RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony188 122
  • Obserwuję162
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 618

Graham Lynne - Podroze z milionerem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :850.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Lynne - Podroze z milionerem.pdf

RAVIK80 HARLEKINY
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 77 stron)

Lynne Graham Podróże z milionerem Tłu​ma​cze​nie: Mo​ni​ka Łe​sy​szak

ROZDZIAŁ PIERWSZY – Mię​dzy nami wszyst​ko skoń​czo​ne, Rebo – oświad​czył sta​now​czo Ba​stien Zi​kos. Prze​ślicz​na blon​dyn​ka po​pa​trzy​ła na nie​go z roz​go​ry​cze​niem. – Dla​cze​go? Prze​cież było nam ra​zem tak do​brze. – Ni​g​dy nie uda​wa​łem, że łą​czy nas coś wię​cej niż seks. Ale to już ko​niec. Reba gwał​tow​nie za​mru​ga​ła po​wie​ka​mi, jak​by po​wstrzy​my​wa​ła łzy, ale nie zwio​- dła Ba​stie​na. Znał jej twar​dy cha​rak​ter. Wie​dział, że nic nie po​ru​szy​ło​by jej do łez prócz hoj​ne​go za​dość​uczy​nie​nia. Nie wie​rzył ko​bie​tom. Wcze​śnie po​znał ich fałsz. Już w dzie​ciń​stwie po​stę​po​wa​nie rów​nie roz​pust​nej co wy​ra​cho​wa​nej mat​ki na​uczy​- ło go nie​uf​no​ści wo​bec płci prze​ciw​nej. – Ostrze​ga​no mnie, że szyb​ko po​rzu​casz ko​chan​ki. Szko​da, że nie słu​cha​łam – na​- rze​ka​ła Reba. Ba​stien za​czy​nał tra​cić cier​pli​wość. Reba do​star​cza​ła mu roz​ko​szy w sy​pial​ni, ale obec​nie miał jej dość. Nie czuł wy​rzu​tów su​mie​nia. W koń​cu wy​dał na nią for​tu​nę. Nie brał nic za dar​mo. – Skon​tak​tuj się z moim księ​go​wym – od​rzekł bez skru​pu​łów. – Masz ko​goś in​ne​go na oku, praw​da? – na​ci​ska​ła blon​dyn​ka. – Nie two​ja spra​wa – od​burk​nął. Kie​row​ca stał przed bu​dyn​kiem, żeby za​wieźć go na lot​ni​sko. Dy​rek​tor fi​nan​so​wy, Ri​chard Ja​mes, już cze​kał w ob​szer​nej ka​bi​nie. – Czy mogę za​py​tać, co pana skło​ni​ło do za​ku​pu nie​wy​pła​cal​ne​go przed​się​bior​- stwa w tej za​pa​dłej dziu​rze na pół​no​cy? – za​gad​nął. – Py​tać mo​żesz, ale nie obie​cu​ję, że od​po​wiem – od​parł Ba​stien, le​ni​wie prze​glą​- da​jąc no​to​wa​nia gieł​do​we na lap​to​pie. – Czyż​by do​strzegł pan ja​kieś atu​ty Mo​ore Com​po​nents, któ​re umknę​ły mo​jej uwa​dze? Cie​ka​wy pa​tent? Nowy wy​na​la​zek? – Fa​bry​ka stoi na grun​cie war​tym mi​lio​ny. To ide​al​ne miej​sce na bu​do​wę osie​dla miesz​ka​nio​we​go w po​bli​żu cen​trum mia​sta. – My​śla​łem, że daw​no za​prze​stał pan po​lo​wa​nia na oka​zje – sko​men​to​wał Ri​- chard, pod​czas gdy per​so​nel Ba​stie​na i ochro​nia​rze zaj​mo​wa​li miej​sca z tyłu ka​bi​ny. Ba​stien za​czął od wy​ku​py​wa​nia upa​da​ją​cych przed​się​biorstw, któ​re mo​der​ni​zo​- wał i roz​wi​jał, żeby przy​no​si​ły mak​sy​mal​ne do​cho​dy. Nie miał wy​rzu​tów su​mie​nia. Wie​dział, że tren​dy się zmie​nia​ją, for​tu​ny po​wsta​ją i nik​ną, fir​my pro​spe​ru​ją i ban​- kru​tu​ją. Miał ta​lent do wy​chwy​ty​wa​nia oka​zji i de​ter​mi​na​cję czło​wie​ka, któ​re​go nie wspie​ra bo​ga​ta ro​dzi​na. Sam do​szedł do mi​liar​dów. Za​czy​nał od zera i wy​so​ko so​- bie ce​nił uzy​ska​ną nie​za​leż​ność. Lecz w tym mo​men​cie nie my​ślał o in​te​re​sach tyl​ko o De​li​lah Mo​ore – je​dy​nej ko​- bie​cie, któ​ra go od​trą​ci​ła, zo​sta​wi​ła z nie​za​spo​ko​jo​ną żą​dzą i ura​żo​ną am​bi​cją. Le​- piej zniósł​by od​rzu​ce​nie, gdy​by jej nie in​te​re​so​wał. Ale wi​dział tę​sk​no​tę w jej oczach, sły​szał ją w jej gło​sie. Wie​le po​tra​fił wy​ba​czyć, ale nie kłam​stwo, że go nie

chce. Bez​czel​nie od​są​dzi​ła go od czci i wia​ry, rzu​ci​ła w twarz jego re​pu​ta​cję ko​bie​- cia​rza ni​czym dama od​pra​wia​ją​ca na​tręt​ne​go ulicz​ni​ka. Roz​gnie​wa​ła go tak, że po dwóch la​tach na​dal nie za​po​mniał znie​wa​gi. Lecz koło for​tu​ny ob​ró​ci​ło się na nie​ko​rzyść De​li​lah Mo​ore i jej ro​dzi​ny, ku po​nu​- rej sa​tys​fak​cji Ba​stie​na. Tym ra​zem nie prze​wi​dy​wał za​wzię​te​go opo​ru… – Jak się czu​je? – spy​ta​ła Li​lah pół​gło​sem, gdy spo​strze​gła swo​je​go ojca, Ro​ber​ta, na po​dwór​ku ma​łe​go dom​ku sze​re​go​we​go. – Tak samo za​ła​ma​ny i prze​gra​ny jak za​wsze – wes​tchnę​ła cięż​ko jej ma​co​cha, Vic​kie, krą​gła blon​dyn​ka tuż po trzy​dzie​st​ce, zmy​wa​ją​ca na​czy​nia nad zle​wem. – Bu​do​wał tę fir​mę przez całe ży​cie, a te​raz wszyst​ko stra​cił. Brak moż​li​wo​ści zna​le​- zie​nia pra​cy jesz​cze bar​dziej go przy​gnę​bia. Li​lah wzię​ła na ręce dwu​let​nią przy​rod​nią sio​strzycz​kę, Cla​rę, ucze​pio​ną nogi mamy, po​sa​dzi​ła ją na krze​seł​ku i dała za​baw​kę, żeby nie prze​szka​dza​ła. – Miej​my na​dzie​ję, że wkrót​ce coś się po​ja​wi – po​cie​szy​ła sztucz​nie we​so​łym to​- nem. Wy​cho​dzi​ła z za​ło​że​nia, że w każ​dej, na​wet naj​trud​niej​szej sy​tu​acji war​to szu​kać ja​kichś do​brych stron. Tłu​ma​czy​ła so​bie, że choć oj​ciec stra​cił fir​mę i dom, ro​dzi​na po​zo​sta​ła cała i zdro​wa. Rów​no​cze​śnie dzi​wi​ło ją, że po​lu​bi​ła ma​co​chę, któ​rej z po​- cząt​ku nie zno​si​ła. Uzna​ła ją za jed​ną z roz​ryw​ko​wych pa​nie​nek, któ​re oj​ciec uwo​- dził ca​ły​mi sta​da​mi, póki nie zro​zu​mia​ła, że mimo dwu​dzie​stu lat róż​ni​cy wie​ku po​- łą​czy​ła ich praw​dzi​wa mi​łość. Wzię​li ślub przed czte​re​ma laty. Obec​nie mie​li trzy​- let​nie​go syn​ka, Bena, i ma​leń​ką Cla​rę. Na ra​zie wszy​scy za​miesz​ka​li w jej wy​na​ję​tym dom​ku z za​le​d​wie dwie​ma ma​ły​mi sy​pial​nia​mi, cia​snym po​ko​jem dzien​nym i jesz​cze cia​śniej​szą kuch​nią. Ale póki wła​- dze mia​sta nie przy​dzie​lą im miesz​ka​nia so​cjal​ne​go albo oj​ciec nie znaj​dzie pra​cy, nie mie​li wy​bo​ru. Im​po​nu​ją​cy dom z pię​cio​ma sy​pial​nia​mi, któ​ry po​sia​da​li, prze​padł wraz z przed​- się​bior​stwem. Mu​sie​li wszyst​ko sprze​dać, żeby spła​cić po​życz​kę, któ​rą Ro​bert Mo​- ore za​cią​gnął, by ra​to​wać Mo​ore Com​po​nents. – Wciąż mam na​dzie​ję, że Ba​stien Zi​kos rzu​ci two​je​mu ta​cie koło ra​tun​ko​we – wy​- zna​ła Vic​kie w na​głym przy​pły​wie opty​mi​zmu. – Nikt nie zna bran​ży le​piej od Ro​- ber​ta. Na pew​no znaj​dzie ja​kieś za​sto​so​wa​nie dla jego umie​jęt​no​ści. Zda​niem Li​lah grec​ki mi​liar​der prę​dzej przy​wią​zał​by mu ka​mień do szyi, żeby go uto​pić. Dwa lata wcze​śniej Ro​bert od​rzu​cił ofer​tę sprze​da​ży fa​bry​ki, choć Ba​stien Zi​kos zło​żył wy​jąt​ko​wo ku​szą​cą pro​po​zy​cję. Ale wte​dy fir​ma jesz​cze do​sko​na​le pro​- spe​ro​wa​ła, a Ro​bert nie wy​obra​żał so​bie ży​cia bez kie​ro​wa​nia swo​im przed​się​bior​- stwem. Naj​gor​sze, że sam Ba​stien prze​wi​dział upa​dek za​kła​du, gdy od​krył, że jego do​- cho​dy za​le​żą od jed​ne​go klu​czo​we​go kon​tra​hen​ta. Kil​ka ty​go​dni po utra​cie kon​trak​- tu Mo​ore Com​po​nents wal​czy​ło o prze​trwa​nie. – Idę do pra​cy – oświad​czy​ła, za​nim po​gła​ska​ła swo​je​go mi​nia​tu​ro​we​go jam​nicz​- ka, któ​ry ła​sił się do jej nóg, pro​sząc o piesz​czo​tę. Gry​zło ją su​mie​nie, że za​nie​dba​ła Skip​pie​go, od​kąd ro​dzi​na u niej za​miesz​ka​ła. Nie pa​mię​ta​ła, kie​dy wzię​ła go na dłuż​szy spa​cer. Za​raz jed​nak zo​sta​wi​ła pie​ska,

żeby za​ło​żyć płaszcz i za​wią​zać pa​sek wo​kół szczu​płej ta​lii. Była drob​na i smu​kła, mia​ła dłu​gie, czar​ne wło​sy, por​ce​la​no​wą cerę i nie​bie​skie oczy. Oprócz Li​lah li​kwi​da​tor zo​sta​wił w za​kła​dzie tyl​ko pra​cow​ni​ków dzia​łu kadr, żeby do​peł​ni​li for​mal​no​ści zwią​za​nych z za​mknię​ciem przed​się​bior​stwa. Po​nie​waż za​- trzy​ma​no ją tyl​ko na dwa naj​bliż​sze dni, wie​dzia​ła, że też zo​sta​nie zwol​nio​na. Vic​kie już za​pi​na​ła kurt​kę Be​no​wi. Li​lah od​pro​wa​dza​ła go do przed​szko​la w dro​- dze do pra​cy. Gdy wy​szła na dwór, po​ża​ło​wa​ła, że nie spię​ła wło​sów w kok. W rześ​- ki, wio​sen​ny dzień wiatr cią​gle roz​wie​wał jej wło​sy. Co chwi​lę mu​sia​ła od​gar​niać je z twa​rzy. Po​nie​waż ostat​nio źle sy​pia​ła ze zmar​twie​nia, wsta​wa​ła w ostat​niej chwi​li i bra​ko​wa​ło jej cza​su na ukła​da​nie fry​zu​ry. Od​kąd usły​sza​ła, że Ba​stien Zi​kos ku​pił fa​bry​kę ojca, do​kła​da​ła wszel​kich sta​rań, by nie oka​zać stra​chu. Wszy​scy inni wi​dzie​li w nim wy​baw​cę. Syn​dyk sza​lał z ra​do​- ści, że w ogó​le zna​lazł na​byw​cę. Oj​ciec li​czył na to, że nowy wła​ści​ciel za​trud​ni jego i część za​ło​gi, któ​ra stra​ci​ła pra​cę. Tyl​ko Li​lah, któ​ra po​zna​ła bez​względ​ność Ba​- stie​na, nie po​dzie​la​ła ich en​tu​zja​zmu. Wąt​pi​ła, czy przy​nie​sie do​bre wia​do​mo​ści. Praw​dę mó​wiąc, nikt w ży​ciu jej tak nie prze​ra​żał, jak za​bój​czo przy​stoj​ny, wład​czy i po​tęż​ny Grek. Dla​te​go gdy go po​zna​ła, usi​ło​wa​ła zejść mu z dro​gi, co tyl​ko pod​sy​- ci​ło jego in​stynkt łow​cy. Mimo że Li​lah skoń​czy​ła do​pie​ro dwa​dzie​ścia trzy lata, nie ufa​ła przy​stoj​nym, pew​nym sie​bie męż​czy​znom. Nie bez po​wo​du uwa​ża​ła ich za kłam​ców. Jej wła​sny oj​ciec uniesz​czę​śli​wił nie​ży​ją​cą już mat​kę, zdra​dza​jąc ją na​wet z jej ko​le​żan​ka​mi i wła​sny​mi pod​wład​ny​mi. Do​pie​ro kie​dy po​znał Vic​kie, Li​lah za​czę​ła go znów sza​no​- wać i wy​ba​czy​ła błę​dy prze​szło​ści, po​nie​waż dru​giej żo​nie do​cho​wy​wał wier​no​ści. Bo​ga​ty, by​stry i za​bój​czo przy​stoj​ny Ba​stien ni​g​dy nie krył, że nie za​mie​rza za​kła​- dać ro​dzi​ny. Mimo to ko​bie​ty lgnę​ły do nie​go jak psz​czo​ły do mio​du. Tyl​ko Li​lah umknę​ła w po​pło​chu. Nie mo​gła po​zwo​lić, by czło​wiek, któ​re​go in​te​re​so​wa​ło tyl​ko jej cia​ło, zła​mał jej ser​ce i po​de​ptał god​ność. Za​słu​gi​wa​ła na znacz​nie wię​cej – na czło​wie​ka, któ​ry da jej mi​łość, oto​czy opie​ką i po​zo​sta​nie wier​ny w każ​dych oko​licz​- no​ściach. Znów mu​sia​ła to so​bie po​wtó​rzyć, tak jak przed dwo​ma laty. Wy​so​ki, przy​stoj​ny, ciem​no​oki Ba​stien Zi​kos już wte​dy po​cią​gał ją tak bar​dzo, że od​par​cie po​ku​sy przy​- szło jej z naj​więk​szym tru​dem. Po raz pierw​szy zo​ba​czy​ła go w za​tło​czo​nym sa​lo​nie au​kcyj​nym. Po​szła tam, żeby po kry​jo​mu od​ku​pić wi​sio​rek po mat​ce, któ​ry Vic​kie, wów​czas kon​ku​bi​na jej ojca, wy​sta​wi​ła na sprze​daż. Gdy pod​pro​wa​dzo​no ją do otwar​tej ga​blo​ty, uj​rza​ła śnia​de​- go bru​ne​ta, któ​ry oglą​dał uważ​nie coś, co trzy​mał w ręku. Pod​szedł​szy bli​żej, roz​- po​zna​ła zwy​czaj​ny, srebr​ny wi​sio​rek po ma​mie w kształ​cie ko​ni​ka mor​skie​go. – Po co to panu? – spy​ta​ła bez za​sta​no​wie​nia. – A co to pa​nią ob​cho​dzi? Gdy pod​niósł na nią prze​pięk​ne, ciem​ne oczy w opra​wie dłu​gich rzęs, ser​ce Li​lah przy​spie​szy​ło do ga​lo​pu, a w ustach jej za​schło, jak​by sta​nę​ła na brze​gu prze​pa​ści. – Na​le​żał do mo​jej mamy – wy​ja​śni​ła. – Skąd go wzię​ła? – Ku​pi​ła go na wy​prze​da​ży nie​ode​bra​nych przed​mio​tów z biu​ra rze​czy zna​le​zio​- nych oko​ło dwa​dzie​ścia lat temu. Za​bra​ła mnie ze sobą.

– Moja zgu​bi​ła go w Lon​dy​nie nie​wie​le wcze​śniej. Mój oj​ciec, Ana​to​le, dał go mo​- jej mat​ce, Athe​ne. – Od​wró​cił wi​sio​rek, żeby po​ka​zać dwie wy​gra​we​ro​wa​ne, sple​- cio​ne li​te​ry A oto​czo​ne ser​cem. – Co za nie​zwy​kły zbieg oko​licz​no​ści! – Rze​czy​wi​ście nie​zwy​kły… – po​wtó​rzy​ła, zbi​ta z tro​pu za​rów​no wy​ja​śnie​niem, jak i jego bli​sko​ścią. Stał tak bli​sko, że wi​dzia​ła cień za​ro​stu na moc​nej żu​chwie i czu​ła cy​tru​so​wą nutę wody ko​loń​skiej. Od​stą​pi​ła do tyłu tak nie​zręcz​nie, że po​trą​- ci​ła ko​goś, kto stał za nią. Ba​stien zła​pał ją moc​no za ra​mię, żeby nie upa​dła. Gdy na​po​tka​ła spoj​rze​nie głę​- bo​kich, ciem​nych oczu, ob​la​ła ją fala go​rą​ca. – Czy mogę go obej​rzeć, za​nim scho​wa​ją go z po​wro​tem do ga​blo​ty? – po​pro​si​ła. – Nie ma sen​su. Za​mie​rzam go ku​pić – po​in​for​mo​wał zwięź​le. – Ja też – mruk​nę​ła. Ba​stien z ocią​ga​niem po​dał jej wi​sio​rek. Łzy na​pły​nę​ły jej do oczu ze wzru​sze​nia. Wi​sio​rek przy​po​mniał jej nie​licz​ne szczę​śli​we chwi​le z dzie​ciń​stwa. Mat​ka bar​dzo go lu​bi​ła. Czę​sto no​si​ła go la​tem. Lecz Ba​stien za​raz go ode​brał, żeby od​dać jed​ne​- mu ze sprze​daw​ców. – Za​pra​szam na kawę – za​pro​po​no​wał. – To chy​ba… nie​zbyt wła​ści​we, zwa​żyw​szy, że bę​dzie​my kon​ku​ro​wać o tę samą rzecz – za​uwa​ży​ła. – Może kie​ru​je mną sen​ty​ment? Chciał​bym usły​szeć, kto go no​sił przez tyle lat. Tym nie​zbyt wia​ry​god​nym ar​gu​men​tem szyb​ko ją prze​ko​nał. Uzna​ła, że nie​- uprzej​mie by​ło​by od​mó​wić ta​kiej proś​bie. Na​stęp​ne​go ty​go​dnia wo​la​ła nie wspo​mi​nać. Nie​pręd​ko za​po​mnia​ła Ba​stie​na Zi​- ko​sa. Jed​nak ni​g​dy nie ża​ło​wa​ła, że go od​trą​ci​ła. Al​bo​wiem po​szu​ki​wa​nia w in​ter​ne​- cie za​owo​co​wa​ły od​na​le​zie​niem ca​łej ga​le​rii pięk​no​ści, do​trzy​mu​ją​cych mu to​wa​- rzy​stwa. Wy​glą​da​ło na to, że sta​wia na ilość, nie na ja​kość. Za​nim prze​kro​czy​ła bra​mę fa​bry​ki, po​wtó​rzy​ła so​bie, że pod​ję​ła naj​wła​ściw​szą z moż​li​wych de​cy​zji. Po​smut​nia​ła na wi​dok pu​ste​go pla​cu bez sa​mo​cho​dów i tłu​mu ro​bot​ni​ków. W tym mo​men​cie za​dzwo​nił Josh, ko​le​ga ze stu​diów. Za​pro​po​no​wał wyj​ście do kina i re​stau​ra​cji na​stęp​ne​go wie​czo​ra. Co kil​ka ty​go​dni cho​dzi​li gdzieś całą pacz​- ką. Li​lah chęt​nie przy​ję​ła za​pro​sze​nie. Ostat​ni chło​pak po​rzu​cił ją, kie​dy jej oj​ciec zban​kru​to​wał. Po​trze​bo​wa​ła roz​ryw​ki, by choć na chwi​lę za​po​mnieć o stra​pie​niach i wyjść z za​tło​czo​ne​go domu. Josh też le​czył ból zła​ma​ne​go ser​ca po ze​rwa​nych za​- rę​czy​nach. Z okien ga​bi​ne​tu na ostat​nim pię​trze biu​row​ca Ba​stien ob​ser​wo​wał De​li​lah Mo​- ore prze​mie​rza​ją​cą pu​sty par​king. Od​kąd po​znał cór​kę Ro​ber​ta Mo​ore’a, prze​pu​- ścił przez łóż​ko wie​le pięk​no​ści, ale żad​na nie zdo​ła​ła za​trzy​mać go przy so​bie na dłu​żej. Dzi​wi​ło go, że wciąż pa​mię​ta błę​kit​ne oczy, por​ce​la​no​wą cerę i bu​rzę czar​nych lo​ków spły​wa​ją​cych do ta​lii. De​li​lah wy​glą​da​ła ele​ganc​ko na​wet w spra​nych dżin​- sach i cięż​kich, tu​ry​stycz​nych bu​tach. Sam nie ro​zu​miał, co go po​cią​ga​ło w tej drob​- nej fi​gur​ce. Nie była w jego ty​pie. Wo​lał wy​so​kie blon​dyn​ki o wy​dat​nych, ko​bie​cych krą​gło​ściach. Obie​cał so​bie, że tym ra​zem nie po​zwo​li jej umknąć. Po​zna wszyst​kie

jej wady i wy​rzu​ci z pa​mię​ci. – Przy​je​chał nowy wła​ści​ciel! – szep​nę​ła Ju​lie, ko​le​żan​ka, z któ​rą Li​lah dzie​li​ła małe biu​ro. Li​lah za​mar​ła w bez​ru​chu. – Kie​dy? – Ochro​niarz twier​dzi, że o siód​mej rano. Bar​dzo wcze​śnie. Przy​wiózł ze sobą mnó​stwo lu​dzi. To chy​ba do​brze, nie są​dzisz? A wy​glą​da jak su​per​mo​del! Po​dob​no był tu już dwa lata temu. – Tak – po​twier​dzi​ła Li​lah. – Chciał ku​pić fa​bry​kę. – Wi​dzia​łaś go? Dla​cze​go o tym nie wspo​mnia​łaś? – Moim zda​niem w obec​nej sy​tu​acji to bez zna​cze​nia – wy​mam​ro​ta​ła Li​lah. Le​d​wie usia​dła za biur​kiem, je​den z pod​wład​nych Ba​stie​na po​pro​sił ją do ga​bi​ne​tu sze​fa. Strach chwy​cił ją za gar​dło. Dla​cze​go tak ją prze​ra​żał? Wcho​dząc po scho​dach, tłu​ma​czy​ła so​bie, że nic jej nie gro​zi, że praw​do​po​dob​nie chce tyl​ko nad nią osta​tecz​nie za​trium​fo​wać, nic wię​cej. Ku​pił fa​bry​kę za śmiesz​ną cenę, a ro​dzi​na Mo​ore’ów stra​ci​ła ją zgod​nie z jego prze​wi​dy​wa​nia​mi. Wpły​wo​wi bo​ga​cze lu​bią się prze​chwa​lać, a Ba​stien Zi​kos miał po​wo​dy do dumy. Ale cóż wie​- dzia​ła o po​tęż​nych bo​ga​czach? Prze​cież nie zna​ła żad​ne​go prócz Ba​stie​na. Za​jął ga​bi​net ojca, co ją jesz​cze bar​dziej przy​gnę​bi​ło. Za​raz po wej​ściu spo​strze​- gła, że prócz nie​go w po​ko​ju nie ma ni​ko​go. Czy to do​bry, czy zły znak? – Dzień do​bry, pa​nie Zi​kos – po​wi​ta​ła go drżą​cym gło​sem. – Mo​żesz mnie na​dal na​zy​wać Ba​stie​nem. Ba​stien ob​ser​wo​wał jej na​pię​te rysy, zdzi​wio​ny, że tak świet​nie wy​glą​da w zwy​- kłej czar​nej spód​ni​cy nie​okre​ślo​nej dłu​go​ści i roz​cią​gnię​tym swe​trze. Nie ob​cię​ła buj​nych lo​ków, któ​re przy​ku​ły jego uwa​gę, kie​dy ją pierw​szy raz zo​ba​czył. In​ten​- syw​nie błę​kit​ne oczy kon​tra​sto​wa​ły z por​ce​la​no​wą cerą. Li​lah usi​ło​wa​ła roz​luź​nić mię​śnie twa​rzy, żeby ukryć, jak pio​ru​nu​ją​ce wra​że​nie na niej robi. W koń​cu mu​sia​ła mu spoj​rzeć w oczy, choć swo​bod​nie mo​gła​by za​trzy​mać wzrok na nie​bie​skim kra​wa​cie z je​dwa​biu. Mie​rzył po​nad metr dzie​więć​dzie​siąt i prze​wyż​szał ją wzro​stem o po​nad trzy​dzie​ści cen​ty​me​trów. Lecz oczy same po​dą​- ży​ły ku jego twa​rzy. Skry​cie przy​zna​ła ra​cję Ju​lie. Wy​glą​dał jak su​per​mo​del z pięk​- nie rzeź​bio​ny​mi ko​ść​mi po​licz​ko​wy​mi, kla​sycz​nym, pro​stym no​sem, moc​ną li​nią szczę​ki i peł​ny​mi, ku​szą​cy​mi war​ga​mi. Po​czu​ła, że pło​ną jej po​licz​ki. Okrop​nie ją krę​po​wa​ło, że nie​wąt​pli​wie to za​uwa​żył. Był nie​zwy​kle spo​strze​gaw​czy. Ni​g​dy nic nie umknę​ło jego uwa​dze. – Usiądź, De​li​lah – po​pro​sił, wska​zu​jąc fo​tel przy sto​li​ku do kawy w rogu ob​szer​- ne​go po​ko​ju. – Li​lah – spro​sto​wa​ła nie po raz pierw​szy, po​nie​waż sko​ja​rze​nia z bi​blij​ną Da​li​lą[1] przez całą szko​łę pod​sta​wo​wą i śred​nią na​ra​ża​ły ją na drwi​ny. – Wolę two​je peł​ne imię – za​mru​czał z sa​tys​fak​cją, jak kot, któ​ry do​stał śmie​tan​- kę. Li​lah sztyw​no opa​dła na krze​sło. Nie po​tra​fi​ła ode​rwać wzro​ku od ciem​no​brą​zo​- wych oczu w opra​wie gę​stych, dłu​gich rzęs, naj​wspa​nial​szych, ja​kie w ży​ciu wi​dzia​- ła. Gdy Mag​gie, sprzą​tacz​ka i po​moc​ni​ca, wnio​sła tacę z kawą i her​bat​ni​ka​mi, sko​-

rzy​sta​ła z oka​zji, by sko​czyć na rów​ne nogi i ode​brać ją od niej. Mag​gie prze​kro​- czy​ła wiek eme​ry​tal​ny i dźwi​ga​nie cię​ża​rów przy​cho​dzi​ło jej z co​raz więk​szym tru​- dem. – Dzię​ku​ję, ale da​ła​bym so​bie radę – usi​ło​wa​ła ją uspo​ko​ić. Li​lah po​sta​wi​ła na sto​le re​pre​zen​ta​cyj​ną por​ce​la​nę, któ​rą se​kre​tar​ka jej ojca trzy​ma​ła dla naj​waż​niej​szych go​ści. Po wyj​ściu Mag​gie bez za​sta​no​wie​nia po​sło​dzi​- ła Ba​stie​no​wi kawę. Ode​brał ją od niej, spró​bo​wał i stwier​dziw​szy, że tra​fi​ła w jego gust, ob​da​rzył ją znie​wa​la​ją​cym, nie​mal chło​pię​cym uśmie​chem, od któ​re​go top​nia​ło jej ser​ce. Pa​trzy​ła na nie​go jak za​hip​no​ty​zo​wa​na. – Dla​cze​go mnie we​zwa​łeś? – spy​ta​ła, gdy od​zy​ska​ła głos. – Nie wiesz? Co za skrom​ność… zwa​żyw​szy, że wła​śnie zo​sta​łaś bar​dzo wpły​wo​- wą oso​bą. Dal​szy los Mo​ore Com​po​nents spo​czy​wa od dziś wy​łącz​nie w two​ich rę​- kach. Li​lah osłu​pia​ła. – Ja​kim cu​dem?

ROZDZIAŁ DRUGI Ba​stien ob​ser​wo​wał De​li​lah z sa​tys​fak​cją w głę​bo​ko osa​dzo​nych, ciem​nych oczach. Dłu​go cze​kał na tę chwi​lę. Cie​szy​ła go bar​dziej, niż prze​wi​dy​wał. – Przed​sta​wię ci trzy moż​li​wo​ści. Od tego, któ​rą wy​bie​rzesz, za​le​ży dal​szy los Mo​ore Com​po​nents. Li​lah gwał​tow​nie od​sta​wi​ła fi​li​żan​kę na sto​lik. – Na​dal nic nie ro​zu​miem. Dla​cze​go? – Nie je​steś aż tak na​iw​na, żeby nie wie​dzieć, że cię pra​gnę. Li​lah nie wie​rzy​ła wła​snym uszom. My​śla​ła, że po po​nad dwóch la​tach za​po​mniał nie tyl​ko jej twarz, ale na​wet imię. – Na​dal? – wy​krztu​si​ła z bez​gra​nicz​nym zdu​mie​niem. Po​licz​ki Ba​stie​na lek​ko po​czer​wie​nia​ły, za​nim po​twier​dził la​ko​nicz​nie, lecz sta​- now​czo: – Tak. Lecz Li​lah cią​gle nie poj​mo​wa​ła, jak to moż​li​we, że jesz​cze ją pa​mię​ta po ca​łej ko​- lek​cji zna​nych pięk​no​ści, któ​re przez ten czas do​trzy​my​wa​ły mu to​wa​rzy​stwa. Nie na​le​ża​ła do ich gro​na, choć nie mo​gła na​rze​kać na brak po​wo​dze​nia, przy​naj​mniej z po​zo​ru. Męż​czyź​ni zwra​ca​li na nią uwa​gę, ale gdy da​wa​ła do zro​zu​mie​nia, że na​- tych​miast nie wsko​czy im do łóż​ka, więk​szość z nich szyb​ko tra​ci​ła za​in​te​re​so​wa​- nie. Na​wet nie pró​bo​wa​li jej bli​żej po​znać. Wi​docz​nie wy​cho​dzi​li z za​ło​że​nia, że jest de​wot​ką albo że cze​ka z od​da​niem dzie​wic​twa na pier​ścio​nek za​rę​czy​no​wy i przy​się​gę do​zgon​nej mi​ło​ści. Usia​dła z po​wro​tem, wciąż za​szo​ko​wa​na de​kla​ra​cją Ba​stie​na. Jak mógł na​dal uwa​żać ją za atrak​cyj​ną po tylu mi​ło​snych przy​go​dach? Czyż​by jej opór pod​sy​cił w nim po​żą​da​nie? Czy moż​li​we, żeby ktoś tak by​stry my​ślał jak pier​wot​ny łow​ca? – Nie za​mie​rzam cię tu trzy​mać cały ra​nek – wy​rwał ją z za​my​śle​nia głos Ba​stie​- na. – Przed​sta​wię ci wszyst​kie trzy pro​po​zy​cje. Opcja pierw​sza: je​że​li mnie od​trą​- cisz, sprze​dam ma​szy​ny, a po​tem grunt de​we​lo​pe​ro​wi. Już otrzy​ma​łem ko​rzyst​ną ofer​tę. Spo​ro na niej zy​skam. Li​lah spu​ści​ła gło​wę, prze​ra​żo​na su​ge​stią zbu​rze​nia fa​bry​ki. Jej za​mknię​cie już za​chwia​ło go​spo​dar​ką ma​łe​go mia​stecz​ka. Na​wet skle​py i in​sty​tu​cje kul​tu​ry ucier​- pia​ły wsku​tek zu​bo​że​nia miesz​kań​ców. Lu​dzie da​rem​nie szu​ka​li za​ję​cia. Wie​lu wy​- sta​wi​ło domy na sprze​daż z bra​ku moż​li​wo​ści spła​ty kre​dy​tów hi​po​tecz​nych. Zna​ła skut​ki kry​zy​su. Ro​bi​ła, co w jej mocy, żeby po​móc by​łym pra​cow​ni​kom ojca. Wy​ko​- rzy​stu​jąc do​świad​cze​nie zdo​by​te w dzia​le kadr, udzie​la​ła im wska​zó​wek, do​ra​dza​ła, jak zdo​być nowy za​wód. – Opcja dru​ga: je​że​li spę​dzisz ze mną jed​ną noc, wzno​wię pro​duk​cję na rok. To nie​opła​cal​ny i kosz​tow​ny sce​na​riusz, po​nie​waż za​kład wy​ma​ga in​we​sty​cji, by spro​- stać kon​ku​ren​cji i zdo​być kon​trak​ty. Ale je​że​li nic wię​cej nie mogę od cie​bie uzy​- skać, je​stem go​tów za​in​we​sto​wać.

Li​lah zro​bi​ła wiel​kie oczy: – Wy​ko​rzy​stu​jesz sy​tu​ację w Mo​ore Com​po​nents jako śro​dek do zdo​by​cia mo​je​go cia​ła? – wy​krztu​si​ła z nie​do​wie​rza​niem. – Chy​ba osza​la​łeś! – Po​win​naś być mi wdzięcz​na. Gdy​bym cię nie po​żą​dał, nic bym nie za​pro​po​no​wał. Nie za​dał​bym so​bie na​wet tru​du, żeby tu przy​le​cieć. Sprze​dał​bym zie​mię i ko​niec – po​in​for​mo​wał lo​do​wa​tym to​nem. Li​lah osłu​pia​ła. – Nie​moż​li​we, że​byś aż tak bar​dzo mnie pra​gnął – za​pro​te​sto​wa​ła, gdy od​zy​ska​ła mowę. – Prze​cież to czy​ste sza​leń​stwo. – Wi​docz​nie na​praw​dę zwa​rio​wa​łem – po​twier​dził ze sto​ic​kim spo​ko​jem, mie​rząc ją wzro​kiem od ró​żo​wych, peł​nych warg, po​przez drob​ne pier​si pod swe​trem, po smu​kłe bio​dra, kształt​ne ko​la​na i kost​ki. – Masz fan​ta​stycz​ne nogi – orzekł po dość dłu​giej ob​ser​wa​cji. Dwa lata wcze​śniej zna​jo​mość z De​li​lah Mo​ore kosz​to​wa​ła go wie​le nie​prze​spa​- nych nocy. Cier​piał męki nie​za​spo​ko​jo​ne​go po​żą​da​nia. Na​wet zim​ne prysz​ni​ce nie po​ma​ga​ły. Przy​siągł so​bie, że wię​cej na coś ta​kie​go nie po​zwo​li. Zro​bi wszyst​ko, żeby ją zdo​być – ale na wła​snych wa​run​kach. Dru​gi wa​riant był​by przy​pusz​czal​nie naj​ko​rzyst​niej​szy dla nie​go, nie ma​te​rial​nie, ale ze wzglę​dów oso​bi​stych. Prze​wi​dy​wał, że kie​dy za​cią​gnie ją do łóż​ka, stra​ci za​- in​te​re​so​wa​nie, tak jak po​przed​ni​mi part​ner​ka​mi. Jed​nak choć uwa​żał, że jed​na noc w zu​peł​no​ści mu wy​star​czy, nie​chęt​nie na​rzu​cał so​bie ta​kie ogra​ni​cze​nie. Li​lah ob​cią​gnę​ła spód​ni​cę. Cała pło​nę​ła. Zmy​sło​we spoj​rze​nie Ba​stie​na dzia​ła​ło jak piesz​czo​ta. At​mos​fe​ra w ga​bi​ne​cie aż pul​so​wa​ła ero​tycz​nym na​pię​ciem. Już przed dwo​ma laty cią​gnę​ło ją do nie​go jak ćmę do pło​mie​nia. Te​raz też de​spe​rac​ko wal​czy​ła z po​ku​są. – Nie wie​rzę, że mó​wisz se​rio – za​pro​te​sto​wa​ła. – Nie​moż​li​we, żeby czło​wiek o tak wy​so​kiej po​zy​cji tak bar​dzo po​żą​dał ta​kiej oso​by jak ja, żeby pro​po​no​wać tego ro​dza​ju układ. – Co ty mo​żesz o tym wie​dzieć? Jesz​cze nie znasz trze​ciej opcji. Obu​rzo​na jego upo​rem, Li​lah po​now​nie wsta​ła. – Od​ma​wiam wy​słu​chi​wa​nia ta​kich bzdur! – wy​krzyk​nę​ła. – W ta​kim ra​zie dzi​siaj sprze​da​ję za​kład – oświad​czył sta​now​czo, gdy ru​szy​ła ku drzwiom. – Twój wy​bór. Masz szczę​ście, że w ogó​le co​kol​wiek pro​po​nu​ję. – Ład​ne mi szczę​ście! – wrza​snę​ła, upo​ko​rzo​na su​ge​stią, że robi jej ła​skę. Jed​nak z dru​giej stro​ny wy​glą​da​ło na to, że Ba​stien jest go​tów wie​le dać, żeby za​- cią​gnąć ją do łóż​ka. Czy po​win​na uznać jego szcze​gól​ne za​in​te​re​so​wa​nie jej oso​bą za kom​ple​ment? Cze​mu jego pro​po​zy​cje tak bar​dzo ją obu​rza​ły i ra​ni​ły? – Przy moim po​par​ciu mo​żesz mach​nąć cza​ro​dziej​ską różdż​ką i zo​stać bo​ha​ter​ką. Zro​bię nie​mal wszyst​ko, cze​go so​bie za​ży​czysz, łącz​nie z za​trud​nie​niem two​je​go ojca na sta​no​wi​sku kon​sul​tan​ta i me​ne​dże​ra. Li​lah przy​sta​nę​ła w pół kro​ku. Za​mar​ła w bez​ru​chu, gdy zo​ba​czy​ła ocza​mi wy​- obraź​ni zroz​pa​czo​ne​go ojca. Przy​wró​ci​ła​by mu god​ność i daw​ną ener​gię, gdy​by umoż​li​wi​ła mu za​ra​bia​nie na ży​cie i utrzy​my​wa​nie ro​dzi​ny. – A więc tyl​ko w ten spo​sób moż​na cię za​trzy​mać. Praw​dzi​wa có​recz​ka ta​tu​sia! –

sko​men​to​wał Ba​stien z nie​skry​wa​nym roz​ba​wie​niem. – Czy ze​chcesz mnie w koń​cu wy​słu​chać, za​miast ro​bić dra​mat i wy​zy​wać od sza​leń​ców? Je​dy​ny ob​jaw mo​je​go rze​ko​me​go sza​leń​stwa to prze​moż​na chęć za​cią​gnię​cia cię do łóż​ka. Li​lah po​czer​wie​nia​ła, gdy uświa​do​mi​ła so​bie, że wy​po​wie​dział te sło​wa bez śla​du za​że​no​wa​nia. W grun​cie rze​czy nie po​win​no jej to dzi​wić przy jego do​świad​cze​niu ero​tycz​nym. – Do​brze. Wy​słu​cham cię ze wzglę​du na tatę. – To sia​daj! – roz​ka​zał ta​kim sa​mym szorst​kim to​nem, ja​kim ona upo​mi​na​ła roz​- bry​ka​ne​go psa. Mimo przy​kro​ści, jaką jej spra​wił, speł​ni​ła po​le​ce​nie. – Zo​sta​niesz moją utrzy​man​ką tak dłu​go, jak ze​chcę. – My​śla​łam, że ta for​ma sek​su​al​ne​go nie​wol​nic​twa prze​sta​ła ist​nieć co naj​mniej sto lat temu. – W moim świe​cie to nor​ma. Zresz​tą jesz​cze nie wiesz, co otrzy​masz w za​mian. – Prze​rwał na chwi​lę, gdy wy​obra​ził ją so​bie w je​dwa​biach, ko​ron​kach i bry​lan​tach. – Za​in​we​stu​ję w fa​bry​kę i do​pro​wa​dzę ją do roz​kwi​tu. Jako wła​ści​ciel sie​ci spół​ek bez tru​du za​ła​twię kon​trak​ty, żeby utrzy​mać pro​duk​cję. Po​pro​szę two​je​go ojca, by po​now​nie za​trud​nił swo​ich daw​nych pra​cow​ni​ków. W koń​cu nie​ła​two za​stą​pić wy​- kwa​li​fi​ko​wa​ną siłę ro​bo​czą. Przy moim wspar​ciu fi​nan​so​wym przy​wró​cę Mo​ore Com​po​nents do daw​nej kon​dy​cji sprzed utra​ty klu​czo​we​go kon​trak​tu. Li​lah na​resz​cie po​ję​ła zna​cze​nie prze​no​śni o cza​ro​dziej​skiej różdż​ce. Ileż razy w mi​nio​nych mie​sią​cach ma​rzy​ła o ta​kim cu​dzie? Chy​ba po raz pierw​szy do​ce​ni​ła moż​li​wo​ści Ba​stie​na. Zda​wa​ła so​bie spra​wę, że po​trze​ba se​tek ty​się​cy fun​tów, by fa​bry​ka mo​gła funk​cjo​no​wać i da​wać zy​ski w przy​szło​ści. Nie wąt​pi​ła, że to ry​zy​- kow​ne przed​się​wzię​cie, ale od nie​go za​le​żał los wie​lu osób. – Wi​dzę, że wi​zja cza​ro​dziej​skiej różdż​ki prze​mó​wi​ła do two​jej wy​obraź​ni – za​- uwa​żył z nie​skry​wa​nym roz​ba​wie​niem. – I nic dziw​ne​go, zwa​żyw​szy na two​ją skłon​- ność do po​świę​ceń. Nie tyl​ko przy​ję​łaś całą ro​dzi​nę pod dach, ale też utrzy​mu​jesz wszyst​kich. Zbie​rasz też fun​du​sze na bez​dom​ne psy i gło​du​ją​ce dzie​ci. – Skąd wiesz? – Mu​sia​łem cię spraw​dzić, za​nim przy​je​cha​łem. Gdy​byś wy​szła za mąż albo po​de​- rwa​ła chło​pa​ka, nie tra​cił​bym cza​su. – Mia​łam chło​pa​ka! – Nie​zbyt dłu​go. Po​rzu​cił cię, kie​dy twój oj​ciec zban​kru​to​wał. Li​lah omal go nie sklę​ła, ale uzna​ła, że nie war​to bro​nić ko​goś tak bez​war​to​ścio​- we​go jak Ste​ve. Jak na iro​nię Ba​stien tra​fił w sed​no. Ste​ve za​czął cho​dzić z Li​lah, gdy Mo​ore Com​po​nents roz​kwi​ta​ło. Usi​ło​wał na​mó​wić ojca, żeby przy​jął go do spół​- ki. Naj​gor​sze, że Ba​stien naj​wy​raź​niej znał przy​czy​nę jego na​głe​go od​wro​tu. Unio​- sła wy​so​ko gło​wę, żeby ukryć, jak cięż​ko prze​ży​wa upo​ko​rze​nie. – Wciąż nie mogę uwie​rzyć, że na se​rio przed​sta​wi​łeś mi tak nie​mo​ral​ne pro​po​zy​- cje. – Nie je​stem bar​dzo mo​ral​ny – oświad​czył bez że​na​dy. – Dążę wprost do celu i za​- wsze do​sta​ję to, cze​go chcę. A chcę cie​bie. Po​win​naś się czuć wy​róż​nio​na. – Ty ni​ko​go nie wy​róż​niasz. Trak​tu​jesz ko​bie​ty jak to​war, jak za​baw​ki. To obrzy​- dli​we i wul​gar​ne.

– Będę dla cie​bie do​bry. – Nic z tego. Tata nie prze​han​dlu​je mnie za żad​ne pie​nią​dze czy na​wet naj​bar​- dziej eks​po​no​wa​ne sta​no​wi​sko! – Nie musi znać szcze​gó​łów. Ofi​cjal​nie ofe​ru​ję ci pra​cę ma​rzeń z licz​ny​mi po​dró​- ża​mi służ​bo​wy​mi i wy​so​kim fun​du​szem re​pre​zen​ta​cyj​nym. Li​lah prze​szedł dreszcz obrzy​dze​nia. – Wi​dzę, że wszyst​ko prze​my​śla​łeś – wy​tknę​ła oskar​ży​ciel​skim to​nem. – Ow​szem, a to​bie daję czas na za​sta​no​wie​nie do ju​tra rana. – Nad czym tu my​śleć? Nie zło​ży​łeś mi ani jed​nej sen​sow​nej, przy​zwo​itej pro​po​zy​- cji. – Je​że​li nie otrzy​mam od​po​wie​dzi do ju​tra, sprze​da​ję za​kład – ostrzegł lo​do​wa​tym to​nem. Li​lah bez​wied​nie za​ci​snę​ła dło​nie w pię​ści. Nie pierw​szy raz mia​ła ocho​tę wy​bić mu zęby. Ba​stien wy​dał po​mruk znie​cier​pli​wie​nia. Na​stęp​nie wziął głę​bo​ki od​dech. – Nie mu​si​my się kłó​cić, De​li​lah – po​wie​dział po​jed​naw​czo. – Mo​że​my spo​koj​nie prze​dys​ku​to​wać wszyst​ko przy ko​la​cji. – Wy​klu​czo​ne! – od​par​ła, chwy​ta​jąc za klam​kę. – Je​stem już umó​wio​na na dzi​siej​- szy wie​czór. – Z kim? – Nie two​ja spra​wa. Zo​sta​łeś wła​ści​cie​lem Mo​ore Com​po​nents, ale nie moim. – Nie był​bym tego taki pe​wien – od​rzekł, otwie​ra​jąc dla niej drzwi. Roz​trzę​sio​na Li​lah zbie​gła po scho​dach wprost do to​a​le​ty, żeby ochło​nąć, za​nim sta​nie twa​rzą w twarz z za​cie​ka​wio​ną Ju​lie. Umy​ła spo​co​ne ręce pod kra​nem i wzię​ła głę​bo​ki od​dech dla uspo​ko​je​nia wzbu​rzo​nych ner​wów. Nie​ste​ty Ba​stien tra​fił w jej naj​słab​szy punkt, da​jąc na​dzie​ję na ura​to​wa​nie naj​- bliż​szych od nę​dzy. Gdy​by daw​ni pra​cow​ni​cy ojca do​sta​li z po​wro​tem an​ga​że, pra​ca w zmo​der​ni​zo​wa​nym przez Ba​stie​na, przy​no​szą​cym do​cho​dy za​kła​dzie za​pew​ni​ła​by im sta​bi​li​za​cję. Per​spek​ty​wa za​trud​nie​nia uszczę​śli​wi​ła​by wszyst​kich. Ale Ba​stien Zi​kos żą​dał od niej nie​praw​do​po​dob​nie wy​so​kiej ceny za do​ko​na​nie tego cudu. Wciąż wrza​ła gnie​wem. Jak mógł ją tak upo​ko​rzyć? Nie krył, że trak​tu​je ją jak przed​miot, jak za​baw​kę na jed​ną lub kil​ka nocy, póki mu się nie znu​dzi. Roz​bo​la​ła ją gło​wa. Pul​so​wa​nie w skro​niach unie​moż​li​wia​ło lo​gicz​ne my​śle​nie, po​dob​nie jak za pierw​szym ra​zem, kie​dy roz​to​czył przed nią swój urok oso​bi​sty. Nie po​zo​stał po nim ża​den ślad, ale do​sko​na​le pa​mię​ta​ła, jak ją za​uro​czył, kie​dy przed dwo​ma laty za​pro​sił ją na kawę w domu au​kcyj​nym. Po wy​mia​nie pod​sta​wo​wych in​for​ma​cji wy​cią​gnął wi​zy​tów​kę, żeby po​ka​zać, że wy​brał na logo swo​jej spół​ki wi​ze​ru​nek ko​ni​ka mor​skie​go. Świa​do​mość jego wię​zi emo​cjo​nal​nej z li​cy​to​wa​nym wi​sior​kiem prze​ła​ma​ła pierw​sze lody. Spo​strze​gł​szy zło​te​go ro​le​xa na ręce i do​sko​na​ły krój gar​ni​tu​ru, Li​lah do​szła do wnio​sku, że przy tak ewi​dent​nych do​wo​dach bo​gac​twa nie ist​nie​je szan​sa, żeby go prze​li​cy​to​wa​ła. Gdy do​ku​cza​ła mu, że sy​pie zbyt dużo cu​kru do kawy, po​słał jej szel​mow​ski uśmiech, któ​ry przy​spie​szył rytm jej ser​ca. O tak, po​cią​gał ją nie​od​par​cie od pierw​- sze​go wej​rze​nia. Chło​nę​ła za​chłan​nie każ​de jego sło​wo. – Nie wy​ja​śni​łaś jesz​cze jed​nej kwe​stii – za​gad​nął w pew​nym mo​men​cie. – Sko​ro tak ce​nisz so​bie ten wi​sio​rek, dla​cze​go zo​stał wy​sta​wio​ny na sprze​daż?

Li​lah w skró​cie na​kre​śli​ła mu swo​ją sy​tu​ację ro​dzin​ną. Wy​tłu​ma​czy​ła, że oj​ciec ofia​ro​wał ma​co​sze całą bi​żu​te​rię po zmar​łej żo​nie. – A te​raz Vic​kie robi po​rząd​ki w sza​fach i wy​prze​da​je to, cze​go nie nosi. Żeby nie spra​wić jej przy​kro​ści, po​sta​no​wi​łam od​ku​pić go w se​kre​cie – do​da​ła na za​koń​cze​- nie. – O co nie po​pro​sisz, tego nie do​sta​niesz – sko​men​to​wał z prze​ką​sem. – Ale nie na​rze​kam. Twój takt przy​niósł mi ko​rzyść. Gdy​by nie tra​fił na au​kcję, ni​g​dy bym go nie od​na​lazł. Od lat pró​bo​wa​łem go wy​tro​pić. – Pa​mię​tasz, jak mama go no​si​ła? – Nie. Pa​mię​tam, jak tata jej go po​da​ro​wał – spro​sto​wał bez​barw​nym gło​sem. – Mia​łem wte​dy oko​ło czte​rech lat i wie​rzy​łem, że sta​no​wi​my ide​al​ną ro​dzi​nę – do​dał nie​ocze​ki​wa​nie z go​ry​czą. – To nic złe​go – za​pew​ni​ła z sze​ro​kim uśmie​chem, gdy wy​obra​zi​ła go so​bie jako ślicz​ne​go chłop​czy​ka z wiel​ki​mi, ciem​ny​mi ocza​mi i bu​rzą czar​nych wło​sów. – Nie​za​leż​nie od wy​ni​ku ju​trzej​szej au​kcji obie​caj, że zjesz ze mną ju​tro ko​la​cję – po​pro​sił. – Mimo wszyst​ko będę pró​bo​wa​ła wy​grać – ostrze​gła. – Mogę so​bie po​zwo​lić na prze​li​cy​to​wa​nie więk​szo​ści osób. Przyj​dziesz do mnie wie​czo​rem do ho​te​lu? – na​ci​skał nie​zmor​do​wa​nie. Oczy​wi​ście przy​ję​ła za​pro​sze​nie. Ba​stien nie sko​ja​rzył jej z Mo​ore Com​po​nents. Ku jej za​sko​cze​niu po prze​gra​nej na au​kcji spo​tka​ła go w biu​rze ojca, któ​ry za​pro​sił ich na ko​la​cję do swo​je​go domu. Gdy za​dzwo​nił te​le​fon, Ro​bert Mo​ore po​pro​sił ją, żeby od​pro​wa​dzi​ła go​ścia do sa​mo​cho​du. – Je​że​li ocze​ku​jesz gra​tu​la​cji z po​wo​du wy​gra​nej, cze​ka cię roz​cza​ro​wa​nie – ostrze​gła, scho​dząc z nim po scho​dach. – Spo​ro prze​pła​ci​łeś za ten wi​sio​rek. – I to mówi oso​ba, któ​ra pod​bi​ła cenę do tak za​wrot​nej kwo​ty! – wy​tknął ze śmie​- chem. – Mu​sia​łam przy​naj​mniej spró​bo​wać go od​zy​skać. Po co od​wie​dzi​łeś mo​je​go ojca? – spy​ta​ła, gdy do​tar​li na par​king. – Je​stem za​in​te​re​so​wa​ny za​ku​pem fa​bry​ki, ale po​pro​sił mnie o tro​chę cza​su na prze​my​śle​nie ofer​ty. Po​nie​waż tam pra​cu​jesz, nie​wy​klu​czo​ne, że po​zy​skał​bym też cie​bie – wy​szep​tał jej do ucha tak zmy​sło​wym gło​sem, że ob​la​ła ją fala go​rą​ca. Za​nie​po​ko​jo​na wła​sną re​ak​cją, Li​lah ze​sztyw​nia​ła. – Nie są​dzę. Zresz​tą po​dej​rze​wam, że tata nie ze​chce sprze​dać za​kła​du, nie te​- raz, kie​dy pły​nie na fali po​wo​dze​nia. – To naj​lep​szy okres do sprze​da​ży. Ba​stien po​wo​li zmie​rzył ją tak​su​ją​cym spoj​rze​niem. Li​lah zro​bi​ła wiel​kie oczy na wi​dok pod​jeż​dża​ją​cej li​mu​zy​ny. Uświa​do​mi​ła so​bie w peł​ni róż​ni​cę sta​tu​su fi​nan​so​- we​go. Po​sta​no​wi​ła, że jak tyl​ko znaj​dzie czas, po​szu​ka o nim in​for​ma​cji w in​ter​ne​- cie. – Szko​da, że twój oj​ciec za​pro​sił nas na ko​la​cję – wes​tchnął Ba​stien. – Wo​lał​bym mieć cię tyl​ko dla sie​bie u mnie w ho​te​lu. Jego wy​zna​nie za​nie​po​ko​iło Li​lah. Z po​cząt​ku po​chle​bia​ło jej jego za​in​te​re​so​wa​- nie, ale wy​glą​da​ło na to, że ocze​ki​wał, że spę​dzi z nim noc, co jej nie od​po​wia​da​ło. Wpraw​dzie nie pla​no​wa​ła po​zo​stać nie​tknię​ta do wie​ku dwu​dzie​stu je​den lat, ale

na uni​wer​sy​te​cie nie spo​tka​ła ni​ko​go, kto by po​cią​gał ją na tyle, by za​ry​zy​ko​wać. Nie ufa​ła męż​czy​znom i słusz​nie. Po pierw​szym roku stu​diów, gdy ob​ser​wo​wa​ła bar​dziej lek​ko​myśl​ne ko​le​żan​ki, po​rzu​co​ne, za​ła​ma​ne i za​pła​ka​ne, po​sta​no​wi​ła za​- cze​kać z ofia​ro​wa​niem ca​łej sie​bie, do​pó​ki nie po​zna ko​goś, komu bę​dzie na niej za​- le​ża​ło na tyle, że za​cze​ka, aż bę​dzie go​to​wa na na​wią​za​nie in​tym​nej wię​zi. – Ba​stien nie może od cie​bie oczu ode​rwać – szep​nę​ła Vic​kie z roz​ba​wie​niem po ko​la​cji u jej ojca. – Śle​dzi każ​dy twój ruch. Choć wolę star​szych męż​czyzn, mu​szę przy​znać, że jest za​bój​czo przy​stoj​ny. Za​nim Li​lah zdą​ży​ła we​zwać tak​sów​kę, Ba​stien za​pro​po​no​wał, że od​wie​zie ją do domu. Le​d​wie wsia​dła, po​rwał ją w ob​ję​cia i wy​ci​snął na jej ustach za​chłan​ny po​ca​- łu​nek, któ​ry roz​pa​lił jej zmy​sły. Od​su​nę​ła go, ale Ba​stien zi​gno​ro​wał jej pro​test. – Spędź ze mną noc – na​le​gał, gła​dząc pal​cem jej nad​gar​stek, gdzie krew pul​so​- wa​ła w za​wrot​nym tem​pie. – Pra​wie cię nie znam – przy​po​mnia​ła. – Po​znasz mnie w łóż​ku. – To nie w moim sty​lu, Ba​stien. Ba​stien po​pa​trzył na nią, jak​by spa​dła z księ​ży​ca. – Dia​ve​los! – za​klął pod no​sem. – Zo​sta​nę tu tyl​ko dwa dni. – Trud​no, nie zmie​nisz mi cha​rak​te​ru – od​rze​kła pół​gło​sem, gdy kie​row​ca za​trzy​- mał li​mu​zy​nę przed sze​re​go​wym dom​kiem, w któ​rym miesz​ka​ła. – Ja nie mu​szę nic wie​dzieć o swo​ich part​ner​kach – przy​znał bez cie​nia za​że​no​wa​- nia. – Szcze​rze mó​wiąc, in​te​re​su​je mnie tyl​ko seks. – Stąd wnio​sek, że róż​ni​my się od sie​bie jak ogień i woda – pod​su​mo​wa​ła, po​- spiesz​nie wy​sia​da​jąc z auta. Za​mknąw​szy za sobą drzwi, ode​tchnę​ła z ulgą. Lecz za​raz po​tem łzy na​pły​nę​ły jej do oczu. Prze​kli​na​ła wła​sną na​iw​ność. Nie mo​gła so​bie da​ro​wać ro​man​tycz​nych ma​rzeń. Do​sta​ła upo​ka​rza​ją​cą na​ucz​kę. O ile z po​cząt​ku po​cią​ga​ła ją atrak​cyj​na po​wierz​chow​ność Ba​stie​na, o tyle znacz​- nie bar​dziej fa​scy​no​wa​ła ją jego sil​na oso​bo​wość i bez​po​śred​ni spo​sób by​cia. Tej nocy sie​dzia​ła do póź​na przy kom​pu​te​rze, szu​ka​jąc in​for​ma​cji na jego te​mat w in​- ter​ne​cie. Obej​rza​ła całą ga​le​rię pięk​no​ści, któ​re do​trzy​my​wa​ły mu to​wa​rzy​stwa. Jego re​pu​ta​cja ko​bie​cia​rza moc​no nią wstrzą​snę​ła, ale też sta​no​wi​ła pew​ne po​cie​- sze​nie. To, co wy​czy​ta​ła, utwier​dzi​ło ją w prze​ko​na​niu, że pod​ję​ła wła​ści​wą de​cy​zję i zra​zi​ło do bliż​szych kon​tak​tów. Ba​stien nie pra​gnął sta​łe​go związ​ku, a ona nie szu​- ka​ła ero​tycz​nych przy​gód. Po dwóch la​tach Ba​stien znów spra​wił, że pła​ka​ła. Ob​my​ła twarz, za​szo​ko​wa​na, że na​dal po​tra​fi wy​pro​wa​dzić ją z rów​no​wa​gi. – Dłu​go sie​dzia​łaś u no​we​go sze​fa – za​uwa​ży​ła Ju​lie, gdy z po​wro​tem usia​dła za biur​kiem. – Pan Zi​kos chciał ze mną prze​dys​ku​to​wać pla​ny na przy​szłość – wy​mam​ro​ta​ła z ru​mień​cem na po​licz​kach. – Czyż​by za​mie​rzał wzno​wić pro​duk​cję? Nie sprze​da fa​bry​ki? – Jesz​cze nie pod​jął de​cy​zji – za​strze​gła Li​lah, żeby nie ro​bić ni​ko​mu złud​nych na​- dziei. – Nie wy​klu​cza moż​li​wo​ści sprze​da​ży.

Ju​lie z cięż​kim wes​tchnie​niem wró​ci​ła do swo​ich za​jęć. Ale Li​lah nie po​tra​fi​ła sku​- pić uwa​gi na pra​cy. Jesz​cze nie ochło​nę​ła po wstrzą​sie. Rów​nie do​brze mógł jej obie​cać gwiazd​kę z nie​ba. Jej ro​dzi​na bie​do​wa​ła tak jak wszy​scy, któ​rzy utra​ci​li za​- ro​bek w wy​ni​ku upa​dło​ści Mo​ore Com​po​nents. Mały pa​sierb i pa​sier​bi​ca stra​ci​li ogród do za​ba​wy. Wszyst​kie więk​sze za​baw​ki zo​sta​ły roz​da​ne, po​nie​waż w ma​łym dom​ku Li​lah za​bra​kło na nie miej​sca. Oj​ciec cier​piał na de​pre​sję i przyj​mo​wał leki. W dniu za​mknię​cia za​kła​du cały jego świat legł w gru​zach. Bez pra​cy, bez moż​li​wo​- ści pro​wa​dze​nia in​te​re​sów Ro​bert Mo​ore nie wie​dział, co ze sobą zro​bić. Li​lah za​mru​ga​ła po​wie​ka​mi, żeby po​wstrzy​mać łzy. Mimo trud​nych lat nie​szczę​- śli​we​go mał​żeń​stwa ro​dzi​ców bar​dzo ko​cha​ła ojca. Mia​ła za​le​d​wie je​de​na​ście lat, kie​dy jej mama zmar​ła na tęt​nia​ka. Oj​ciec wspie​rał cór​kę w ża​ło​bie, ale nie za​nie​- dbał in​te​re​sów. Szyb​ko wró​cił do pra​cy. Ha​ro​wał po osiem​na​ście go​dzin dzien​nie, by roz​wi​nąć przed​się​bior​stwo. Na​gle po​zba​wio​ny wy​so​kich do​cho​dów i per​spek​tyw na przy​szłość, czuł się bez​- war​to​ścio​wy jako męż​czy​zna. Kto za​trud​ni ban​kru​ta w śred​nim wie​ku? Choć Li​lah po​wta​rza​ła so​bie, że nie po​win​na roz​wa​żać od​ra​ża​ją​cej ofer​ty Ba​stie​na, wi​zje ak​- tyw​ne​go, od​zy​sku​ją​ce​go ener​gię po po​wro​cie do pra​cy ojca wciąż krą​ży​ły jej po gło​- wie. Po​ra​zi​ła ją świa​do​mość wła​snej sła​bo​ści. Czy na​praw​dę była go​to​wa zo​stać sek​- su​al​ną nie​wol​ni​cą? Ze wsty​dem przy​zna​ła przed sobą, że kusi ją, by przy​stać na nie​mo​ral​ną pro​po​zy​cję. Pew​nie Ba​stien nie spo​dzie​wał się, że za​cho​wa​ła dzie​wic​- two, ale to bez zna​cze​nia. Prze​cież nie roz​wa​ża​ła na se​rio jego nie​przy​zwo​itych opcji. Na​dal nie​zdol​na do sku​pie​nia się na pra​cy, wró​ci​ła pa​mię​cią do na​stęp​ne​go po​ran​- ka po ro​dzin​nej ko​la​cji sprzed dwóch lat. Przy​słał jej wte​dy kwia​ty, a wie​czo​rem sta​nął na jej pro​gu, żeby znów za​pro​sić na ko​la​cję. Jego upór wy​pro​wa​dził ją z rów​- no​wa​gi. Dla​cze​go? Gdy uświa​do​mi​ła so​bie przy​czy​nę ów​cze​sne​go wy​bu​chu gnie​wu, po​bla​- dła, a po​tem po​czer​wie​nia​ła. Ocza​ro​wa​na Ba​stie​nem, nie​mal go po​ko​cha​ła. Do​zna​- ła bo​le​sne​go za​wo​du, gdy uświa​do​mił ją, że in​te​re​su​je go tyl​ko jej cia​ło. Nie mo​gła so​bie da​ro​wać, że ule​gła jego cza​ro​wi po jed​nym po​ca​łun​ku, skra​dzio​nym w li​mu​zy​- nie. Za​czę​ła kwe​stio​no​wać swo​je nie​wzru​szo​ne do​tąd za​sa​dy. Roz​cza​ro​wa​na nim i wście​kła na sie​bie za ka​ry​god​ną sła​bość, rzu​ci​ła mu w twarz całą wie​dzę na te​mat jego re​pu​ta​cji i na​zwa​ła bu​ha​jem. W dro​dze po​wrot​nej do domu na​dal prze​śla​do​wa​ło ją to nie​for​tun​ne wspo​mnie​nie. Po​peł​ni​ła błąd, że go zwy​my​śla​ła jak źle wy​cho​wa​ne dziec​ko. Nie jego wina, że mie​- li od​mien​ne cha​rak​te​ry i re​pre​zen​to​wa​li róż​ne war​to​ści. Wciąż pa​mię​ta​ła zim​ny błysk w ciem​nych oczach. Nie od​po​wie​dział ani jed​nym sło​wem na obe​lgi. Od​wró​cił się na pię​cie, wsiadł do swo​jej luk​su​so​wej li​mu​zy​ny i od​je​chał bez sło​wa. Kil​ka ty​go​dni póź​niej przy​sła​no jej do pra​cy nie​ocze​ki​wa​ny po​da​ru​nek: nie​mal wier​ną ko​pię wi​sior​ka w kształ​cie ko​ni​ka mor​skie​go, któ​ry Ba​stien za​ku​pił na au​- kcji. Je​dy​ną róż​ni​cę sta​no​wił brak wy​gra​we​ro​wa​nych ini​cja​łów na od​wro​cie. Na​- tych​miast od​ga​dła toż​sa​mość ofia​ro​daw​cy. Za​szo​ko​wa​na, że mimo jej nie​kul​tu​ral​ne​- go za​cho​wa​nia za​dał so​bie dla niej trud, by za​mó​wić i przy​słać od​lew, do​szła do wnio​sku, że nic o nim nie wie. Za​czę​ła wąt​pić, czy rze​czy​wi​ście zo​ba​czy​ła gniew

w po​ciem​nia​łych oczach, czy tyl​ko go so​bie wy​obra​zi​ła. Dwa lata póź​niej zy​ska​ła pew​ność, że do​pro​wa​dzi​ła go wte​dy do pa​sji. Po​dej​rze​- wa​ła, że przy​je​chał, żeby od​pła​cić jej za znie​wa​gę.

ROZDZIAŁ TRZECI W środ​ku nie​prze​spa​nej nocy Li​lah ze​szła na par​ter, żeby za​pa​rzyć so​bie her​ba​ty. Przy ku​chen​nym sto​le za​sta​ła Vic​kie. – Też nie mo​żesz usnąć? – za​gad​nę​ła. – To ze zmar​twie​nia. Kie​dy po​szłam po Bena, ro​dzi​ce in​nych dzie​ci po​wie​dzie​li mi, że Ba​stien Zi​kos był dziś w Mo​ore Com​po​nents. Dziw​ne, że o tym nie wspo​mnia​łaś. Li​lah ze​sztyw​nia​ła. – Nie wi​dzia​łam po​wo​du. – Nie śmiem pro​sić, ale gdy​byś mia​ła oka​zję, czy mo​gła​byś za​py​tać, czy nie za​- trud​nił​by Ro​ber​ta? – Do​brze, je​że​li da mi szan​sę – od​rze​kła, czer​wo​na ze wsty​du, że za​ta​iła praw​dę. Ba​stien miał ra​cję. Nikt nie po​dzię​ku​je jej za praw​dę, któ​rej nie chciał​by usły​- szeć. Jak mo​gła​by da​lej żyć, wie​dząc, że do​sta​ła cza​ro​dziej​ską różdż​kę, zdol​ną od​- mie​nić losy wie​lu lu​dzi, ale ją od​rzu​ci​ła? Naj​ła​twiej by​ło​by wy​ła​do​wać całą złość na Ba​stie​nie i odejść z pod​nie​sio​ną gło​wą, ale mu​sia​ła my​śleć prak​tycz​nie. Szcze​rze mó​wiąc, ofe​ro​wał jej cud, za okre​ślo​ną cenę. Czy war​to bro​nić dzie​wic​twa bez wzglę​du na kosz​ty? W koń​cu, czy jej to od​po​- wia​da​ło, czy nie, od po​cząt​ku ją po​cią​gał. Jak mo​gła szu​kać uspra​wie​dli​wień dla sie​- bie, kie​dy z tego ukła​du wy​ni​kło​by tyle do​bre​go? Nie ule​ga​ło wąt​pli​wo​ści, że Ba​- stien szyb​ko stra​ci za​in​te​re​so​wa​nie. Nie wy​trwał dłu​go przy żad​nej z ko​cha​nek. Wkrót​ce wró​ci​ła​by do nor​mal​ne​go ży​cia, ale naj​praw​do​po​dob​niej nie do domu. Gdy​- by ją po​rzu​cił, po​szu​ka​ła​by pra​cy w Lon​dy​nie i za​czę​ła wszyst​ko od nowa. Li​lah ubra​ła się do pra​cy sta​ran​niej niż zwy​kle. Zwią​za​ła nie​sfor​ne loki, za​ło​ży​ła czar​ną, wą​ską spód​ni​cę i kre​mo​wą, je​dwab​ną bluz​kę. Wo​la​ła nie my​śleć o tym, co ją cze​ka. Jej ró​wie​śnicz​ki od daw​na pro​wa​dzi​ły ży​cie ero​tycz​ne. Ona też przy​wyk​- nie. Bo​ga​te do​świad​cze​nie Ba​stie​na uła​twi jej wej​ście w nie​zna​ny świat ero​ty​ki, zwłasz​cza że od po​cząt​ku ją do nie​go cią​gnę​ło. Za​cho​wa​nie emo​cjo​nal​ne​go dy​stan​- su po​win​no jej przyjść bez tru​du wo​bec bra​ku za​an​ga​żo​wa​nia emo​cjo​nal​ne​go ze stro​ny part​ne​ra, zwłasz​cza że znie​na​wi​dzi​ła go za nie​mo​ral​ną pro​po​zy​cję. Jesz​cze przed​wczo​raj wi​dzia​ła w nim ko​bie​cia​rza, któ​ry zra​nił jej wraż​li​we ser​ce i po​zo​sta​wał poza jej za​się​giem. Obec​nie uwa​ża​ła go za nędz​ne​go ło​tra, któ​ry po​- trak​to​wał ją jak pro​sty​tut​kę, ku​pu​jąc jej cia​ło. Za​drża​ła na myśl o spo​tka​niu z Ba​stie​nem. Za​wie​ra​ła pakt z dia​błem, ale przy​się​- gła so​bie, że nie oka​że sła​bo​ści. Po​wo​li na​bra​ła po​wie​trza w płu​ca i wy​pro​sto​wa​ła ple​cy. Le​d​wie we​szła do biu​ra, Ju​lie po​pa​trzy​ła na nią z za​cie​ka​wie​niem. – Pan Zi​kos dzwo​nił, żeby o cie​bie za​py​tać. Wy​ja​śni​łam mu, że ni​g​dy nie przy​cho​- dzisz przed dzie​wią​tą, po​nie​waż od​pro​wa​dzasz ma​łe​go bra​cisz​ka do przed​szko​la. – Dzię​ku​ję. Li​lah drżą​cą ręką po​wie​si​ła płaszcz na wie​sza​ku. Wy​zna​czył spo​tka​nie na dzie​sią​-

tą, ale naj​wy​raź​niej nie star​czy​ło mu cier​pli​wo​ści, żeby za​cze​kać. Roz​sa​dza​ła go ener​gia. Cią​gle po​trze​bo​wał za​ję​cia. Zmu​szo​ny do bez​czyn​no​ści, już po chwi​li bęb​- nił pal​ca​mi w stół i ner​wo​wo prze​bie​rał no​ga​mi. Ob​cią​gnę​ła spód​ni​cę na bio​drach i we​szła po scho​dach. Dla​cze​go zże​ra​ły ją ner​- wy? Czyż nie wy​tłu​ma​czy​ła so​bie, że seks to nic strasz​ne​go? Prze​cież nie rzu​ci jej na biur​ko i nie wy​ko​rzy​sta na​tych​miast. Tym nie​mniej prze​ra​ża​ła ją per​spek​ty​wa fi​- zycz​ne​go kon​tak​tu. Naj​le​piej by​ło​by, gdy​by ode​brał swo​ją na​gro​dę w kom​plet​nej ciem​no​ści i ci​szy. Gdy wkro​czy​ła do daw​ne​go ga​bi​ne​tu ojca, Ba​stien jed​nym ru​chem ręki od​pra​wił pod​wład​nych i odło​żył ta​blet. – We​zwa​łeś mnie, ale jesz​cze nie ma dzie​sią​tej – zwró​ci​ła mu uwa​gę. – Jest do​pie​- ro dzie​sięć po dzie​wią​tej. – Mój bio​lo​gicz​ny ze​gar wska​zu​je dzie​sią​tą. – W ta​kim ra​zie źle cho​dzi. Ba​stien zmie​rzył ją wzro​kiem spod dłu​gich rzęs. Zmy​sło​we spoj​rze​nie po​dzia​ła​ło jak piesz​czo​ta. – Ni​g​dy się nie mylę, De​li​lah. Lek​cja pierw​sza: nie po to utrzy​mu​ję ko​chan​kę, żeby mnie kry​ty​ko​wa​ła, tyl​ko po to, żeby pod​bu​do​wy​wa​ła moje ego. Li​lah za​mar​ła w bez​ru​chu. Skry​cie po​że​ra​ła wzro​kiem do​sko​na​le skro​jo​ny gar​ni​- tur, pod​kre​śla​ją​cy sze​ro​kie, mu​sku​lar​ne ra​mio​na, smu​kłe bio​dra i dłu​gie nogi. Gdy prze​nio​sła wzrok na re​gu​lar​ne rysy twa​rzy, jej cia​ło za​re​ago​wa​ło. – Nie umiem ni​ko​mu schle​biać – oświad​czy​ła. – Ja​koś prze​ży​ję two​je do​cin​ki – od​parł z szel​mow​skim uśmie​chem. – A na czym po​le​ga​ją two​je praw​dzi​we ta​len​ty? – Wy​glą​da na to, że cho​ciaż jesz​cze nie wy​ra​zi​łam zgo​dy, uzna​łeś ją za oczy​wi​stą! – wy​krzyk​nę​ła Li​lah z obu​rze​niem. – Czyż​bym się my​lił? – Nie. – Więc któ​rą opcję wy​bie​rasz? Dru​gą czy trze​cią? Ba​stien bła​gał w my​ślach De​li​lah, żeby wy​bra​ła trze​cią opcję, naj​ko​rzyst​niej​szą dla nie​go. Sprze​dał​by grunt, prze​niósł​by fa​bry​kę na przed​mie​ścia i uzy​skał hoj​ne do​ta​cje rzą​do​we na stwo​rze​nie miejsc pra​cy w re​jo​nach o wy​so​kiej sto​pie bez​ro​bo​- cia. Upiekł​by dwie, a wła​ści​wie trzy pie​cze​nie na jed​nym ogniu. Zdo​był​by De​ilah, na​tych​mia​sto​wy zysk i za​ło​żył​by do​cho​do​we przed​się​bior​stwo bez żad​nych kosz​tów wła​snych. – Nie masz wsty​du – wy​ce​dzi​ła Li​lah przez za​ci​śnię​te zęby. – Nie, je​że​li to je​dy​ny spo​sób, że​byś prze​sta​ła upar​cie za​prze​czać, że mnie pra​- gniesz. Nie mogę się do​cze​kać chwi​li, gdy so​bie uświa​do​misz, że nie po​tra​fisz utrzy​mać rąk przy so​bie w mo​jej obec​no​ści. – Prę​dzej się ze​sta​rze​jesz – od​burk​nę​ła. Ba​stien za​czął krą​żyć po po​ko​ju jak dra​pież​nik, okrą​ża​ją​cy ofia​rę. – Nie trzy​maj mnie w nie​pew​no​ści. Któ​rą opcję wy​bie​rasz? Dru​gą czy trze​cią? – Trze​cią, ale mu​szę cię ostrzec, że wy​bra​łeś nie​wła​ści​wą oso​bę. – Niby dla​cze​go?

Li​lah nie​pew​nie prze​stą​pi​ła z nogi na nogę. – Po​nie​waż bra​ku​je mi do​świad​cze​nia, któ​re​go za​pew​ne ocze​ku​jesz. – Mo​je​go wy​star​czy dla nas dwoj​ga. Czy pró​bu​jesz mi po​wie​dzieć, że rzad​ko ko​- rzy​stasz z uciech cie​le​snych? – Ni​g​dy nie pró​bo​wa​łam – oświad​czy​ła, uno​sząc dum​nie gło​wę. – Je​stem dzie​wi​cą. Ba​stien od​stą​pił kil​ka kro​ków do tyłu, wy​raź​nie za​szo​ko​wa​ny. – Żar​tu​jesz so​bie ze mnie? – Nie. Uzna​łam, że po​win​nam cię uprze​dzić, na wy​pa​dek, gdy​byś uwa​żał moje dzie​wic​two za prze​szko​dę w do​peł​nie​niu wa​run​ków umo​wy. – Je​że​li mó​wisz praw​dę, to nie prze​szko​da, tyl​ko naj​bar​dziej fa​scy​nu​ją​ca pod​nie​- ta, jaką moż​na so​bie wy​ma​rzyć. Do​pie​ro te​raz do​szedł do ta​kie​go wnio​sku. Ni​g​dy nie in​te​re​so​wa​ły go nie​win​ne, mło​de dziew​czę​ta. Jako na​sto​la​tek wy​bie​rał star​sze part​ner​ki, póź​niej ró​wie​śni​ce, ale z do​świad​cze​niem. Nie lu​bił tra​cić cza​su na prze​ła​my​wa​nie za​ha​mo​wań. Lecz ku jego za​sko​cze​niu per​spek​ty​wa zo​sta​nia pierw​szym ko​chan​kiem De​li​lah ogrom​nie go ucie​szy​ła. Nie ro​zu​miał dla​cze​go. Nie był za​bor​czy ani też na tyle nie​pew​ny wła​- snych umie​jęt​no​ści, by oba​wiać się po​rów​na​nia z in​ny​mi. Zmarsz​czył brwi, usi​łu​jąc od​gad​nąć przy​czy​nę zmia​ny swo​je​go na​sta​wie​nia do dzie​wic. Po na​my​śle do​szedł do wnio​sku, że po​cią​ga go urok no​wo​ści. – To od​ra​ża​ją​ce! – sko​men​to​wa​ła Li​lah z wście​kło​ścią. – Jak mo​żesz tak otwar​cie przy​zna​wać coś ta​kie​go? Ba​stien naj​chęt​niej przy​cią​gnął​by ją do sie​bie i po​ka​zał, co czu​je, ale ner​wo​wy błysk w błę​kit​nych oczach De​li​lah ostrzegł go, że go​to​wa umknąć w po​pło​chu. – Po​pro​szę cię o pod​pi​sa​nie de​kla​ra​cji po​uf​no​ści. To stan​dard. Ozna​cza, że ni​ko​- mu nie wy​ja​wisz szcze​gó​łów na​szej umo​wy, pu​blicz​nie czy pry​wat​nie. – Nie są​dzę, że​bym chcia​ła – prych​nę​ła. – W za​mian ku​pię two​je​mu ojcu od​po​wied​ni dom. – Nie! Je​że​li za​czniesz sza​stać pie​niędz​mi, na​bie​rze po​dej​rzeń co do cha​rak​te​ru mo​jej pra​cy dla cie​bie. Za​trud​nij go, a sam za​dba o ro​dzi​nę bez two​je​go wspar​cia – do​da​ła z god​no​ścią. – Ży​czę so​bie, że​byś ju​tro po​le​cia​ła ze mną do Lon​dy​nu. – Już ju​tro? – Za​dzwo​nię do two​je​go ojca, żeby do mnie przy​szedł, i prze​ka​żę mu do​brą wia​- do​mość. Po​in​for​mu​ję go, że do​łą​czysz do mo​jej oso​bi​stej asy​sty. Mo​żesz wcze​śniej wyjść z pra​cy, żeby spa​ko​wać ba​gaż, za​nim zjesz ze mną ko​la​cję w moim ho​te​lu. – Je​stem już umó​wio​na z przy​ja​ciół​mi. – Po co? – Do kina i re​stau​ra​cji. Ba​stien za​ci​snął zęby. Naj​chęt​niej uświa​do​mił​by jej, że wkrót​ce nie bę​dzie mo​gła nic zro​bić bez jego ze​zwo​le​nia, ale po​sta​no​wił za​cze​kać, żeby jej nie wy​stra​szyć. Nie​ba​wem bę​dzie na​le​ża​ła wy​łącz​nie do nie​go, co go nie​po​mier​nie cie​szy​ło. Nie bę​- dzie mu​siał się nią dzie​lić z żad​ny​mi zna​jo​my​mi, ro​dzi​ną czy kim​kol​wiek in​nym. Za​nie​po​ko​iła go wła​sna za​bor​czość. Za​raz jed​nak wy​tłu​ma​czył so​bie, że dłu​gie ocze​ki​wa​nie wy​wo​ła​ło w nim chęć za​gar​nię​cia jej na ja​kiś czas wy​łącz​nie dla sie​bie. Wy​cią​gnął te​le​fon i roz​ka​zał jed​ne​mu ze swo​ich ochro​nia​rzy dys​kret​nie ją śle​dzić.

Li​lah w mil​cze​niu ob​ser​wo​wa​ła, jak wy​da​je ko​muś po​le​ce​nia po grec​ku. – Mój kie​row​ca od​wie​zie cię te​raz do domu i za​cze​ka na two​je​go ojca, żeby przy​- wieźć go do mnie – po​in​for​mo​wał po wy​łą​cze​niu apa​ra​tu, uj​mu​jąc jej dłoń. – Nie zo​- ba​czę cię do ju​tra, póki nie wsią​dziesz do mo​je​go sa​mo​lo​tu. To na​wet do​brze, że wy​cho​dzisz dzi​siaj z przy​ja​ciół​mi, bo nie wzbu​dzi​my po​dej​rzeń, acz​kol​wiek nie​wie​le ob​cho​dzi mnie opi​nia two​je​go ojca. To, co ro​bi​my sam na sam, to tyl​ko na​sza spra​- wa. – Przy​cią​gnął ją do sie​bie, po​chy​lił gło​wę i de​li​kat​nie mu​snął jej usta zę​ba​mi i wsu​nął w nie ję​zyk. – Je​ste​śmy w pra​cy! – wy​dy​sza​ła. – Po​ca​łu​nek to nic zdroż​ne​go. Niby tak, ale choć pa​mię​ta​ła, że Ba​stien wkrót​ce za​żą​da wię​cej, od​da​ła go z pa​- sją. Nie star​czy​ło jej siły woli, by po​now​nie za​pro​te​sto​wać, gdy przy​cią​gnął ją do sie​bie tak moc​no, że czu​ła, jak bar​dzo jej po​żą​da. Chło​nę​ła jego bli​skość wszyst​ki​mi zmy​sła​mi, do​pó​ki nie od​su​nął jej od sie​bie. – Nie po​wi​nie​nem za​czy​nać cze​goś, cze​go nie mogę do​koń​czyć – wy​mam​ro​tał. Li​lah przy​sta​nę​ła w dro​dze do drzwi. Peł​na po​gar​dy dla sie​bie, go​rącz​ko​wo szu​- ka​ła ja​kie​goś neu​tral​ne​go te​ma​tu, żeby od​wró​cić uwa​gę od wła​snej sła​bo​ści. W koń​cu go zna​la​zła. – Czy mo​gła​bym za​brać ze sobą psa? – za​py​ta​ła. – Nie. Zo​staw go w domu. – Nie mogę. Moja ma​co​cha nie lubi psów. Nie bę​dzie nam prze​szka​dzał. To mały, spo​koj​ny zwie​rzak – za​pew​ni​ła, nie​zu​peł​nie zgod​nie z praw​dą, po​nie​waż Skip​py zwy​kle dość ha​ła​śli​wie ob​szcze​ki​wał nowo po​zna​ne oso​by. Ba​stien zmarsz​czył brwi. – No do​brze. Spisz wszyst​kie dane. Prze​ka​żę je spe​cja​li​stycz​nej fir​mie trans​por​- to​wej, któ​ra go przy​wie​zie. Ale we Fran​cji trzy​maj go z dala ode mnie. – We Fran​cji? – po​wtó​rzy​ła z bez​gra​nicz​nym zdu​mie​niem. – Tak. Wy​la​tu​je​my tam po​ju​trze. Li​lah ze​szła po scho​dach, wstrzą​śnię​ta wła​sną re​ak​cją na po​ca​łu​nek Ba​stie​na. Jak mógł roz​pa​lić w niej ogień po​mi​mo tak wstręt​nych wa​run​ków umo​wy? Do tej pory na​iw​nie są​dzi​ła, że od​ra​ża​ją​ca for​ma trak​ta​tu han​dlo​we​go za​bez​pie​czy ją przed jego zwod​ni​czym uro​kiem. Czy nie przy​szło mu do gło​wy, że ku​pu​jąc ją jak to​war, zra​zi ją do sie​bie? Naj​wy​raź​niej nie. Nie ob​cho​dzi​ło go, co ona czu​je. W dro​dze po​wrot​nej do domu usi​ło​wa​ła so​bie wy​tłu​ma​czyć, że nie po​zo​sta​je jej nic in​ne​go, jak wziąć z nie​go przy​kład. Nad​wraż​li​wość tyl​ko jej za​szko​dzi, na​ra​zi na ból i upo​ko​rze​nie. Nie mo​gła li​czyć na kom​ple​men​ty czy inne ro​man​tycz​ne ge​sty, któ​re po​zwo​li​ły​by jej za​cho​wać twarz. Na​wet nie pró​bo​wał ubrać bez​dusz​ne​go kon​trak​tu w ja​kąś cy​wi​li​zo​wa​ną for​mę. Wie​czo​rem, na​kar​miw​szy ro​dzi​nę ste​kiem nie​wia​ry​god​nych kłamstw, spa​ko​wa​ła rze​czy i wy​szła do kina. To​wa​rzy​szył jej Josh, wy​so​ki, przy​stoj​ny dwu​dzie​sto​kil​ku​la​- tek o brą​zo​wych wło​sach i zie​lo​nych oczach, i dwie pary: Ann z Jac​kiem i Dana z Geo​r​ge’em. – Pod​ję​łaś mą​drą de​cy​zję – za​gad​nął Josh po wyj​ściu z kina. – W mię​dzy​na​ro​do​wej fir​mie zdo​bę​dziesz wszech​stron​ne do​świad​cze​nie. Pra​ca w dzia​le kadr w biu​rze ojca nie da​wa​ła ci ta​kich szans na roz​wój ka​rie​ry za​wo​do​wej.

Li​lah spło​nę​ła ru​mień​cem, za​wsty​dzo​na, że przy​ja​cie​le rów​nie gład​ko jak naj​bliż​si prze​łknę​li wszyst​kie kłam​stwa na te​mat cha​rak​te​ru jej pra​cy u Ba​stie​na. – Mam na​dzie​ję… – wy​mam​ro​ta​ła z za​że​no​wa​niem. – Szko​da tyl​ko, że wy​jeż​dżasz aku​rat te​raz, kie​dy za​mie​rza​łem cię za​pro​sić na praw​dzi​wą rand​kę – cią​gnął Josh. – Co ta​kie​go? – wy​krztu​si​ła z bez​gra​nicz​nym zdu​mie​niem. Josh ob​da​rzył ją sze​ro​kim uśmie​chem, igno​ru​jąc szy​der​cze gwizd​nię​cie Jac​ka. – Mu​sia​łaś się za​sta​na​wiać, czy sta​no​wi​li​by​śmy do​bra​ną parę. Li​lah nie wie​dzia​ła, co od​po​wie​dzieć, po​nie​waż ni​g​dy nie zwra​ca​ła na nie​go uwa​- gi. – Po​ca​łuj mnie – po​pro​sił, przy​pie​ra​jąc ją do ścia​ny. – Nie. Li​lah ze​sztyw​nia​ła, wspar​ła ręce o jego pierś, ale po​nie​waż go nie ode​pchnę​ła, wy​ko​rzy​stał mo​ment za​sko​cze​nia, żeby skraść po​ca​łu​nek. Nie czu​ła ab​so​lut​nie nic. Lu​bi​ła Jo​sha, chęt​nie prze​by​wa​ła w jego to​wa​rzy​stwie, ale ni​g​dy jej spe​cjal​nie nie in​te​re​so​wał. – Kie​dy wy​je​dziesz, po​myśl, czy chcia​ła​byś ze mną cho​dzić – za​pro​po​no​wał, obej​- mu​jąc ją, żeby za​pro​wa​dzić do swo​je​go sa​mo​cho​du. – Nie są​dzę – mruk​nę​ła, go​rącz​ko​wo szu​ka​jąc tak​tow​ne​go spo​so​bu uświa​do​mie​- nia mu, że nie od​wza​jem​nia jego za​in​te​re​so​wa​nia. Po​nie​waż go nie zna​la​zła, do​szła do wnio​sku, że naj​le​piej zi​gno​ro​wać całe zda​rze​nie. Po po​wro​cie do domu za​sta​ła ojca w sa​lo​nie. Za​sko​czył ją uszczę​śli​wio​ny wy​raz jego twa​rzy, choć wie​dzia​ła, że Ba​stien za​dzwo​nił do nie​go, jesz​cze przed jej po​- wro​tem po po​łu​dniu do domu. Za​nim wró​ci​ła, zdą​żył za​ło​żyć gar​ni​tur. Kie​dy wy​cho​- dzi​ła wie​czo​rem, na​dal prze​by​wał w ga​bi​ne​cie Ba​stie​na, co ją mar​twi​ło. – Czy wszyst​ko w po​rząd​ku, tato? – spy​ta​ła z drże​niem ser​ca. – Wspa​nia​le! – za​pew​nił Ro​bert Mo​ore z en​tu​zja​zmem. Na​stęp​nie po​in​for​mo​wał ją, że pan Zi​kos za​trud​nił go na sta​no​wi​sku me​ne​dże​ra w Mo​ore Com​po​nents, co mu bar​dzo od​po​wia​da. – Za​czy​nam ro​zu​mieć, dla​cze​go tak szyb​ko do​szedł do bo​- gac​twa – do​dał na ko​niec. – Jest bar​dzo by​stry. Wy​chwy​cił oka​zję, któ​rej nikt inny nie do​strzegł, a któ​ra przy​nie​sie przed​się​bior​stwu po​kaź​ne zy​ski. – Co to za oka​zja? – spy​ta​ła Li​lah. – Wy​krył, że rada miej​ska wy​zna​czy​ła nowe te​re​ny pod in​we​sty​cje, żeby umoż​li​- wić roz​wój przed​się​bior​czo​ści. Sprze​da​je obec​ną sie​dzi​bę za ol​brzy​mią sumę i prze​no​si fa​bry​kę na Moat Road, co upraw​nia go do otrzy​ma​nia kil​ku hoj​nych do​ta​- cji rzą​do​wych po otwar​ciu jej w no​wym miej​scu. Spryt​ne po​su​nie​cie! – O rany! – jęk​nę​ła Li​lah, gdy uświa​do​mi​ła so​bie, jak świet​ny in​te​res zro​bił Ba​- stien jej kosz​tem. Pod​stęp​nie wy​ko​rzy​stał ją w dwój​na​sób. Nie tyle ją ku​pił, co wziął za dar​mo i jesz​cze na tym za​ro​bi. Świa​do​mość, że nie mu​siał nic za​in​we​sto​wać, żeby ją zdo​być, do​pro​wa​dzi​ła ją do pa​sji.

ROZDZIAŁ CZWARTY Li​lah wkro​czy​ła na po​kład od​rzu​tow​ca Ba​stie​na z wy​so​ko pod​nie​sio​ną gło​wą. Nie za​mie​rza​ła oka​zy​wać wsty​du, któ​ry czu​ła. Po​wtó​rzy​ła so​bie, że nie jest jego ofia​rą. Choć po​sta​wił jej upo​ka​rza​ją​ce wa​run​ki, to ona w osta​tecz​nym roz​ra​chun​ku do​ko​- na​ła wy​bo​ru. I nie ża​ło​wa​ła, po​nie​waż jej po​świę​ce​nie przy​nio​sło ro​dzi​nie wy​mier​- ne ko​rzy​ści. Oj​ciec za​rzą​dzał uko​cha​nym przed​się​bior​stwem. Na ra​zie zo​sta​li z Vic​kie i dzieć​- mi w dom​ku Li​lah ze wzglę​du na ni​ski czynsz i bli​ską od​le​głość do przed​szko​la Bena. Li​lah przy​pusz​cza​ła, że jesz​cze nie do koń​ca wie​rzą w trwa​łą od​mia​nę losu. Stra​ciw​szy wszyst​ko w jed​nej chwi​li, pew​nie na​dal żyli w stra​chu przed ko​lej​ną ka​- ta​stro​fą. Li​lah ze łza​mi w oczach że​gna​ła tego ran​ka sio​strzycz​kę i bra​cisz​ka. Nie wie​dzia​- ła, kie​dy ich zno​wu zo​ba​czy. Czy utrzy​man​ce przy​słu​gu​je urlop? Czy w ogó​le ma ja​- kie​kol​wiek pra​wa? Ba​stien uniósł gło​wę i ob​ser​wo​wał Li​lah wcho​dzą​cą do ka​bi​ny. Wy​krzy​wił usta z nie​sma​kiem na wi​dok jej stro​ju. Wło​ży​ła sta​re czar​ne spodnie i ma​ry​nar​kę i zno​- wu splo​tła wło​sy w war​kocz. Naj​wy​raź​niej do​ło​ży​ła wszel​kich sta​rań, żeby wy​glą​- dać jak naj​mniej atrak​cyj​nie, ale go nie zwio​dła. Nie po​tra​fi​ła za​ma​sko​wać ani zgrab​nej fi​gu​ry, ani zdro​wej, mło​dej cery. Le​d​wie roz​pię​ła ża​kiet, wi​dok bia​łej ko​- szu​lo​wej bluz​ki, opi​na​ją​cej jędr​ne pier​si, roz​bu​dził w nim po​żą​da​nie. Tego wie​czo​ra na​resz​cie je za​spo​koi. Czy na​praw​dę za​cho​wa​ła dzie​wic​two? Je​że​li tak, przy​pusz​czał, że bę​dzie wy​ma​- ga​ła szcze​gól​nie de​li​kat​ne​go trak​to​wa​nia. Zi​ry​to​wa​ła go ta myśl, zwłasz​cza że usi​- ło​wa​ła go wy​mi​nąć, żeby za​jąć miej​sce z tyłu wraz z resz​tą per​so​ne​lu. Wy​cią​gnął rękę i po​chwy​cił ją za nad​gar​stek. – Usiądź przy mnie – roz​ka​zał. – Zdej​mij ten pa​skud​ny ża​kiet i roz​puść wło​sy. Li​lah ze​sztyw​nia​ła. – A je​że​li od​mó​wię? – Sam go z cie​bie ze​drę i roz​plo​tę ci war​kocz – od​parł bez wa​ha​nia. Li​lah, w peł​ni świa​do​ma, że cała za​ło​ga ob​ser​wu​je ich z dru​gie​go koń​ca ka​bi​ny, spło​nę​ła ru​mień​cem i spu​ści​ła rzę​sy. Nie​wąt​pli​wie cie​ka​wi​ło ich, co tu robi. Gdy​by nie po​słu​cha​ła, za​spo​ko​iła​by ich cie​ka​wość i na​ro​bi​ła so​bie wsty​du. Z ocią​ga​niem speł​ni​ła po​le​ce​nie, żeby unik​nąć skan​da​lu, choć ręka jej drża​ła, gdy roz​wią​zy​wa​ła wstąż​kę. Z wście​kło​ścią opa​dła na fo​tel obok Ba​stie​na i spu​ści​ła gło​wę, by za​kryć wło​sa​mi za​czer​wie​nio​ne po​licz​ki. – Znów ślicz​nie wy​glą​dasz, la​lecz​ko – po​chwa​lił. – Czy za​wsze bę​dziesz wy​ma​gał bez​względ​ne​go po​słu​szeń​stwa? – wy​ce​dzi​ła przez za​ci​śnię​te zęby. – A jak my​ślisz?

– Że praw​dzi​wy męż​czy​zna nie musi na każ​dym kro​ku udo​wad​niać swo​jej po​tę​gi! Przy​stoj​ną, śnia​dą twarz nie​ocze​ki​wa​nie roz​ja​śnił pro​mien​ny uśmiech. – Cały kło​pot w tym, że lu​bię ci roz​ka​zy​wać. Li​lah gwał​tow​nie za​czerp​nę​ła po​wie​trza. Nie po raz pierw​szy wy​pro​wa​dził ją z rów​no​wa​gi. Póki go nie po​zna​ła, rzad​ko wpa​da​ła w gniew, ale Ba​stien cią​gle dzia​- łał jej na ner​wy. – Dla​cze​go pra​gniesz ko​bie​ty, któ​ra cię nie chce? – spy​ta​ła. – Czyż​by opór cię pod​nie​cał? Jej su​ge​stia ura​zi​ła Ba​stie​na. Nie zniósł​by naj​lżej​szych ob​ja​wów nie​chę​ci u ko​- chan​ki. Zwró​cił ku niej gniew​ne spoj​rze​nie i wplótł pal​ce w gę​ste wło​sy, żeby mu​sia​- ła spoj​rzeć mu w oczy. – Nie. Ty sama sta​no​wisz wy​star​cza​ją​cą pod​nie​tę, cho​ciaż po​tra​fisz mnie po​waż​- nie roz​gnie​wać. – Na​praw​dę? Za​miast od​po​wie​dzi wy​ci​snął na jej ustach tak za​chłan​ny po​ca​łu​nek, że na chwi​lę za​bra​kło jej tchu. Świat za​wi​ro​wał wo​kół niej. Roz​pa​lił w niej nie​po​ha​mo​wa​ną żą​- dzę. Przez kil​ka se​kund Ba​stien roz​wa​żał, czy nie za​nieść jej do wy​dzie​lo​nej ka​bi​ny sy​- pial​nej, ale za​raz zre​zy​gno​wał z tego za​mia​ru. Skrzyw​dził​by ją, po​nie​waż tak roz​- pa​li​ła jego zmy​sły, że nie zdo​łał​by za​cho​wać kon​tro​li nad sobą. Zresz​tą od Lon​dy​nu dzie​li​ła ich nie​wiel​ka od​le​głość. Wkrót​ce wy​lą​du​ją. Mimo że po​żą​dał jej do bólu, od​- su​nął się od niej. – Chcesz mnie, od pierw​sze​go spo​tka​nia – stwier​dził z nie​za​chwia​ną pew​no​ścią na wi​dok roz​pa​lo​nych po​licz​ków i opuch​nię​tych, za​czer​wie​nio​nych warg. Li​lah od​wró​ci​ła wzrok. Choć draż​ni​ła ją jego aro​gan​cja, skła​ma​ła​by, gdy​by za​- prze​czy​ła. Wbrew roz​sąd​ko​wi, mimo trud​ne​go cha​rak​te​ru i fa​tal​nych ma​nier każ​- dym spoj​rze​niem czy do​tknię​ciem roz​pa​lał w niej ogień. Do​sko​na​le zda​wa​ła so​bie spra​wę, że gdy​by po​trak​to​wał ją nie​co sub​tel​niej i nie wy​ło​żył tak bez​ce​re​mo​nial​nie swo​je​go po​dej​ścia do płci prze​ciw​nej, praw​do​po​dob​nie uwiódł​by ją bez tru​du. Za​ło​ga sa​mo​lo​tu ser​wo​wa​ła na​po​je. Ślicz​na, ja​sno​wło​sa ste​war​des​sa otwar​cie ko​kie​to​wa​ła Ba​stie​na. Choć wy​cho​dzi​ła ze skó​ry, by zwró​cił na nią uwa​gę, zi​gno​ro​- wał jej słod​ką pa​pla​ni​nę. Na​wet na nią nie spoj​rzał. – Do​kąd po​je​dzie​my? – spy​ta​ła Li​lah, gdy od​rzu​to​wiec wy​lą​do​wał. – Za​bio​rę cię na za​ku​py. Ju​tro wy​la​tu​je​my do Pa​ry​ża. Mam tam waż​ną na​ra​dę. – Na za​ku​py? – po​wtó​rzy​ła ze zdzi​wie​niem. Ba​stien tyl​ko wzru​szył ra​mio​na​mi za​miast od​po​wie​dzi. Li​lah spo​strze​gła, że ste​- war​des​sa pa​trzy na nią z dzi​ką za​zdro​ścią. Gdy​byś zna​ła praw​dę, dziew​czy​no… – po​my​śla​ła z przy​gnę​bie​niem. Lecz jak wy​glą​da​ła praw​da? Za​da​wa​ła so​bie to py​ta​nie w li​mu​zy​nie, któ​ra wio​zła ich za​tło​czo​ny​mi uli​ca​mi Lon​dy​nu. Dała sło​wo, a Ba​stien jak do tej pory do​trzy​my​- wał obiet​nic, co ozna​cza​ło, że w naj​bliż​szej przy​szło​ści bę​dzie do nie​go na​le​ża​ła. Ta świa​do​mość sta​wia​ła ją w po​zy​cji ofia​ry, póki nie przy​zna​ła przed sobą, że wy​star​- czy jed​no spoj​rze​nie na pięk​nie rzeź​bio​ne rysy i atle​tycz​ną syl​wet​kę, żeby obu​dzić w niej nie​zna​ne do​tąd ero​tycz​ne tę​sk​no​ty. Zwa​żyw​szy na jego re​pu​ta​cję ko​bie​cia​- rza, pew​nie nie​jed​na czu​ła przy nim to samo.

Kil​ka osób wy​szło po nich przed drzwi zna​ne​go ma​ga​zy​nu mody. Wje​cha​li win​dą na górę w asy​ście sty​list​ki, oso​bi​stej do​rad​czy​ni do spraw za​ku​pów i kil​kor​ga sprze​- daw​ców. Wi​docz​nie Ba​stien już okre​ślił swo​je pre​fe​ren​cje, po​nie​waż skie​ro​wa​no ich do wy​dzie​lo​ne​go po​miesz​cze​nia, gdzie wska​za​no mu fo​tel. Li​lah przy​sta​nę​ła, ob​- ser​wu​jąc, jak po​da​ją mu szam​pa​na. Za​raz jed​nak za​pro​wa​dzo​no ją do prze​bie​ral​ni, gdzie cze​kał na nią nie​praw​do​po​dob​nie wiel​ki wy​bór ubrań. Z całą pew​no​ścią mo​gła ją spo​tkać więk​sza przy​krość niż przy​mie​rza​nie stro​jów dla Ba​stie​na, ale nie od​po​wia​da​ła jej rola ma​ne​ki​na pre​zen​tu​ją​ce​go kre​acje dla jego wy​łącz​nej przy​jem​no​ści. Nie po​zo​sta​ło jej jed​nak nic in​ne​go, jak za​ci​snąć zęby i speł​nić jego wolę. Z ru​mień​cem na po​licz​kach wy​szła do nie​go w su​kien​ce z błę​kit​- ne​go je​dwa​biu, przy​le​ga​ją​cej do cia​ła jak dru​ga skó​ra. Ba​stien roz​siadł się wy​god​nie w fo​te​lu w ocze​ki​wa​niu mi​łych dla oka wi​do​ków. Z roz​ba​wie​niem ob​ser​wo​wał, jak De​li​lah wy​cho​dzi z prze​bie​ral​ni nie​pew​nym, chwiej​nym kro​kiem. Naj​wy​raź​niej nie przy​wy​kła do wy​so​kich ob​ca​sów. Su​kien​kę na​tych​miast uznał za zbyt wy​zy​wa​ją​cą. W tak pro​wo​ku​ją​cej kre​acji mo​gła​by pa​ra​- do​wać wy​łącz​nie po jego sy​pial​ni i ni​g​dzie wię​cej. Mach​nął lek​ce​wa​żą​co ręką i ocze​ki​wał ko​lej​nej pre​zen​ta​cji. Ja​sno​ró​żo​wy ża​kiet ze spód​ni​cą pa​so​wał do kru​czo​czar​nych wło​sów i nie​bie​skich oczu. Nie​do​sta​tek krą​gło​ści re​kom​pen​so​wa​ła de​li​kat​no​ścią i ko​bie​cą kla​są. Kie​dy pierw​szy raz ją zo​ba​czył, przy​po​mi​na​ła mu do​sko​na​łą, por​ce​la​no​wą la​lecz​kę, póki nie do​strzegł fa​scy​nu​ją​cej, zmien​nej gry uczuć na jej twa​rzy. Wy​ra​ża​ła wszyst​ko, co czu​ła. Czy​tał w niej jak w otwar​tej książ​ce. – Nie za​pre​zen​tu​ję ci bie​li​zny – za​strze​gła szorst​kim to​nem. Wy​rwa​ny z za​du​my, Ba​stien pod​niósł wzrok na jej twarz. Błę​kit​ne oczy pło​nę​ły gnie​wem. – Nic nie szko​dzi – rzu​cił lek​kim to​nem. – Odło​ży​my ten po​kaz na póź​niej. Po​ka​- żesz mi ją w sy​pial​ni. – To nie w moim sty​lu – za​pro​te​sto​wa​ła z ura​zą. – Wy​bra​łeś nie​wła​ści​wą oso​bę. – Dla mnie je​steś do​sko​na​ła. – Nie​ste​ty nie mogę od​wza​jem​nić tego kom​ple​men​tu – od​burk​nę​ła. – Nie ule​ga wąt​pli​wo​ści, że nie sta​no​wi​my do​bra​nej pary. Po​trze​bu​jesz wy​stro​jo​nej ma​rio​net​ki, po​słusz​nie wy​ko​nu​ją​cej roz​ka​zy, a ja nie cier​pię, jak ktoś mną rzą​dzi. Ba​stien wstał i po​pa​trzył na nią z góry z nie​prze​nik​nio​nym wy​ra​zem twa​rzy. – Nie tego chcę. – Żą​dasz bez​względ​ne​go po​słu​szeń​stwa. Po​trze​bu​jesz ule​głej ko​bie​ty, a ja bro​nię swo​je​go sta​no​wi​ska przed oso​ba​mi sta​wia​ją​cy​mi nie​roz​sąd​ne wy​ma​ga​nia, tak jak ty. Co ze mną zro​bisz? – Spró​bu​ję ci wy​tłu​ma​czyć, że fał​szy​wie in​ter​pre​tu​jesz moje in​ten​cje. – Czyż​by? Je​steś tak apo​dyk​tycz​ny, że chcesz de​cy​do​wać na​wet o tym, co mam no​sić. – To nie​praw​da. Wi​dzę w to​bie klej​not wy​ma​ga​ją​cy od​po​wied​niej opra​wy. Dla​te​go nie lu​bię, jak no​sisz ta​nie rze​czy. Chciał​bym, że​byś błysz​cza​ła… – Ba​stien! – wy​krzyk​nę​ła, ale za​mil​kła rap​tow​nie, za​szo​ko​wa​na nie​ocze​ki​wa​ną de​kla​ra​cją. Od po​cząt​ku trak​to​wał ją jak to​war. Co go ob​cho​dzi​ło opa​ko​wa​nie? Nie krył, że in​te​re​su​je go wy​łącz​nie jej cia​ło, bez ubra​nia.

Pa​ra​do​wa​ła dla jego przy​jem​no​ści w jed​nym stro​ju po dru​gim. Od​da​no jej do dys​- po​zy​cji ob​szer​ną gar​de​ro​bę. Po​dej​rze​wa​ła, że nie zdą​ży za​ło​żyć na​wet jed​nej czwar​tej z tego, co wy​brał, za​nim ją od​pra​wi. Na jak dłu​go pla​no​wał ją za​trzy​mać? Sły​nął z nie​sta​ło​ści. Przy żad​nej ko​chan​ce nie wy​trwał dłu​żej niż mie​siąc. Mimo to wy​po​sa​żył ją w nie​zli​czo​ne sztu​ki ubra​nia na wszel​kie moż​li​we oka​zje i każ​dą porę roku. Po​po​łu​dnio​wa wy​pra​wa po za​ku​py po​trwa​ła aż do wie​czo​ra. – Te​raz wró​ci​my do ho​te​lu na ko​la​cję – po​in​for​mo​wał w pew​nym mo​men​cie ze sto​ic​kim spo​ko​jem, jak​by nie do​szło mię​dzy nimi do sprzecz​ki. Li​lah wró​ci​ła do prze​bie​ral​ni. Roz​dar​ta we​wnętrz​nie, zdję​ła z wie​sza​ka spód​ni​cę i bluz​kę, żeby na sie​bie za​ło​żyć. Z jed​nej stro​ny ku​si​ło ją, żeby sta​wić opór Ba​stie​- no​wi, z dru​giej chcia​ła mu spra​wić przy​jem​ność. W koń​cu, cóż zna​czy​ła jej duma wo​bec ra​do​ści i od​zy​ska​nej ener​gii ojca? To, co Ba​stien dał, mógł ode​brać w jed​nej chwi​li. Ofe​ru​jąc Ro​ber​to​wi sta​no​wi​sko, przy​wró​cił mu wia​rę w sie​bie i chęć do ży​- cia. Li​lah tłu​ma​czy​ła so​bie, że po​win​na być mu wdzięcz​na, ale przy swo​im ide​ali​- stycz​nym na​sta​wie​niu do świa​ta nie po​tra​fi​ła prak​tycz​nie my​śleć. W prze​ci​wień​- stwie do Ba​stie​na pra​gnę​ła in​tym​nej wię​zi w po​łą​cze​niu z du​cho​wą w ro​man​tycz​nej otocz​ce. Ba​stien za​brał ją do luk​su​so​we​go ho​te​lu, w któ​rym wy​na​jął prze​stron​ny apar​ta​- ment zło​żo​ny z dwóch sy​pial​ni. Przy​sta​nął przed drzwia​mi pierw​szej. – To twój po​kój – oznaj​mił. – Ja za​miesz​kam w dru​gim. Po​trze​bu​ję wła​snej prze​- strze​ni. Li​lah z ulgą przy​ję​ła do wia​do​mo​ści, że tym sa​mym i jej za​pew​nił pry​wat​ność. Uspo​ko​jo​na, pa​trzy​ła, jak służ​ba ho​te​lo​wa wno​si nie​zli​czo​ne pu​dła i tor​by za​wie​ra​- ją​ce jej nową gar​de​ro​bę oraz po​kaź​ną ko​lek​cję mar​ko​wych wa​li​zek. Ba​stien ode​brał od jed​ne​go z pod​wład​nych te​le​fon. Z po​waż​ną miną dłu​go de​ba​to​- wał z kimś po fran​cu​sku, przy​wo​łu​jąc ge​stem po​zo​sta​łych pra​cow​ni​ków. Pod​czas roz​mo​wy pod​szedł do biur​ka w wiel​kim holu, gdzie już usta​wio​no dla nie​go lap​top. W mgnie​niu oka za​po​mniał o obec​no​ści Li​lah. Ob​ser​wo​wał swo​ich lu​dzi roz​kła​da​ją​- cych te​le​fo​ny i lap​to​py, żeby wy​peł​nić jego po​le​ce​nia. Cią​gle po​wta​rza​li jed​ną na​- zwę: Du​fort Phar​ma​ceu​ti​cals. Li​lah zrzu​ci​ła buty na wy​so​kich ob​ca​sach i włą​czy​ła te​le​wi​zor w rogu po​ko​ju. Za​- miast eks​klu​zyw​nej ko​la​cji, któ​rą obie​cy​wał, do​pie​ro po go​dzi​nie kel​ne​rzy wnie​śli tace z zim​ny​mi prze​ką​ska​mi dla pra​cow​ni​ków, któ​rzy wo​le​li prze​gryźć coś na sto​ją​- co niż usiąść do sto​łu. – De​li​lah! – za​wo​łał Ba​stien z dru​gie​go koń​ca po​ko​ju. – Chodź, weź so​bie coś. Na pew​no zgłod​nia​łaś do tej pory. – Umie​ram z gło​du – przy​zna​ła, za​nim po​de​szła na bo​sa​ka ode​brać ta​lerz, któ​ry dla niej na​peł​nił. Do​pie​ro te​raz, bez bu​tów, w peł​ni do​strze​gła róż​ni​cę wzro​stu. – Wy​chwy​ci​li​śmy obie​cu​ją​cą oka​zję – wy​znał, mie​rząc ją wzro​kiem od bu​rzy roz​- czo​chra​nych wło​sów po ma​leń​kie pa​lusz​ki u nóg. Po​dzi​wiał ją za brak próż​no​ści. Nie usi​ło​wa​ła mu za​im​po​no​wać. Sza​no​wał jej po​- czu​cie wła​snej war​to​ści. – Tak my​śla​łam – od​rze​kła, sta​ran​nie ukry​wa​jąc ra​dość, że coś od​wró​ci​ło uwa​gę Ba​stie​na od jej oso​by. Ba​stien pa​trzył, jak sia​da wy​god​nie na so​fie, żeby obej​rzeć do koń​ca od​ci​nek re​-