RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony187 901
  • Obserwuję163
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 436

Harper Madeline - Tylko nie bliźnięta

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :654.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Harper Madeline - Tylko nie bliźnięta.pdf

RAVIK80
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 181 stron)

MADELINE HARPER TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!

ROZDZIAŁ 1 - Bardzo wygodny. Jakby dla mnie zrobiony. Cal Markam z uśmiechem satysfakcji rozparł się w głę­ bokim, skórzanym fotelu. Położył nogi na blacie mahonio­ wego biurka i zastanawiał się, czy nie sięgnąć po jedno z ojcowskich cygar. Wyciągnął już rękę w stronę szuflady, ale zmienił zamiar. To mogłoby zostać odczytane przez ojca jako ostentacja. Zostawmy na razie inicjatywę drogie­ mu staruszkowi. Zapewne ma jakiś powód, dla którego wezwał go do Filadelfii. Było publiczną tajemnicą, że wiel­ ki J.C. Markam, prezes Funduszu Inwestycyjnego Marka- ma, zamierza przejść na emeryturę i ustąpić miejsca swemu synowi. Swemu jedynemu synowi, Johnowi Calvinowi Markamowi IV. Cal wysunął przegub z rękawa modnej skórzanej kurtki, by spojrzeć na zegarek. Rolexa jednak nie było. Czyżby zapodział się w łazience hotelowej w Malibu? A może na jachcie? Mógł go jeszcze zostawić w Beverly Hills, w szat­ ni sportowej. Trudno. Kupi sobie nowego. Wspomnienia z ostatnich kilku dni, które spędził w Ka-

6 liliMiill, wywołały na jego twarzy wyraz rozbawienia. Te niekończące się przyjęcia, tłumy nowo poznanych ludzi, hektolitry szampana. Kiedy wylatywał z Los Angeles, w głowie ciągle mu szumiało po nie przespanej nocy. Nagle drzwi gabinetu otwarły się i stanął w nich szczu­ pły, wyprostowany, energiczny starszy mężczyzna. - Bądź uprzejmy zdjąć nogi z mego biurka, dobrze? - Jak się masz, tato. J.C. przypatrywał się synowi spod przymrużonych powiek. - Wyglądasz jak kot, którego wyciągnęli z beczki śmiechu. Cal skrzywił się. Ojciec zawsze miał talent do zabaw­ nych porównań. Oto właśnie jedno z nich. Wstał z ojco­ wskiego fotela, ustępując mu miejsca. - Kiedy się ostatnio goliłeś? - Wszystko w swoim czasie, tato - odparł Cal. - Dzi­ siaj rano przyleciałem. - Nie zapominaj, że jesteś w statecznej Filadelfii. To nie szalone Miasto Aniołów. Choć ostatnio mało się tu prakty­ kuje miłości bliźniego. Nasze miasto robi się brutalne. Cal przysiadł na wiktoriańskim krześle przy oknie i spojrzał na ojca, nie kryjąc tym razem zmęczenia. - Chyba nie wezwałeś mnie, aby o tym dyskutować. - Istotnie, nie po to. Pewne sprawy wymagają omówie­ nia. Widzisz, mam dopiero sześćdziesiąt pięć lat, jestem więc mężczyzną w sile wieku, ale twoja matka upiera się, że powinienem przejść na emeryturę. - Obiły mi się o uszy jakieś plotki. - To już nie są plotki, lecz fakty. Tej zimy zamierza przenieść się na Florydę, czy będę tego chciał, czy nie, i już

7 nawet poczyniła wstępne kroki, by kupić apartament w Palm Beach. Cal skinął głową ze zrozumieniem. Uśmiechnął się pod nosem. Nie było dla niego tajemnicą, że potężny J.C. Mar- kam siedział pod pantoflem drobnej, eterycznej Sarah Markam. - Więc przejdę na tę emeryturę. Rozumiesz chyba, dla­ czego tu jesteś. - Kazałeś mi się stawić, więc jestem. J.C. nie wyglądał na przekonanego manifestacją syno­ wskiego posłuszeństwa. - Nie zawsze przyjeżdżałeś, gdy cię o to prosiłem. Tym razem okoliczności są szczególne. Cal zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Oto zbliżał się moment przekazania rodzinnego imperium we władanie młodszemu przedstawicielowi klanu Markamów, Johnowi Calvinowi Markamowi IV. Senior rodu miał jednak niewyraźną minę. Głęboko za­ myślony, z pochyloną głową, bawił się drogim piórem, le­ żącym na biurku. W pewnym momencie uniósł wzrok i po­ patrzył na syna. - Powiem prosto z mostu, jak to mam w zwyczaju. We­ zwałem cię, bo, jak wiesz, chciałbym, żebyś przejął po mnie firmę. Zawsze tak to planowaliśmy, ale... Cal zastygł w napięciu. - Ale co? Jakie znowu ale? - No cóż, synu. Sam nie jestem zadowolony. To wszy­ stko przez tych cholernych członków zarządu. - Członków zarządu? - Tak. I ciotkę Dee. A więc o to chodzi. Cal westchnął zrezygnowany. Ciote-

8 tka Dee , rodzona siostra Markama seniora, nigdy nie była wielbicielką bratanka. Zarówno ona , jak i inni członkowie zarządu woleliby, żeby moim następcą został twój kuzyn. Glen? Cal prychnął z niedowierzaniem. Ten syna- lek ciotki Dee, wymoczek o szczurzej twarzy, który w przesadnie gorliwy sposób zabiegał o względy J.C.? - Rany boskie, tato. Przecież on nie ma nic do zaproponowa­ nia, żadnych pomysłów. Jest całkowicie pozbawiony inwe­ ncji i wyobraźni, brak mu oryginalności i zdolności twór­ czych. On doprowadziłby Fundusz Inwestycyjny Markama do ruiny. On... - Nie musisz mi tego mówić - przerwał mu J.C. - Wiesz dobrze, że za nim nie przepadam. Zauważ jednak: zdobył odpowiednie wykształcenie, od lat pracuje w fir­ mie, co więcej, na wielu ludziach zrobił dobre wrażenie. Gdy ty fruwasz z kwiatka na kwiatek, on haruje jak wół dla przedsiębiorstwa. Ojciec mówił to z przekąsem, ale tym razem Calowi nie było do śmiechu. - Wiem, że byłeś rozczarowany, gdy od razu po zakoń­ czeniu nauki nie podjąłem pracy w firmie. Chciałem jednak zdobyć nie tylko wiedzę książkową, ale i praktykę. Sam mnie przecież zachęcałeś, żebym rozejrzał się trochę w świecie, i w ogóle. - Tak bardzo nie musiałem cię zachęcać, Cal. Chciałeś pożyć na własny rachunek, więc żyłeś. Nie mówiąc o tym, że zawsze byłeś uparty jak osioł. - Niedaleko pada jabłko od jabłoni - odciął się Cal. - Chodziło mi o to, żeby zdobyć nieco życiowego doświad­ czenia, zanim obejmę rodzinne przedsiębiorstwo.

TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 9 - Czy zdobywasz je, wałęsając się w towarzystwie playboyów i aktoreczek na plaży w Malibu? - Bez przesady. Przez te sześć lat postawiłem na nogi firmę produkującą deski surfingowe, a i sieć pralni Bikini Kleen prosperuje znakomicie. Zaczynałem od zera. Zrobi­ łem dużo więcej niż ten potakiwacz Glen. - Zarząd wie o twoich sukcesach w Kalifornii. Nieste­ ty, czytelnicy tych wszystkich brukowców jeszcze więcej - wiedzą o twoim bogatym życiu osobistym i uczuciowym. Cal wzruszył ramionami i skrzywił się z pogardą. - W tym właśnie rzecz, synu. Masz na swoim koncie sukces, nie przeczę. Udało ci się zarobić pieniądze, ale nie cieszysz się opinią poważnego biznesmena. Przynajmniej w oczach zarządu. - Chyba liczą się realne osiągnięcia, a nie czyjeś opinie, prawda? - wybuchnął Cal. - Chciałbym, aby tak było. - J.C. wykrzywił usta w iro­ nicznym grymasie. - Faktem jest, że sprawa twojej reputa­ cji nabiera szczególnego znaczenia tutaj, w Filadelfii, gdzie ciotka Dee ma rozlegle kontakty towarzyskie i jest ulubie­ nicą salonów. - Nigdy bym jej o to nie podejrzewał - burknął Cal. - Nie zapominaj-ciągnął Markam senior - że przynaj­ mniej połowa członków zarządu to jej ludzie. Łatwo ich przekonała, że twój styl życia kłóci się z wizerunkiem, na który tyle lat pracowała firma. Cal zdobył się tylko na pomruk niechęci. - Jej obiekcji nie można lekceważyć. Argumentacja, że fundusz przez twoją beztroskę może stracić wieloletnich i poważnych wierzycieli, brzmi bardzo przekonująco. - Moją beztroskę! To następny mit. Jak można kiero-

1 0 wać się tym, co wyolbrzymiają popołudniówki szukające sensacji za wszelką cenę? - Wyolbrzymiają? - J.C. odchylił się w fotelu i popa­ trzył synowi prosto w oczy. - A te przyjęcia, te kobiety... - Markam senior skrzywił się z niechęcią. - To nie ma nic wspólnego z tym, czy jestem w stanie kierować firmą - nie ustępował Cal. - Tak czy owak, nie masz najlepszej opinii. - J.C. roz­ łożył ręce. - Jedyne, co możemy zrobić, to uratować dla ciebie z tego rozdania tyle, ile będzie możliwe. Mogę oczy­ wiście próbować wpłynąć na członków zarządu, ale wszy­ stkich nie uda mi się przekonać. - Niech to diabli! - zaklął pod nosem Cal. Zaczął cho­ dzić po gabinecie, tam i z powrotem. Przyzwyczaił się już do myśli, że obejmie rodzinną firmę, gdy ojciec zdecyduje się przejść na emeryturę. Budował na tym całą swoją przy­ szłość. Dotychczasowe studia, dyplom szkoły handlowej, zajęcia, kontakty, jakie ponawiązywał - wszystko służyło jednemu celowi: by wreszcie stanąć na czele funduszu. - Może wyjazd do Kalifornii to nie był dobry pomysł. - J.C. zmarszczył brwi. - Mało komu w Filadelfii windsur­ fing kojarzy się z biznesem. Cal spojrzał na ojca ze zniecierpliwieniem. - Ci ludzie są w błędzie. Kupiłem podupadającą wy­ twórnię, która dziś jest w świetnej kondycji. - A ta historia z „surfing jest seksowny" i wyczyny twoich zawodników? - To była bardzo udana kampania reklamowa. Zarówno sprzętu, jak i kostiumów kąpielowych i wyposażenia. Sponsorowałem dwie ekipy: męską i żeńską. - Ale te dziewczyny były nadzwyczaj skąpo odziane!

1 1 - Więc tylko tyle zauważyli? A tego, że firma stała się potentatem, już nie? - żachnął się Cal. - Nasze wyroby sprzedają się wszędzie: na wschodnim i zachodnim wy­ brzeżu, w Australii, na Hawajach... - No dobrze. Może to przedsięwzięcie należy do uda­ nych, ale twój następny pomysł to była katastrofa... - Katastrofa? Zarobiłem krocie na Bikini Kleen. J.C. syknął z niesmakiem. - Nazwa jest nieco ekstrawagancka i może ci się nie podobać, ale bardzo chwyciła. - Cal, możesz sobie myśleć co chcesz, ale czy tobie się wydaje, że członkowie zarządu zaaprobują jako prezesa kogoś, kto fotografuje się z bandą golasów? Tym razem Cal nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Tato, kupiłem sieć pralni, które splajtowały, przy­ jąłem do pracy energicznych, pełnych zapału młodych ludzi, początkujących aktorów i aktorki, którzy dobrze wyglądali w kostiumach kąpielowych. Rozreklamowali przedsięwzięcie. - W bikini? - Teraz firma przynosi gigantyczny dochód. Oni zresztą nigdy nie występowali nago. Odwiedzali klientów w stro­ jach kąpielowych i tyle. Pewnie, że mężczyźni byli przy­ stojni, a dziewczyny zgrabne, ale co z tego? Dobrze, sprze­ dam tę firmę, jeżeli to ma w czymś pomóc. - A co z windsurfingiem? - Przedsiębiorstwo przejmuje mój wspólnik, Rick Johnson. Odwalił kawał dobrej roboty. Ja będę mu co naj­ wyżej doradzał. J.C. obrócił się w fotelu. Słuchał tych zapewnień z wy­ raźnym sceptycyzmem.

12 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! - Dlaczego się nie weźmiesz do handlu nieruchomo­ ściami albo cytrusami? Pomarańcze kalifornijskie są znane i poszukiwane. - Dlaczego? Wiesz dobrze dlaczego. Cytrusy to nie moja specjalność. Mnie interesują kobiety. Więcej, lubię kobiety. - Ach, tak, kobiety. Z przykrością muszę powiedzieć, że zarząd był informowany o twoich poczynaniach od dnia, w którym po raz pierwszy postawiłeś stopę na plaży w Ka­ lifornii. Jak już wspominałem, tutaj, w Filadelfii, tego typu zamiłowania nie cieszą się poważaniem. - To ja nie cieszę się poważaniem. - Ty to powiedziałeś. Ciotka Dee miała ostatnio okazję do podzielenia się z członkami zarządu opiniami na temat twoich zainteresowań kobietami. Nie sprawiło jej to wiel­ kiego kłopotu. Posłużyła się gazetami, które ostatnio dużo o tym pisały. - Zupełnie niepotrzebnie wsadza nos w nie swoje spra­ wy. Wybór przyjaciół to moja rzecz. Mam prawo przeby­ wać w takim towarzystwie, jakie mi odpowiada. - Do czasu. Do chwili gdy staniesz na czele firmy. Wówczas twoje życie prywatne będzie miało wpływ na publiczny wizerunek Funduszu Inwestycyjnego. Powinie­ neś o tym wiedzieć i brać to pod uwagę. Sądzę, że ciotka nie może sobie wyobrazić, by prezes tak poważnej firmy otaczał się ludźmi pokroju twoich dotychczasowych zna­ jomych. Cal wytrzymał karcące ojcowskie spojrzenie. - Moi przyjaciele są lojalni wobec mnie i ja nie zamie­ rzam nagle zachowywać się inaczej wobec nich. Co pora­ dzę, że akurat większość z nich pracuje w filmie czy show-

1 3 -biznesie? To zupełnie inni ludzie niż ci, którzy w Filadelfii zbierają się na dobroczynnych kwestach czy podwie­ czorkach. - Ale nie zapominaj, że to właśnie z bywalców takich spotkań rekrutuje się większość naszych klientów - powie­ dział J.C. już bardziej pojednawczym tonem. - Powierzyli nam swoje pieniądze i chcieliby być pewni, że mają do czynienia z odpowiedzialną firmą. Jeśli chcesz nią za­ rządzać, musisz szanować ich samych i ich przyzwyczaje­ nia, Cal. Cal ugryzł się w język, aby nie powiedzieć głośno, co o tym myśli. Gdy zastanawiał się nad przyszłością rodzin­ nej firmy, doszedł do wniosku, że przede wszystkim powin­ no się zdobyć nowych klientów i rozszerzyć działalność funduszu, zanim ci wszyscy jego szacowni członkowie powymierają. Otwierało się tak wielkie pole do działania! - Glen z tym sobie nigdy nie poradzi - rzekł zniechęco­ nym głosem. - Z czym? - On nie wprowadzi firmy w XXI wiek! Potrzeba nieco zmian, a dopóki ja się tym nie zajmę, nikt inny z zarządu tego nie zrobi. Niedługo Fundusz Inwestycyjny przestanie być konkurencyjny, i to będzie jego koniec. Podszedł do obszernego i wygodnego fotela stojącego naprzeciw ojcowskiego biurka i usiadł na nim ciężko. Wi­ ktoriańskie meble w gabinecie były tak trwałe i solidne jak cała firma. Tyle że nieco przestarzałe. J.C. sięgnął do biurka i wyciągnął z niego pudełko cy­ gar. Zanim zapalił, starannie odciął czubek cygara i ugniótł je palcami. - Zapalisz? - Spojrzał na syna.

14 Nie, dziękuję. Wiem, że potrzebne są zmiany. Trzeba przejść na nowoczesny system księgowania, zdobyć inne rynki, zna­ le/ć nowych klientów. Też bym szedł w tym kierunku, gdyby nie to, że wybieram się na emeryturę. Choć może to już nie ja powinienem się tym zajmować. A nawet na pew­ no... To twoja rola. Cal poczuł, że jego serce zaczyna bić mocniej. - Trzeba jednak przekonać o tym członków zarządu, a to nie będzie łatwe. - Wiem. - Czy jesteś przygotowany na konfrontację? - Chcę objąć to stanowisko - odparł Cal, wzruszając ramionami. - Bez względu na warunki, jakie ci postawią? - J.C. popatrzył badawczo na syna. Cal wytrzymał jego wzrok. - Chyba tak. Powiedz mi coś więcej, jeżeli możesz. Chciałbym wiedzieć, co mnie czeka, i przygotować się. - Zarząd zamierza się z tobą spotkać za dwa miesiące, jeszcze przed świętem Dziękczynienia. - J.C. odłożył cyga­ ro na masywną, srebrną popielniczkę. - Masz więc niedużo czasu, by zapracować na lepszą opinię. - Och, nie. Tato, nie będę robił z siebie wariata. W odpowiedzi J.C. wstał raptownie zza biurka i wypro­ stował się na całą wysokość. - Pozwól, że coś ci powiem, Cal. Mam dosyć czyta­ nia o podbojach miłosnych i awanturach. O panienkach, kolejnych narzeczonych i tych wszystkich imprezach, rozumiesz? Cal przygryzł wargi.

TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 15 - Tato, przypomnij sobie, co ty robiłeś po skończeniu studiów i uzyskaniu dyplomu. Tak jak i ja spędziłeś kilka lat na poznawaniu życia. Wróciłem do domu i jestem go­ tów pracować jak wół. - Cóż za wspaniała wiadomość - stwierdził sarkastycz­ nie J.C. - Nawiasem mówiąc, dostrzegam zasadniczą róż­ nicę pomiędzy tym, jak ja niegdyś się zachowywałem, a tym, co ty wyprawiasz. Owszem, ja i moi przyjaciele robiliśmy różne głupstwa, ale nigdy przy otwartej kurtynie! Nie afiszowaliśmy się z tym przed dziennikarzami popo- łudniówek. Zachowywaliśmy się jak na dżentelmenów przystało! Cal kiwał głową, pozwalając ojcu wylać wszystkie żale. - Mam dosyć wysłuchiwania narzekań ciotki Dee, któ­ ra zaczyna dzień od przytaczania barwnych opisów twoich coraz bardziej zwariowanych eskapad czy kolejnych narze­ czonych. Dlaczego nie mogę wziąć do ręki „New York Timesa" albo „Wall Street Journal" i przeczytać o swoim synu jak o godnym poszanowania biznesmenie, który wziął udział w balu dobroczynnym albo w aukcji antyków! Dla­ czego zawsze muszę oglądać twoje zdjęcia z jakąś wcze­ pioną w ciebie blondyneczką! - No, czasami trafiają się brunetki albo rude - par­ sknął Cal. - Nie masz się z czego śmiać - warknął J.C, opadając na fotel. - W ciągu ostatnich sześciu lat podobno dwukrot­ nie zostałeś ojcem! - Chyba nie wierzysz w te bzdury. - Cal z niesmakiem odwrócił się w stronę okna. - Chciałbym, żeby to były bzdury. Ale, jak to mówią, nie ma dymu bez ognia.

16 Cal zacisnął zęby, aż mięśnie zadrgały mu pod skórą. - No dobrze. Zostawmy to. Sprawa dobiegła końca i nie widzę powodu, żeby do niej wracać. - Boję się, że twoja ciotka ma ten temat odmienne zdanie - westchnął J.C. - Zrozum, Cal, trzeba zasadniczo odmienić twój wizerunek. I to ty musisz zrobić. Inaczej moje rozmowy z członkami zarządu nie zdadzą się na nic. Masz na to zaledwie dwa miesiące. - Powiedziałem: spróbuję - odparł z naciskiem Cal. - Pamiętaj, to nie ma być jakaś mała korekta. Chodzi o radykalną zmianę! - powiedział J.C. Wysunął szufladę, wyjął z niej wizytówkę i wręczył Calowi. Cal spojrzał na kartonik. - Bert Canelli, konsultant i specjalista od... No nie, nie... - Tak, synu. Canelli jest najlepszym fachowcem od publicznego wizerunku ludzi, instytucji i czego tam chcesz! - Sam sobie dam radę. Już widzę ciotkę Dee, jak rozpo­ wiada dookoła: Cal musiał wynająć cały sztab ludzi, żeby pomogli mu zmienić opłakaną opinię, na jaką sobie zapra­ cował tak dzielnie, bez niczyjej pomocy... - Myślisz, że się nad tym wszystkim nie zastanawia­ łem? Owszem, myślałem o tym. Rozmawiałem już z Ca- nellim. Uważa, że wszystko da się załatwić dyskretnie i bez hałasu. Słuchaj: jest tu, w Filadelfii pewna kobieta, nie znana ogółowi i podobno świetna w swoim zawodzie. Cal znieruchomiał w fotelu. - Kobieta? - Owszem. Możesz ją zrobić swoją asystenką czy se-

TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 17 kretarką, jak tam sobie chcesz. Poza nami nikt o tym nie będzie wiedział. Nawet matka. - Ktoś ma się wtrącać do mojego życia, dawać mi wska­ zówki? To mi się zupełnie nie podoba. Powiedziałem ci, tato, poradzę sobie bez niczyjej pomocy. J.C. był nieugięty. - Nie ma mowy. Zrobimy tak, jak ci powiedziałem, albo ze wszystkiego się wycofuję i koniec. Przesłałem już jej furę wycinków prasowych na twój temat. Można powie­ dzieć, że ma pełne dossier i jest doskonale zorientowana w twoich miłosnych aferach i tak dalej. - Daj spokój! - A więc od dziś staraj się, żebyś znowu nie trafił na łamy popołudniówek. Sam sobie z tym nie radzisz, więc potrzebujemy kogoś, kto ci pomoże. - J.C. uśmiechnął się nieznacznie i zgasił cygaro w popielniczce. - Masz z nią spotkanie za pół godziny - dodał, spoglądając na zegarek.

ROZDZIAŁ 2 Na miasto runęła ulewa. Annie Valentine utknęła w ogromnym korku. Siedziała bezradna w samochodzie, w strugach deszczu, dwie przecznice od biura, a już była spóźniona. Postanowiła jednak ruszyć. Przepchnęła się przed cięża­ rówkę, nie zważając na dobiegające z szoferki przekleń­ stwa. Wyprzedziła jeszcze jedną, by dostać się na prawy pas. Wolała nie rozglądać się na boki. Lawirowała, udając, że nie słyszy klaksonów. Uparcie przedzierała się do przo­ du. Cal Markam czekał już od dziesięciu minut. Skręciła na podziemny parking i zatrzymała się na swo­ im stałym miejscu. Przez chwilę siedziała w samochodzie, starając się zebrać myśli. Co za dzień! Na tym nie koniec. Najgorsze przed nią. Kiedy Bert Canelli opowiedział Annie o kłopotach Cala Markama, w pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że to wymarzona robota dla niej. Zrzedła jej mina, gdy zaczął mówić o technicznej stronie przedsięwzięcia. Miała pozo­ stać w cieniu, pracować anonimowo. To jej się wcale nie

TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 19 uśmiechało. Annie lubiła rozgłos, zwłaszcza jeżeli nań so­ bie zasłużyła. Bert o tym wiedział, dlatego nie tylko zaproponował wyższą stawkę, ale i obiecał, że powetuje to Annie przy następnym zleceniu - jeżeli, oczywiście, wyciągnie Cala z tarapatów i J.C. będzie usatysfakcjonowany. A co będzie, jak jej się nie uda? Nie powinna nawet brać pod uwagę takiej ewentualności, zganiła się w myślach. Na razie miała na swoim koncie wyłącznie sukcesy, dlatego zresztą pracowała w agencji Canellego. Wiedziała o tym dobrze. Po raz ostatni rzuciła okiem w lusterko i poprawiła fry­ zurę. Ktoś nadjechał i zaparkował tuż obok, na miejscu zarezerwowanym dla Berta. To jednak nie był on. Z samo­ chodu wysiadł mężczyzna w modnej skórzanej kurtce, po­ dobnej do tych, jakie nosili lotnicy. Co to za facet? To szczęście, że Berta nie ma akurat w mieście. Otworzyła drzwiczki i spoglądając na intruza bez sympatii, ruszyła w stronę windy. Annie wybiegła, gdy tylko rozsunęły się drzwi windy, i szybkim krokiem ruszyła do sekretariatu. Nie spostrzegła gościa. - Jeszcze go nie ma - usłyszała głos recepcjonistki. Westchnęła z ulgą i skierowała się w stronę swego gabi­ netu. Zdąży jeszcze zadzwonić w kilka miejsc. Usiadła za biurkiem, przejrzała pozostawione dla niej wiadomości i właśnie sięgała po słuchawkę, kiedy zaterkotał telefon. - Pan Markam już jest - zawiadomiła recepcjonistka. Annie wstała, strzepnęła niewidoczny pyłek ze spodni i zapięła guzik czarnego, jedwabnego żakietu, pod którym

20 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! nosiła zieloną bluzkę. Weź się w garść, upomniała się w du­ chu, przecież napięcie zawsze cię mobilizowało. To po prostu jeszcze jeden klient. Była jednak podenerwowana. Zdawała sobie doskonale sprawę, ile zależy od tego, czy zadanie, którego się podjęła, zakończy się sukcesem. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi po to, by ujrzeć tuż przed sobą mężczyznę, którego po raz pierwszy zobaczyła w podziemnym parkingu i który nie wzbudził jej sympatii. Tak, to był właśnie on. Piekielnie przystojny, najprawdopodobniej bardzo pewny siebie, przemknęło jej przez głowę. - To pan - powiedziała i zaraz zrobiło jej się głupio. Co za idiotyczny początek rozmowy. - Tak... Facet z parkingu. Przyglądałem się, kiedy szła pani w kierunku windy. To ciekawe, że rudowłose kobiety poruszają się w szczególny, a nawet specyficzny sposób. Powiedziałbym, że chodzą krokiem rudych. Annie postanowiła zbyć tę uwagę milczeniem. - Annie Valentine - przedstawiła się, wyciągając rękę. Ujął ją w obie dłonie z uśmiechem. - John Calvin Markam IV stawia się na wyznaczone spotkanie. Lekko uścisnął końce palców Annie, ale nie puścił jej dłoni. - Nieco spóźniony. - Zmusiła się do uśmiechu, oswo- badzając dłoń i unikając spojrzenia wesołych, niebieskich oczu. - Proszę, niech pan wejdzie. Wysoki, barczysty mężczyzna kilkoma 'krokami poko­ nał odległość od drzwi do jej biurka, przed którym stał fotel. Zdjął kurtkę i rzucił ją niedbale na oparcie. Stał teraz przed nią w dżinsach i podkoszulku, na którym blondynka

TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 21 wsparta o deskę surfingową prężyła swoje wdzięki. Annie nie zwróciła specjalnej uwagi na niezwykły nadruk, ponie­ waż myślała o opalonym szerokim torsie, jaki musiała skrywać bawełniana koszulka. Zmitygowała się i uznała w duchu, że ten strój trzeba będzie zmienić, a tego kalifor­ nijskiego długowłosego przystojniaka posłać do fryzjera. Przeszła za biurko i usiadła, zapraszając go gestem, by zajął miejsce. Gość rozparł się wygodnie w fotelu, zakłada­ jąc niedbale nogę na nogę. Miał na nich mocno już sfatygo­ wane adidasy. - Więc to pani jest tą cudowną bronią Canellego. - Skończyłam Uniwersytet w Pittsburghu, w Harrisbur- gu prowadziłam firmę podobną do tej, w której teraz pracu­ ję. A więc, panie Markam... - Proszę mi mówić Cal - przerwał jej. - Ja też będę się zwracał per Annie, zgoda? - Błysnął w uśmiechu białymi zębami. - Zgoda, Cal - powiedziała, ale bez entuzjazmu. Aby poprawić to niezbyt korzystne wrażenie, znowu przymusiła się do uśmiechu. - A zatem, do rzeczy. - Zamaszystym ruchem wzięła kartkę czystego papieru i położyła na niej długopis. - Cieszę się, że to ty, a nie Bert. - A znasz go? - Nie, ale zaręczam ci, że jesteś dużo bardziej atrakcyj­ na niż on. A więc ma przed sobą jednego z tych mężczyzn, którzy posługują się sprawdzonymi metodami - zniewalające u- śmiechy, komplementy, czułe słówka. Tym razem przekona się, że trafił na nietypową przedstawicielkę słabej płci. Nieraz zdarzało się, że klienci próbowali z nią flirtować,

22 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! zawsze jednak udawało się jej zręcznie wybrnąć z kłopotli­ wej sytuacji. Faktem jest, że ten klient różnił się od pozo­ stałych. Był zdecydowanie najprzystojniejszy z nich. - Panie Markam... -Cal... - Dobrze, Cal, ale pod warunkiem, że nie będziesz utrudniał mi pracy. Skinął potakująco głową. - Czy to znaczy, że już zaczynamy? Sądziłem, że naj­ pierw nieco lepiej się poznamy. - Przecież właśnie się poznaliśmy. Przypominam, że dysponujemy zaledwie dwoma miesiącami - dodała z na­ ciskiem. - W tym czasie musimy przekonać wszystkich, że jesteś kimś zupełnie innym niż Cal Markam, o którym tak chętnie rozpisywały się popołudniówki. Znam się, co pra­ wda, na tym, co robię, i to podobno nie najgorzej, ale nie jestem cudotwórczynią. Musisz ze mną współpracować. - Więc jest ze mną aż tak źle? - spytał rozbawionym tonem. Annie otworzyła biurko i wyciągnęła stamtąd dossier Cala. - To ta makulatura, którą podesłał ci mój ojciec? - Nie - roześmiała się Annie. - Mam ją, oczywiście, pod ręką i przestudiowałam dokładnie. To są informacje, które sama zebrałam. - Ach, tak? Widzę, że nie tracisz ani chwili. Rozumiem, że Markam senior zlecił ci tę robótkę już jakiś czas temu - powiedział z przekąsem. - Ależ skąd. Bert rozmawiał ze mną całkiem niedawno, kilka dni temu. - Rzeczywiście jesteś niezła.

2 3 - Hm... No cóż, pomówmy raczej o tobie. Skoro zwró­ ciłeś uwagę na wycinki prasowe, zacznijmy od nich. Ostat­ nio dość często i chętnie o tobie pisano. - Zdaje się, że nie jesteś zachwycona dowodami mojej popularności? - Daj spokój. Rozumiesz chyba, jakie znaczenie dla firmy może mieć taki wizerunek jej szefa? - Nie bardzo. Może ty mnie oświecisz? Annie puściła tę sarkastyczną uwagę mimo uszu. Udała też, że nie zauważyła przekornego błysku w niebieskich oczach. - Ktoś, kto wierzy wyłącznie w to, co przeczyta o tobie, uzna cię za klasycznego playboya, a nawet - przepraszam za to, co teraz powiem - bohatera miłosnych afer, który wykorzystuje kobiety. - Wolnego! Rozumiem, że niektórym wydam się play­ boyem. Nie ukrywam i nigdy nie ukrywałem, że lubię życie towarzyskie. Z całą pewnością jednak nigdy nie wykorzy­ stywałem kobiet i nie jestem bohaterem, jak to ty nazwałaś, „afer". Annie obrzuciła wymownym spojrzeniem koszulkę z podobizną skąpo ubranej piękności. - A sprawa Bikini Kleen? - nie dała za wygraną. - I ty też! To po prostu akcja promocyjna usług pralni­ czych. A przy okazji dałem pracę grupce bezrobotnych aktorów. - Raczej grupce młodych, bezrobotnych aktorek, ze świetnymi predyspozycjami zawodowymi... - uśmiechnę­ ła się Annie. Cal również się uśmiechnął. - Żebyś wiedziała! Dwie czy trzy z nich zostały zauwa-

24 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! żone. Otrzymały propozycje z filmu i zostały aktorkami, a jedna z nich, Charley, zrobiła karierę jako supermodelka. Można nawet powiedzieć, że to ja ją odkryłem. Pewnie natknęłaś się w prasie na jej zdjęcia. Odegrała poważną rolę w naszej kampanii reklamowej. Annie przypomniała sobie, że wysoką, atrakcyjną blon­ dynkę o tym imieniu często widziała u boku Cala na zdję­ ciach prasowych. - To najlepszy dowód, jakie możliwości stwarzam lu­ dziom, którzy dla mnie pracują. Zaczęła w Bikini Kleen, a teraz jest gwiazdą w świecie mody. - Tak. Lubiła się z tobą afiszować. - Dziewczyna zdaje sobie sprawę, co to znaczy mieć kontakty, szczególnie ze mną. - Roześmiał się, widząc peł­ ną dezaprobaty minę Annie. - Spotykaliście się? Zdała sobie sprawę, że przeholowała. Cal jednak nie sprawiał wrażenia zakłopotanego. - Spotykałem się z nią, ale najczęściej był z nami jesz­ cze Rick. To mój wspólnik, teraz przejmie interesy- dodał. Ponieważ Annie popatrywała powątpiewająco, dorzucił: - W trójkę przeżyliśmy kilka miłych chwil. Raz, pamię­ tam... - Myślę, że będziesz musiał zrezygnować z tego sposo­ bu spędzania wolnego czasu - przerwała chłodno Annie. - Mam dla ciebie inne propozycje: podróż balonem w Afryce, spływ rzeką Kolorado, trochę wspinaczki w chi­ lijskich Andach... Co ty na to? - Jeśli dzięki temu osiągnę właściwy efekt, to czemu nie? - wzruszył ramionami. - To mi się nawet podoba. Życie jest krótkie i trzeba z niego czerpać garściami.

TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 25 - W tej dziedzinie stałeś się ekspertem - powiedziała sucho Annie. - Przynajmniej część twoich eskapad spró­ bujmy przedstawić jako wyczyny poszukiwacza przygód i - powiedzmy - miłośnika dzikiej przyrody. Cal parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał. - Nie jestem ani jednym, ani drugim - pokręcił głową. - Nie zaszkodzi, jeśli zaprezentujesz się w roli orędow­ nika ochrony środowiska. - Orędować jakiejś sprawie, to znaczy wygłaszać od­ czyty, brać udział w spotkaniach, konferencjach. To masz na myśli? - To właśnie jest część mojego planu. - Hm. Pod warunkiem, że od czasu do czasu wspomnę coś o ochronie naszego intymnego środowiska i interesów płci, z której rekrutuje się rzesza najlepszych przyjaciółek człowieka. Annie skrzywiła się wymownie. - To jest właśnie rodzaj żartów, których powinieneś się wystrzegać. Chyba że chcesz zostać oskarżony o seksizm. Cal przechylił się przez biurko w jej stronę i spojrzał na nią przeciągle z błyskiem w oku. Annie mimowolnie odsu­ nęła się, opierając plecami o fotel. Odniosła wrażenie, że Cal wtargnął na jej terytorium. Biła od niego siła. Nie było wątpliwości, że to godny przedstawiciel klanu Markamów, równie władczy jak jego ojciec, i tak jak on lubiący kontro­ lować sytuację. - No cóż, Annie. Wiem, że bez trudu mogę zarządzać Funduszem Markama, choćby od zaraz. Ojciec i ciotka też zdają sobie z tego sprawę. Skoro członkowie zarządu mu­ szą zostać usatysfakcjonowani, niech tak się stanie. Podej­ muję grę.

26 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! - A więc jesteś zdecydowany współpracować ze mną, Cal? - Przede wszystkim z tobą, Annie. - Och, przestań. Wydaje mi się, że lekceważysz trudno­ ści. To nie będą zmiany kosmetyczne, Cal. - Nie przesadzaj. Uznaję twój profesjonalizm i znajo­ mość tematu, ale przecież nie sposób stać się w dwa miesią­ ce inną osobą! - No cóż, mam w tej sprawie swoje zdanie oparte na dotychczasowym doświadczeniu. W każdym z nas drzemią pewne możliwości. Wystarczy je ujawnić i rozbudzić. Od tego ja jestem - stwierdziła autorytatywnie Annie. - Robi­ łam już takie rzeczy wiele razy. To mój zawód. - Może twoi klienci potrafili się maskować i oszukiwali cię? Nie przyszło ci to do głowy? - A może po prostu im naprawdę zależało na tym, że­ by się zmienić? - Annie spojrzała na Cala ze zniecierpli­ wieniem. - Może - uśmiechnął się ironicznie i obrócił z fotelem. - Ja nie chcę. Jesteś mi potrzebna tylko po to, by przekonać zarząd. Czy potrafisz to zrobić, panno Valentine? - Zrobię wszystko co w mojej mocy. Być może myśli- my o różnych środkach i sposobach, ale cel, do którego dążymy, mamy chyba wspólny? - Jeśli rozumiesz przez to nakłonienie zarządu, by opo­ wiedział się za moją kandydaturą, to owszem, mamy wspólny cel. - A zatem pozwól, że wyjaśnię ci nieco dokładniej, co zamierzam. Mówiąc to, wstała zza biurka i skierowała się w stronę szafy stojącej w rogu gabinetu. Otworzyła ją i z jednej

TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 27 z półek wyciągnęła teczkę z papierami. Wertując je, wol­ nym krokiem wróciła na miejsce. Cal wodził za nią wzrokiem. Okazała się zupełnie inną osobą, aniżeli to sobie wyobrażał, gdy spotkał ją na parkin­ gu. Od razu rzuciło mu się w oczy, że jest atrakcyjną kobie­ tą. Może nie aż tak olśniewającą pięknością jak niektóre dziewczyny z Bikini Kleen, ale ładną i oryginalną. Miała drobną, delikatną twarz, z prostym zgrabnym nosem, duże pełne usta, brązowe oczy o złotym odcieniu, rude, gęste, jak dla niego odrobinę zbyt krótko przycięte włosy, choć podkreślały kształtną głowę. Była bardzo zgrabna i propor­ cjonalnie zbudowana - to zauważył od razu, mimo że wi­ dział jej sylwetkę tylko z tyłu. Teraz mógł stwierdzić, jak kobiece ma biodra i wąską talię, jak obiecująco rysują się pod jedwabiem żakietu piersi. Sprawiała wrażenie osoby energicznej i zdecydowanej, wyraźnie zainteresowanej swoją pracą. Ambitna profesjonalistka. Zupełnie jak on, pomyślał. Było w niej jednak coś, co nie wywoływało entuzjazmu Cala: jakaś zasadniczość, która upodobniała ją do nauczy­ cielki ze szkółki niedzielnej; a także pewna surowość, która kojarzyła się Calowi z mundurem. Teraz też zachowywała się dosyć sztywno i oficjalnie. Wydawała się pozbawiona poczucia humoru - to akurat duży mankament, bo on lubił wesołe i nie stroniące od flirtu dziewczyny. Dziewczyny lekko zwariowane. Ciekawe, czy pod maską nienagannej profesjonalistki kryje się kobieta czuła, sentymentalna, mo­ że namiętna. Na razie trudno orzec, niestety, westchnął z żalem. - Starannie opracowałam strategię. Całą kampanię po-

28 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! dzieliłam na trzy etapy - odezwała się Annie. - Najpierw zaatakujemy... - Strategia, kampania, atak... To brzmi, jakbyś wypo­ wiadała komuś wojnę - przerwał jej Cal. - Bo to jest wojna - sucho zauważyła Annie - a ty będziesz musiał walczyć, jak żołnierz w ataku, twarzą w twarz z przeciwnikiem. Ale nie martw się, ostrzelamy ich z pomocą prasy i mass mediów tak, że... - Czy tu w okolicy jest jakaś restauracja? - znowu wpadł jej w słowo. - Co takiego? - Annie, pochłonięta wizją czekającej ich konfrontacji, spojrzała na niego z roztargnieniem. - Restauracja - powtórzył, z trudem zachowując po­ wagę. - Tak. W tym samym budynku na parterze. Co to ma do rzeczy, Cal? - Może zjedlibyśmy razem lunch? - Nie, dziękuję. Ja... - Annie, jestem tak głodny, że nie potrafię skupić uwagi na tym, co do mnie mówisz. Ostatni raz jadłem wczoraj wieczorem, nie licząc jakiegoś malutkiego śniadanka w sa­ molocie. Miej litość, dziewczyno! - A co z tymi wszystkimi dokumentami, które przygo­ towałam? - Skopiujesz je, jeżeli już tego nie zrobiłaś. - Zrobiłam, ale... - No to świetnie. Będziemy kontynuować rozmowę, ale już przy stoliku. Jak umrę z głodu, i tak wszystko na nic. Annie jadła sałatkę, popijała małymi łykami kawę i ob­ serwowała, jak Cal pochłania trzydaniowy obiad. Kiedy