RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony187 901
  • Obserwuję163
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 436

Dunlop Barbara -Jedna na milion

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :835.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Dunlop Barbara -Jedna na milion.pdf

RAVIK80 HARLEKINY
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 99 stron)

Barbara Dunlop Jedna na milion Tłu​ma​cze​nie: Ju​li​ta Mir​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Law​ren​ce „Tuck” Tuc​ker wcze​śnie za​koń​czył so​bot​ni wie​czór: rand​ka nie na​le​ża​- ła do uda​nych. Fe​li​ci​ty mia​ła pro​mien​ny uśmiech, zło​ci​ste wło​sy, fan​ta​stycz​ną fi​gu​rę i in​te​li​gen​cję bas​se​ta. Poza tym mó​wi​ła dużo, w do​dat​ku pi​skli​wym gło​sem, była prze​ciw​na sub​wen​cjo​no​wa​nym przez pań​stwo przed​szko​lom, spor​tom ze​spo​ło​wym dla dzie​ci oraz nie zno​si​ła Bul​l​sów. Jaki sza​nu​ją​cy się miesz​ka​niec Chi​ca​go nie lubi Chi​ca​go Bulls? Po de​se​rze Tuck uznał, że ży​cie jest za krót​kie, aby słu​chać wy​wo​dów na wy​so​- kim C, więc od​wiózł dziew​czy​nę do domu, cmok​nął na po​że​gna​nie i wró​cił do re​zy​- den​cji Tuc​ke​rów. Gdy wszedł do holu, z bi​blio​te​ki do​biegł go głos ojca: – To sza​leń​stwo! – Nie mó​wię, że bę​dzie ła​two – od​rzekł star​szy brat Tuc​ka, Di​xon. Oj​ciec i syn kie​ro​wa​li ro​dzin​nym kon​cer​nem TT – Tuc​ker Trans​por​ta​tion; rzad​ko się kłó​ci​li. – Kto cię za​stą​pi? Ja je​stem za​ję​ty, a nie wy​śle​my do An​twer​pii byle kogo. – Może dy​rek​tor ope​ra​cyj​ny…? – Nie! Fir​mę musi re​pre​zen​to​wać wi​ce​pre​zes. – Wy​ślij Tuc​ka. – Chy​ba żar​tu​jesz! Tuc​ka za​bo​la​ła drwi​na w gło​sie ojca. – Jest wi​ce​pre​ze​sem. – Wy​łącz​nie na pa​pie​rze. Do​brze wiesz, że so​bie nie po​ra​dzi. Na​praw​dę mu​sisz te​raz brać urlop? – Mu​szę. Po dzie​się​ciu la​tach mał​żeń​stwa zdra​dzi​ła mnie żona. Wiesz, jak się czu​- ję? Tuc​ko​wi żal było bra​ta. Mi​nę​ło kil​ka mie​się​cy, od​kąd Di​xon przy​ła​pał Kas​san​drę w łóż​ku z ko​chan​kiem. W tym ty​go​dniu wresz​cie na​de​szły pa​pie​ry roz​wo​do​we. – Je​steś zły. I słusz​nie. Ale po​ko​na​łeś ją. Dzię​ki in​ter​cy​zie zo​sta​ła pra​wie z ni​- czym. Na​sta​ła ci​sza. Lada mo​ment męż​czyź​ni mogą wyjść z bi​blio​te​ki. Tuck za​czął co​- fać się ku drzwiom. – Tuc​ko​wi na​le​ży się szan​sa. – Miał ją! Mia​łem? Kie​dy? – chciał spy​tać, bo za​wsze w fir​mie czuł się jak nie​pro​szo​ny gość. Zresz​tą nie​waż​ne. Sta​rał się nie przej​mo​wać, bo gdy​by się przej​mo​wał, by​ło​by mu po​dwój​nie cięż​ko. Się​gnąw​szy za sie​bie, otwo​rzył drzwi i za​trza​snął je gło​śno. – Halo, halo! – za​wo​łał, kie​ru​jąc się do bi​blio​te​ki. – Cześć, Tuck – po​wi​tał go brat. – Nie wi​dzia​łem two​je​go sa​mo​cho​du. – Za​par​ko​wa​łem w ga​ra​żu. Sprze​da​łem dziś miesz​ka​nie. – Di​xon miał luk​su​so​wy

apar​ta​ment w cen​trum. – Czy​li na ra​zie tu za​miesz​kasz? – Tuck ścią​gnął kra​wat. – Su​per. Co pi​je​cie? – Whi​sky – od​parł Ja​mi​son. – Też so​bie na​le​ję. – Tuck rzu​cił ma​ry​nar​kę na obi​ty czer​wo​ną skó​rą fo​tel. Bi​blio​te​ka, na któ​rej wy​strój skła​da​ły się re​ga​ły po su​fit, ka​mien​ny ko​mi​nek, skó​- rza​ne fo​te​le i rzeź​bio​ne sto​ły z drze​wa orze​cho​we​go, wy​glą​da​ła tak samo jak sie​- dem​dzie​siąt lat temu. – Jak rand​ka? – spy​tał oj​ciec. – W po​rząd​ku. – Ja​mi​son po​pa​trzył zna​czą​co na ze​ga​rek. – Okej, dziew​czy​na nie była ge​niu​szem. – A któ​raś była? – mruk​nął oj​ciec. – To wa​sza pierw​sza rand​ka? – W gło​sie Di​xo​na po​brzmie​wa​ła życz​li​wość. Tuck pod​szedł do bar​ku. – I ostat​nia. Ju​tro gram z Sha​ne’em w ko​sza. Masz ocho​tę? – Nie mogę. – Pra​cu​jesz? – Nie, mu​szę za​ła​twić kil​ka spraw. Tuck od​niósł wra​że​nie, że brat coś ukry​wa, ale nie chciał go wy​py​ty​wać. Ju​tro się wszyst​kie​go do​wie. Cie​ka​we, czy Di​xon na​praw​dę chce wziąć urlop? Z dru​giej stro​- ny oj​ciec ma ra​cję: fir​ma po​trze​bu​je Di​xo​na. On, Tuck, kiep​sko by so​bie ra​dził w roli jego za​mien​ni​ka. – Nie – skła​ma​ła Am​ber Bo​wen, pa​trząc w oczy pre​ze​sa Tuc​ker Trans​por​ta​tion. – Di​xon nic mi nie mó​wił. Była lo​jal​na wo​bec swo​je​go sze​fa, Di​xo​na Tuc​ke​ra, któ​ry pięć lat temu dał szan​sę dziew​czy​nie tuż po szko​le śred​niej, bez stu​diów i do​świad​cze​nia w pra​cy biu​ro​wej. Za​ufał jej, a ona nie za​mie​rza​ła go za​wieść. – Kie​dy ostat​ni raz z nim roz​ma​wia​łaś? Ja​mi​son Tuc​ker wy​glą​dał groź​nie, kie​dy sie​dział przy biur​ku w na​roż​nym ga​bi​ne​- cie na trzy​dzie​stym dru​gim pię​trze. Nie był tak wy​so​ki jak jego dwaj sy​no​wie, za to był po​tęż​nie zbu​do​wa​ny. – Wczo​raj rano – od​par​ła Am​ber. – A nie wie​czo​rem? – Ja​mi​son zmru​żył oczy. – Nie – od​par​ła za​sko​czo​na po​dejrz​li​wym to​nem. – Na pew​no? – Dla​cze​go uwa​ża pan, że… – Ha! Czy​li wi​dzie​li​ście się! – za​wo​łał Ja​mi​son. Nie wi​dzie​li się, wie​dzia​ła jed​nak, że wie​czo​rem Di​xon od​le​ciał do Ari​zo​ny. Przed wy​jaz​dem po​wie​dział jej, że zo​sta​wił list do ro​dzi​ny, by nikt się o nie​go nie mar​twił. A jej ka​zał przy​siąc, że ni​ko​mu nic nie zdra​dzi. De​ner​wo​wa​ło ją, że bli​scy Di​xo​na go wy​ko​rzy​stu​ją. Bie​dak był zmę​czo​ny i prze​- pra​co​wa​ny. Od kil​ku lat przej​mo​wał na sie​bie co​raz wię​cej obo​wiąz​ków, a te​raz jesz​cze roz​wód… Po​trze​bo​wał wy​po​czyn​ku. Pró​bo​wał wy​ja​śnić to ro​dzi​nie, lecz ani oj​ciec, ani brat go nie słu​cha​li. W tej sy​tu​acji nie miał wyj​ścia – mu​siał znik​nąć. – Su​ge​ru​je pan, że coś mnie łą​czy z Di​xo​nem?

Ja​mi​son po​chy​lił się nad biur​kiem. – Ni​cze​go nie su​ge​ru​ję. – A jed​nak… – Wie​dzia​ła, że stą​pa po kru​chym lo​dzie, ale była zła. Di​xon był po​- rząd​nym fa​ce​tem. – Jak śmiesz? – Pań​skie​mu sy​no​wi na​le​ży się sza​cu​nek. – Ty… ty… – Wy​trzesz​czył oczy i po​czer​wie​niał. Am​ber przy​go​to​wa​ła się na naj​gor​sze: za​raz stra​ci pra​cę. Oby Di​xon przy​jął ją z po​wro​tem. Na​gle Ja​mi​son chwy​cił się za ser​ce i wcią​gnął gwał​tow​nie po​wie​trze. – Pa​nie Tuc​ker? Wi​dząc prze​ra​że​nie w oczach pre​ze​sa, Am​ber zła​pa​ła za te​le​fon i dzwo​niąc po po​go​to​wie, za​wo​ła​ła asy​stent​kę Ja​mi​so​na. Mar​ga​ret Smi​thers przy​bie​gła do ga​bi​- ne​tu i przy​tom​nie we​zwa​ła fir​mo​wą pie​lę​gniar​kę. Ta roz​po​czę​ła re​ani​ma​cję. Am​ber wy​stra​szy​ła się. Co to było? Za​wał? Czy szef umrze? Trze​ba po​in​for​mo​wać jego żonę. Z dru​giej stro​ny pani Tuc​ker nie po​win​na być sama, otrzy​mu​jąc taką wia​do​- mość, a w ogó​le le​piej, żeby ktoś z ro​dzi​ny ją za​wia​do​mił. – Za​dzwo​nię do Tuc​ka, ale nie mam jego nu​me​ru… – U mnie na biur​ku – od​par​ła Mar​ga​ret. – W ka​len​da​rzu. Prze​pu​ściw​szy w drzwiach ra​tow​ni​ków me​dycz​nych, Am​ber prze​szła do są​sied​- nie​go po​ko​ju. – Halo? – Mówi Am​ber Bo​wen. – Ką​tem oka wi​dzia​ła de​fi​bry​la​tor. – Asy​stent​ka Di​xo​na – do​da​ła, sły​sząc ci​szę na dru​gim koń​cu li​nii. – Musi pan przyjść do fir​my… – Urwa​ła. Wła​ści​wie to Tuck po​wi​nien je​chać do szpi​ta​la. – Dla​cze​go? – Pana oj​ciec… We​zwa​li​śmy po​go​to​wie. – Co się sta​ło? – Nie wiem. Ra​tow​ni​cy po​ło​ży​li go na no​szach. Nie chcia​łam sama dzwo​nić do pani Tuc​ker… – Słusz​nie. – Naj​le​piej niech pan je​dzie pro​sto do Cen​tral Ho​spi​tal. – Jest przy​tom​ny? – Chy​ba nie. – Do​bra, już jadę. Ra​tow​ni​cy wy​nie​śli Ja​mi​so​na, któ​ry le​żał pod​łą​czo​ny do kro​plów​ki, z ma​ską tle​no​- wą na twa​rzy. Am​ber osu​nę​ła się na fo​tel Mar​ga​ret. Pie​lę​gniar​ka z asy​stent​ką pre​- ze​sa wy​szły z ga​bi​ne​tu; pierw​sza ru​szy​ła za ra​tow​ni​ka​mi, po po​licz​kach dru​giej pły​- nę​ły łzy. – Bę​dzie do​brze – po​wie​dzia​ła Am​ber, wsta​jąc. – Ma świet​nych le​ka​rzy. – Jak to się sta​ło? – szep​nę​ła Mar​ga​ret. – Nie wiesz, czy miał pro​ble​my z ser​cem? – Nie miał. Wczo​raj wie​czo​rem… był w świet​nym na​stro​ju. Pi​li​śmy wino… – Tu​taj? W biu​rze? Mar​ga​ret wy​raź​nie się spe​szy​ła. Na jej twa​rzy od​ma​lo​wa​ły się wy​rzu​ty su​mie​nia. Za​czę​ła prze​su​wać pa​pie​ry na biur​ku.

Am​ber za​nie​mó​wi​ła. Ja​mi​son i Mar​ga​ret spę​dzi​li ra​zem wczo​raj​szy wie​czór? Czyż​by byli ko​chan​ka​mi? – Ja… – Obe​szła biur​ko. – Mu​szę… – Opa​dła na fo​tel. – Tak, oczy​wi​ście – po​wie​dzia​ła Am​ber, wy​co​fu​jąc się z po​ko​ju. – Po​wia​do​mię dy​- rek​to​rów dzia​łów. Aha, czy Ja​mi​son mó​wił ci o Di​xo​nie? – Co o Di​xo​nie? – Nie​waż​ne, póź​niej po​roz​ma​wia​my. Di​xon wy​je​chał. Ja​mi​son jest w szpi​ta​lu. Nie ma kto kie​ro​wać fir​mą. Może Tuck? Am​ber nie bar​dzo to so​bie wy​obra​ża​ła. Tuck miał sta​no​wi​sko wi​ce​pre​ze​sa, ale wi​- ce​pre​ze​sem nie był. Był bon vi​van​tem, któ​ry cza​sem wpa​dał do biu​ra, swo​im wi​do​- kiem przy​pra​wia​jąc dam​ską część per​so​ne​lu o szyb​sze bi​cie ser​ca. Ty​dzień póź​niej mu​siał po​go​dzić się z fak​ta​mi: po pierw​sze mi​nie wie​le mie​się​cy, za​nim oj​ciec wró​ci do fir​my, po dru​gie Di​xon prze​padł jak ka​mień w wodę. Ktoś po​- wi​nien jed​nak za​rzą​dzać fir​mą i tym kimś był on. Sze​fo​wie dzia​łów zgro​ma​dze​ni w sali kon​fe​ren​cyj​nej pa​trzy​li z za​nie​po​ko​je​niem, kie​dy za​jął fo​tel pre​ze​sa. – A gdzie Di​xon? – spy​tał dy​rek​tor fi​nan​so​wy, Ha​rvey Mil​ler. Tuck dzwo​nił, ese​me​so​wał i mej​lo​wał do bra​ta. Bez skut​ku. Wie​dział tyl​ko tyle, co ten na​pi​sał w krót​kim li​ście do ojca: że wy​jeż​dża na mie​siąc, może dłu​żej. – Wy​je​chał na urlop. – Te​raz? – Ha​rvey nie krył zdu​mie​nia. – Nic o tym nie sły​sza​łam – stwier​dzi​ła Mary Si​las z dzia​łu HR, któ​ra szczy​ci​ła się tym, że za​wsze wszyst​ko wie. – Ścią​gnij go z po​wro​tem. Tuck po​wiódł po nich wzro​kiem. – Chciał​bym z każ​dym z was ju​tro po​roz​ma​wiać. Pro​szę przy​go​to​wać spra​woz​da​- nia kwar​tal​ne. – A co z tar​ga​mi w No​wym Jor​ku? – spy​tał Za​cha​ry In​gles, dy​rek​tor do spraw mar​ke​tin​gu. Tuck sła​bo się w tym orien​to​wał. Ow​szem, kil​ka razy w nich uczest​ni​czył, ale bar​- dziej sku​piał się na ho​stes​sach i ban​kie​tach niż na spra​wach han​dlo​wych. – Ju​tro wszyst​ko omó​wi​my. – Po​trze​bu​ję kon​kret​nych de​cy​zji. – W gło​sie Za​cha​ry’ego po​brzmie​wa​ła nuta znie​cier​pli​wie​nia. – Po​dej​mę je – oznaj​mił Tuck. – A nie moż​na urzą​dzić te​le​kon​fe​ren​cji z Di​xo​nem? – Nie, Di​xon jest nie​osią​gal​ny. – Chcesz peł​ne spra​woz​da​nia czy wy​star​czy krót​ki ra​port? – spy​tał Lu​cas Ste​ele, dy​rek​tor ope​ra​cyj​ny, je​dy​ny, któ​ry nie no​sił szy​te​go na mia​rę gar​ni​tu​ru, lecz dżin​sy, ko​szu​lę bez kra​wa​ta i ciem​ną ma​ry​nar​kę. – Wy​star​czy krót​ki ra​port – od​parł Tuck. – Na tym koń​czy​my, dzię​ku​ję – po​wie​- dział, wsta​jąc. Męż​czyź​ni opu​ści​li salę, zo​sta​wia​jąc go z Am​ber. Wcze​śniej nie zwra​cał na nią uwa​gi, te​raz zaś wy​da​ła mu się nie​zwy​kle opa​no​wa​na i spraw​na. Wło​sy mia​ła upię​- te, ma​ki​jaż pra​wie nie​wi​docz​ny, strój nie​rzu​ca​ją​cy się w oczy… wła​śnie tak wy​obra​-

żał so​bie ide​al​ną se​kre​tar​kę. Dwie rze​czy w jej wy​glą​dzie go za​in​try​go​wa​ły. Pierw​sza to ko​smy​ki, któ​re wy​su​- nę​ły się z koka, a dru​ga to czar​ne szpil​ki na zło​tych po​de​szwach. Ko​smy​ki miał ocho​tę od​gar​nąć, a szpil​ki… od nich trud​no było mu ode​rwać wzrok. Wie​dział jed​- nak, że na żad​ne dys​trak​cje nie może so​bie po​zwo​lić. – Trze​ba ścią​gnąć Di​xo​na – po​wie​dział. – Nie po​win​ni​śmy mu prze​szka​dzać. Od​po​wiedź Am​ber wy​da​ła mu się nie​do​rzecz​na. – Musi po​kie​ro​wać fir​mą. – Sam mu​sisz się nią za​jąć. W jej nie​bie​skich oczach doj​rzał błysk gnie​wu. – Obo​je wie​my, że się do tego nie na​da​ję. – Ni​cze​go ta​kie​go nie wie​my. Za​sko​czy​ła go po​sta​wa Am​ber. – Z Di​xo​nem też tak roz​ma​wiasz? – Jak? – Do​brze wiesz, o czym mó​wię. – Di​xon po​trze​bu​je wy​po​czyn​ku. Roz​wód go wy​koń​czył. – Zwie​rzał ci się ze spraw pry​wat​nych? – zdzi​wił się Tuck. – Opo​wia​dał o żo​nie? – Czyż​by Di​xon i Am​ber… – Cza​sem wi​dy​wa​łam ich ra​zem – od​par​ła. – I sły​sza​łam, jak roz​ma​wia​ją. – Pod​słu​chi​wa​łaś? – Nie mu​sia​łam. Moja pra​ca wy​ma​ga, że​bym sie​dzia​ła przy biur​ku, a biur​ko znaj​- du​je się za drzwia​mi ga​bi​ne​tu Di​xo​na. A Kas​san​dra pod​no​si​ła głos. – Aha… – Och, prze​stań – wark​nę​ła. – Je​śli masz py​ta​nie, to py​taj. Nie in​sy​nu​uj. – W po​rząd​ku. Kim by​łaś dla mo​je​go bra​ta? – Asy​stent​ką. – Co wcho​dzi​ło w za​kres two​ich obo​wiąz​ków? – Wszyst​ko. – Wszyst​ko? – Py​taj. Nie in​sy​nu​uj. Po​do​ba​ła mu się ta dziew​czy​na, jej tu​pet i pro​sto​li​nij​ność. – Spa​łaś z nim? – Pa​trząc w jej oczy, uzmy​sło​wił so​bie, że bar​dzo nie chce usły​- szeć od​po​wie​dzi twier​dzą​cej. – Nie. – Je​steś pew​na? – Mo​gła​bym za​po​mnieć wziąć klu​cze albo ku​pić je​dze​nie dla kota, ale za​po​mnieć, czy spa​łam z sze​fem? Miał ocho​tę ją po​ca​ło​wać. Za​miast tego spy​tał: – Masz kota? – Nie, Tuck, nie mam. A te​raz skup się. Di​xon nie wró​ci przy​naj​mniej przez kil​ka ty​go​dni. Mu​sisz za​ka​sać rę​ka​wy, żar​ty się skoń​czy​ły. – Są​dzisz, że dam radę? – Ab​so​lut​nie. Je​steś fa​ce​tem, któ​ry chce osią​gnąć suk​ces, za​im​po​no​wać ojcu.

My​li​ła się. Nie za​le​ża​ło mu na tym, by wy​wrzeć wra​że​nie na ojcu, na​to​miast pra​- gnął wy​wrzeć wra​że​nie na niej. Szko​da, że nie mógł za​pre​zen​to​wać się jej jako ele​- ganc​ki świa​to​wiec albo jako biz​nes​men. Nie​ste​ty Am​ber bę​dzie oglą​dać go w roli sa​fan​du​ły, któ​ry po​ty​ka się, myli, błą​dzi.

ROZDZIAŁ DRUGI Am​ber to​wa​rzy​szy​ły mie​sza​ne uczu​cia. Od ty​go​dnia Tuck zja​wiał się w pra​cy o ósmej. Przez pierw​szą go​dzi​nę wy​da​wał się mało przy​tom​ny – po​dej​rze​wa​ła, że jesz​cze się nie prze​sta​wił z daw​ne​go hu​lasz​cze​go try​bu ży​cia – więc gdy sia​dał w fo​te​lu, sta​wia​ła przed nim ku​bek kawy. Sama prze​nio​sła się do biur​ka przed jego ga​bi​ne​tem. Po​nie​waż rzad​ko by​wał w fir​mie, nie miał asy​stent​ki, ale te​raz prze​jął obo​wiąz​ki za​rów​no bra​ta, jak i ojca. Od cza​su za​wa​łu Ja​mi​so​na Mar​ga​ret była na zwol​nie​niu, to​też Am​ber sta​ra​ła się trzy​mać rękę na pul​sie i pil​no​wać, by wszyst​ko spraw​nie się to​czy​ło. Dziś rano zza drzwi Tuc​ka do​cho​dzi​ły pod​nie​sio​ne gło​sy. Tar​gi w No​wym Jor​ku mia​ły się roz​po​- cząć już wkrót​ce, ter​mi​ny go​ni​ły… – To ty za​twier​dzasz kon​spekt! – darł się Za​cha​ry In​gles. – Przy​sła​łem ci w mej​lu trzy wer​sje. – Mam dwa ty​sią​ce za​le​głych mej​li! – To twój pro​blem. Mi​nął ter​min w dru​kar​ni! – Mu​sisz mnie wcze​śniej in​for​mo​wać o ter​mi​nach. – Po​in​for​mo​wa​łem. – W mej​lu, któ​re​go nie prze​czy​ta​łem. Am​ber wy​obra​zi​ła so​bie miaż​dżą​cy wzrok Tuc​ka. Może nie był naj​le​piej zo​rien​to​- wa​ny, ale nie da​wał sobą po​mia​tać. Po chwi​li drzwi się otwo​rzy​ły. – Po​wiedz swo​je​mu sze​fo​wi, że bę​dzie pła​cił za eks​pres – wark​nął Za​cha​ry, mi​ja​- jąc jej biur​ko. Nie lu​bi​ła Za​cha​ry’ego, bo za​dzie​rał nosa i trak​to​wał lek​ce​wa​żą​co lu​dzi na niż​- szych sta​no​wi​skach. Di​xon to​le​ro​wał go, bo był pu​pil​kiem Ja​mi​so​na, a tak​że dla​te​- go, że świet​nie do​ga​dy​wał się z bo​ga​ty​mi klien​ta​mi. Tuck wy​chy​lił gło​wę zza drzwi. – Lu​cas bę​dzie o dzie​sią​tej – rze​kła Am​ber. – Naj​bliż​sze pół go​dzi​ny masz wol​ne. – Może prze​czy​tam kil​ka​set mej​li. – Wes​tchnął cięż​ko. – Co ja źle ro​bię? – Nic. – Mam w skrzyn​ce dwa ty​sią​ce wia​do​mo​ści. – Di​xon był zna​ko​mi​cie zor​ga​ni​zo​wa​ny – oznaj​mi​ła. Po ty​go​dniu Tuck chce do​rów​- nać bra​tu, któ​re​mu osią​gnię​cie per​fek​cji za​ję​ło lata? – Cięż​ko pra​co​wał na swój suk​ces. – Chęt​nie uzy​skał​bym radę, a nie słu​chał wy​kła​du o moim ge​nial​nym bra​cie – zi​ry​- to​wał się Tuck. – To, że jest zdol​ny i pra​co​wi​ty, wiem od uro​dze​nia. Am​ber ogar​nę​ły wy​rzu​ty su​mie​nia. Tuck na​praw​dę się sta​ra. Szko​da, że wcze​- śniej tak rzad​ko by​wał w fir​mie. – Za​cha​ry po​wi​nien był cię oso​bi​ście po​in​for​mo​wać o ter​mi​nie. – To moja wina. Po​wi​nie​nem być le​piej obe​zna​ny. – Po​peł​ni​łeś błąd. Nie pierw​szy, nie ostat​ni.

– Po​cie​sza​ją​ce… – Po​słu​chaj. Po​wiedz Za​cha​ry’emu, po​wiedz wszyst​kim, że mają obo​wią​zek in​for​- mo​wać cię o ter​mi​nach oso​bi​ście, nie tyl​ko po​przez mej​le. Za​rządź re​gu​lar​ne spo​- tka​nia z kie​row​ni​ka​mi dzia​łów. Je​śli trze​ba, na​wet co​dzien​ne. – Do​brze. Wy​ślę im mej​la… – Nie – prze​rwa​ła mu. – Ja wy​ślę. I je​śli chcesz, upo​rząd​ku​ję two​ją pocz​tę. – Zro​bi​ła​byś to? Prze​czy​ta​ła​byś moje li​sty? – I wy​rzu​ci​ła​bym nie​waż​ne. – Wy​rzu​ci​ła​byś? – Po​chy​lił się nad biur​kiem. – Jak? – Za po​mo​cą kla​wi​sza „De​le​te” – od​par​ła z uśmie​chem. – Czy​li li​sty nie​waż​ne wy​- rzu​cę, spra​wa​mi śred​nio waż​ny​mi zaj​mę się sama, a waż​ne ozna​czę dla cie​bie. – Je​steś fan​ta​stycz​na! Mógł​bym cię wy​ca​ło​wać! Czu​jąc dziw​ne ukłu​cie w brzu​chu, prze​nio​sła spoj​rze​nie na usta Tuc​ka, po​tem na jego oczy… – Dzię​ku​ję, nie sko​rzy​stam. – Wy​star​czy ci pen​sja? – W zu​peł​no​ści. – Okej. – Tuck wy​pro​sto​wał się, po czym do​dał z bły​skiem w oku: – Ale gdy​byś zmie​ni​ła zda​nie… Am​ber zmie​rzy​ła go wzro​kiem. – Je​ste​ście cał​kiem inni. – Ja i Di​xon? – Ski​nę​ła gło​wą. – Mój bra​ci​szek mógł​by so​bie tro​chę od​pu​ścić. – Wie​le prze​szedł. Nie orien​to​wa​ła się, jak bli​ska więź łą​czy bra​ci, ale wi​dzia​ła, jaki wpływ mia​ła na Di​xo​na nie​wier​ność żony. Ko​chał Kas​san​drę; my​ślał, że sta​ra​ją się o dziec​ko, tym​- cza​sem ona bra​ła w ta​jem​ni​cy ta​blet​ki an​ty​kon​cep​cyj​ne i sy​pia​ła z in​nym. – Wiem. – Był po​ra​żo​ny kłam​stwa​mi żony. Tuck za​my​ślił się. – Śle​po jej ufał, nie do​strze​gał, że coś jest nie tak. – Czło​wiek uczci​wy nie po​dej​rze​wa in​nych o dwu​li​co​wość. – Po​wiedz mi, Am​ber, czy mogę na cie​bie li​czyć? – Tuck spo​waż​niał. – Czy po​mo​- żesz mi się nie zbłaź​nić? Zmru​ży​ła oczy. Nie da​rzy​ła go sza​cun​kiem. Uwa​ża​ła, że po​wi​nien był wcze​śniej za​jąć się fir​mą. Ale od​kąd się po​ja​wił, mu​sia​ła przy​znać, że przy​kła​da się do pra​cy. – Po​mo​gę. – A na ra​zie jak mi idzie? – No, nie je​steś Di​xo​nem. – I ni​g​dy nie będę. – Ale zna​ko​mi​cie po​ra​dzi​łeś so​bie z Za​cha​rym. – Ta​kie same nu​me​ry od​sta​wiał przy ojcu? – Nie. Cie​bie te​stu​je. Wszy​scy cię te​stu​je​my. – Ty też? – Zwłasz​cza ja. Wy​pa​dał jed​nak za​dzi​wia​ją​co do​brze, znacz​nie le​piej, niż się spo​dzie​wa​ła. Po​win​-

na mieć się na bacz​no​ści. Po po​wro​cie z fir​my Tuck zwy​kle uda​wał się do sie​bie na pię​tro i roz​kła​dał z pra​- cą w sa​lo​ni​ku na​prze​ciw​ko sy​pial​ni. Swo​im wy​stro​jem, ko​lo​ry​sty​ką i me​bla​mi z ra​- ta​nu miej​sce to róż​ni​ło się od po​zo​sta​łych po​miesz​czeń, w któ​rych kró​lo​wa​ły an​- tycz​ne sofy, ży​ran​do​le i po​nu​re ob​ra​zy. W domu pa​no​wa​ła ci​sza. W ze​szłym ty​go​dniu ojca prze​wie​zio​no do ośrod​ka w Bo​- sto​nie. Mat​ka wy​je​cha​ła ra​zem z nim; za​mie​rza​ła za​trzy​mać się u sio​stry. Prze​wi​- du​jąc, że to może być dłuż​szy po​byt, za​bra​ła z sobą za​ufa​ną służ​bę. Tuc​ko​wi to nie prze​szka​dza​ło, nie miał za​mia​ru urzą​dzać przy​jęć. Zresz​tą w domu zo​sta​ło dwóch ku​cha​rzy, dwie go​spo​sie i ogrod​nik. Wy​star​czy. Sze​ro​ki​mi scho​da​mi zszedł na dół na spo​tka​nie z Jack​so​nem Ru​shem. Przy​naj​- mniej chwi​lę od​sap​nie od pra​cy. Znał Ru​sha z cza​sów stu​diów na Uni​wer​sy​te​cie Chi​- ca​gow​skim: on stu​dio​wał biz​nes, a Jack​son kry​mi​no​lo​gię. Te​raz pro​wa​dził agen​cję de​tek​ty​wi​stycz​ną z fi​lia​mi w ca​łym kra​ju. – Masz dla mnie wie​ści? – Di​xon wy​le​ciał pry​wat​nym od​rzu​tow​cem do No​we​go Jor​ku – od​parł Jack​son, po​- da​jąc go​spo​si swo​ją wy​słu​żo​ną skó​rza​ną kurt​kę. – Pry​wat​nym, ale nie fir​mo​wym? Cel po​dró​ży chciał za​cho​wać w ta​jem​ni​cy? – Na to wy​glą​da. Męż​czyź​ni prze​szli do sa​lo​nu. – Czy​li jest w No​wym Jor​ku. – Je​śli cho​dzi o Tuc​ka, to była do​bra wia​do​mość. Wcze​śniej bał się, że brat wy​ru​szył do Eu​ro​py albo Au​stra​lii. – Nie, tam wsiadł w po​ciąg do Char​lot​te. – Dla​cze​go w po​ciąg? I co ta​kie​go jest w Char​lot​te? – Ku​pu​jąc bi​let na po​ciąg, nie trze​ba po​ka​zy​wać do​ku​men​tów. Mó​wi​łeś, że oj​ciec pró​bo​wał go za​trzy​mać? Jack​son usiadł na ka​na​pie, Tuck w fo​te​lu. – Tak, prze​ra​ża​ła go myśl, że mógł​bym na​praw​dę za​cząć pra​co​wać w fir​mie. – No to miał pe​cha. – Żar​tu​jesz so​bie z jego za​wa​łu? – Nie, skąd​że. Wra​ca​jąc do Di​xo​na, po​dej​rze​wam, że z Char​lot​te ru​szył do Mia​mi lub No​we​go Or​le​anu. Nie wiesz, co by go tam mo​gło cią​gnąć? Tuck za​my​ślił się. – Ko​bie​ta? – pod​su​nął Jack​son. – Nie, do​pie​ro się roz​wiódł. Wąt​pię, żeby miał ocho​tę na ja​kie​kol​wiek rand​ki. – Okej. Spraw​dza​my oba mia​sta, ale na ra​zie Di​xon nie uży​wa kart kre​dy​to​wych ani ko​mór​ki. – O czym to świad​czy? – Że nie chce być od​na​le​zio​ny. Tyl​ko dla​cze​go? – Nie wie o ojcu. Nie wie, że fir​ma jest na mo​jej gło​wie. Gdy​by wie​dział, na​tych​- miast by wró​cił. – Poza roz​wo​dem co się dzie​je w jego ży​ciu? Ma wro​gów, po​peł​nił prze​stęp​stwo, do​pu​ścił się mal​wer​sa​cji fi​nan​so​wych? Tuck par​sk​nął śmie​chem.

– Mal​wer​sa​cji? Miał​by okra​dać sam sie​bie? – Może więc ktoś źle mu ży​czył? Może ten gość, z któ​rym Kas​san​dra go zdra​dza​- ła? – Di​xon nie boi się Ir​wi​na Bor​by. – Więc py​ta​nie „dla​cze​go” po​zo​sta​je bez od​po​wie​dzi. – Mó​wił, że po​trze​bu​je urlo​pu – mruk​nął Tuck. Chciał​by, żeby tak było. Je​śli Di​xon sie​dzi w ba​rze na pla​ży, pije rum i gapi się na ską​po odzia​ne dziew​czy​ny, to nie​dłu​go wró​ci do Chi​ca​go. Od jego wy​jaz​du mi​nę​ły dwa ty​go​dnie. Trze​ba uzbro​ić się w cier​pli​wość i nie do​pu​ścić do żad​nej ka​ta​stro​fy. Tyl​ko tyle i aż tyle. – Zbli​ża się ter​min tar​gów. I za dwa ty​go​dnie wo​du​je​my dwa stat​ki w An​twer​pii. Do tego cza​su chy​ba wró​ci? – Są​dzi, że oj​ciec się tym zaj​mie – oznaj​mił Jack​son, ude​rza​jąc pal​ca​mi o ko​la​no. – Tuck, za​glą​da​łeś do jego kom​pu​te​ra? Może jest coś w pry​wat​nej po​czcie? – Może. – Tuck nie lu​bił czy​tać cu​dzej pocz​ty, ale sy​tu​acja nie po​zo​sta​wia​ła wy​bo​- ru. – Sprawdź sprzę​ty w jego ga​bi​ne​cie. Kom​pu​ter sta​cjo​nar​ny, lap​top, ta​blet, wszyst​ko. – Do​brze… Cho​le​ra, dla​cze​go Nowy Jork, po​tem Char​lot​te? Dla​cze​go zmia​na środ​ków trans​por​tu? – Nie chce być od​na​le​zio​ny. A może pro​wa​dzi dru​gie ży​cie, o któ​rym nikt nic nie wie? – Nie ro​zu​miem. – Może robi rze​czy, z któ​rych się nie zwie​rza? Wiesz, spo​ro po​dró​żu​je, ob​ra​ca się we wpły​wo​wych krę​gach… – Py​tasz, czy jest szpie​giem? Jack​son wzru​szył ra​mio​na​mi. – Od​kąd go za​stę​pu​ję – rzekł Tuck – wiem, że Di​xon na nic poza fir​mą nie miał cza​su. Na​wet so​bie nie wy​obra​żasz, ilo​ma rze​cza​mi mu​siał się zaj​mo​wać. – Pa​mię​taj, że ty za​stę​pu​jesz dwie oso​by, nie jed​ną. – Mimo to. Za​sta​na​wiam się… – Tuck urwał. Dla​cze​go ni​g​dy oj​ciec z bra​tem nie po​pro​si​li o jego po​moc? – Je​steś in​te​li​gent​ny – po​wie​dział Jack​son, jak​by czy​tał w my​ślach przy​ja​cie​la. – Sam nie wiem… – A ja wiem. Po pro​stu brat z oj​cem wy​pra​co​wa​li swój wła​sny rytm, a ty nie prze​- ja​wia​łeś za​in​te​re​so​wa​nia fir​mą. – Na po​cząt​ku pró​bo​wa​łem się wcią​gnąć, ale mia​łem wra​że​nie, że im wcho​dzę w dro​gę. Di​xon był gwiaz​dą, a moja obec​ność ojcu prze​szka​dza​ła. Znie​chę​ci​łem się. – Za to te​raz… – Ro​bię w por​t​ki ze stra​chu. Jack​son par​sk​nął śmie​chem. – Znam cię nie od dziś. I ni​g​dy nie wi​dzia​łem, że​byś się cze​go​kol​wiek bał. – Co in​ne​go strach przed pod​bi​tym okiem, a co in​ne​go przed do​pro​wa​dze​niem fir​- my do ru​iny. – Wiem, wiem. Po​le​cę ju​tro do Char​lot​te.

– Dać ci sa​mo​lot? – Cze​mu nie? A ty sprawdź kom​pu​te​ry bra​ta. – Po​pro​szę Am​ber o po​moc. – Am​ber? – Za​ufa​ną asy​stent​kę Di​xo​na – od​parł Tuck. Uj​rzał przed ocza​mi jej ślicz​ną bu​zię. I buty. Każ​de​go dnia no​si​ła inne, każ​da para była bar​dziej sek​sow​na od po​przed​niej. Im wię​cej cza​su spę​dza​li ra​zem, tym bar​- dziej ta dziew​czy​na go fa​scy​no​wa​ła. Gdy w po​nie​dzia​łek wszedł do biu​ra, hor​mo​ny Am​ber za​czę​ły bu​zo​wać. Miał na so​bie spra​ne dżin​sy, zie​lo​ną ba​weł​nia​ną ko​szu​lę i gra​na​to​wą ma​ry​nar​kę, a na twa​- rzy sek​sow​ny za​rost. Tak, zde​cy​do​wa​nie nie był Di​xo​nem. Na wi​dok Di​xo​na ser​ce ni​g​dy nie biło jej szyb​ciej. – Po​trze​bu​ję two​jej po​mo​cy. – Co się sta​ło? – Chodź ze mną. Prze​szył ją dreszcz. Prze​stań, je​steś w pra​cy. Tuck nie ma za​mia​ru przy​przeć cię do ścia​ny i ca​ło​wać. Skie​ro​wał się do ga​bi​ne​tu Di​xo​na. – Znasz jego ha​sło? – spy​tał, po​chy​la​jąc się nad du​żym ma​ho​nio​wym biur​kiem. – Do cze​go? – Do kom​pu​te​ra. – Po​ru​szył my​szą. Am​ber mil​cza​ła. Di​xon po​dał jej ha​sło kil​ka mie​się​cy temu, kie​dy był w Eu​ro​pie i pro​sił, by coś mu prze​sła​ła. Na​dal je pa​mię​ta​ła. – Am​ber, po​daj ha​sło. Je​śli nie, po​pro​szę in​for​ma​ty​ków o usta​le​nie no​we​go. – Jako szef miał do tego pra​wo. – W po​rząd​ku. – Za​czę​ła je dyk​to​wać. – Za​sta​nów się, po czy​jej je​steś stro​nie. – Po ni​czy​jej. Sta​ram się za​cho​wać pro​fe​sjo​nal​nie. – A ja sta​ram się ura​to​wać Tuc​ker Trans​por​ta​tion. – Przed czym? – Przed ka​ta​stro​fą, do ja​kiej mogę fir​mę do​pro​wa​dzić. – Cze​go szu​kasz? – spy​ta​ła, wie​dząc, że z tą ka​ta​stro​fą to prze​sa​da. TT jest so​lid​- ną fir​mą z ze​spo​łem do​świad​czo​nych dy​rek​to​rów. Nikt w cią​gu mie​sią​ca nie do​pro​- wa​dził jej do ru​iny. – Wska​zó​wek, do​kąd mógł się udać… Na​gle chwy​cił za te​le​fon. Po chwi​li w gór​nej szu​fla​dzie biur​ka roz​legł się dzwo​- nek. Gdy ją otwo​rzył, jego oczom uka​za​ła się ko​mór​ka. – Wciąż dzia​ła? Ja​kim cu​dem? – Ła​do​wa​łam ją – przy​zna​ła. – Nie przy​szło ci do gło​wy po​wie​dzieć mi, że zo​sta​wił ko​mór​kę w biur​ku? – Mil​- cza​ła. – I skąd wie​dzia​łaś, że tu jest? Grze​ba​łaś w jego rze​czach? – Nie! – Za​wsze sza​no​wa​ła pry​wat​ność Di​xo​na. – Po​wie​dział, że zo​sta​wia ko​mór​- kę w szu​fla​dzie. Zmru​żył oczy i marsz​cząc czo​ło, ścią​gnął brwi.

– Czy​li wie​dzia​łaś, że wy​jeż​dża? Ski​nę​ła gło​wą. Tuck wy​pro​sto​wał się i ob​szedł biur​ko. – Za​nim od​po​wiesz, pa​mię​taj, że za​stę​pu​ję pre​ze​sa. Czy Di​xon po​wie​dział ci, do​- kąd je​dzie? Dał jej nu​mer kon​tak​to​wy, ale nie zdra​dził celu po​dró​ży. – Nie – od​par​ła, tłu​ma​cząc so​bie, że to prze​cież praw​da. – Tuck, on po​trze​bu​je cza​su. Ta spra​wa z Ka​san​drą… – Nie wie o ojcu. – Gdy​by wie​dział, wró​cił​by. – No wła​śnie! – I zna​la​zł​by się w punk​cie wyj​ścia. Słu​chaj, wiem, że ci cięż​ko bez nie​go… – Nic nie wiesz! – Pra​cu​ję tu od pię​ciu lat. – Chcia​ła do​dać, że to dłu​żej niż on, Tuck, ale ugry​zła się w ję​zyk. – Jako asy​stent​ka. Nie masz peł​ne​go ob​ra​zu. Nie znasz za​gro​żeń, ry​zy​ka… – Znam Di​xo​na. – A ja nie? – Wi​dzia​łam, jak on tyra – od​rze​kła. – Wi​dzia​łam, jak wasz oj​ciec tra​ci siły, zwal​- nia. Wi​dzia​łam, jaki wpływ na Di​xo​na mia​ła nie​wier​ność Kas​san​dry. Bie​dak nie mógł dłu​żej wy​trzy​mać. Wy​je​chał, żeby nie zwa​rio​wać. Tuck za​ci​snął ręce na brze​gu biur​ka. Am​ber na​sta​wi​ła się na wy​buch. Nie​po​- trzeb​nie. – Oj​ciec zwal​niał? – Tak. Mar​ga​ret co​raz wię​cej spraw prze​ka​zy​wa​ła Di​xo​no​wi, któ​ry go​nił w pięt​- kę. Sie​dział do póź​nych go​dzin noc​nych, zja​wiał się sko​ro świt, wy​jeż​dżał służ​bo​- wo… – Lubi po​dró​żo​wać. – Trud​no być w roz​jaz​dach i pro​wa​dzić fir​mę. A do tego Kas​san​dra. – Za​cho​wa​ła się pod​le. – Bar​dzo go zra​ni​ła. Tuck za​my​ślił się. – Ni​cze​go po so​bie nie oka​zy​wał. Am​ber za​wa​ha​ła się. W koń​cu uzna​ła, że im wię​cej Tuc​ko​wi po​wie, tym on le​piej zro​zu​mie sy​tu​ację. – Cza​sem sły​sza​łam wię​cej, niż po​win​nam. Di​xon bar​dzo chciał zo​stać oj​cem. My​- ślał, że sta​ra​ją się o dziec​ko, a ona bra​ła ta​blet​ki an​ty​kon​cep​cyj​ne i sy​pia​ła z ko​- chan​kiem. – Psia​krew… – Wzdy​cha​jąc, usiadł i wbił wzrok w ekran kom​pu​te​ra. – Mu​szę go jed​nak za​wia​do​mić o Ja​mi​so​nie. – Zrób, co uwa​żasz za ko​niecz​ne. – Nie po​mo​żesz mi? – Nie od​naj​dę Di​xo​na, ale po​mo​gę w pro​wa​dze​niu fir​my. Tuck po​ru​szył my​szą, ude​rzył w kil​ka kla​wi​szy. – Po​win​naś była mi po​wie​dzieć. – Co? – Za​in​try​go​wa​na sta​nę​ła mu nad ra​mie​niem.

– Że chciał wy​je​chać z dnia na dzień, znik​nąć. Zo​ba​czy​ła na ekra​nie służ​bo​wą pocz​tę Di​xo​na; ko​pie au​to​ma​tycz​nie tra​fia​ły na jej kom​pu​ter. – Je​stem jego asy​stent​ką. Ni​ko​mu nie opo​wia​dam o jego pry​wat​nych spra​wach. – Same urzę​do​we li​sty – mruk​nął Tuck. Na​gle ob​ró​cił się do niej twa​rzą. – Co byś zro​bi​ła, gdy​byś była moją? Py​ta​nie zbi​ło ją z tro​pu. Gdy​by była Tuc​ka? Gdy​by była w jego ra​mio​nach, w jego ży​ciu, w jego łóż​ku? Gdy​by… – Am​ber? – Tak? – Usi​ło​wa​ła przy​wo​łać się do po​rząd​ku. – Co byś zro​bi​ła, gdy​byś była moją asy​stent​ką? – Nie je​stem. – Ale gdy​byś była? Gdy​by była, mia​ła​by po​waż​ny pro​blem. Bo czu​ła​by mię​tę do swo​je​go sze​fa. Bo chcia​ła​by się z nim ca​ło​wać. I prę​dzej czy póź​niej za​czę​ła​by. Wła​śnie te​raz o tym my​śla​ła. Są​dząc po bły​sku w oczach Tuc​ka, on też o tym my​ślał. – Po​peł​ni​ła​bym strasz​ny błąd – od​par​ła. Unie​sio​na lek​ko brew świad​czy​ła o tym, że Tuck wła​ści​wie od​czy​tał jej sło​wa. Po​- gła​dził ją po po​licz​ku. – Dla​cze​go strasz​ny? – Tuck, nie mo​że​my. – Nie mo​że​my – po​wtó​rzył, zbli​ża​jąc do niej twarz. – Tuck… – Gdy​byś była moją asy​stent​ką, co byś w obec​nej sy​tu​acji mi ra​dzi​ła? – Wziął ją za rękę. – Py​tam se​rio. – Ra​dzi​ła​bym ci je​chać na tar​gi do No​we​go Jor​ku. – Okej. Za​sko​czy​ła ją jego re​ak​cja. – Po​je​dziesz? – Ra​zem po​je​dzie​my. Do​pó​ki nie znaj​dę Di​xo​na, od​po​wia​dam za fir​mę. Am​ber cof​nę​ła się i wy​szarp​nę​ła rękę. Ra​zem? – Słu​chaj… – Usi​ło​wa​ła zna​leźć sło​wa. – Żeby nie było nie​po​ro​zu​mień… Nie licz na to, że my… że ja… – Że pój​dziesz ze mną do łóż​ka? – No wła​śnie. – Uję​ła​by to nie​co de​li​kat​niej, ale… – Wiel​ka szko​da, ale nie dla​te​go chcę cię za​brać. A je​śli cho​dzi o łóż​ko, obie​cu​ję nie wy​wie​rać pre​sji. Po​now​nie zbli​żył się i po​chy​lił. Cze​ka​ła. – Po​do​ba​ją mi się two​je buty – szep​nął, gdy ich usta dzie​li​ły do​słow​nie cen​ty​me​try. Zer​k​nę​ła na swo​je zło​to-czer​wo​ne szpil​ki. – Będą ide​al​ne na Nowy Jork. – Usiadł z po​wro​tem przed kom​pu​te​rem. – Za​trzy​- ma​my się w Ne​apo​li​tan. Za​re​zer​wu​jesz nam lot? – Wo​lisz… – Z tru​dem się otrzą​snę​ła. – Wo​lisz le​cieć sa​mo​lo​tem fir​mo​wym czy ko​- mer​cyj​nym? – A Di​xon…

– La​tał fir​mo​wym. – To za​re​zer​wuj fir​mo​wy.

ROZDZIAŁ TRZECI Nie miał pra​wa być w do​brym hu​mo​rze. Di​xon nie da​wał zna​ku ży​cia, a Za​cha​ry In​gles, z któ​rym był umó​wio​ny w cen​trum kon​fe​ren​cyj​nym na Man​hat​ta​nie, spóź​niał się. W do​dat​ku przy​go​to​wy​wa​nie pa​wi​lo​nu fir​mo​we​go od​by​wa​ło się w spo​sób cha​- otycz​ny. Mimo to, pa​trząc na rusz​to​wa​nia, świa​tła, ta​bli​ce i ma​kie​ty, nie po​tra​fił po​- wstrzy​mać się od uśmie​chu. Na dru​gim koń​cu miej​sca przy​dzie​lo​ne​go TT sta​ła Am​- ber, któ​ra pil​no​wa​ła, by logo fir​my zna​la​zło się na od​po​wied​niej wy​so​ko​ści. Mia​ła na so​bie dżin​sy, nie​bie​ską blu​zę i te​ni​sów​ki w ró​żo​wo-czar​ną krat​kę. Tuck po raz pierw​szy wi​dział ją ubra​ną na spor​to​wo. – Pa​nie Tuc​ker? – Zo​ba​czył ko​bie​tę z iden​ty​fi​ka​to​rem na pier​si. – Je​stem Nan​cy Ra​ines z ca​te​rin​gu i lo​gi​sty​ki. – Miło mi. – Uści​snął jej dłoń. – Pro​szę mi mó​wić Tuck. Nan​cy wska​za​ła na ta​blet w dło​ni. – A więc, Tuck, mam dla TT za​re​zer​wo​wa​ną na pią​tek wschod​nią salę ba​lo​wą. Dla sze​ściu​set osób. – Zga​dza się. W sa​mo​lo​cie za​po​znał się z pla​nem im​prez i wy​da​rzeń. Ką​tem oka doj​rzał zbli​ża​- ją​cą się Am​ber. – Pana fir​ma za​mó​wi​ła trio jaz​zo​we. Czy ze​spół gra mu​zy​kę aku​stycz​ną? Py​tam, bo w sali nie ma na​gło​śnie​nia… – Co ta​kie​go? Mu​sia​ła zajść po​mył​ka. Po​mi​ja​jąc mu​zy​kę, za​pla​no​wa​no trzy prze​mó​wie​nia i dzie​- się​cio​mi​nu​to​wy po​kaz fil​mo​wy. – Mogę po​móc? – Am​ber po​pa​trzy​ła na Tuc​ka. – Nan​cy mówi, że w na​szej sali nie ma na​gło​śnie​nia. – Pro​si​li​śmy o nie. Tak​że o trzy ekra​ny pro​jek​cyj​ne. Nan​cy po​krę​ci​ła gło​wą. – Nie wpły​nę​ło żad​ne za​mó​wie​nie. – Tym się zaj​mu​je mar​ke​ting. Co z Za​cha​rym? – spy​tał Tuck. – Dzwo​ni​łam do nie​go, wy​sła​łam kil​ka mej​li i ese​me​sów – od​par​ła Am​ber. – Nie od​po​wia​da. Tuck wy​cią​gnął ko​mór​kę. – Mu​si​my mieć na​gło​śnie​nie i ekra​ny. Za​ła​twi pani? – Po​sta​ram się. – Nan​cy stuk​nę​ła pal​cem w ta​blet. – Za eks​pres bę​dzie do​dat​ko​- wa opła​ta. Tuck wy​brał nu​mer Za​cha​ry’ego; znów ode​zwa​ła się pocz​ta gło​so​wa. – Może lot jest opóź​nio​ny? – Spraw​dził swo​je ese​me​sy, a po​tem mej​le. – O, wła​- śnie przy​szedł mejl od Za​cha​ry’ego. – Co na​pi​sał? – Am​ber wi​dzia​ła, jak Tuck za​ci​ska zęby. – Przy​słał wy​mó​wie​nie.

– Nie żar​tuj. – Zer​k​nę​ła mu przez ra​mię. Tuck nic nie ro​zu​miał. Za​cha​ry pra​co​wał w TT od dzie​się​ciu lat, awan​so​wał, do​- sko​na​le za​ra​biał. – Dla​cze​go to zro​bił? Na​gle za​dzwo​nił jego te​le​fon. Na wy​świe​tla​czu Tuck zo​ba​czył na​zwi​sko Lu​ca​sa Ste​ele’a. Ode​brał. – Do ja​snej cho​le​ry, co się dzie​je? – Za​cha​ry od​szedł – oznaj​mił Lu​cas. – Wiem, ale dla​cze​go? – Ha​rvey też. – Też? – Dwóch dy​rek​to​rów w tym sa​mym cza​sie? Am​ber wy​trzesz​czy​ła oczy. – Do​sta​li ofer​tę z Peak Over​land – cią​gnął Lu​cas. – Obaj? – Tak. Znik​nię​cie Di​xo​na… Po pro​stu nikt nic nie wie, więc krą​żą róż​ne plot​ki. Że sie​dzi w wię​zie​niu za gra​ni​cą, że zgi​nął pod​czas sko​ku ze spa​do​chro​nem. – Jest w No​wym Or​le​anie. Albo w Mia​mi. Na dru​gim koń​cu li​nii na​sta​ła ci​sza. – Sam nie wiesz, co się z nim dzie​je – rzekł po chwi​li Lu​cas. – Wy​je​chał na urlop. – Z po​wo​du roz​wo​du? – Tak są​dzę. – Okej. Po​trze​bu​jesz mnie w No​wym Jor​ku? – Tak. Ale też w Chi​ca​go. I w An​twer​pii. – Tuck wes​tchnął. – Do​bra, na ra​zie zo​- stań w Chi​ca​go. Po​ga​daj z ochro​ną. Do​pil​nuj zmia​ny zam​ków, ha​seł… Kto mógł​by za​stą​pić na​szych zdraj​ców? Masz po​mysł? – Za​sta​no​wię się. – Okej. Za​dzwo​nię za parę go​dzin. – Tuck roz​łą​czył się. Cho​le​ra, gdy​by le​piej znał się na spra​wach fir​my… – Ja bym wy​bra​ła Hope Qu​igley – oznaj​mi​ła Am​ber. – Jest me​ne​dże​rem w mar​ke​- tin​gu. Udzie​la się w me​diach spo​łecz​no​ścio​wych… – Mam awan​so​wać blo​ger​kę na sze​fa? – Nie chciał sam po​dej​mo​wać ta​kich de​cy​- zji. – Dzwo​nię do Jack​so​na. Ko​niec żar​tów, mu​szę zna​leźć Di​xo​na. – Nie mu​sisz. Awan​suj Hope. Na in​nych też mo​żesz li​czyć. – Psia​krew, Am​ber! Fir​ma po​trze​bu​je sil​ne​go pre​ze​sa. Tar​gi za​czy​na​ją się za dwa dni, a my je​ste​śmy w roz​syp​ce. Nie wia​do​mo, czy zdą​ży​my z ban​kie​tem. W do​dat​ku dy​rek​tor od mar​ke​tin​gu ma trzy​dzie​ści spo​tkań. – Ty idź na nie. – Ja​sne. – Cóż on wie o kosz​tach trans​por​tu su​row​ców dro​gą mor​ską i trans​por​cie in​ter​mo​dal​nym? – I weź Hope. Ma dwa dni. Zdą​ży przej​rzeć do​ku​men​ty. – Nie znam ko​bie​ty, na oczy jej nie wi​dzia​łem. – To we​zwij na po​moc Lu​ca​sa. – Zo​sta​je na stra​ży w Chi​ca​go, ktoś musi pil​no​wać bie​żą​cych spraw. – Masz ra​cję. – Am​ber wy​dę​ła war​gi. – Bez​na​dziej​na spra​wa. Trze​ba się pod​dać

i wra​cać do domu. Żach​nął się. Ja​kim cu​dem brat jej nie zwol​nił? Za​czął wy​bie​rać nu​mer Jack​so​na. – Przy Di​xo​nie też po​zwa​la​łaś so​bie na ta​kie za​cho​wa​nie? – Nie, bo Di​xon wie​dział, co ro​bić. – A ja… – Tuck urwał. Tak, Di​xon wie​dział, a on nie. – Cześć, Tuck – usły​szał w słu​chaw​ce głos Jack​so​na. – Ko​niec żar​tów. Za wszel​ką cenę znajdź Di​xo​na. – Ale… – za​czę​ła Am​ber. Zmro​ził ją spoj​rze​niem. – Wła​śnie stra​ci​łem sze​fa mar​ke​tin​gu i fi​nan​sów. – Wy​wa​li​łeś ich z ro​bo​ty? – zdu​miał się Jack​son. – Sami ode​szli. Po​dob​no do​sta​li ofer​tę od kon​ku​ren​cji. – Lu​dzie za​czy​na​ją się bać. – Nie je​stem sil​nym przy​wód​cą – stwier​dził Tuck. Daw​no temu po​wi​nien był po​- sta​wić się ojcu. Może nie miał​by wie​le do po​wie​dze​nia w fir​mie, ale przy​naj​mniej zdo​był​by do​świad​cze​nie. – Znajdź go, Jack​son. – Je​stem w No​wym Or​le​anie. – A on? – Jesz​cze nie wiem. Mogę do cie​bie od​dzwo​nić? – Po​sta​raj się jak naj​szyb​ciej. Na​po​tkał wzrok Am​ber. Po​krę​ci​ła gło​wą. Chcia​ła, by dał Di​xo​no​wi spo​kój i sam się wszyst​kim za​jął. Wy​glą​dał fan​ta​stycz​nie w smo​kin​gu, co jej wca​le nie za​sko​czy​ło. Od lat wi​dy​wa​ła jego zdję​cia w pra​sie, na ogół gdy z pięk​ną ko​bie​tą u boku wy​bie​rał się na ko​la​cję. Przy​ję​cie do​bie​ga​ło koń​ca. Am​ber skie​ro​wa​ła się ku drzwiom, szczę​śli​wa, że już po wszyst​kim. Nie czu​ła nóg. Wie​dzia​ła, że tak bę​dzie, ale nie mo​gła się po​wstrzy​- mać. To było naj​bar​dziej wy​twor​ne przy​ję​cie w jej ży​ciu. Poza tym po raz pierw​szy mia​ła oka​zję wło​żyć srebr​ne ko​ron​ko​we buty z od​kry​ty​mi pal​ca​mi i wy​so​ki​mi czer​- wo​ny​mi ob​ca​sa​mi. Pa​znok​cie u stóp po​ma​lo​wa​ła na iden​tycz​ny czer​wo​ny ko​lor. Do​- peł​nie​niem ca​ło​ści była czar​na su​kien​ka bez rę​ka​wów, do po​ło​wy ud, ozdo​bio​na u dołu srebr​ny​mi ce​ki​na​mi. – Obie​ca​łaś mi ta​niec – po​wie​dział Tuck. – Twój kar​net był szczel​nie wy​peł​nio​ny. – To praw​da, ale nie mo​głem być nie​uprzej​my. Skrę​ci​ła w stro​nę win​dy. – Taki ban​kiet jest po to, abyś na​wią​zy​wał kon​tak​ty biz​ne​so​we, a nie za​pi​sy​wał w no​te​si​ku nu​me​ry te​le​fo​nów. – Je​steś za​zdro​sna? Nie, po pro​stu żal jej było oka​zji, któ​re zmar​no​wał. – Za​tańcz ze mną te​raz – po​pro​sił. Jego głos prze​jął ją dresz​czem. – Ze​spół już pa​ku​je in​stru​men​ty. – Mo​że​my pójść gdzie in​dziej. – Jest póź​no. Nóg nie czu​ję. I nie wiem, dla​cze​go się przed tobą tłu​ma​czę. Nie

mam ocho​ty na tań​ce. Mam ocho​tę na łóż​ko. Na​sta​ła pa​ro​se​kun​do​wa ci​sza. – Okej, zgo​da. Wsie​dli do win​dy. – Tuck, nie mo​żesz ze mną flir​to​wać. – Bo ro​bię to nie​umie​jęt​nie? – Nie o to… – Zdą​ży​li​śmy z pa​wi​lo​nem. Zja​wi​ły się tłu​my. Zor​ga​ni​zo​wa​li​śmy świet​ne przy​ję​cie, na​wet mie​li​śmy do​bre na​gło​śnie​nie. Czy nie mo​że​my się od​prę​żyć? – Pra​cu​ję dla cie​bie – od​par​ła. Wie​dzia​ła, że musi ukró​cić jego za​pę​dy. Był uro​czy, za​baw​ny i przy​stoj​ny, ale to nie rand​ka. – Co z tego? – spy​tał szcze​rze zdu​mio​ny. – To, że nie mo​żesz mnie pod​ry​wać. – Tak mówi pra​wo? – Ow​szem, to pod​pa​da pod mo​le​sto​wa​nie sek​su​al​ne. – Prze​cież nie cią​gnę cię do łóż​ka. Oczy​wi​ście nie miał​bym nic prze​ciw​ko temu, ale pro​po​zy​cja nie wyj​dzie ode mnie. No, chy​ba że żar​tem – do​dał. Drzwi win​dy roz​su​nę​ły się. Obo​je sta​li w miej​scu. – Je​steś moim sze​fem. – Nie ja, Di​xon. – Wiesz, o co mi cho​dzi. – Czy​li na​wet nie mogę za​pro​sić cię na rand​kę? To ab​surd. Dziew​czy​ny uma​wia​ją się z sze​fa​mi. Cza​sem ich po​ślu​bia​ją. Drzwi win​dy za​su​nę​ły się. – Chcesz mnie po​ślu​bić? – Bez wcze​śniej​szej rand​ki? Wzdy​cha​jąc cięż​ko, Am​ber wci​snę​ła przy​cisk. Po chwi​li wsie​dli do win​dy. – Ja tyl​ko chcia​łem z tobą za​tań​czyć. Drzwi za​su​nę​ły się. Byli sami w cia​snej ka​bi​nie. – Nie mamy cza​su na tań​ce. Mu​sisz się przy​go​to​wać do ju​trzej​szych spo​tkań. Prze​stu​dio​wa​łeś do​ku​men​ty? – Zer​k​ną​łem na nie. – To zna​czy? – Przej​rza​łem. Mniej wię​cej się orien​tu​ję. Poza tym obie​ca​łaś mi to​wa​rzy​szyć. – Pod​czas ne​go​cja​cji z przed​sta​wi​cie​la​mi firm war​tych mi​liar​dy nie mo​żesz na​ra​- dzać się z asy​stent​ką. – Wiem. Po pro​stu by​łem strasz​nie za​ję​ty, naj​pierw z Lu​ca​sem, po​tem z Hope. – I co? – Spodo​ba​ła mi się. My​ślę, że może prze​jąć część obo​wiąz​ków Ha​rveya. – Świet​nie. – Dla​te​go nie mia​łem cza​su prze​stu​dio​wać trzy​dzie​stu pli​ków. Była zmę​czo​na, ale wie​dzia​ła, że musi Tuc​ko​wi po​móc. Całe szczę​ście, że wy​pi​ła tyl​ko kie​li​szek szam​pa​na. – Ra​zem to zro​bi​my. Te​raz. – Spoj​rzał na ze​ga​rek. – Chy​ba że wo​lisz wstać o czwar​tej rano?

– Czwar​ta to śro​dek nocy, a nie rano – od​parł. – Pierw​sze spo​tka​nie masz przy śnia​da​niu. – To ja​kiś hor​ror. Win​da za​trzy​ma​ła się na ostat​nim pię​trze. – Do​bra, miej​my to z gło​wy – rze​kła z re​zy​gna​cją. Ru​szy​li do apar​ta​men​tu Tuc​ka. Była tu wczo​raj, więc wie​dzia​ła, że nie jest to ty​- po​wy po​kój. Na dole mie​ścił się sa​lon, ła​zien​ka i nie​du​ża kuch​nia. Spi​ral​ne scho​dy pro​wa​dzi​ły do sy​pial​ni, a z sy​pial​ni wy​cho​dzi​ło się na ta​ras, na któ​rym znaj​do​wa​ło się ja​cuz​zi. Po​ło​ży​ła to​reb​kę na szkla​nym sto​li​ku. Gdy zsu​wa​ła buty, za​brzę​czał te​- le​fon. Cie​ka​we, kto do niej ese​me​su​je o tak póź​nej po​rze. Sio​stra? Jade miesz​ka​ła na za​chod​nim wy​brze​żu i od​zy​wa​ła się tyl​ko wte​dy, gdy po​trze​bo​- wa​ła pie​nię​dzy albo prze​ży​wa​ła kry​zys emo​cjo​nal​ny. Pierw​szą my​ślą Am​ber było, że tra​fi​ła za krat​ki. – Na​pi​jesz się cze​goś? – spy​tał Tuck. Usia​dła na brzo​skwi​nio​wej ka​na​pie na​prze​ciw​ko ko​min​ka. Po obu stro​nach sofy sta​ły kre​mo​we fo​te​le. – Wody – po​pro​si​ła, otwie​ra​jąc wia​do​mość. – Sa​mej? – Z so​kiem. Przy​je​cha​łam do mia​sta, na​pi​sa​ła Jade. – Żad​nych pro​cen​tów? – Wolę za​cho​wać ja​sność umy​słu. Ja​kie​go mia​sta? – Na wy​pa​dek, gdy​bym za​czął cię pod​ry​wać? – Obie​ca​łeś, że nie bę​dziesz. – Ni​cze​go nie pod​pi​sy​wa​łem. Do Chi​ca​go. Co się sta​ło? Nic poza tym, że rzu​cił mnie fa​cet. Ale to pa​lant. – Am​ber… – Tak? – Po​wie​dzia​łem, że ni​cze​go nie pod​pi​sy​wa​łem. Pod​nio​sła wzrok znad ko​mór​ki. – Ja​kie​go ni​cze​go? – Z kim ko​re​spon​du​jesz? – Z sio​strą. – My​śla​łem, że z na​rze​czo​nym. – Nie mam na​rze​czo​ne​go. Je​stem w No​wym Jor​ku, od​pi​sa​ła sio​strze. – To do​brze – po​wie​dział Tuck. Prze​szył ją dreszcz. Chcia​łam się u cie​bie za​trzy​mać. Na kil​ka dni. Am​ber za​sty​gła z pal​ca​mi nad te​le​fo​nem. – O co cho​dzi? – Tuck pod​szedł bli​żej. – Chce się u mnie za​trzy​mać.

– To źle? – Nie jest zbyt… spo​le​gli​wa. Jade cią​gle zmie​nia​ła jed​ną kiep​sko płat​ną pra​cę na dru​gą i an​ga​żo​wa​ła się w nie​- uda​ne związ​ki. Kie​dy ostat​ni raz miesz​ka​ła u Am​ber, po pierw​sze, są​sie​dzi na​rze​ka​- li na ha​łas, po dru​gie, wy​pi​ła cały za​pas wina i po trze​cie, wy​je​cha​ła bez po​że​gna​- nia, za​bie​ra​jąc dwie pary nie swo​ich dżin​sów i kil​ka blu​zek. Ode​zwę się po po​wro​cie, na​pi​sa​ła Am​ber. – Ach, tak? – Tuck usiadł na dru​gim koń​cu ka​na​py. Ja już dziś po​trze​bu​ję noc​le​gu. Am​ber za​klę​ła pod no​sem. W Chi​ca​go do​cho​dzi pół​noc, sio​stra nie ma do​kąd się udać, a pie​nię​dzy też pew​nie nie ma. – Ja​kiś pro​blem? – spy​tał Tuck. – Po​trze​bu​je noc​le​gu. – Te​raz? Dziś? – Spoj​rzał na ze​ga​rek. – Do​pie​ro przy​je​cha​ła z Los An​ge​les. – Nie zdzi​wi​ła​by się, gdy​by Jade od​by​ła po​- dróż au​to​sto​pem. A ho​tel? Nie stać mnie. Pa​lant za​brał mi całą for​sę. Oczy​wi​ście. Fa​ce​ci za​wsze za​bie​ra​li jej for​sę. – Pew​nie ma pro​ble​my fi​nan​so​we? – spy​tał Tuck. – Dy​plo​ma​tycz​nie to ują​łeś. – Wy​ślij ją do naj​bliż​sze​go Aqu​ama​ri​ne. Am​ber zmarsz​czy​ła czo​ło. Była to sieć czte​ro​gwiazd​ko​wych ho​te​li. – Tuc​ker Trans​por​ta​tion ma tam kon​to. – Nie mogę… – Ale ja mogę. Je​steś mi po​trzeb​na z czy​stym umy​słem, a nie za​mar​twia​ją​ca się o sio​strę. Niech idzie do Aqu​ama​ri​ne. – Nie mogę… – To po​le​ce​nie służ​bo​we. – Wtrą​casz się do mo​je​go ży​cia. – Nie po​win​na przyj​mo​wać pro​po​zy​cji Tuc​ka, ale nie chcia​ła bu​dzić w środ​ku nocy są​sia​da i pro​sić, by dał Jade klucz. Cho​le​ra… – Wtrą​cam się. A te​raz prze​każ jej, co ci ka​za​łem. Am​ber wes​tchnę​ła. Za​nim zdo​ła​ła co​kol​wiek na​pi​sać, Tuck wy​rwał jej z ręki te​le​- fon. – No wiesz! – To naj​lep​sze roz​wią​za​nie. Miał ra​cję. Zresz​tą za​mie​rza​ła wy​ko​nać jego po​le​ce​nie, tyl​ko ją uprze​dził. – Ona mówi, że to cu​dow​na pro​po​zy​cja. – Odło​żył te​le​fon na sto​lik. – Do​bra z cie​- bie sio​stra. – To z cie​bie do​bra sio​stra. – Nikt mnie ni​g​dy tak nie na​zwał. – Mnie też nie. Ro​ze​śmiał się, my​śląc, że Am​ber żar​tu​je. Nie żar​to​wa​ła.

ROZDZIAŁ CZWARTY Tuck cho​dził spać o póź​nych po​rach, ale kie​dy do​brnę​li do koń​ca ostat​niej tecz​ki, do​słow​nie pa​dał na nos. Am​ber też le​d​wo trzy​ma​ła się na no​gach. – No do​brze, wię​cej już nic nie zro​bi​my – oznaj​mi​ła. Sie​dzie​li na ka​na​pie, na sto​li​ku pa​li​ła się lam​pa, za oknem wi​dać było świa​tła mia​- sta. Ja​kiś czas temu Tuck zdjął ma​ry​nar​kę, roz​wią​zał mu​chę, pod​wi​nął rę​ka​wy, mimo to wciąż było mu za cie​pło. Może ogrze​wa​nie jest źle na​sta​wio​ne, a może Am​- ber tak na nie​go dzia​ła? Wszyst​ko mu się w niej po​do​ba​ło, po​czy​na​jąc od nie​bie​skich oczu i gę​stych kasz​- ta​no​wych wło​sów, a skoń​czyw​szy na krą​gło​ściach, któ​re pod​kre​śla​ła su​kien​ka. – Je​steś przy​go​to​wa​ny? – za​py​ta​ła. Uzmy​sło​wił so​bie, że od kil​ku​na​stu se​kund się w nią wpa​tru​je. Miał ocho​tę przy​- wrzeć usta​mi do jej warg, po​znać ich smak. Wie​dział, że nie po​wi​nien. Ja​ka​kol​wiek bliż​sza za​ży​łość wszyst​ko skom​pli​ku​je. – Tuck? Od​gar​nął jej z twa​rzy kil​ka ko​smy​ków. Wcią​gnę​ła z sy​kiem po​wie​trze i przy​mknę​ła po​wie​ki. Kie​dy je unio​sła, zo​ba​czył w jej oczach wa​ha​nie. Wa​ha​nie, nie sprze​ciw. Nie mó​wi​ła mu, by zo​sta​wił ją w spo​- ko​ju. Naj​wy​raź​niej czu​ła to samo, co on: po​ku​sę. Ist​nia​ły dzie​siąt​ki po​wo​dów, dla​cze​go nie po​wi​nien tego ro​bić, ale ża​den nie przy​- cho​dził mu do gło​wy. Po​wo​li się do niej przy​su​nął. Mo​gła go po​wstrzy​mać, ale tego nie zro​bi​ła. Ich usta się ze​tknę​ły. Z po​cząt​ku nie​pew​nie od​wza​jem​nia​ła jego po​ca​łu​- nek. Wresz​cie ich ję​zy​ki się spo​tka​ły, cia​ła przy​lgnę​ły do sie​bie. Po​ło​ży​li się na ka​- na​pie. Po​kry​wał po​ca​łun​ka​mi jej szy​ję, de​kolt, ra​mio​na. Ocza​mi wy​obraź​ni wi​dział, jak roz​pi​na za​mek, jak su​kien​ka osu​wa się na pod​ło​gę, a Am​ber zo​sta​je w sta​ni​ku i fi​gach. – Tuck? – Słu​cham? – Wie​dział, co za mo​ment usły​szy. – Nie mo​że​my. Miał ocho​tę za​pro​te​sto​wać, po​wie​dzieć, że mogą, że świat się nie za​wa​li, że ni​ko​- go nie krzyw​dzą. Ale ni​g​dy żad​nej ko​bie​ty nie zmu​szał do sek​su. – Je​steś pew​na? – Tak. Prze​pra​szam. – Nie, to ja prze​pra​szam. Nie po​wi​nie​nem był cię ca​ło​wać. – Mo​głam cię po​wstrzy​mać. – Cie​szę się, że tego nie zro​bi​łaś. Po​dał jej rękę i po​mógł usiąść. – Ja… – Nie, Am​ber, nie mu​sisz się tłu​ma​czyć. Mia​ła pra​wo się nie zgo​dzić, zresz​tą ro​zu​miał jej wa​ha​nia. Pra​cu​je dla nie​go,

przy​naj​mniej do po​wro​tu Di​xo​na. Le​piej nie stwa​rzać nie​po​trzeb​nych kom​pli​ka​cji. – Je​steś przy​stoj​nym męż​czy​zną… Wsta​ła z ka​na​py. On rów​nież. – My​ślę, że ko​bie​ty… że rzad​ko któ​raś ci od​ma​wia. – Skąd mo​żesz to wie​dzieć? – Czy​tam pra​sę. – Wie​rzysz bru​kow​com? – spy​tał po​iry​to​wa​ny. – Za​miesz​cza​ją zdję​cia. Cią​gle po​ka​zu​ją cię z ja​kąś pięk​no​ścią. – Nie po​ca​ło​wa​łem cię dla​te​go, że je​steś pięk​na. – Wiem. Wca​le się do nich nie po​rów​nu​ję. – Nie? – Nie ro​zu​miał, o czym Am​ber mówi. – Nie je​stem jed​ną z tych ślicz​no​tek, z któ​ry​mi się po​ka​zu​jesz. – Ra​cja. – Była kimś wię​cej. Krót​ko się zna​li, ale czuł, że jest wię​cej war​ta niż tam​te ślicz​not​ki ra​zem wzię​te. – Pój​dę już. – Spu​ści​ła gło​wę. Chciał ją za​trzy​mać, znów po​ca​ło​wać, za​nieść do łóż​ka. Ale nie mógł. – Za​nim zro​bi​my coś, cze​go bę​dzie​my ża​ło​wać – do​da​ła. – Ja ni​cze​go nie ża​łu​ję. – A ja tak. Je​stem two​ją pra​cow​ni​cą. – Nie moją. Di​xo​na. – Pra​cu​ję w fir​mie, w któ​rej je​steś wi​ce​pre​ze​sem. – Tyl​ko na pa​pie​rze – od​parł, uży​wa​jąc słów ojca. – Mu​sisz to zmie​nić, Tuck. Za​an​ga​żo​wać się. – Za​mie​rzasz mnie po​uczać, mó​wić mi o obo​wiąz​kach? – Ktoś po​wi​nien. Chciał od​po​wie​dzieć, że sta​le o tym sły​szy, ale uzmy​sło​wił so​bie, że to nie​praw​da. Ani oj​ciec, ani Di​xon nie wy​wie​ra​li na nie​go pre​sji, nie pro​si​li, aby się bar​dziej an​ga​- żo​wał. Było im obo​jęt​ne, czym się zaj​mu​je. – Nie mów​my o fir​mie. – Się​gnął po rękę Am​ber. – Mów​my o nas. – Nie ma żad​nych nas, Tuck. Idę do sie​bie. – Nie mu​sisz. – Ści​snął jej dło​nie. – Mu​szę. – Zo​stań. Prze​pra​szam – zre​flek​to​wał się po chwi​li. – Ni​g​dy tego nie ro​bię. Nie pro​szę ko​biet, żeby po​szły ze mną do łóż​ka. – Same do nie​go wska​ku​ją? Istot​nie tak było, ale oczy​wi​ście się nie przy​znał. – Lu​bię cię, Am​ber. – Idę. Mi​nę​ła już dru​ga. – Uwol​niw​szy ręce, cof​nę​ła się. – Nie za​po​mnij o pierw​- szym spo​tka​niu. I nie spóź​nij się. – Ni​g​dy się nie spóź​niam. – Fakt. – Wło​ży​ła buty, wzię​ła to​reb​kę. – Do ju​tra. Zni​kła za drzwia​mi. Gdy​by mógł ją za​wo​łać, roz​ka​zać, by wró​ci​ła… Ale już dość po​peł​nił błę​dów. Uświa​do​mił so​bie, że je​że​li chce, aby Am​ber po​zwo​li​ła mu się do sie​bie zbli​żyć, musi uzbro​ić się w cier​pli​wość. Dwa dni póź​niej de​ner​wo​wa​ła się przed spo​tka​niem z sio​strą. Cie​szy​ła się, że

Jade ze​rwa​ła z ko​lej​nym „pa​lan​tem”, ale czy na​stęp​ny oka​że się lep​szy? Od​kąd rzu​- ci​ła szko​łę, an​ga​żo​wa​ła się w związ​ki, któ​re ni​g​dy do​brze nie ro​ko​wa​ły. Am​ber tłu​ma​czy​ła so​bie, że nie po​win​na się przej​mo​wać. Jade jest do​ro​sła i od​po​- wia​da za swo​je de​cy​zje. Ale cią​gle mia​ła przed ocza​mi małą za​gu​bio​ną dziew​czyn​- kę, któ​ra nie ra​dzi so​bie z al​ko​ho​li​zmem mat​ki. Wy​sia​dła z sa​mo​cho​du i ru​szy​ła w stro​nę ho​te​lu. Umó​wi​ła się z Jade w ka​wiar​ni, ale nie zdzi​wi​ła​by się, gdy​by za​sta​ła sio​strę w ba​rze. To smut​ne, a za​ra​zem tra​gicz​- ne, że dziew​czy​na, któ​rej al​ko​ho​lizm mat​ki znisz​czył dzie​ciń​stwo, sama szu​ka po​- cie​sze​nia w al​ko​ho​lu. Bar był prze​stron​ny, pe​łen ro​ślin w do​ni​cach. Am​ber ro​zej​rza​ła się. Nie za​uwa​- żyw​szy sio​stry, skie​ro​wa​ła się do ka​wiar​ni przy ba​se​nie. Jade sie​dzia​ła przy sto​li​ku. Na wi​dok sio​stry po​de​rwa​ła się na nogi. Am​ber otwo​rzy​ła sze​ro​ko oczy. Jade była w cią​ży. – Siód​my mie​siąc – oznaj​mi​ła Jade, od​po​wia​da​jąc na py​ta​nie, któ​re​go Am​ber nie zdo​ła​ła wy​krztu​sić. – Ale… kie​dy? Jak? – Kie​dy? Sie​dem mie​się​cy temu. Jak? Nor​mal​nie. Mo​że​my usiąść? – Och, złot​ko… – Am​ber jęk​nę​ła. – Bła​gam, nie li​tuj się nade mną. Je​stem szczę​śli​wa. Będę mia​ła dziec​ko. Sia​da​jąc na​prze​ciw​ko sio​stry, Am​ber zo​ba​czy​ła na sto​li​ku na​po​czę​tą sa​łat​kę i szklan​kę z mro​żo​ną her​ba​tą. – Mam na​dzie​ję, że nie pi​jesz? – To her​ba​ta. – Nie mó​wię te​raz, tyl​ko w ogó​le. – Nie piję. Nie je​stem głu​pia. – Do​brze. By​łaś u le​ka​rza? – W Los An​ge​les. W Chi​ca​go też ko​goś znaj​dę. Kel​ner​ka po​de​szła do sto​li​ka. Am​ber za​mó​wi​ła colę i prze​nio​sła wzrok na sio​strę. Zwró​ci​ła uwa​gę na jej sta​rą ba​weł​nia​ną bluz​kę i po​mię​te spodnie, na za​pad​nię​te po​licz​ki i chu​de ra​mio​na. Czyż​by nie do​ja​da​ła? Przez całą dro​gę z No​we​go Jor​ku mo​dli​ła się, aby po​byt Jade w Chi​ca​go był krót​- ki. Z lę​kiem my​śla​ła o wspól​nym miesz​ka​niu przez kil​ka dni, nie daj Boże ty​go​dni. Te​raz uświa​do​mi​ła so​bie, że tak bę​dzie. – Dbasz o sie​bie? Sio​stra wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Tak. Wiesz, z po​cząt​ku Kirk się cie​szył, ale po​tem za​czął wy​ga​dy​wać głu​po​ty, że trze​ba od​dać dziec​ko do ad​op​cji. Hm, może to nie były ta​kie głu​po​ty? – A ty? – spy​ta​ła Am​ber. – My​śla​łaś o ad​op​cji? – Nie od​dam dziec​ka! – za​wo​ła​ła Jade ze zło​ścią. – Do ta​kich ośrod​ków zgła​sza​ją się fan​ta​stycz​ni lu​dzie, ko​cha​ją​cy, tyle że bez​płod​- ni, do​brze wy​kształ​ce​ni, miesz​ka​ją​cy w ład​nych do​mach na przed​mie​ściach… – Nie. – Jade po​ło​ży​ła ręce na brzu​chu. – Okej, twój wy​bór. – No wła​śnie, tyl​ko mój.