedział Leo i podsunął wszystko z powrotem w stronę biednej dziewczyny, która się zaczerwieniła. Dara jęknęła. Czy i ona tak wyglądała poprzedniej nocy? ‒ Zamierzałam się tym posłużyć – oznajmiła, sięgając po stosik papierów. Nie chciała mu ustępować i psuć sobie dnia z powodu jego kaprysów.
‒ O ile wiem, dzisiejszy dzień zarezerwowałaś dla mnie. – Oparł się niedbale o kontuar. – Tak jak wczoraj powiedziałem, Daro, jestem impulsywnym człowie- kiem. Jeśli tak bardzo pragniesz ze mną pracować, musisz się nauczyć żyć według moich zasad. Skoro postanowiłem zabrać cię na lunch, powinnaś zapomnieć o swo- ich planach. Poczuła dreszcz na plecach. To było śmieszne; na dobrą sprawę nakazywał jej po- słuszeństwo. Zastanawiała się nad jakąś dowcipną odpowiedzią. Nic nie przyszło jej do głowy. Była tu po to, by dostać upragnioną rolę, a tym samym musiała przystać na jego grę. ‒ W porządku. – Wsunęła torebkę pod pachę i uniosła brodę. – Jestem całkowicie do twojej dyspozycji. Uśmiechnął się nieznacznie. ‒ Gratulacje. Zaliczyłaś właśnie pierwszy test. Ale nie zamierzam cię jeszcze zwalniać, Daro. Leo nigdy nie myślał, że widok jedzącej kobiety sprawi mu taką satysfakcję. Lubił odwiedzać tę małą trattorię, ilekroć był w Mediolanie, ale nie przypominał sobie, by wcześniej jakakolwiek towarzyszka przy stole tak go fascynowała. Jadła uważnie, nawijając spaghetti ściśle i dokładnie na widelec. Nie chciała mówić z pełnymi usta- mi i patrzyła na niego przerażona, kiedy sam robił to bez zastanowienia. Wybrała makaron z owocami morza. Nie poprosiła o menu i przystała łaskawie na sugestię kelnera, proponującego półmisek zakąsek. Leo napił się wody, podczas gdy Dara raczyła się ostatnią porcją. Jadła tak deli- katnie, że nawet nie zauważył, że wszystko pochłonęła. ‒ Widzę, że jedzenie to twoja kolejna pasja – zauważył z uśmiechem. Otarła ostrożnie usta serwetką. ‒ Od kiedy się tu przeprowadziłam. Zjawił się kelner, by zabrać talerze, i zaproponował deser. Odmówili grzecznie. Rozsiadła się wygodnie, zadowolona z posiłku. Wyobraził sobie, że być może tak właśnie wygląda po przyjemnościach innego rodzaju, i poczuł dreszcz. ‒ Kobiety, które lubią jeść, to rzadkość w moim świecie. Spojrzała przez okno. ‒ Kobiety w twoim świecie muszą być bardzo smutne i głodne. Leo uśmiechnął się. ‒ Sycylijczyk pomyślałby, że śni, mając przy boku piękną kobietę, która zjada cały posiłek. Zignorowała jego komplement. ‒ Prawdę mówiąc, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Syrakuz, jadłam tylko kanapki z szynką i spaghetti z sosem pomidorowym. ‒ To w tym kraju karalne. ‒ Szybko się o tym przekonałam. Jeden kolega zaciągnął mnie do domu swojej matki i kazał mi wyznać moje grzechy. ‒ Włoskie matki na ogół nie wybaczają takich rzeczy. Cud, że przeżyłaś. Pomyślał o własnym wychowaniu. O służących w zamkowej kuchni. O milczących posiłkach z nianią. Zaskoczony tymi refleksjami, skupił się na uśmiechniętej twarzy
Dary. ‒ Nie było mi do śmiechu. Kobieta przyrządziła dwanaście rodzajów makaronu w ciągu godziny. Nigdy nie spotkałam się z tak drastyczną reakcją na kwestię jedze- nia. ‒ Moi rodacy nie słyną z wrażliwości. – Dopił kawę. – Powiedz prawdę: jadłaś od tamtej pory zwykły sos pomidorowy? Uśmiechnęła się. ‒ Nie w sytuacji, gdy zależało od tego moje życie. ‒ Więc zaliczyłaś drugi test. Z miejsca spoważniała. ‒ Ile testów mnie jeszcze czeka? ‒ Nie wyznaczam granic w rozwoju, Daro. Jestem pewien, że jako bizneswoman rozumiesz to doskonale. ‒ Cieszę się, że to mówisz. Właśnie rozważałam kilka pomysłów à propos twojej wieczornej imprezy. Chyba że kłóci się to z moją rolą tymczasowej konsultantki? Ta kobieta potrafiła go zirytować. ‒ Nie trać czasu. Wyjęła tablet i przystąpiła do prowizorycznej prezentacji, nakreślając plan w ogólnych zarysach i wskazując newralgiczne miejsca. ‒ Widzisz więc, że jeśli podzielisz uroczystość na dwie części, unikniesz sytuacji, w której twoi biznesowi klienci mogą się poczuć urażeni – oświadczyła na koniec. Leo patrzył na ekran. Było to genialne. Dara w bardzo krótkim czasie osiągnęła to, czego nie udało się siedmiu doradcom od tego rodzaju imprez. I to dzięki jedne- mu spojrzeniu z wyższego piętra. ‒ Zdążysz to wszystko zorganizować przed wieczorem? ‒ Jasne – odparła z determinacja w oczach. ‒ Wezwę swoich ludzi i będziesz mogła zabrać się do pracy. Popatrzyła na niego zaskoczona. ‒ Czy twoi ludzie nie będą mieć pretensji, że ktoś obcy patrzy im na ręce? ‒ Zastanawiam się, czy to nie ja powinienem mieć pretensje do nich. Wyraźnie się odprężyła. ‒ Cieszę się, że jesteś otwarty na zmiany. Roześmiał się. ‒ Słowo „zmiana” to w tym wypadku eufemizm. Sprawy najwyraźniej wymagają głębokiej reorganizacji. Moi ludzie zarabiają tak dobrze, że zatracili wszelką kre- atywność, jak widać. – Zerknął na ekran. – Są do twojej dyspozycji. ‒ Robisz ze mnie kogoś ważnego – zauważyła z błyskiem w oku i schowała tablet do torby. ‒ A co z uniformami personelu? – spytał od niechcenia. ‒ Nie oczekuję, że przerobisz swój znak firmowy po jednej krytycznej uwadze. ‒ Och, jestem impulsywnym człowiekiem. – Dał kelnerowi znak, prosząc o ich płaszcze. – Twoje wczorajsze komentarze zraniły moją dumę. Spodziewam się, że i na to znajdziesz dziś wieczór jakieś remedium. Zacisnęła dłonie na kolanach. ‒ Rozumiem, że to kolejny test?
‒ Twierdzisz, że nigdy nie uciekasz przed wyzwaniami. Uznaj to za eksperyment. Wyprostowała się. ‒ Wierzysz, że w ciągu niespełna siedmiu godzin zorganizuję odpowiednio tę two- ją imprezę i zrobię coś z twoim znakiem firmowym na uniformach personelu? ‒ Chcesz powiedzieć, że nie dasz rady? ‒ Dam – odparła z przekonaniem. – Nie pojmuję tylko, dlaczego dajesz mi tę szan- sę, skoro wcześniej odmówiłeś tak wielu innym. Znów ujęła go jej zawodowa szczerość. Zaprosił ją na obiad, bo go pociągała, ale teraz, kiedy ponownie dowiodła, że ma nie tylko ciało, ale też umysł, postanowił wy- znać jej częściowo prawdę. ‒ Dziesięć lat temu zamówiłem te uniformy dla żartu. Działaliśmy dopiero od kil- ku miesięcy, to była nasza pierwsza impreza noworoczna. Zabawa trwała w najlep- sze, gdy na salę wtoczył się pewien projektant. Był jak zwykle pijany. Stanął w tłu- mie dziennikarzy i zaczął krzyczeć, że widzi samego siebie w jednym z tych unifor- mów. – Leo roześmiał się na to wspomnienie. – Facet był kompletnie zalany i zdu- miało go własne odbicie w błyszczącym materiale. Krótko mówiąc: ta historia szyb- ko się rozniosła, a nasz tymczasowy kostium stał się trwałym wizerunkiem marki. Wszystko to wydało mi się zabawne. Chyba ja jeden zauważyłem, jak śmiesznie wy- gląda nasz personel. Dopóki ty też tego nie zauważyłaś. Podniósł filiżankę z kawą w żartobliwym salucie. ‒ Działając w tym biznesie, muszę zwracać uwagę na szczegóły. ‒ Związek z tak dużą marką jak Lucchesi też nie zawadzi – rzucił od niechcenia, czekając na jej reakcję. ‒ Nie nazwałabym tego związkiem. Podpisałam umowę na kilka imprez, między innymi z ich fundacją charytatywną. ‒ Musiałaś zrobić spore wrażenie, skoro zdobyłaś zaufanie takiej rodziny. ‒ Przypadkowo porozmawiałam z Glorią Lucchesi i jej córkami, kiedy planowałam wesele w Syrakuzach. To był raczej szczęśliwy zbieg okoliczności. ‒ Niemniej jesteś po imieniu z bardzo ważnymi ludźmi. To duże osiągnięcie. ‒ Chyba tak – przyznała z uśmiechem. Leo zastanawiał się nad jej związkami z Umberto Lucchesim. Ich ostatnie niepo- rozumienia stanowiły duży problem, a on miał coraz mniej czasu na rozwiązanie tego konfliktu. Nie wierzył, by jakaś konsultantka ślubna coś tu poradziła, ale mogła się okazać użyteczna. Zobaczył, że Dara składa starannie serwetkę, i to samo zrobił ze swoją. Dostrze- gła rozbawienie na jego twarzy. ‒ Przepraszam, to z przyzwyczajenia. Właściwa organizacja to w moim przypad- ku odruch. Stąd wybór takiego, a nie innego zawodu. ‒ A co mój zawód mówi o mnie? ‒ Nie sądzę, by wypadało mi mówić. ‒ Niewiele kobiet sprawia, że czuję się przez nie oceniany, a mimo to mam wra- żenie, że wszystko, co robię albo mówię, cię obraża. ‒ Nie obrażasz mnie. Wiem doskonale, że jedynym powodem, dla którego tu sie- dzę, są twoje kaprysy. ‒ Och, nie powiedziałbym, że to jedyny powód… – Nachylił się i napotkał jej
wzrok. Ciemne rzęsy opadły na ułamek sekundy, a źrenice błysnęły. Ten jeden od- ruch wystarczył; bez względu na to, jak bardzo siliła się na obojętność, uświadamia- ła sobie tę intensywną chemię między nimi. – Jesteś tutaj, bo tego chcę. Zawsze do- staję to, czego pragnę. Uśmiechnął się, gdy oczy pociemniały jej jeszcze bardziej, tym razem z gniewu. O tak, właśnie jej potrzebował, by przełamać ten niepokój, który go ostatnio prze- śladował. Postanowił, że będzie pokonywał po kolei te małe bariery grzeczności, aż Dara nie będzie w stanie myśleć normalnie. Uśmiechnęła się do niego uprzejmie. ‒ Rozumiem, że jesteś potężnym i wpływowym człowiekiem, Leo, i że dorastałeś w określony sposób. Ale prędzej czy później się przekonasz, że nie wszyscy nagina- ją się do twojej woli. Pominął uwagę na temat swojego wychowania. Był przyzwyczajony do ludzkiej ignorancji w tej kwestii. Tak, dorastał w określony sposób – ale nie taki, jak ktokol- wiek przypuszczał. Uniósł wyzywająco brew. ‒ Jesteś pewna? Słynę z daru przekonywania. ‒ No cóż, mamy ze sobą coś wspólnego. Uśmiechnęła się, a on po raz drugi dostrzegł przelotnie ogień pod tą skorupą lodu. Podobało mu się, że siedzi tu z nim, podobał mu się ten ich sparring. Nie przy- pominała w niczym tych kobiet, które wcześniej budziły jego zainteresowanie. Wstała, gdy pojawił się kelner z ich płaszczami. ‒ Przyszłam tu w jednym celu, Leo. I nigdy nie zbaczam z wytyczonej drogi, bez względu na piękno otoczenia. ‒ Nie spodziewam się niczego innego. ‒ To dobrze, bo nie będę już uczestniczyła w tych twoich gierkach. Jestem zawo- dowcem i lubię szybko załatwiać sprawy. ‒ Tak jak ja, Daro – mruknął. – Podał jej płaszcz i pomógł się ubrać, muskając od niechcenia jej szyję palcem. Poczuł, jak zadrżała. Cofnął się z uśmiechem, kiedy się do niego odwróciła. – Allora, sądzę, że się rozumiemy. Wciąż go obserwowała, kiedy wychodzili na chłodne jesienne popołudnie. Leo otworzył jej drzwi limuzyny, gdy do nich podjechała. ‒ Mój kierowca zawiezie cię do klubu, a mój personel jest do twojej dyspozycji. Zwalczył pokusę, by wsunąć się do samochodu razem z nią. Wyczuwała każdą cząstkę napięcia między nimi – widział to w jej oczach. Pragnęła go, ale nie zamie- rzała pozwolić sobie na to, czego chce. A on zamierzał pokazać jej, co to znaczy stracić nad sobą kontrolę. Najpierw jednak musi wydobyć ją z tej jej bezpiecznej strefy.
ROZDZIAŁ TRZECI Dara stała na parterze klubu i po raz ostatni oceniła wzrokiem otoczenie. Perso- nel przychylał się do jej uwag – na dobrą sprawę wszyscy wydawali się zadowoleni, że zdjęto im z barków odpowiedzialność. Nikt nie miał ochoty planować tak eksklu- zywnej imprezy. Może Leo miał rację: byli zblazowani i brakowało im motywacji. Nie miała nic przeciwko temu. Bliskość tak wielu znamienitych gości stanowiła spełnienie marzeń – wierzyła, że nawiąże nowe znajomości, podpisze własny kon- trakt, a potem wróci do domu i zacznie planować najważniejsze wesele w swojej ka- rierze. W końcu zaczęła realizować to, co stanowiło jej cel, kiedy pozostawiała dawne życie w Dublinie. Starała się stłumić wspomnienia, które się pojawiały, ilekroć rozmyślała o prze- szłości. Znaczące, pełne współczucia spojrzenia… przyciszone rozmowy. Tam, w domu, już zawsze miała uchodzić za biedną Darę Devlin; było to głównym powo- dem, dla którego porzuciła wszystko. Wiedziała, że nie zdoła zbudować nowego ży- cia w miejscu pełnym tak bolesnych reminiscencji. Przypomniała sobie pobyt w szpitalu, gdy właśnie odebrano jej marzenie o posia- daniu własnego dziecka. Patrzyła, jak jej narzeczony odchodzi obojętnie po raz ostatni. Nie. Otrząsnęła się z tych myśli, zanim zdążyły ją przygnieść. Dość użalała się nad sobą przez te tygodnie, nim postanowiła wyjechać do Włoch. Była teraz zado- wolona ze swojego życia. Właściwie powinna podziękować Danielowi. Pozwolił jej skupić się na tym, co naprawdę kochała. Kariera dała jej więcej satysfakcji, niż mo- gło jej dać kiedykolwiek życie rodzinne. Portia Palmer była od dziesięciu lat największą irlandzką gwiazdą filmową i to właśnie ona zleciła Darze organizację swojego wielkiego wesela. Dara lubiła sobie wyobrażać, że aktorka kierowała się opinią którejś z zadowolonych klientek, ale prawda wyglądała inaczej; nie było na wyspie innej specjalistki w jej fachu, która pochodziłaby z Irlandii. Panna Palmer ceniła celtyckie pochodzenie. Dara nie przejmowała się tym zbytnio. Warto było pracować dla sławnej na cały świat gwiazdy hollywoodzkiej. Teraz, kiedy już zapoznała się z listą zaproszonych, zaczęła odczuwać tremę. Leo nie kłamał, mówiąc, że jego goście wywodzą się z wyższych sfer – znani politycy, co najmniej trzech kierowców wyścigowych, światowej sławy projektant mody. Tacy lu- dzie mogli naprawdę dopomóc jej w karierze. Nagle u jej boku pojawiła się przemądrzała hostessa z poprzedniego wieczoru. ‒ Signor Valente polecił mi przekazać to pani – powiedziała, podając jej małą wi- zytówkę. Dara wzięła kartonik; był czarny i widniał na nim tylko adres, nic więcej. ‒ Mam się tam udać? – spytała pospiesznie, gdy hostessa zaczęła się oddalać. – Powiedział coś jeszcze?
Kobieta odwróciła się, najwyraźniej znudzona tą rozmową. ‒ Powiedziano mi, żebym to pani wręczyła i dopilnowała, by dotarła pani pod ten adres. Do imprezy pozostały jeszcze dwie godziny, więc Dara zabrała bezzwłocznie swo- je rzeczy i wsiadła do eleganckiej limuzyny, którą Leo oddał do jej dyspozycji. Mu- siała pojechać do hotelu, jeśli chciała się odpowiednio zaprezentować. Samochód zatrzymał się przy jednej z ekskluzywnych ulic Mediolanu, gdzie sąsia- dowały ze sobą sklepy największych włoskich projektantów; każda wystawa była synonimem luksusu. Jednak adres na czarnej wizytówce prowadził wąską alejką do równie czarnego, niepozornego wejścia do budynku. Dara ujęła niepewnie kołatkę, gdy drzwi otworzyły się na oścież, ona zaś ujrzała przed sobą wysokiego, jasnowłosego mężczyznę w prążkowanym garniturze. ‒ Mademoiselle, czekamy na panią – powiedział, ujmując jej dłoń i wprowadzając do środka. ‒ Przepraszam, nie wiem nawet… ‒ Proszę za mną. Ruszyli po niewysokich schodach na duże poddasze z tak białym dywanem, że nie- mal kłuł ją w oczy. Ściany po jednej stronie wykładane były lustrami, po drugiej zaś przysłaniały je długie liliowe draperie. Dara rozejrzała się, zbita całkowicie z tropu. ‒ Przysłał mnie tu Leo Valente… – zaczęła niepewnie. – Nie wspomniał, dlacze- go… Jasnowłosy mężczyzna uciszył ją pstryknięciem palców. ‒ Nie mamy czasu na pogawędki. Musimy zaczynać. Jakby na dany znak, zza jednej z fioletowych zasłon wyłoniła się armia kobiet w czarnych fartuszkach. Dara zdążyła jeszcze dostrzec niezliczone wieszaki z ubraniami, po czym zasłona opadła z powrotem, zasłaniając ten widok. ‒ Zaraz… co to takiego? Podniosła dłoń, gdy mężczyzna w prążkowanym garniturze stanął tuż obok z me- trem krawieckim w dłoni. Poczuła ucisk w dołku, zauważywszy, że jedna z kobiet wiesza na haczyku obok lustra czerwoną sukienkę. Francuz westchnął zniecierpliwiony. ‒ Jesteśmy tu po to, żeby cię wystylizować, moja droga. Począwszy od szpilek we włosach, a skończywszy na lakierze do paznokci. – Popatrzył na jej palce i zmarsz- czył czoło. Dara zacisnęła pięści. Jak ten arogancki Sycylijczyk śmiał odstawić taki numer? Jakby była jakąś biedaczką, którą należy odpowiednio ubrać na ten wieczór. Oburzona, sięgnęła do torebki po komórkę, gotowa na werbalny atak wobec pew- nego właściciela nocnych klubów, ale uświadomiła sobie, że nie zna nawet numeru jego telefonu. W jej pamięci pojawiła się jego twarz, gdy byli w restauracji – ten diabelski uśmiech, kiedy zadrżała pod jego dotykiem. Powiedział, że nie będzie się bawił w żadne gierki, ale to było kłamstwo. Próbując nad sobą zapanować, wzięła głęboki oddech i popatrzyła na ponętną czerwoną sukienkę, która kusiła ją szyderczo z narożnika pokoju. ‒ Czy Signor Valente ją dla mnie wybrał? – spytała śmiertelnie cichym szeptem.
‒ Tak, osobiście. Dziś po południu, mademoiselle. – Wyprostował się, by podkre- ślić wagę swoich słów. – Jest jedyna w swoim rodzaju. Jak ten człowiek, pomyślała złośliwie. Zagrywka w rodzaju tej kolacji poprzednie- go wieczoru. Podeszła do wieszaka i przesunęła dłonią po wysadzanym klejnotami materiale. Jeśli Leo zamierzał wzbudzić w niej niepokój, to mu się udało. Sama myśl, że miała- by włożyć coś tak jawnie seksualnego, przyprawiała o dreszcz. Dara nie uznawała seksualności – nie uprawiała już nawet seksu. Po raz pierwszy od pięciu lat znów czuła się tak, jakby nie była dość dobra. Jakby musiała się zmienić, by pasować do czyjejś listy oczekiwań. A to i tak by nie wystar- czyło. Blondyn stał w milczeniu wraz ze swoim zespołem asystentek i przyglądał się; ko- biety, w pochewkach swoich roboczych pasków niczym broń trzymały szczotki do włosów i przybory do makijażu. Popatrzyła na nie z determinacją. ‒ Sama coś sobie wybiorę. Francuz pokręcił głową. ‒ Monsieur Valente bardzo jasno przekazał swoje życzenia. ‒ Proszę mi szczerze powiedzieć: czy mogłabym nosić taką sukienkę? Przyjrzał jej się z denerwującą intensywnością. ‒ Prawdę mówiąc, nie. Pani klatka piersiowa jest zbyt płaska na tak niski dekolt, a kolor materiału zbyt intensywny jak na tak bladą cerę. Niemniej nie mogę się sprzeciwiać życzeniom swojego klienta. Dara zignorowała tak obcesowy opis jej wad, podeszła do mężczyzny i oparłszy dłonie na biodrach, oznajmiła: ‒ Wyjaśnijmy sobie jedno. To ja jestem pańską klientką. Jak świadczyłoby to o pańskim biznesie, gdyby odesłał mnie pan w tak źle dobranym stroju? Czeka mnie bardzo ważna impreza… – Umilkła, dostrzegając niekłamane przerażenie w jego oczach. – Cieszę się, że się rozumiemy. Potem patrzyła z uśmiechem, jak Francuz wydaje swoim podwładnym szczekliwe polecenia, każąc przynieść więcej sukienek. Leo spojrzał na zegarek, gdy zaczęli się zjawiać goście, by zacząć od szampana. Przyszło mu do głowy, że Mała Panna Przyzwoita postanowiła stchórzyć. Upłynęła już godzina, od kiedy wysłał po nią limuzynę. Popijając whisky, przesunął spojrze- niem po sali, którą wraz z jego personelem Dara szykowała całe popołudnie. Szklane aranżacje wodne stały teraz w narożnikach parkietu, dzięki temu sala wydawała się większa, a same aranżacje bardziej przyciągały wzrok. Otwarta prze- strzeń klubu wypełniona była głośną muzyką, a parkiet tonął w zmysłowo przyćmio- nym świetle, które nadawało mu niemal mistyczny wygląd. W wejściowym salonie, pośrodku, ustawiono trzymetrową wieżę z kieliszków do szampana, a przemyślny niewielki mechanizm sprawiał, że migoczący trunek spły- wał niekończącą się kaskadą. Salon na piętrze został przekształcony w cocktail bar dla ekskluzywnych gości; dzięki niskiemu sufitowi i oddaleniu od parkietu było tu ci- szej, co sprzyjało rozmowom o interesach.
Leo był pod wrażeniem. Nie wiedział właściwie, co skłoniło go do zaproponowania jej tego testu umiejęt- ności zawodowych. Prawdopodobnie ciekawość i to, że go trochę pociągała. Okej, może bardziej niż „trochę”. Stał przy barze, obserwując zjawiających się gości. Wieczór dopiero się zaczął, ale on nie miał ochoty odgrywać roli gospodarza. Zwykle przebywał w samym środku tłumu, a ludzie wsłuchiwali się w każde jego słowo, chcąc, by opowiadał o swoich przygodach – szalonych przyjęciach, śmiałych wyczynach, o których rozpisywały się tabloidy. Stworzył swój wizerunek i swoją markę; jedno i drugie przyciągało ludzi. Ostatnimi czasy jednak czuł się coraz bar- dziej znudzony jednostajnością własnego życia. Do wczorajszego wieczoru. Dara rozpaliła w nim jakąś iskrę, on zaś po raz pierwszy od miesięcy doznał siły kobiecego powabu. Kobiety zeszły na daleki plan, gdy zmagał się z następstwami śmierci ojca. Rzucił się w wir pracy, a jego nienasycony apetyt seksualny przygasł. Zastanawiał się, jak Daria zareagowała na widok tej czerwonej sukienki. Wie- dział, że nie zdąży się przygotować do wieczoru i chciał jej pomóc, ale musiał przy- znać, że jego intencje nie są całkowicie niewinne. Był lekko podenerwowany, czeka- jąc na nieunikniony wybuch z jej strony. Chciał nawet zadzwonić do kierowcy, kiedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił się i natychmiast uścisnął rękę siwowłosemu człowiekowi, który stał przed nim. ‒ Gianni… przyjąłeś zaproszenie. ‒ Nie mogłem się oprzeć pokusie, żeby zobaczyć, co jeszcze zrobiłeś z moim klu- bem. Leo niemal się uśmiechnął. Jego stary przyjaciel nie zmienił się ani trochę. Gianni Marcello był tetrykiem, ale Leo traktował go niemal jak ojca. ‒ Kiedy ostatni raz sprawdzałem, okazało się, że to wciąż mój klub – sprostował. Starszy mężczyzna machnął ręką. ‒ Szczegół. Nakłoniłeś mnie do jego sprzedaży tym swoim gładkim językiem, dzię- ki któremu doszedłeś tu, gdzie teraz jesteś. – Warknął na przestraszonego kelnera, zamawiając dwie grappy. – Zjawiłeś się dziś w moim hotelu. Od kiedy osobiście do- starczasz zaproszenia? Leo uśmiechnął się. ‒ Sądziłem, że docenisz ten gest. Gianni parsknął nieporuszony. ‒ Miałem wrażenie, że już zapomniałeś, gdzie mieszkam. Leo wzruszył ramieniem, ale poczuł dreszcz wstydu. Wiedział, że Gianni nie bę- dzie mu niczego ułatwiał, ale uznał, że nie jest to najlepsze miejsce na pojednawcze rozmowy. Zastanawiał się, czy nie oddalić się pod jakimś pretekstem, ale starszy człowiek dobrze go znał. Rozglądając się po sali, Gianni prychnął głośno. ‒ Znajdziesz tu jakieś krzesła czy sam mam sobie je zrobić? Leo roześmiał się i poprowadził przyjaciela do sali na piętrze. Znalazł stolik w ką- cie, z dala od tłumu. Podano im drinki i Leo łyknął mocnego trunku, który rozgrzał mu pierś. Gianni milczał przez chwilę, obserwując go znad szklanki. Zawsze lubił
suspensy. ‒ Widzę, że masz przyjaciół wśród wpływowych ludzi – zauważył, wskazując gru- pę znanych przedstawicieli władz miasta. ‒ Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, żeby nigdy nie nazywać polityka przyjacielem. Gianni skinął głową. ‒ Zawsze mnie słuchałeś, chłopcze. – Wypił swoją grappę jednym haustem. – Z jednym wyjątkiem. Leo wiedział, czego może się teraz spodziewać. Wiedział od chwili, w której po- stanowił zaprosić tu swego starego mentora. – Powiedz to, co masz do powiedzenia. Zawdzięczam ci dostatecznie dużo, by cię wysłuchać. ‒ To przeprosiny za to, że odszedłeś ode mnie sześć miesięcy temu? Leo odwrócił wzrok jak skarcone dziecko. ‒ Powinieneś był się pojawić na pogrzebie – dodał Gianni. To oskarżenie zostało wypowiedziane cichym głosem, ale przypominało cios no- żem. Leo poczuł się nagle tak, jakby go zdradzono. ‒ Sądziłem, że ty jeden to zrozumiesz. ‒ Rozumiem, że kierowałeś się gniewem. Nie tego cię uczyłem. Leo miał wrażenie, że za chwilę zmiażdży kieliszek w swojej dłoni. Wziął głęboki oddech i napotkał spojrzenie człowieka, któremu powierzał swe największe sekrety. ‒ Zapewniam cię, Gianni, że byłem bardzo daleki od gniewu. Postanowiłem nie okazywać jałowego szacunku człowiekowi, którego nie widziałem od lat. Ojciec przestał wzbudzać we mnie jakiekolwiek uczucia już dawno temu. ‒ Dlatego sprzedałeś wszystkie akcje, które ci pozostawił? – spytał Gianni ze śmiertelnym spokojem. – Nie okłamuj mnie, chłopcze. To był akt zemsty, i to z zimną krwią. Obaj to wiemy. ‒ Zostawił mi te akcje w nadziei, że ulegnę pokusie i zajmę swoje miejsce jako jego prawowity następca. Wiedział, że nigdy się na to nie zgodzę. Gianni nie miał pojęcia, do czego był tak naprawdę ojciec zdolny. Nikt nie miał po- jęcia. Gianni pokręcił głową. ‒ Nie twierdzę, że podjąłeś złą decyzję. Twierdzę, że twoja motywacja była nie- właściwa. ‒ Czujesz się rozczarowany, że ostatecznie jestem taki sam jak on? ‒ Gdybyś taki był, nie zrezygnowałabyś dwanaście lat temu ze spadku wartego miliardy, a potem nie miał czelności zrobić tego samego przy pierwszej nadarzają- cej się okazji. Vittorio Valente przewraca się w grobie, widząc swoją korporację w kawałkach. ‒ Mój ojciec dokonywał określonych wyborów i umarł, ponosząc ich konsekwen- cje. Leo ujrzał w wyobraźni piękne zielone oczy, twarz pełną młodzieńczości i witalno- ści – twarz matki… o której nie myślał od dwunastu lat. Stłumił czym prędzej to wspomnienie. ‒ Nie pozwól, by pamięć o duchu wiecznie cię prześladowała. Jesteś dobrym czło-
wiekiem, Leo, ale podążasz samotną ścieżką. ‒ Chwilowo całkowicie wystarcza mi ciężka praca. ‒ Byłem żonaty przez trzydzieści pięć lat, a teraz jestem samotnym wdowcem, który mieszka we własnych apartamentach hotelowych jak cholerny komiwojażer. Ale moja żona dała mi trzech synów. Mężczyzna zawsze powinien mieć synów, któ- rzy przejmą jego dziedzictwo. Leo wzruszył ramionami. ‒ Może… któregoś dnia. Myśl, by się ustatkować, nie była odpychająca. Po prostu nie nadawał się do takie- go życia. Ze względu na pracę. Nigdy zresztą nie zagrzał nigdzie miejsca dostatecz- nie długo, by zapuścić korzenie. Czułby się uwięziony. Zauważył, że Gianni przygląda się jakiejś brunetce, która przeszła obok nich. ‒ Może powinienem pójść za twoim przykładem i znaleźć sobie jedną z tych su- permodelek – oznajmił ze śmiechem starszy mężczyzna. ‒ Och, nie jedzą wystarczająco dużo – zażartował Leo i nagle w jego myśli wdarł się obraz Darii i jej delikatnych ust. ‒ A ty nigdy nie piłeś jak prawdziwy Sycylijczyk. Whisky jest dobra dla ludzi Za- chodu. ‒ Wciąż jesteś politycznie niepoprawny – odparł rozbawiony Leo. Starszy człowiek patrzył gdzieś przez chwilę. Na jego twarzy malował się smu- tek. ‒ Powinieneś był przyjść do mnie, Leonardo. Zawsze przychodziłeś. Wyglądał teraz na swoje siedemdziesiąt lat. Po raz pierwszy Leo uświadomił so- bie, że ten stary smok nie będzie żył wiecznie. Jakiś ruch przyciągnął jego wzrok ku przeciwległemu końcowi sali, gdy najbar- dziej hałaśliwy polityk urwał swoją przemowę w pół zdania i wskazał na wysoką blondynkę, która szła z wdziękiem po schodach. Nie miała na sobie czerwonej sukienki. Sam ją wybrał, bo była śmiała i frywolna; liczył na to, że uda mu się wydobyć Darę z jej bezpiecznej strefy. Ona jednak włoży- ła coś innego – istne uosobienie pokusy. Jakby drugą skórę połyskliwego złota. Przylegała tak ściśle do każdej krągłości, że niemal wydawała się wymalowana na jej ciele. Wstał powoli, czując w żyłach nagłą falę gorąca; ich spojrzenia spotkały się, kiedy stanęła przy barze. Uniosła brew, dając mu do zrozumienia, że to on po- winien do niej podejść. Gianni, zaciekawiony, podążył za jego spojrzeniem. ‒ Ta mogłaby swoimi oczami zamrozić piekło. Wreszcie znalazłeś prawdziwą ko- bietę, co? Leo już jednak ruszył w stronę baru. Uśmiechnęła się słodko, kiedy przed nią stanął. ‒ Przepraszam za spóźnienie. ‒ Zmieniłaś sukienkę. ‒ Nie podoba ci się? Oparł się pragnieniu, by jeszcze raz przesunąć wzrokiem po jej niesamowitych krągłościach. Sukienka nie była nieprzyzwoita, wręcz przeciwnie, niemal skromna. Chodziło o to, że podkreślała każdą cudowną cząstkę jej ciała – ciała, które trudno